- Opowiadanie: Canulas - Heban

Heban

Tekst w kon­wen­cji “po­wiedz­my tro­chę hor­ror w za­ło­że­niu”. Akcja w Pol­sce, co u mnie nie­zbyt czę­ste. Urwa­ne dość dra­pież­nie, więc do­pusz­czam kwę­ka­nie, że za bar­dzo urwa­ne. Jeśli tak, nad­sta­wię ryjec pod tor­pe­do­wa­nie zgni­ły­mi ja­ja­mi.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Heban

*

Druga w nocy z piąt­ku na so­bo­tę. Cegła na gaz, a że fura trzy­let­nia, sto trzy­dzie­ści na sza­fie nie­mal nie­od­czu­wal­ne. Le­ci­my przez cen­trum wprost na ra­szyń­ski Ban­gla­desz, więc pew­nie Ce­re­bro do­mknie bu­dzik dwa świa­tła przed Hynka. Dwu­dzie­sty dzie­wią­ty lu­te­go. Rok prze­stęp­ny. Rok prze­stęp­czy. Rok na pewno zły.

Zero śnie­gu mie­li­śmy tej zimy. Nic. Nawet opiat czy opła­tek choć­by. Niby faj­nie, taki ukłon w stro­nę oszczęd­no­ści, ale za to świę­ta ja­kieś z pizdy. Wy­ćpa­ne ma­ło­lac­two wie­zie się sta­da­mi je­dy­nie w sa­mych blu­zach Pro­sto albo pod­ra­bian­kach Gan­dja Mafii. Żad­nych kur­tek, sza­li­ków czy rę­ka­wi­czek. Żad­nych sanek na bia­łych chod­ni­kach. Za to dzie­ci w wóz­kach, nie­do­je­ba­ni kor­po-sta­ty­ści na dro­gich, elek­trycz­nych hu­laj­no­gach i nie­odbla­sko­wi ro­we­rzy­ści. Świat jak z chuja kwiat. Może Greta Thun­berg miała rację?

– Dziś waż­ność, po­rząd­ku­je ilość wy­krzyk­ni­ków na końcu cy­ta­tów – enig­ma­tycz­nie za­uwa­ża Ce­re­bro, praw­do­po­dob­nie na­wią­zu­jąc do ostat­nich wer­sów od­słu­chi­wa­nej płyty. – Po­patrz. Same pla­sti­ko­we ścia­ny tek­stu ob­li­czo­ne na te, kurwa, lajki. Olis stoi chuj­nią, oku­py­wa­ny po kil­ka­na­ście ty­go­dni przez ja­kie­goś Be­do­esa czy in­ne­go Bel­mon­da. Jeden za­sły­nął z tego, że tar­mo­sił czter­nast­kę, drugi z ką­pie­li w wan­nie u na­dwor­ne­go war­szaw­skie­go transa. Wszę­dzie in­ter­ne­to­we dissy spe­da­lo­nych noł-nej­mów, któ­rych nie roz­po­znał­byś nawet w tłu­mie zło­żo­nym z dwóch osób. Wy­ja­śnia­nie afer na Fejm i… – prze­ry­wa nagle, wier­ci się, za­czy­na cze­goś szu­kać po kie­sze­niach. Zwal­nia­my po­ni­żej setki, a sa­mo­chód tań­czy. Jak przy­wa­li­my w la­tar­nię, co po­wie­dzą w me­diach? Nazwą nie­licz­ny­mi ofia­ra­mi bez­śnie­go­wej zimy? Au­to-ga­pa­mi, po­zszy­wa­ny­mi w chwi­lo­wym ka­pry­sie po­czu­cia pręd­ko­ści? Na­pier­do­lo­ny­mi idio­ta­mi?

Sta­je­my z pi­skiem obok rzędu wy­mar­nia­łych drzew. Za nimi strze­li­sty blok i łuna nie­bie­skie­go świa­tła za­mknię­tej piz­ze­rii. Gdzieś wy­so­ko parę głów do­pa­da do okien.

– Jak to, teraz był? – Ce­re­bro rzuca do słu­chaw­ki, roz­świe­tla­jąc wnę­trze auta sła­bym świa­tłem. Wska­zu­je ręką scho­wek. Otwie­ram. W środ­ku kłąb ny­lo­no­we­go sznu­ra, la­tek­so­we rę­ka­wicz­ki, par przy­naj­mniej osiem oraz ga­zo­we ko­py­to. Bar­dzo cię w pizdę roz­sąd­ny ze­staw, myślę. Cie­ka­we co w ba­gaż­ni­ku.

– Broń? – pytam, bo nie znaj­du­ję uza­sad­nie­nia dla żad­nej rze­czy, któ­rej mój part­ner mógł­by w tym mo­men­cie po­trze­bo­wać. Kręci młyn­ka wska­zu­ją­cym pal­cem, co chyba ozna­cza, żebym prze­ko­py­wał skru­pu­lat­niej. Sku­piam się na tym, od­su­wa­jąc wierzch­nie fanty wierz­chem dłoni.

– Jak po­szedł, to chuj z nim – sły­szę jego pod­nie­sio­ny głos. – Rano wy­mie­nię zamki. Teraz śpij.

Na samym dnie znaj­du­ję prze­ro­śnię­te pu­de­łecz­ko po tic-ta­cach, po brze­gi wy­peł­nio­ne zba­wien­ny­mi pa­styl­ka­mi ke­to­na­lu. Ce­re­bro unosi kciuk.

– Nie, kurwa. Mam ro­bo­tę. Rano. Nie masz wyj­ścia z jed­ne­go pro­ste­go po­wo­du. Ty je­steś tam, a ja tu i mnie nie się­gniesz, nawet jak­byś miała procę z kau­czu­ko­wej gumy. Po­le­cam więc wziąć cen­ty­metr, zmie­rzyć od­le­głość i zre­wi­do­wać swój pier­do­lo­ny brak zgody.

Klik.

– Pro­ble­my? – za­ga­du­ję, wi­dząc, że nie wszyst­ko jest u niego w po­rząd­ku. Jeśli to nie co­splay na Barta Simp­so­na, gość po­wi­nien na­tych­miast ude­rzyć na SOR, bo naj­wy­raź­niej pada mu wą­tro­ba. Tym­cza­sem je­dy­ne co robi, to po­ły­ka garść dwu­ko­lo­ro­wych piguł, na szyb­ko po­pi­ja­jąc ga­zo­wa­ną.

– Uhu – mru­czy. – Oj­ciec się od­na­lazł.

– Twój?

– No… nasz. Mój i Do­mi­ni­ki. Taki typ je­ba­ki-po­dróż­ni­ka. Chu­jek wy­zna­wał za­sa­dę, że w życiu trze­ba za­tę­sk­nić, ale dziś się nagle przy­pa­łę­tał. Chciał pie­nię­dzy po­ży­czać. Nie miała, ale wpu­ści­ła. Spy­ta­ła, czy chce coś jeść. Znik­nę­ła w kuch­ni, a zła­mas zwi­nął tro­chę gołdy z barku i wy­sko­czył. Mam na­dzie­ję, że nie pod­je­bał nic wię­cej. Jak go tra­fię na mie­ście, to udu­szę.

W pierw­szej chwi­li mam chęć sko­ry­go­wać. Wy­ja­śnić, że du­sze­nie naj­czę­ściej du­sze­niem nie jest, bo nie cho­dzi o po­zba­wie­nie po­wie­trza tylko ucisk na żyły. Jak lekko uci­śniesz, pod­no­si się ci­śnie­nie w mózgu. Or­ga­nizm, żeby za­po­biec uda­ro­wi, mo­men­tal­nie ob­ni­ża ci­śnie­nie krwi i de­li­kwent mdle­je po max pię­ciu se­kun­dach. Wszy­scy wie­dzą, gdzie na szyi są tęt­ni­ce, bo na nich spraw­dza się tętno, ale gdzie są żyły, mało kto wie. Takie oto czary z tym du­sze­niem nie du­sze­niem wła­śnie. Jakby co, ja wiem, gdzie są te żyły.

Za­miast tego pytam o Do­mi­ni­kę.

– Noo, ładna dzie­wu­cha, Heban. Sporo młod­sza ode mnie. Mądra. Coś tam nawet stu­diu­je lub stu­dio­wa­ła. Tylko fry­zu­ra za­wsze, jakby na wy­sta­wę psów w West­min­ster. Cią­gle jej mówię, że jak bę­dzie tak te kłaki za­nie­dby­wać, skoń­czy jako sza­lo­na sta­rusz­ka, która zna z imion wszyst­kie go­łę­bie z parku, ale nie prze­tłu­ma­czysz. Mamy jesz­cze chwi­lę, zjedz­my coś. Nie­da­le­ko jeden et­nicz­ny mup­pet pro­wa­dzi dwa-czte­ry bar.

Przy­sta­ję na pro­po­zy­cję, choć ponoć gonił nas czas. Znamy się rap­tem kilka ty­go­dni, więc w za­sa­dzie wcale. Wiem o nim tyle, że jest przed trzy­dzie­stą, z po­cią­głej twa­rzy przy­po­mi­na re­ki­na z kre­skó­wek, a jedne z sil­niej­szych środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych wsuwa jak cu­kier­ki. Do tego lubi nie­bez­piecz­ną jazdę sa­mo­cho­dem i trzy­ma w schow­ku ze­staw mło­de­go: "ob­ra­buj to sam". War­sza­wa nocą to pozór na po­zo­rze.

 

*

Wspo­mnia­ny bar oka­zu­je się za­da­szo­ną budą, ser­wu­ją­cą tu­rec­kie spe­cja­ły, po­da­wa­ne w dwóch wa­rian­tach ciast: cien­kim oraz gru­bym. Ewen­tu­al­nie za dwie dychy można do­stać ze­staw mięs wy­sy­pa­ny na pla­sti­ko­wą tacę i przy­ozdo­bio­ny bu­kie­tem sa­ła­tek z fryt­ka­mi albo ma­ka­ro­nem do kom­ple­tu. Biorę więk­szy na cien­kim za dwa­na­ście blach. On ze­staw i colę.

Ce­re­bro twier­dzi, że ob­słu­gu­ją­ca nas babka wy­glą­da, jakby ją wy­cią­gnę­li szczy­pa­wą z au­to­ma­tu, jakie są na fe­sty­nach, na któ­rych można wy­grać dziw­ki dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek. Ma uszy ko­cia­ka, oczy szcze­nia­ka, krza­cza­ste brwi męż­czy­zny z Bli­skie­go Wscho­du.

Nic na te re­we­la­cje nie od­po­wia­dam, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, czy takie prze­ja­wy szu­flad­ko­wa­nia ludzi mie­wał wcze­śniej. Zwłasz­cza że w ja­rze­nio­wym świe­tle mru­ga­ją­cych lamp sam wy­glą­da jak el­fic­ka cho­ro­ba we­ne­rycz­na. Mam od groma grze­chów na su­mie­niu, ale na pewno nie ra­sizm.

– Co my­ślisz?

– Zo­sta­łeś prze­ze mnie oce­nio­ny jako zdol­ny do roz­pra­co­wa­nia tego za­gad­nie­nia sa­mo­dziel­nie. Kończ żreć i jedź­my.

– No, ale co my­ślisz, Heban? Oj­ciec chciał syna, matka córkę, oboje są roz­cza­ro­wa­ni. Nie uwa­żasz tak?

Chry­ste Panie. Pie­przo­ne kra­wę­dzio­ne życie. W week­end jedne cha­mi­ska po­tra­fią prze­wa­lić dwie­ście koła pa­pie­ru, nawet nie zmie­nia­jąc krze­seł­ka w Hil­to­nie, a na dru­gim końcu skali jacyś wy­mi­ze­ro­wa­ni dur­nie, pró­bu­ją przy po­mo­cy młot­ka i me­sel­ka od­in­sta­lo­wać ban­ko­mat z przy­skle­po­wej ścia­ny. Oko­licz­ne zło wy­ła­zi na re­jo­ny, osia­da­jąc trwa­le w ludz­kich cia­łach, a ja muszę słu­chać wy­nu­rzeń go­ścia, któ­re­go zęby, spodnie oraz skóra mają ten sam, pier­do­lo­ny, kolor.

– Na­cjo­na­lizm, Cerb. Na­cjo­na­lizm, czyli ab­sur­dal­na duma, że w wy­ni­ku lo­te­rii ge­ne­tycz­nej wy­gra­łeś życie w danej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. Myślę, że to świa­tłe jak przy­krót­ki chuj i ory­gi­nal­ne jak re­fren lam­ba­dy.

Nic go to nie rusza. Wska­zu­je koń­cem fryt­ki wła­ści­cie­la lo­ka­lu, koło któ­re­go krzą­ta się ko­bie­ta.

– No ale spójrz na nich. Mało, że przy­po­mi­na­ją ro­dzeń­stwo. Wy­glą­da­ją, jakby ich ro­dzi­ce też byli ro­dzeń­stwem?

– Sam wy­glą­dasz, jakby w twym drze­wie ge­ne­alo­gicz­nym była ry­ba-młot.

Do­ja­da. Ocie­ra usta. Przez chwi­lę mię­dzy nami coś wisi w po­wie­trzu.

Wy­cho­dzi­my.

 

*

Myśl o celu po­dró­ży wy­wo­łu­je u mnie iry­ta­cję. W gło­wie ten jar­marcz­ny kur­wi­dół jawi mi się ni­czym smok wa­wel­ski, tylko bez uszla­chet­nia­ją­ce­go Kra­ko­wa wokół. Po­ło­wa miesz­kań prze­pi­ta albo za­sta­wio­na w Pro­vi­den­cie. Rdze­wie­ją­ce szyl­dy, opry­ska­mi nie­tra­fio­nych in­we­sty­cji. Wszę­dzie krza­cza­ste pola, śmier­dzą­ce stawy i ten cią­gły, pier­do­lo­ny huk, lą­du­ją­cych co mi­nu­ta sa­mo­lo­tów. Chcesz zbu­do­wać al­tan­kę, ko­mi­sja. Za­sa­dzić drze­wo, ko­mi­sja. Roz­je­bać ścia­nę w kuch­ni, dwie ko­mi­sje, pil­nu­ją­ce trze­ciej. Klub pił­kar­ski marny. Kład­ka nad jezd­nią nie dość, że jedna w pro­mie­niu przy­naj­mniej pię­ciu ki­lo­me­trów, to jesz­cze dziu­ra­wa, jak mosty w In­dia­na Jo­ne­sie. Nawet tram­wa­je lecą je­dy­nie do Okę­cia, bo gdyby nitka szła dalej, co drugi skład miał­by dziu­ry po wi­dłach na ka­dłu­bie.

– Ko­ja­rzysz naj­bliż­szy Di­sney­land?

Jego za­chryp­nię­ty wokal wy­bi­ja mnie z kieł­ku­ją­cej nie­na­wi­ści.

– Co?

– Noo, Kur­wi­land, Heban. Plac zabaw dla star­szych chłop­ców. Znasz?

– Te­le-ci­py, to nie moja ko­ły­san­ka – bur­czę, nie­chęt­nie po­zwa­la­jąc odejść slaj­do­wym po­czwa­rom. Nikną po­kry­te sadzą pa­ra­pe­ty okien. Bled­ną tram­wa­je sto­ją­ce na pętli. Traci ostrość szyld "Aga­ta-Me­ble". – Zresz­tą, po­dob­no tam­tej­sze dupy to w więk­szo­ści to­reb­ki śnia­da­nio­we z wodą w środ­ku, więc jeśli chcesz mi za­fun­do­wać pre­mię, star­czy hot-dog z budy albo za­pie­kan­ka z do­dat­ka­mi.

– Uhu. Czy­stość do ślubu, wiem. – Ce­re­bro łyka na­stęp­ną pa­styl­kę. Nie bar­dzo ma czym popić, więc od­chy­la głowę. Chlup, nie po­szło. Po­pra­wia z więk­szym im­pe­tem, ude­rza­jąc mocno o za­głó­wek. Wszyst­ko to z kie­row­ni­cą w dło­niach przy pręd­ko­ści nie­mal stu dwu­dzie­stu na go­dzi­nę. Wy­star­czy jedna hopka, przy­droż­ny ka­mień, skurcz w mię­śniu ra­mien­nym czy strzyk­nię­cie w barku i opis tego zda­rze­nia bę­dzie prze­wi­ja­ny w pasku wia­do­mo­ści. Wkur­wia mnie bez­ce­lo­we na­ra­ża­nie życia. Ty­siąc za wie­czór, ok. Po pracy w Tesco przy­jem­na od­mia­na, ale takie gówno jest bez sensu.

– Co ty mi pró­bu­jesz udo­wod­nić – pytam, sta­ra­jąc się nie zdra­dzić, jak bar­dzo ob­sra­łem zbro­ję. – Chcesz po­ka­zać, że po­zna­łeś życie w mie­ście po kur­sach tak­só­wek? Patrz na drogę, kurwa!

Za­miast tego spo­glą­da w moją stro­nę. Twarz na­la­na na­puch­nię­tą żół­cią przy­po­mi­na to­piel­ca wy­ło­wio­ne­go przy pełni księ­ży­ca. Cię­żar stopy prze­su­wa wska­zów­kę pręd­ko­ścio­mie­rza ku nie­bez­piecz­nym re­jo­nom stu sie­dem­dzie­się­ciu. Po pra­wej le­d­wie za­uwa­żam prze­la­tu­ją­cy napis.

"Gmina Ra­szyn – Wita".

 

*

Pięć minut póź­niej sta­je­my pod ki­ku­tem nie­bez­piecz­nie prze­chy­lo­nej la­tar­ni. Po­tar­mo­szo­ny wia­trem albo co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, nie­zde­mon­to­wa­ny po wy­pad­ku pałąk, kła­nia się ku jezd­ni tak bar­dzo, że ob­la­ta­ny w par­ku­rze pan­czur mógł­by po nim wbiec. Pięć­dzie­siąt me­trów dalej ciem­nia bram za­pra­sza w la­bi­rynt po­dwó­rek. Echo szcze­ka­ją­ce­go psa re­zo­nu­je od znisz­czo­nych ścian.

– Teraz co? – pytam, pró­bu­jąc głęb­szym od­de­chem zni­we­lo­wać stres. Kor­ty­zol jed­nak wciąż przy­gry­wa sercu. Gdy ra­dio­od­twa­rzacz koń­czy zże­rać płytę, twa­rze nam oświe­tla łuna nie­bie­skie­go świa­tła oraz wykaz track listy na pa­ne­lu.

Klik.

– Kurwa, bez jaj. Bę­dzie­my słu­chać rapu?

– Hip-ho­pu – pre­cy­zu­je Ce­re­bro, choć dla mnie to róż­ni­ca, jak po­mię­dzy mangą a anime. Oba po­wyż­sze trzy­mam szczel­nie w zbio­rze omet­ko­wa­nym jako: "Wy­pier­da­lać z tym szaj­si­wem jak naj­da­lej".

– Ok. Pi­nionc is pi­nionc. Idę się wy­si­kać.

Chwy­tam za klam­kę, lecz se­kun­dę cze­kam, czy nie bę­dzie chciał mnie za­sto­po­wać. On jed­nak już wy­wi­ja na smart­fo­nie. Fi­lu­ję lekko znad barku, są­dząc, że być może daje komuś cynk. Do­strze­gam ko­lo­ro­wą plan­szę gier­ki. Kurwa mać. Gang­ste­rzy na­szych cza­sów prze­sy­ła­ją sobie życia w Candy Crush.

Wy­cho­dzę.

Na ob­dra­pa­nym murze pół­me­tro­we li­te­ry oznaj­mia­ją, że gdzie ku­cha­rek sześć, tam jebał cię pies. A na­stęp­nie ja­kieś mniej­sze ha-ha, że kto do­czy­tał do końca, ten jest gapa. Obok kilka hip-ho­po­wych ota­go­wań. Tro­chę za­wi­ja­sów, esów, flo­re­sów oraz coś o pił­kar­skiej po­tę­dze KS Ra­szyn. Na środ­ku cał­kiem nie­głu­pi ry­su­nek bro­da­cza roz­kła­da­ją­ce­go ręce. W tle grzyb po wy­bu­chu. Pod spodem napis. "Koło chuja mnie to lata i nie koń­czę świa­ta".

Pa­trzę na to wszyst­ko, my­śląc, że gdyby fak­tycz­nie na ten wy­piz­dó­wek spa­dła bomba, stra­ty ma­te­rial­ne za­mknę­ły­by się mak­sy­mal­nie w czte­rech dy­chach. I to pod wa­run­kiem, że w naj­bliż­szym kio­sku mie­li­by dwie pacz­ki pa­pie­ro­sów.

– Eee – sły­szę kwik z sa­mo­cho­du. – Cho­waj tego mlecz­ne­go ku­ta­sa i po­cze­kaj, aż wy­ro­śnie ten praw­dzi­wy.

Ce­re­bro wciąż jest pie­kiel­nie ra­do­sny, co nie po­win­no dzi­wić, bo prze­stra­szył mnie jak jasny chuj, ale już od­czu­wam iry­ta­cję. Ty­siak, ty­sia­kiem, cał­kiem nie­zła kwota, lecz myślę, że gdy­bym chciał go okieł­znać, sta­wił­by opór głów­nie gra­wi­ta­cyj­ny.

– Za­dzwoń do matki i spy­taj, kto jest twoim ojcem, Cerb – rzu­cam, cho­wa­jąc ptaka. – A na­stęp­nie patrz, jak się na­my­śla.

Tro­chę ry­zy­ku­ję taką gadką. W żar­go­nie na to ma­wia­my "wa­ha­dło­we prze­su­wa­nie gra­nic". Ca­łość wy­ma­ga sporo taktu i od groma szczę­ścia. Jeden po­ślizg, nie do końca prze­my­śla­ne zda­nie i ka­ram­bol.

Zresz­tą zna­łem kie­dyś jed­ne­go, nie­groź­ne­go niby de­li­kwen­ta. Miał ksywę "Nu­me­rek", bo do nor­mal­nej gadki wciąż wplą­ty­wał licz­by. I nie, że różne czy, jak to się dzi­siaj mawia, ran­do­mo­we, lecz cią­gle te same. Tak jak to­uret­te rzuca kur­wi­ska­mi, tak u niego za­wsze "sto szes­na­ście", "sto dwa­dzie­ścia trzy". Lekko pier­dol­nię­ty, ale tylko z gadki. Z gęby względ­ny nor­mal­niak. Szwen­dał się bli­sko przy ogo­nie grupy i nie­fart chciał, że ktoś go kie­dyś nie­chcą­cy ura­ził. No w za­sa­dzie nic no­we­go, bo gość był dziw­ny jak kciu­ki u stopy, więc czę­sto zbie­rał różne pod­śmie­chuj­ki i sam się z nich śmiał. Tyle że coś wi­docz­nie nie pykło i raz go żarty nie roz­we­se­li­ły.

Mnie już wtedy nie było na re­jo­nie, ale ponoć Nu­me­rek zbił pionę jak zwy­kle. Chło­pa­ki zo­sta­li, ob­sia­da­jąc skwe­rek. Nikt nie prze­czu­wał, że nie­ba­wem spad­nie krwa­wy deszcz.

Wró­cił po go­dzi­nie i od fron­tu na­jazd. Ama­tor­ska biop­sja cien­ko igło­wa pro­sto na łeb i szyję ja­kimś ostrym na­rzę­dziem pod­je­ba­nym chwi­lę wcze­śniej z Ca­sto­ra­my. I nie, że je­dy­nie typa, który mu spra­wił przy­krość. Wszyst­kich po równo. Do tej pory jeden chło­pak ma twarz jak ta­tar­skie sio­dło. Na końcu wy­szło, że te licz­by, co je tak bez umia­ru po­wta­rzał, to te­le­fon do po­rad­ni dla osób w kry­zy­sie emo­cjo­nal­nym, więc się wszyst­ko ład­nie sklam­ro­wa­ło. Śmi­chy, śmi­cha­mi, lecz w luź­nej gadce na­praw­dę na­le­ży uwa­żać.

Mu­sia­łem nie­źle od­pły­nąć we wspo­mnie­niach, bo do­pie­ro wi­bru­ją­ce dźwię­ki te­le­fo­nu przy­wra­ca­ją ostrość oto­cze­niu. Spo­glą­dam na wy­świe­tlacz.

Od­rzuć.

Wra­ca­jąc do sa­mo­cho­du, widzę, że ele­ment gmin­ny w naj­lep­sze już pląsa w tańcu. Dwie siksy stoją przy opusz­czo­nej do po­ło­wy szy­bie, a wy­chu­dzo­ny za­wa­dia­ka pod­pie­ra po­bli­ski mur.

– Usza­no­wa­nie – rzu­cam, co nie wie­dzieć czemu, wzbu­dza pi­skli­wy re­chot obu samic. Ob­ci­nam.

Wyż­sza, nawet nie­głu­pia. Gdzieś z metr sie­dem­dzie­siąt, choć mogą coś do­da­wać Air Maxy. Nóg pew­nie naj­dłuż­szy za­sięg w całej szko­le. Srebr­ne mi­nia­tu­ry hu­la-hop robią za kol­czy­ki. Louis Vu­it­ton na cza­pecz­ce z dasz­kiem. Nawet i do ukłu­cia, choć z bli­ska widać, że ta­pe­tą na japie mo­gła­by przy­kryć lu­do­bój­stwo Or­mian. Za to druga kró­lew­na sporo niż­sza i ży­ła­sto blada. Tro­chę taki no­wo­twór w oku­la­rach. Z za­cię­tej gęby wy­glą­da na sukę, która mo­gła­by wrzu­cić twoją świn­kę mor­ską do mi­kro­fa­lów­ki, jeśli byś nie uwie­rzył w jej ko­lej­ną, uda­wa­ną ciążę.

Ob­cho­dzę wolno furę, lu­ka­jąc na wszę­do­byl­skie za­ka­mar­ki. Wiatr wy­wie­wa śmie­ci ze szczer­ba­tej wiaty, przy któ­rej być może kie­dyś cu­mo­wał au­to­bus. Otwie­ram drzwi, lecz nie wsia­dam. Coś w sercu, w płu­cach, w gło­wie, nie wiem sam. W każ­dym razie im wię­cej sły­szę tego prze­sło­dzo­ne­go pier­do­le­nia, tym moc­niej wgry­wa mi się czuj­ka. Ce­re­bro nawet na mnie nie spo­glą­da. Ja pier­dzie­lę. Wi­dzia­łem w życiu nie­jed­no. Pod­czas walki z Gu­li­we­rem sę­dzie­mu na moich oczach twarz zmu­to­wa­ła w zwie­rzę­cy pysk i po dziś dzień uwa­ża­łem to za naj­bar­dziej po­je­ba­ne dzia­ła­nie nar­ko­ty­ku, ale ob­ser­wo­wa­nie jak ludz­ka żół­tacz­ka, typu C, flir­tu­je z ku­rew­ka­mi to na­praw­dę ponad moje siły. A że zwy­kłem prze­kłu­wać myśli w czyn…

– Dobra. Wy­pier­da­lać stąd!

Chwi­la ciszy. Pły­ną­cy z płyty wokal Gaw­liń­skie­go uświa­da­mia wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych, że ko­bie­ty pięk­ne są jak okręt, co ozna­cza, że Ro­bert na pewno nie cu­mo­wał w tym zje­ba­nym por­cie. Ko­le­żan­ki nie­chęt­nie wra­ca­ją pod aniel­skie skrzy­dła opie­ku­na. Mamy se­kun­dę dla sie­bie.

– Słu­chaj, Heban – za­czy­na i już wiem, że zaraz na­sta­nie akt ka­zno­dziej­skie­go pier­dzie­le­nia. Eh. Trze­ba pła­cić za złe czyny swe. Czy jak ma­wia­ła ma dawna zna­jo­ma: "Komu się roz­la­ła kasza? Kto wy­pu­ścił Ba­ra­ba­sza?", choć do dzi­siaj nie wiem, co to zna­czy.

– Miały po szes­na­ście lat. Mak­sy­mal­nie. Opa­mię­taj się. Je­ste­śmy tu w in­te­re­sach. Do tego wyż­szej oko spier­dzie­la­ło aż na plecy. Asy­me­trycz­ny wy­krój po­wiek. Mówi ci to coś? A niż­sza wy­glą­da­ła, jakby jej dieta skła­da­ła się głów­nie z he­ro­iny i plem­ni­ków. Na­praw­dę nie sza­nu­jesz swego ciała?

Im­pro­wi­zu­ję, pró­bu­jąc ude­rzyć w ja­kieś po­jed­naw­cze sam­cze tony, byle tylko utkał w końcu pizdę, nim za­le­je wóz po­wo­dzią mo­ra­li­za­tor­skich uty­ski­wań.

Nic z tego.

– No i chuj – rzuca. – To nie Ni­by­lan­dia. Dzi­siaj szes­nast­ka to płod­ne su­czy­sko, wiek szczy­to­wej do­sko­na­ło­ści u ko­bie­ty. Za dwa lata bę­dzie miała prze­bieg jak Golf dwój­ka w gazie. Poza tym ro­bi­my to, czego chce więk­szość, Heban. De­mo­kra­cja. Nas jest dwóch. A ja je­stem więk­szy.

– Taa, więk­szość. Po­dob­nie przy gwał­cie zbio­ro­wym.

Kątem oka widzę, że chłop spod muru rusza w naszą stro­nę. Ga­liń­ski śpiew­nie oznaj­mia, że Mo­ni­ka była i ok, ale coś tam, coś tam.

Coraz le­piej.

– A tam gwałt – dąsa się Ce­re­bro. – Takie ostre słowo. Wolę mówić: "kiedy po­ścig za bu­zia­kiem za­szedł za da­le­ko".

Wska­zu­ję ręką na chu­de­go al­fon­si­nę. Pierw­sze kro­ple desz­czu spa­da­ją na szyby.

– Patrz.

– O kurwa. Ktoś wy­rzu­cił osiem i wy­do­stał się w końcu z Ju­man­ji.

Gość fak­tycz­nie wy­glą­da, jakby jego ro­bo­tą było py­ta­nie prze­chod­niów, czy mają ogień, ale tacy wła­śnie są naj­gor­si. Im więk­szy pet, tym za­zwy­czaj mniej ma do stra­ce­nia.

Błysk.

 

*

– Cześć – za­czy­na ten wy­mi­ze­ro­wa­ny, wy­sty­li­zo­wa­ny na emo al­fons nieco mnie tym wy­bi­ja­jąc z pan­ta­ły­ku. Oce­ni­łem typa na pół al­fa­be­tycz­ny mar­gi­nes śmia­ło ko­szą­cy zbio­ry pięć­set plus, tym­cza­sem nie sły­szę żad­ne­go mło­dzie­żo­we­go "siema" czy hip-ho­po­we­go "elo". Nie. Nic z tych rze­czy. Edward Ży­let­ko­rę­ki umie utrzy­mać fason. Może to kwe­stia zbyt dro­gie­go auta, w któ­rym sie­dzi­my, może al­fon­sie­go prze­czu­cia. Nie wiem. Nie chcę i nie muszę tego wie­dzieć. Przy­naj­mniej jesz­cze.

– No cześć – od­po­wia­da Ce­re­bro, po­żół­ku­jąc we­so­lut­ko głową. Idąc roz­kła­dów­ką tan­det­ne­go kry­mi­na­łu z tyl­nej szyby kio­sku, drab po­wi­nien teraz spy­tać o pa­nien­ki. Po­nie­kąd pyta.

– Ho­mo­sie?

Mil­czy­my. Z od­twa­rza­cza leci "Urke". Ka­wa­łek, za który oba­lił­bym z Gaw­liń­skim litra rudej. Noga sama cho­dzi w takt me­lo­dii, twarz roz­sze­rza pro­mie­ni­sty uśmiech, a serce… serce drży.

– Spo­ksik zio­mecz­ki. Nie pesz­ta się tak – za­chę­ca roz­we­se­lo­ny al­fon­si­na. – Mamy dwu­dzie­sty drugi wiek, nie? An­gli­cy opu­ści­li Ame­ry­kę.

Są­dząc po tym, co wła­śnie pier­dzie­li, oce­ni­łem go sta­now­czo na­zbyt szczo­drze. Z wy­zie­wu może i czuć, że gość lekko zro­bio­ny, ale nie na tyle, żeby gadać takie dyr­dy­ma­ły. Źre­ni­ce w nor­mie.

– Chłop­cze… – Mój se­ro­wy part­ner ścią­ga groź­nie brew, lecz nagły im­puls po­wo­du­je, że wcho­dzę mu w zda­nie.

– Tyle w życiu się zmie­nia – po­wta­rzam za me­lo­dyj­nym gło­sem ra­dyj­ne­go Ro­ber­ta – za­ufaj prze­zna­cze­niu. Pi­je­my za lep­szy czas, za każdy dzień, który w życiu trwa. Za każde wspo­mnie­nie, co żyje w nas. Niech żyje jesz­cze­ee przez chwi­le­ee.

Al­fons na se­kun­dę traci ro­ze­zna­nie, ale zaraz gęba w pełen uśmiech. Kiwa do taktu głową, stu­ka­jąc dło­nią o dach. Jest prze­cież mi­strzem po­dwór­ko­wej ad­ap­ta­cji i usil­nie chce po­ka­zać, że wszyst­ko jest w po­rzą­decz­ku, że luz-blu­es i w ogóle czill. A jed­nak cwane oczka prze­świe­tla­ją wnę­trze sa­mo­cho­du, chęt­ne zde­rzyć się z czymś nie­po­żą­da­nym. Wy­ła­pać po­li­cyj­ną bla­chę, wy­sta­ją­cą skądś krót­ko­fa­lów­kę lub źle przy­ki­tra­ne­go ko­gu­ta. Nie­szcze­rze mu pa­trzy z za­le­sio­nej rudym wło­sem gęby. W ogóle typ przy­wo­dzi na myśl knu­ją­cą ku­rew­kę, łasą na pi­te­rek babci z jej ostat­ni­mi dwu­dzie­sto­ma zło­ty­mi w środ­ku. Taki ro­dzaj kiepa, który po­tra­fi się wy­bie­lić, używa roz­waż­nych słów, każ­de­mu do­brze życzy i wszy­scy są jego ser­decz­ny­mi przy­ja­ciół­mi.

Wska­zu­je pa­lu­chem radio.

– Sta­szew­ski?

– Al­pi­ne – bur­czy Ce­re­bro, ko­ry­gu­jąc usta­wie­nie wstecz­ne­go lu­ster­ka. – Pora na cie­bie, pimp­ku.

– Pora?

– Jak na te­les­fo­ra.

Jedna z zasad wy­zna­wa­nych przez Ce­re­bro głosi, że wszyst­ko, co tylko można zry­mo­wać, od progu jest śmiesz­ne. Nie po­dzie­lam tego za cho­le­rę, ale rów­nież mam grze­chy, na które przy­my­ka oko. Sztu­ka ne­go­cja­cji. Ob­szar, w któ­rym nawet Cuba Libre może się do­ga­dać ze szkla­ni­cą ga­zo­wa­nej wody.

– A jak nie, to co? – Lo­kal­ny ban­dzio­rek po chwi­lo­wym szoku łapie drugi dech, de­spe­rac­ko usi­łu­jąc po­zbie­rać okru­chy ho­no­ru. – Co mi, pe­dał­ku zro­bisz?

Od­po­wie­dzią jest kciuk wy­ce­lo­wa­ny w coś za sa­mo­cho­dem. Spo­glą­da­my obaj. Za­rów­no chudy go­stek od dzi­wek ubra­ny w dresy jak z wio­sen­ne­go ka­ta­lo­gu Pepco oraz ja, fan wpa­da­ją­cych w ucho hitów, prze­mie­lo­nych przez wszy­ściut­kie sta­cje. Ja, który jesz­cze czter­na­ście mie­się­cy temu mia­łem ro­ku­ją­cy sto­su­nek walk sześć-ze­ro-ze­ro na za­wo­do­wych rin­gach MMA, a teraz łykam ma­ja­mil na ból kolan, wy­kła­da­jąc musz­tar­dy na półki w wie­lo­bran­żo­wym mo­lo­chu osie­dlo­wym. Kurwa mać. Mo­de­lo­wy przy­kład upad­ku z ro­wer­ka zwa­ne­go ży­ciem.

Al­fons znika bez słowa, ale za to wzra­sta siła desz­czu. Umar­ło złe, lecz ob­ra­dza gor­szym. W gar­dle zbie­ra mi się kulka śliny. W pier­si, nie wie­dzieć czemu, wzra­sta tętno. Ce­re­bro kła­dzie splu­wę na ko­la­nach i przy­kry­wa bluzą.

– Co­kol­wiek zo­ba­czysz, masz trzy­mać ci­śnie­nie – szep­cze, czym po­tę­gu­je tylko we mnie strach. – Nie śmiesz­kuj, nie wy­ska­kuj z gryp­ser­ki i przede wszyst­kim nie waż się py­sko­wać. Nawet na nich długo nie spo­glą­daj. Przy­wi­taj się grzecz­nie i siedź. Myśl o haj­sie. Jak wró­ci­my, do­rzu­cę pięć stów.

W od­we­cie na tę ka­wal­ka­dę prze­stróg wy­do­by­wam je­dy­nie wy­ko­śla­wio­ne przez pa­ni­kę "co?" Szumi mi w skro­niach, jak­bym zlał sześć Red Bulli do dzban­ka i wal­nął na hej­nał. Do tego nie mam pew­no­ści, czy w ostat­nim zda­niu usły­sza­łem "jak", czy "jeśli". A jakby wil­ków w bajce było mało, pie­przo­ny deszcz wrzu­ca trze­ci bieg.

Spo­glą­dam ostroż­nie przez ry­ko­szet bocz­ne­go lu­ster­ka, lecz na razie są pod pa­ra­so­lem. Chyba trój­ka. Dwie ko­bie­ty po bo­kach męż­czy­zny. Dzie­sięć me­trów. Osiem.

– Po chuj my tu w ogóle przy­je­cha­li­śmy? – wy­pie­przam py­ta­nie z mak­sy­mal­ną zło­ścią pro­sto przez ko­ta­ry z ter­ko­czą­cych zębów. Nad­miar stre­su ob­ja­wia się na­głym par­ciem na cewkę mo­czo­wą. Pięk­nie, Bru­tu­sie-chu­ju­sie. I ty też?

– Dwa i pół kloc­ka, Heban, ale przy­cisz ryj! Pa­mię­taj. Cwa­niak gor­szy od fra­je­ra. Do­sta­niesz dwa i pół koła.

Fi­lu­ję spode łba. Idą wolno, bo na tym wy­piz­do­wie muldy, jakby bu­do­wa­li tor dla mo­to­cros­sa. Na do­miar… chyba do­bre­go deszcz do­pier­dzie­la z furią, więc, chcąc nie chcąc, dra­łu­ją zyg­za­kiem. Ce­re­bro też jakoś nagle dziw­nie spur­pu­ro­wiał, przez co żółta cera przy­po­mi­na od­cień musz­tar­dy sa­rep­skiej. Chyba że to lamp­ka tak od­bi­ja skórę albo już mi się pier­do­li od tych musz­tard z Tesco. Tamci są mniej wię­cej pięć me­trów od fury.

– Kurwa, Cer! – war­czę przez wy­tłu­mia­ją­cy koł­nierz kurt­ki. – Kurwa mać!

W od­po­wie­dzi kręci lekko głową. Wy­mu­szo­ny uśmiech do­peł­nia pusz­czo­ne w ra­mach luzu oczko. Pie­przo­ny po­więk­szo­ny ze­staw Sta­sia, obie­cu­ją­ce­go prze­ra­żo­nej Nel, że na tym sło­niu na pewno można bez­piecz­nie po­ha­sać. Chuja praw­da, Sta­siu. Chuja praw­da.

"Puk-puk" w szybę. Ostre dźwię­ki jakby od sy­gne­tu. Jeśli im otwo­rzy i usią­dą z tyłu, to… Boże, chyba taki głupi nie jest?

"Klik".

W cza­sie, gdy ła­du­ją się do środ­ka, ści­szam radio i po­mi­mo tego, że coś mnie przed tym cho­ler­nie ostrze­ga, od razu spo­glą­dam. W za­mia­rze ma to być je­dy­nie szyb­ki rzut okiem przez wstecz­ne lu­ster­ko, ale kiedy łapię z nimi ostrość…

Od lewej: wy­so­ka, szczu­pła, wy­uz­da­na w gry­ma­sie ma­lo­wa­nych na bor­do­wo ust, lecz o spo­koj­nej, za­my­ślo­nej twa­rzy. Taka che­er­le­ader­ka dru­ży­ny krę­glar­skiej. Dłu­gie, jasne włosy ka­ska­da­mi opa­da­ją na szy­kow­ny golf. Ko­rek­cyj­ne oku­la­ry o ab­sur­dal­nie czer­wo­nych opraw­kach nie­mal dwu­krot­nie po­więk­sza­ją oczy. Pew­nie mi od­wa­la, ale za­miast źre­nic widzę tru­pie czasz­ki. Z kolei druga, naj­bar­dziej od pra­wej, wręcz biała, bie­luch­na, ale też prze­dziw­nie pla­mia­sta, jakby zle­ża­ła, za­le­cia­ła bru­dem. Ludz­ki awa­tar ja­poń­skiej seks la­lecz­ki, która prze­le­ża­ła pół roku w piw­ni­cy. Bar­dzo drob­na, okru­szyn­ka taka, lecz o dziw­nie okrą­glut­kiej gło­wie. Ko­ron­ny dowód w tezie, że De Vito lubił po­dró­żo­wać po środ­ko­wo wchod­nich bie­da­cep­cjach Eu­ro­py, nie szczę­dząc gro­si­wa na usłu­gi azja­tyc­kich pro­sty­tu­tek. Po­ma­lo­wa­ne rzęsy. Czar­ne, roz­bie­ga­ne oczy sza­lo­nej pa­nien­ki, która na swą pierw­szą tin­de­ro­wą rand­kę mo­gła­by ukryć w to­reb­ce szpi­ku­lec do lodu.

Boże.

Zlu­stro­wa­łem do­pie­ro dwie trze­cie tej desz­czo­wej trupy, a przez skórę czuję, że trwa to już sta­now­czo zbyt długo. No trud­no. Jebał pies, wy­je­ba­li psa.

W środ­ku zaj­mu­je miej­sce twór, któ­re­go przy tam sła­bym świe­tle trud­no za­kla­sy­fi­ko­wać. Nie wia­do­mo pani to czy pan. Dziew­czyn­ka czy chło­piec. Do­słow­nie, jakby ktoś twarz Sha­ki­ry na­cią­gnął ha­ka­mi na czasz­kę Sy­lve­stra Stal­lo­ne. W efek­cie zaś po­wsta­ło coś, co przy­po­mi­na ku­kieł­kę brzu­cho­mów­cy, która mo­gła­by uczyć dzie­cia­ki z trud­nych szkół o szko­dli­wym wpły­wie ka­zi­rodz­twa.

Ja pier­do­lę.

– To lon? – pisz­czy od progu środ­ko­we dzi­wa­dło i jak się po se­kun­dzie orien­tu­ję, pyta o mnie.

Ce­re­bro splu­wa przez otwar­te okno. Na­stęp­nie nie­chęt­nie po­twier­dza, sta­ra­jąc się nie krzy­żo­wać ze mną wzro­ku. Twarz ma przy tym żółtą jak cy­try­na. Nie wiem, co tu się wła­śnie od­pier­dzie­la, ale od­ru­cho­wo kładę brodę jak naj­bli­żej pier­si. W razie, gdyby spró­bo­wa­li linki, mam cień szan­sy.

– Ulo­dzaj­ny – do­la­tu­je se­ple­nią­cy szcze­biot tego cze­goś. Od razu sza­cu­ję szan­se. Nie­za­pię­te pasy do­da­ją parę pro­cent. Po pro­stu zła­pać za klam­kę i dać się po­nieść cho­ler­nym adi­da­som. Już pod­czas zbi­ja­nia wagi bie­ga­łem trzy pięć­dzie­siąt z ki­lo­me­tra, więc nawet za­py­zia­ły i ob­sta­lo­wa­ny na śmie­cio­wym żar­ciu, w gra­ni­cach czte­rech czter­dzie­stu dam radę, co pew­nie i tak jest lep­szym wy­ni­kiem od każ­de­go z tych po­kracz­nych po­je­bań­ców. Zo­sta­je jesz­cze ta sprze­daj­na pa­ró­wa i jego broń, która…

…nie jest już pod bluzą.

Mo­men­tal­nie ula­tu­je ze mnie cały pęd.

– Serio, kurwa? – pytam.

 

*

Moje pierw­sze za­wo­do­we star­cie wy­pa­da w piątą rocz­ni­cę Smo­leń­skiej tra­ge­dii i trwa dzie­więć­dzie­siąt trzy se­kun­dy. Za pół­to­rej mi­nu­ty ma­can­ki z ni­skim cha­mem, który no­ta­be­ne bar­dziej przy­po­mi­na grejp­fru­ta, niż za­wod­ni­ka, przy­tu­lam dwa i pół koła na pa­pier plus bo­nu­so­wy ty­siak od wą­sa­te­go spon­so­ra, wrę­czo­ny pod ce­ra­tą ka­wiar­nia­ne­go stołu, uszy­ko­wa­ne­go na pod­ró­bę stylu lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Trzy mie­sią­ce póź­niej do­sta­ję mło­de­go na­pi­na­ka z Wę­gier. Ula­niec mo­je­go wzro­stu, ale cięż­szy ze dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów. Walka nad samym mo­rzem. Pół otwar­ta sce­ne­ria po­wo­du­je, że wie­czor­ny wiatr żon­glu­je to­na­mi pia­sku. Dwa­dzie­ścia minut przed gon­giem cały okta­gon za­je­ba­ny pia­chem.

20.30 start. W pierw­szych rzę­dach so­poc­cy szej­ko­wie bez tur­ba­nów na łbach, ale za to z za­cze­ską lub ły­sie­ją­cy. Po­dwój­ne stan­dar­dy z biedy i bo­gac­twa dla po­dwój­nie po­więk­szo­nych cha­mów. Świń­skie pod­gar­dla za­klesz­czo­ne w po­ló­wecz­kach hil­fi­ge­ra, taj­wań­skie ro­le­xy na opu­chłych ła­pach, szam­pan po czte­ry­sta od kie­li­cha i nie­let­nie Moł­da­wian­ki za pół darmo. Sól Bał­ty­ku. Tom­ba­ko­we złoto tych trze­cio­rzęd­nie za­piasz­czo­nych wydm.

Z walki głów­nie pa­mię­tam prze­świad­cze­nie, że jeśli chło­pi­sko zła­pie mnie na po­cząt­ku, to ka­pli­ca. Tyle że nie łapie, a po mniej wię­cej mi­nu­cie – wtycz­ka wy­pa­da z gniazd­ka i siada w nim prąd. Do końca rundy roz­bi­jam spa­ślu­cha tak, że le­karz nie ze­zwa­la na na­stęp­ną. Tym razem in­ka­su­ję nie­mal dychę, z czego po opła­ce­niu na­roż­ni­ka zo­sta­je sie­dem pa­to­li. Dwie walki, ponad dzie­sięć kafli za nie­ca­łe sie­dem minut tego, co uwiel­biasz.

Świat u stóp.

Teraz gdy spo­glą­dam na me­ta­lo­wy palec ga­zo­we­go gnata, za­da­ję sobie py­ta­nie, kiedy i dla­cze­go się ze­sra­ło. Jezu. Naj­bar­dziej rzy­gam tą wer­sją sie­bie, która pełza po ścia­nach wy­obra­żeń o tę­czo­wym ju­trze.

Sły­szę szcze­biot masz­ka­ry sie­dzą­cej z tyłu. Coś o tym, że nic złego się nie dzie­je i gdy za se­kun­dę wy­sią­dzie­my, mam nie świ­ro­wać. Ja­kieś uśmie­chy, bzde­ty o tym, że kula za­wsze szyb­sza od czło­wie­ka. Tanie gadki w gro­te­sko­wym świe­cie bez­pod­staw­nej wiary w ho­ro­sko­py.

– Wy­czi­luj, Heban. – Ce­re­bro pró­bu­je za­ła­go­dzić sy­tu­ację. – Po pro­stu gdzieś na se­kun­dę po­dej­dzie­my.

Wszyst­ko wy­da­je się upior­nie nie­praw­dzi­we. Sztucz­ne i ki­czo­wa­te jak Piotr Fron­czew­ski gra­ją­cy Ter­mi­na­to­ra z nie­śmier­tel­nym I'II be back na końcu. Jak wy­mi­ze­ro­wa­ni dzie­się­cio­lat­ko­wie po­ubie­ra­ni w chiń­skie pod­ró­by pił­kar­skich ko­szu­lek z py­za­tym Mes­sim Ko­wal­skim na czele, pę­dzą­cym bru­ko­wa­ną ulicą wprost na bram­kę wy­ko­na­ną z za­je­ba­nych z wa­rzyw­nia­ka skrzy­nek. Jak chory świat, w któ­rym jeśli ob­ra­bu­jesz nago sklep, będąc nie­let­nim, nikt nie może obej­rzeć na­grań z mo­ni­to­rin­gu bez po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa. Pol­ska. Tek­tu­ro­wa ma­kie­ta, po­kre­ślo­na na szes­na­ście czę­ści. Kra­ina trzech ty­się­cy Bie­dro­nek, dwu­dzie­stu ty­się­cy noc­nych skle­pów i zy­lio­na ko­ścio­łów, do­ci­na­ją­cych na trzy zmia­ny puz­zle do kon­stru­owa­nia ma­so­wych emo­cji.

Trzy­dzie­ści mi­lio­nów ludzi lubi to.

– Na-Se­kun­dę-Po­dej­dzie­my – duka au­to­mat za­klę­ty we­wnątrz mnie.

– Do­kład­nie. Je­dy­nie na chwi­lę. Tylko wy­czi­luj, bo kula za­wsze bę­dzie…

Sssszz­zu­uummmmmm.

Wy­sia­da­my w ka­ko­fo­nii ko­śla­wych gróźb i upo­śle­dzo­nych ży­czeń. Dzi­siej­sza noc jest wy­jąt­ko­wo iro­nicz­na, jakby cier­pia­ła na za­bu­rze­nia toż­sa­mo­ści. Ukształ­to­wa­łem swoją es­te­ty­kę, drwiąc z ta­kich ba­la­sów, a teraz mogę je­dy­nie spró­bo­wać ude­rzyć w długą. Za­ufać w stare i spraw­dzo­ne High In­ten­si­ty Car­dio.

Nie­ste­ty zro­ba­czy­wia­łem. Zde­na­tu­ra­cia­łem od przy­tła­cza­ją­cej co­dzien­no­ści ni­czym al­ko­ho­lik, u któ­re­go walka nigdy nie le­ża­ła w de­na­tu­rze. Jesz­cze rok temu nawet z rę­ko­ma w kie­sze­niach zga­sił­bym mu świa­tło ob­ro­tów­ką i cie­szył oko, pa­trząc jak leży na ziemi, krę­cąc się ni­czym prze­trą­co­ny bąk. Ko­lej­ny Gucio, co to nie umiał usza­no­wać są­do­wych za­ka­zów i na­pier­do­lo­ny am­bro­zją cią­gle wra­cał, wy­gra­żał i bzy­czał pod wspól­nie wzię­tym w credo tu­li­pa­nem, aż w końcu, pro­szę pań­stwa, po przy­ję­ciu, zo­stał po­ła­ma­ny przez ki­zio­rów Mai.

Dziś ob­le­pio­ny potem, stra­chem i żar­ciem na wynos czuję się tak samo cięż­ki, jak te osie­dlo­we ba­bo­klo­ce wy­sia­du­ją­ce całe dnie na ław­kach, wokół któ­rych or­bi­tu­ją brzyd­kie dzie­ci. Ciało to już tylko po­szar­pa­ny dywan z fla­ne­lo­wej skóry, trzy­ma­ją­cej nie­udol­nie w ry­zach osiem­dzie­siąt ki­lo­gra­mów ze­psu­te­go mięsa. Drąży mnie post mi­le­nial­na ro­ba­czy­wość, in­fe­ku­ją­ca chęci, po­że­ra­ją­ca mię­śnio­wą tkan­kę. Do­słow­nie jak­bym wy­grał za­wo­dy w ja­ra­niu afgań­skich ca­me­li, gdzie za­miast wiel­błą­dów na pu­deł­kach są czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie ra­kiet od­pa­lo­nych w kie­run­ku Hin­du­kusz.

Błysk.

Ktoś znowu pau­zu­je rze­czy­wi­stość, a kiedy po­now­nie uru­cha­mia, je­ste­śmy pod fron­tem ka­mie­ni­cy, przy­po­mi­na­ją­cej za­własz­czo­ny pu­sto­stan. Opla­ta mnie pew­ność, że gdyby An­drzej Duda za­szedł mocno za skórę Al-Ka­idzie, to wła­śnie z ta­kiej uro­czej ru­de­ry syn Osamy Bin La­de­na mógł­by pla­no­wać akcje od­we­to­we.

– Wcho­dzi­my na pię­tro. Coś zo­ba­czysz, od­po­wiesz na parę pytań i fi­ni­to. Jest ok?

A więc to tam – myślę. – Tam jest za­ple­cze sce­ne­rii. Wiel­kie i se­kret­ne za­ko­ta­ro­wo, do któ­re­go do­stęp mają je­dy­nie lo­kal­ni ilu­mi­na­ci naj­wyż­sze­go szcze­bla.

– Jest ku­rew­sko da­le­ko od ok – wy­brzę­ku­ję dia­lo­giem z Pulp Fic­tion, bo w za­sa­dzie nie mam nic in­ne­go w gło­wie. Może poza re­flek­sją-za­py­ta­niem. Czy gru­ba­sy piszą listy po­że­gnal­ne tłu­stą czcion­ką?

 

*

Oka­zu­je się, że te dwie zo­sta­ją na dole i dalej idzie­my je­dy­nie we trój­kę. Dwu­pł­cio­we dzi­wa­dło to­ru­je drogę wprost pod sta­lo­we drzwi, nad któ­ry­mi wisi ko­pu­ło­wa ka­me­ra prze­my­sło­wa. Tam przy­sta­je, ude­rza, od­cze­ku­je. Po mniej wię­cej trzy­dzie­stu se­kun­dach do­la­tu­je do nas zwrot­ny od­stuk. Wtedy wy­stu­ku­je­my se­kwen­cję po­now­nie. Dwu­dzie­sty pierw­szy wiek a kon­spir­ka taka, jakby Fred Flin­sto­ne pró­bo­wał wy­wo­łać Bar­neya na lufę. Ka­me­ra też wy­glą­da, jakby ją zmon­to­wa­li z kloc­ków duplo i nie­udol­nie opry­ska­li bia­łym spray­em.

Wpusz­cza nas wiel­ki facet w ba­za­ro­wej skó­rze na­rzu­co­nej na jesz­cze więk­szy kark i to­por­nej po­stu­rze źle ob­ra­ne­go kar­to­fla. Ale ta­kie­go kar­to­flo­we­go gi­gan­ta, że gdy­byś chciał kupić je­dy­nie pół kilo, trze­ba by go­ścia po­ło­żyć na stole i po­kro­ić piłą gdzieś na wy­so­ko­ści rom­bów tu­rec­kie­go swe­tra. Są­dząc po ry­sach gęby, di­no­zaur z po­ko­le­nia ga­du-ga­du, który rżał jak koń, wsłu­chu­jąc się w de­tek­ty­wa-in­wek­ty­wa.

Idzie­my nie­do­świe­tlo­nym pasem ko­ry­ta­rza wprost do po­ko­ju, który wy­glą­da tak, jakby zde­to­no­wa­no w nim neu­tro­no­wą bombę z pa­to-ta­nie­go por­no­sa, a na to wy­sy­pa­no dwie tacz­ki bi­be­lo­tów cha­rak­te­ry­stycz­nych dla prze­ło­mu wie­ków. Bu­tel­ki, kon­do­ny, szlu­gi, uschnię­te kwia­ty w pla­sti­ko­wych do­ni­cach i sko­ru­py nie­kar­mio­nych ta­ma­got­chi. Plu­szo­we po­du­cho-stwo­ry, kłęby pięć­set­let­niej po­ście­li i stosy po­cię­tych ma­ga­zy­nów typu Twój Week­end czy Wamp. Jed­no­ra­zo­we za­pal­nicz­ki, fifki, roz­rzu­co­ne łachy oraz pety. Wszę­dzie mi­lio­ny po­wty­ka­nych petów. Słony za­pach wi­szą­cy w po­wie­trzu.

– No i? – Pró­bu­ję nie­udol­nie grać lu­za­ka. – Bur­del jak bur­del.

Her­ma­fro­dy­ta prze­pa­la mnie wzro­kiem. Mio­do­wy krwo­tok uśmie­chu su­ge­ru­je, że skry­wa jakąś po­je­ba­ną ta­jem­ni­cę. Może ma te­le­fon w etui Hel­lo-Kit­ty, któ­rym co noc łowi oko­licz­ne po­ke­mo­ny lub w so­bot­nie wie­czo­ry ma­lu­je pa­znok­cie w czer­wo­ne ser­dusz­ka, waląc konia pod ja­poń­skie bajki. Trud­no oce­nić. W każ­dym razie ewi­dent­nie cze­goś chce.

Ce­re­bro drżą­cym gło­sem mówi, że jest chu­jo­wo, dłu­żej nie wy­ro­bi i w ogóle kurwa jego pier­do­lo­na mać. Ad­re­sat na­rze­kań rzuca w jego kie­run­ku pla­sti­ko­we pu­de­łecz­ko pełne draży. Kiedy lecą, przez ćwierć se­kun­dy mam swoją małą szan­sę.

Nie ko­rzy­stam.

– No i? Czego chce­cie?

Pod­cho­dzi do ster­ty zmię­to­szo­nych koł­der. Od­wi­ja.

– Znas?

Sły­szę wła­sny głos, in­for­mu­ją­cy, że nie mam pew­no­ści. Her­ma­fro­dy­ta oświe­tla tru­po­wi twarz bla­do­nie­bie­skim świa­tłem te­le­fo­nu.

– A teras?

Ka­ram­bol myśli w mo­ment się prze­rze­dza.

– Znam.

 

*

Le­żą­ce pod ster­tą bar­ło­gu zwło­ki przy­po­mi­na­ją po­psu­te za­baw­ki, któ­rych nawet naj­lep­szy ma­estro nie zdoła na­krę­cić. Pa­ra­fra­zu­jąc viral z tym księ­dzem, Na­tan­kiem: "Kiedy wietrz­nie, lecz nie wieje, wiedz, że coś się dzie­je".

Kucam, wy­cią­gam rękę, ważę głowy pod dło­nią jak tar­go­we jabł­ka. Wy­ko­nu­ję wszyst­ko to, czego nie umiem, nie ro­zu­miem i nie po­wi­nie­nem, żeby tylko kupić z puli do­dat­ko­wy czas. Po­trze­bu­ję tego. Muszę okrzep­nąć, ode­srać z ciała stres i wy­pło­szyć z mózgu za­sko­cze­nie.

Biel w po­łą­cze­niu z po­śmiert­ną si­ni­cą jest upoj­nie brzyd­ka. Przy­cią­ga jak coś, na co nie chcesz pa­trzeć, ale i tak spoj­rzysz. To gme­ra­nie pa­lu­chem w ke­ba­bie na dwor­cu albo prze­glą­da­nie harda na jed­nej z tych po­je­ba­nych stron, skie­ro­wa­nych dla za­pę­dzo­nych ży­ciem stu­le­ja­rzy. Rot­ten, Ogrish, Sa­di­stic. Nie chcesz, ale to zro­bisz, a potem nagle zdzi­wie­nie, że na za­ple­czu ma­sar­ni nie pach­nie kwia­ta­mi.

I ja też nie chcę.

I ja też to robię.

Mimo pew­nej ro­man­tycz­nej upior­no­ści kom­po­zy­cja po­plą­ta­nych koń­czyn w uro­czy spo­sób do sie­bie pa­su­je. Uzu­peł­nia się, ni­czym tru­pie puz­zle albo ostat­nie krzy­żów­ko­we hasła, wień­czą­ce dobrą ro­bo­tę kogoś, kto miał na to wszyst­ko czas. Zna­czy, miał czas na wstą­pie­nie do tego pię­cio­gwiazd­ko­we­go sie­dli­ska we­ne­ry i za­je­ba­nie ko­pu­lu­ją­cej parki.

Blon­dyn­ka leży na ple­cach. Na­puch­nię­ty jęzor wy­sta­je jej z gęby ni­czym ob­la­ny atra­men­tem śli­mak. Skrę­co­ną szyję po­kry­wa­ją prze­róż­ne guzki, otar­cia, ma­lin­ki i dziw­ne zgru­bie­nia, jakby mor­der­ca jej łbem usi­ło­wał wy­stu­kać kon­sty­tu­cję. Roz­klap­cia­łe pier­si przy­wo­dzą na myśl sa­dzo­ne jajka po­sy­pa­ne zmiaż­dżo­ny­mi ro­dzyn­ka­mi. Bied­ne ano­rek­tycz­ne ma­leń­stwo i schro­ni­sko dla za­kaź­nych cho­rób wy­so­kie­go stop­nia za­ka­że­nia w jed­nym.

– Przyj­rzyj się, przyj­rzyj – za­chę­ca Ce­re­bro. W sła­bym świe­tle do­strze­gam je­dy­nie kon­tu­ry wy­lu­zo­wa­nej syl­wet­ki opar­tej o ścia­nę i czer­wo­ną diodę pa­pie­ro­sa.

Mar­twa dzie­wu­cha ma smut­ne spoj­rze­nie po­ma­za­ne nie­wy­ga­słą trwo­gą. Do­słow­nie jakby – kiedy już z tego nar­ciar­skie­go życia wy­szła w końcu z progu – do­pie­ro w locie sku­ma­ła, że tam na dole nie bę­dzie żad­ne­go amor­ty­zu­ją­ce­go śnie­gu, a je­dy­nie balia z nie­za­krze­płą czer­nią. Hek­to­li­try pa­zer­nej ciem­no­ści, w którą stary dia­beł po­wty­kał kolce z tłu­czo­ne­go szkła. Za to japa go­ścia przy­po­mi­na po­gnie­cio­ny żart. Smut­no-kpiar­ski uśmiech ob­la­ny kom­po­tem z krwi nawet po­śmiert­nie wciąż we­so­łej twa­rzy. Mar­twy dowód na to, że można dojść i odejść w tym samym mo­men­cie.

Ra­szyń­ski Kot Schro­din­ge­ra.

– No i Heban? Sztyw­ny Pal Azji, dwa razy na miej­scu, co? Nie po­sraj się.

Ce­re­bro na dobre od­ta­jał z tra­wią­cej go przed mo­men­tem żółci, co od razu widać po hu­mo­rze. Leki, które wsza­mał, mu­sia­ły być szyb­sze od sa­me­go je­ba­ne­go świa­tła, że tak za­dzia­ła­ły w dwie mi­nu­ty. Od­żół­ciał w try­mi­ga i znowu jest w grze. Dy­ry­gu­je pa­lusz­kiem. Po­na­gla.

Spo­glą­dam jesz­cze prze­lot­nie na ofia­ry mordu i już wiem, że jeśli chcę opu­ścić Exca­pe Room bez szwan­ku, muszę za­grać gu­mo­we­go go­ścia, po któ­rym umie­jęt­nie spły­wa deszcz.

Zatem gram.

– Wiemy, która dama po­ko­na­ła Ali­cję na naj­więk­szą kró­li­czą norę – rzu­cam na od­pier­dol, uno­sząc nie­śmia­ło wzrok w po­szu­ki­wa­niu zie­lo­ne­go Exit lub cze­go­kol­wiek in­ne­go, co pod­świe­tla­ło­by awa­ryj­ne wyj­ście z sy­tu­acji. Nic ta­kie­go nie ma. Je­dy­na droga to droga po­wrot­na. Ta, którą we­szli­śmy. Nie­ste­ty wie­dzie pro­sto przez le­go­wi­sko wście­kłe­go Zbysz­ka Łań­cu­cha, a jest tu sta­now­czo zbyt mało prze­strze­ni, żeby go wy­łą­czyć bez strat wła­snych.

– No i Hje­ban. Cioś poeś? – wtrą­ca dwu­pł­cio­we gówno z tak za­awan­so­wa­ną wadą mowy, że nie zdzi­wił­bym się, gdyby se­ple­ni­ło przy pi­sa­niu.

– Typa ko­ja­rzę. Babki nigdy w życiu nie wi­dzia­łem. Zna­czy, znam dzie­siąt­ki lasek na że­to­ny, ale tego eg­zem­pla­rza nie.

Plotę trzy po sie­dem, pró­bu­jąc obejść sys­tem. Wy­je­bać ich Avast. Zna­leźć za­klę­cie na­tych­mia­sto­wej te­le­por­ta­cji z tej nie do końca zro­zu­mia­łej chuj­ni.

Chwi­lo­wo nie mam nic.

W końcu Ce­re­bro nie wy­trzy­mu­je, szcze­ka­jąc dy­sz­lem przez me­ga­fon chry­py.

– Nie świ­ruj, pędz­lu! Nie utrud­niaj. Wiemy, że wy­na­ją­łeś tego mar­twe­go ku­ta­fik­sa, więc nie pier­dol, bo za chwi­lę bę­dziesz miał ko­la­na pełne wier­teł. Prze­stań zwo­dzić za­kła­ma­ny ku­ta­sie i wy­ska­kuj z pucy. Jak za se­kun­dę mnie wkur­wisz to… szz­zu­uummm.

Nagle do­strze­gam wyrwę w tej cza­so­prze­strze­ni i uwal­niam zgro­ma­dzo­ny pęd. Resz­tę za­ła­twia seria od­ru­chów pro­wa­dzo­nych przez in­stynkt prze­ży­cia.

Pod­fru­wam do niego i eli­mi­nu­jąc uzbro­jo­ną dłoń, ude­rzam w oko­li­ce szyi. Z całą zwie­lo­krot­nio­ną przez stres furią, choć za­pew­ne ze­ro­wą tech­ni­ką. Sil­nie i cel­nie. Pro­ściut­ko w grdy­kę, czy jak kto woli, wy­nio­słość krta­nio­wą. Na­stęp­nie biorę się za se­pleń­ca, a gdy z nim koń­czę, uwa­lam chama spod drzwi. Póź­niej wy­pły­wam, by wieść dobre życie pełne szczę­ścia.

Tylko że to je­dy­nie pro­jek­cja, a kiedy wra­cam, łapię koń­co­we "eńć".

– Co?

– Pan Ko­bay­asi zadał ci py­ta­nie.

Wcią­gam haust po­wie­trza i przy­trzy­mu­ję w płu­cach w je­dy­nej zna­nej mi pró­bie zni­we­lo­wa­nia stre­su. Pięt­na­ście se­kund. Dwa­dzie­ścia. Her­ma­fro­dy­ta stoi tak bli­sko, że nie­mal wy­pa­ca na mnie swój kwa­śny, skon­den­so­wa­ny obłęd. Z ko­ry­ta­rza do­la­tu­je rumor.

– A czy pan Ko­bay­asi może po­wtó­rzyć?

Ce­re­bro pstry­ka petem. Od­kle­ja plecy od ścia­ny. Wy­cho­dzi na śro­dek nory wprost pod ostrzał księ­ży­co­wej żółci. Spo­glą­dam na jego nie­praw­do­po­dob­nie rybią głowę i wy­ba­łu­szo­ne oczy. Ręce tak dłu­gie, że gdyby tylko chciał, mógł­by bez schy­la­nia wią­zać buty.

Jezu żeż go mać.

– Wy­na­jo­eć go, ćeby ćba­dau ćy ci ćię nie roy. No i jać wi­dzić Hebau, nie roy ćy ćię.

Nie od­po­wia­dam, re­je­stru­jąc za­cho­dzą­ce w po­czwa­rze prze­mia­ny. Czym­kol­wiek jest, wła­śnie mu­tu­je. Prze­obra­ża się. Twarz pul­su­je, jakby coś miało lada mo­ment spod niej wy­leźć. Stwo­rem za­czy­na mio­tać. Rzu­cać na okno i ścia­ny. Ce­re­bro rży wnie­bo­gło­sy, ra­niąc mi uszy tu­bal­ny­mi wy­strza­ła­mi z chry­py. Krzy­czy, bym się pu­co­wał, i że ten mar­twy chuj wszyst­ko wy­śpie­wał. Że jeśli szu­ka­łem je­ba­ne­go guza, to teraz wła­śnie zna­la­złem. Zbie­ram pre­mię za wsa­dza­nie łba w nie swoje spra­wy.

Każdy czło­wiek ma mo­ment, że wię­cej już nie wy­trzy­ma. Nie unie­sie.

– Pucuj się, kur­waa! – rży rybia po­czwa­ra, z którą jeź­dzi­łem przez ostat­nie trzy ty­go­dnie, mając ją za w miarę rów­ne­go go­ścia. – Pucuj!

Nad­cią­ga sztorm.

Zaraz za nim po­ja­wia się błysk.

 

*

Cięż­ko oce­nić co za­szło, ale wła­śnie wbie­gam w ciem­ny tunel za­gra­co­ne­go pier­do­ła­mi przed­po­ko­ju. Pa­mię­tam tylko, że uwa­li­łem tego tłuka lewym pro­stym. Po­ście­ra­ne kości dłoni dadzą o sobie znać naj­wcze­śniej jutro, ale po­gry­zio­ny bark na­kur­wia już teraz. Z ja­kie­goś po­wo­du krew ob­le­pia mi włosy.

Skrę­cam pa­mię­cio­wo w de­spe­rac­kim wy­obra­że­niu nie­za­mknię­tych drzwi i od razu daję ostro wste­ka, ha­mu­jąc mniej wię­cej metr przed za­się­giem opan­ce­rzo­nych łap, które z im­pe­tem krzy­żo­wych ude­rzeń żło­bią dziu­ry w ścia­nach. Roz­le­ga się prze­po­twor­ny huk. Try­ska­ją­ce dro­bi­ny tynku wznie­ca­ją pył.

Dusz­no.

Od razu wy­pro­wa­dzam front kicka na ka­dłub, ale wkur­wio­na bryła mięsa nawet nie zwal­nia. Wciąż kro­czy, nisz­cząc za­ma­szy­sty­mi sier­pa­mi wszyst­ko na swej dro­dze. Łapy wiel­kie jak u go­le­mie­go niedź­wie­dzia kręcą młyn­ki ni­czym wir­ni­ki nośne w sztur­mo­wym śmi­głow­cu typu Apa­che. Po sza­leń­czym im­pe­cie cio­sów mam pew­ność, że jedna ma­leń­ka po­mył­ka, spóź­nio­ny od­skok i ko­niec. De­ka­pi­ta­cja. Ka­putt.

ŁUP!

Od­ska­ku­ję przed ko­lej­nym mor­der­czo-no­śnym cepem, robię prze­krok i – wkła­da­jąc dwie­ście ze­ty­lio­nów pro­cent mocy – wy­pro­wa­dzam fron­ta jesz­cze raz. Nie­ste­ty. Efekt taki jak­bym prze­py­chał nogą za­par­ko­wa­ne Iveco. Na do­miar złego za ple­ca­mi sły­szę roz­dzie­ra­ją­cy uszy pisk i prze­peł­nio­ną pre­ten­sją serię blu­zgów, osa­dzo­ną w ba­gnie smut­nej chry­py. Trzon in­for­ma­cji o tym, że je­ba­niec Ce­re­bro wła­śnie po­sta­wił swój żółty pio­nek z po­wro­tem na plan­szy.

My się go boimy, na pal­cach cho­dzi­my, jak się, kurwa, zbu­dzi, to nas zje.

Ki­pią­ce wkur­wem cha­mi­sko prze dalej, roz­łu­pu­jąc li­stwy bo­aze­rii, a w jego oczach płoną setki nu­kle­ar­nych gło­wic. Po­ru­sza się me­to­dycz­nie, kru­sząc ścia­ny i spy­cha­jąc mnie z po­wro­tem do me­li­ny. Ko­lej­ne de­spe­rac­kie kop­nię­cia przy­no­szą ko­lej­ne nic.

I nagle na­bie­ram ab­so­lut­nej wręcz pew­no­ści, że Matka Boska jest tylko kulą świa­tła. Po pra­wej re­je­stru­ję nie­wiel­kie wej­ście pro­wa­dzą­ce do ciem­ne­go nie­wia­do­mo­kąt. Od razu or­bi­tu­ję w tym kie­run­ku, in­stynk­tow­nie scho­dząc z linii cio­sów, z któ­rych każdy urwał­by mi głowę. Że­liw­no­skó­re bydle fur­czy, gdy wy­sa­dzam drzwi bar­kiem i niknę w zupie z ciem­no­ści. W uszach dźwię­czą mi odłam­ki ryku. W gło­wie po­zo­sta­je smut­ny obraz stwo­ra przy­po­mi­na­ją­ce­go oży­wio­ne drzwi do sejfu, które ktoś dla żartu ob­szył skórą. Marzę tylko o tym, żeby w środ­ku za­stać nie­za­kra­to­wa­ne okno. Ta myśl, to je­dy­ne sidła jakie mam. Wiara i za­ja­dłość w po­lo­wa­niu na eks­klu­zyw­ne dobra tego świa­ta.

Pro­ste dobra, mój ty miły bra­cie.

Pro­ste dobra, ma ko­cha­na sio­stro.

Pro­ste dobra, które za­wsze trze­ba umieć chwy­tać.

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

surprise

Na pewno muszę po­dzię­ko­wać za ozna­cze­nie wul­ga­ry­zmów. Twój tekst jest z tych, które okre­ślam jako: “piii…, piii…, piii…, a na końcu do­ooopa”. :) Czyli, in­ny­mi słowy – wy­ci­szo­ne wszel­kie wul­ga­ry­zmy, a wresz­cie za­pi­sa­ny jakiś mniej wul­gar­ny wul­ga­ryzm, który stał się już tak po­tocz­nym, że można go usły­szeć za­wsze i wszę­dzie. :)

Zde­cy­do­wa­nie to nie moje kli­ma­ty, bo ma­ka­brycz­nych zda­rzeń, okra­szo­nych nie­wy­bred­ny­mi wy­ra­że­nia­mi jest tak wiele, że cał­ko­wi­cie stra­ci­łam ro­ze­zna­nie, ja­kie­go hor­ro­ru mogę się tu spo­dzie­wać i jaką akcję po­win­nam śle­dzić. :)

Przed­mo­wa nie­źle mnie uba­wi­ła. :) 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie i życzę po­wo­dze­nia. :)

Pe­cu­nia non olet

Dzię­ki wiel­kie za cy­klicz­ne czy­ta­nie tych moich po­twor­ków. Mam świa­do­mość, że tekst jest spe­cy­ficz­ny, mocno slan­go­wy. Do­pusz­czam do świa­do­mo­ści, że taka kon­den­sa­cja brzyd­kich słów może nie zna­leźć ama­to­rów, ale no… Hej przy­go­do

I ja dzię­ku­ję za wy­ro­zu­mia­łość. :)

Te “po­twor­ki”, jak byłeś ła­skaw je na­zwać, są ory­gi­nal­ne, za­ska­ku­ją­ce i zna­ko­mi­te, a kto wie – może nawet zdo­bę­dą Piór­ko (czego życzę)? :)

Po­zdra­wiam. :)

 

 

Pe­cu­nia non olet

Hej, do­ce­niam wie­dzę fil­mo­wą – ten Ko­bay­ashi z Po­dej­rza­nych mnie urzekł;). Tek­sty – gdy pogoń za ca­łu­sem za­szła za da­le­ko ( tu dziew­czy­ny mogą mieć pro­blem z tym żar­tem;)) i tyle ta­pe­ty, która ukry­ła by lu­do­bój­stwo Or­mian :). To wszyst­ko jest dobre, ale pi­szesz cha­otycz­nie. Tekst jest nie­po­ukła­da­ny i znowu urwa­ny – wiem, że tak lu­bisz ale do­da­jąc do tego hi­sto­rie, które nie po­py­cha­ją fa­bu­ły, a tylko robią kli­mat – to na ko­niec je­stem za­wie­dzio­ny. Ok Twoje pla­stycz­ne dia­lo­gi dają radę ale nie mo­żesz bu­do­wać hi­sto­rii tylko na tym. Nawet bar­dzo dobra hi­sto­ria nie­skoń­czo­na jest… Może tak, kie­dyś wi­dzia­łem taki napis earth bez art jest tylko eh ;). Mu­sisz po­ukła­dać te opo­wia­da­nia :). Po­le­cam bete :). Po­zdra­wiam, a i kli­kam, bo to jest i tak dobre opo­wia­da­nie :)

"On jest dziw­nym wir­tu­ozem – Na or­ga­nach ludz­kich gra Bu­dząc za­chwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Po­wiedz, kogo ob­cho­dzi gra, Z któ­rej żywy nie wy­cho­dzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złu­dze­nia! Na sobie te­stu­je­my Każdą praw­dę i mit."

O kurde blasz­ka. Fak­tycz­nie Ko­bay­ashi to z filmu Sin­ge­ra. Wpraw­ne oko.

Czy się nie boję, że humor jest zbyt sam­czo-cham­ski? Nie. To słowa bo­ha­te­ra opo­wia­da­nia, jego prze­my­śle­nia. Jeśli on do­sta­nie po łbie, to spoko. Jeśli ja, to mniej spoko, ale cią­gle spoko. 

Żyćko.

“earth bez art jest tylko eh” – za­je­bi­ste to.

Dzię­ki za wpad, bo to jed­nak 40k zna­ków.

 

Hmmm. Na plus to, że tym razem ro­zu­mia­łam, co się tu dzie­je. Prak­tycz­nie wszyst­ko. Na po­zio­mie po­szcze­gól­nych scen, bo nie mam po­ję­cia, czego ci lu­dzie chcą od nar­ra­to­ra, kim dla niego był zna­le­zio­ny trup itp. Tak, jakby to był frag­ment więk­szej opo­wie­ści, z któ­rej nie ko­ja­rzę po­cząt­ku ani końca.

Na minus to, że nie widzę fan­ta­sty­ki. Być może nie ma nar­ko­ty­ków, które dzia­ła­ją tak, jak opi­sa­łeś, ale nie po­tra­fię tego stwier­dzić, bo nie mam wła­ści­wie żad­nej wie­dzy na temat gang­ster­skich śro­do­wisk.

Język bar­dzo ładny. Nie w sen­sie po­etyc­ko­ści, ale w sen­sie bo­gac­twa po­rów­nań, środ­ków sty­li­stycz­nych i ta­kich tam.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

No wła­śnie czu­łem, że to tak urwa­ne po cham­sku, nawet jak na moje stan­dar­dy. Do­brze, że cho­ciaż ję­zy­ko­wo ok. No ale może i racja. Może trza to po­cią­gnąć do ja­kiejś żwaw­szej mety. Ukło­nias

Ca­nu­la­sie, w dość oso­bli­wy spo­sób opi­sa­łeś wy­da­rze­nia, które nie do końca są dla mnie zro­zu­mia­łe, ale nie mogę taić, że czy­ta­łam bez przy­kro­ści, a nawet z za­cie­ka­wie­niem, choć byłam nie­mal pewna, że nic się tu nie wy­ja­śni.

 

Ce­re­bro rzuca do słu­chaw­ki, roz­świe­tla­jąc wnę­trze auta sła­bym świa­tłem. → Nie brzmi to naj­le­piej, zwłasz­cza że słabe świa­tło ni­cze­go nie roz­świe­tli.

Pro­po­nu­ję: Ce­re­bro rzuca do słu­chaw­ki, roz­ja­śnia­jąc wnę­trze auta sła­bym świa­tłem.

Za SJP PWN: roz­świe­tlić 1. «uczy­nić coś ja­snym, wid­nym»

 

nie­zde­mon­to­wa­ny po wy­pad­ku pałąk, kła­nia się ku jezd­ni tak bar­dzo… → Kła­niać można się komuś, ewen­tu­al­nie przed kimś; nie można kła­niać się ku cze­muś.

Pro­po­nu­ję: …nie­zde­mon­to­wa­ny po wy­pad­ku pałąk, kłoni się ku jezd­ni tak bar­dzo

Za SJP PWN: kło­nić się «po­chy­lać się lub opa­dać»

 

twa­rze nam oświe­tla łuna nie­bie­skie­go świa­tła... → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: …na twa­rze pada nam łuna nie­bie­skie­go świa­tła

 

Ama­tor­ska biop­sja cien­ko igło­wa pro­sto na łeb… → Ama­tor­ska biop­sja cien­ko­igło­wa pro­sto na łeb

 

Za dwa lata bę­dzie miała prze­bieg jak Golf dwój­ka w gazie. Za dwa lata bę­dzie miała prze­bieg jak golf dwój­ka w gazie.

 

Ga­liń­ski śpiew­nie oznaj­mia, że Mo­ni­ka była i ok… → Li­te­rów­ka.

 

Wska­zu­ję ręką na chu­de­go al­fon­si­nę. Wska­zu­ję ręką chu­de­go al­fon­si­nę.

Wska­zu­je­my kogoś, nie na kogoś.

 

nieco mnie tym wy­bi­ja­jąc z pan­ta­ły­ku. → …nieco mnie tym zbi­ja­jąc z pan­ta­ły­ku.

Wy­ra­że­nie zbić z pan­ta­ły­ku to zwią­zek fra­ze­olo­gicz­ny, czyli forma usta­bi­li­zo­wa­na, utrwa­lo­na zwy­cza­jo­wo, któ­rej nie ko­ry­gu­je­my, nie do­sto­so­wu­je­my do współ­cze­snych norm ję­zy­ko­wych ani nie ad­ap­tu­je­my do ak­tu­al­nych po­trzeb pi­szą­ce­go/ mó­wią­ce­go.

 

Oce­ni­łem typa na pół al­fa­be­tycz­ny mar­gi­nes… → Czy tu aby nie miało być: Oce­ni­łem typa na pół­a­nal­fa­be­tycz­ny mar­gi­nes...

 

jak­bym zlał sześć Red Bulli do dzban­ka… –> …jak­bym zlał sześć red bulli do dzban­ka

 

po środ­ko­wo wchod­nich bie­da­cep­cjach Eu­ro­py… → …po środ­ko­wo-wchod­nich bie­da­cep­cjach Eu­ro­py

 

w piątą rocz­ni­cę Smo­leń­skiej tra­ge­dii… → …w piątą rocz­ni­cę smo­leń­skiej tra­ge­dii

 

Pół otwar­ta sce­ne­ria po­wo­du­je… → Pół­otwar­ta sce­ne­ria po­wo­du­je

 

nie­let­nie Moł­da­wian­ki za pół darmo. → …nie­let­nie Moł­da­wian­ki za pół­dar­mo.

 

Drąży mnie post mi­le­nial­na ro­ba­czy­wość… → Drąży mnie post­mi­le­nial­na ro­ba­czy­wość

 

ra­kiet od­pa­lo­nych w kie­run­ku Hin­du­kusz. → …ra­kiet od­pa­lo­nych w kie­run­ku Hin­du­ku­szu.

 

 …prze­py­chał nogą za­par­ko­wa­ne Iveco. → …prze­py­chał nogą za­par­ko­wa­ne iveco.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Tak, kurde. Ra­czej tu coś do­pi­szę. Nawet pew­nie sporo, bo, o ile lubię ury­wać, o tyle tutaj już prze­gin­ka. Błędy oczy­wi­ście po­pra­wię. Dzię­ko­wać.

W takim razie, Ca­nu­la­sie, po­cze­kam na nową wer­sję tego opo­wia­da­nia.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka