- Opowiadanie: Canulas - Heban

Heban

Tekst w konwencji “powiedzmy trochę horror w założeniu”. Akcja w Polsce, co u mnie niezbyt częste. Urwane dość drapieżnie, więc dopuszczam kwękanie, że za bardzo urwane. Jeśli tak, nadstawię ryjec pod torpedowanie zgniłymi jajami.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Heban

*

Druga w nocy z piątku na sobotę. Cegła na gaz, a że fura trzyletnia, sto trzydzieści na szafie niemal nieodczuwalne. Lecimy przez centrum wprost na raszyński Bangladesz, więc pewnie Cerebro domknie budzik dwa światła przed Hynka. Dwudziesty dziewiąty lutego. Rok przestępny. Rok przestępczy. Rok na pewno zły.

Zero śniegu mieliśmy tej zimy. Nic. Nawet opiat czy opłatek choćby. Niby fajnie, taki ukłon w stronę oszczędności, ale za to święta jakieś z pizdy. Wyćpane małolactwo wiezie się stadami jedynie w samych bluzach Prosto albo podrabiankach Gandja Mafii. Żadnych kurtek, szalików czy rękawiczek. Żadnych sanek na białych chodnikach. Za to dzieci w wózkach, niedojebani korpo-statyści na drogich, elektrycznych hulajnogach i nieodblaskowi rowerzyści. Świat jak z chuja kwiat. Może Greta Thunberg miała rację?

– Dziś ważność, porządkuje ilość wykrzykników na końcu cytatów – enigmatycznie zauważa Cerebro, prawdopodobnie nawiązując do ostatnich wersów odsłuchiwanej płyty. – Popatrz. Same plastikowe ściany tekstu obliczone na te, kurwa, lajki. Olis stoi chujnią, okupywany po kilkanaście tygodni przez jakiegoś Bedoesa czy innego Belmonda. Jeden zasłynął z tego, że tarmosił czternastkę, drugi z kąpieli w wannie u nadwornego warszawskiego transa. Wszędzie internetowe dissy spedalonych noł-nejmów, których nie rozpoznałbyś nawet w tłumie złożonym z dwóch osób. Wyjaśnianie afer na Fejm i… – przerywa nagle, wierci się, zaczyna czegoś szukać po kieszeniach. Zwalniamy poniżej setki, a samochód tańczy. Jak przywalimy w latarnię, co powiedzą w mediach? Nazwą nielicznymi ofiarami bezśniegowej zimy? Auto-gapami, pozszywanymi w chwilowym kaprysie poczucia prędkości? Napierdolonymi idiotami?

Stajemy z piskiem obok rzędu wymarniałych drzew. Za nimi strzelisty blok i łuna niebieskiego światła zamkniętej pizzerii. Gdzieś wysoko parę głów dopada do okien.

– Jak to, teraz był? – Cerebro rzuca do słuchawki, rozświetlając wnętrze auta słabym światłem. Wskazuje ręką schowek. Otwieram. W środku kłąb nylonowego sznura, lateksowe rękawiczki, par przynajmniej osiem oraz gazowe kopyto. Bardzo cię w pizdę rozsądny zestaw, myślę. Ciekawe co w bagażniku.

– Broń? – pytam, bo nie znajduję uzasadnienia dla żadnej rzeczy, której mój partner mógłby w tym momencie potrzebować. Kręci młynka wskazującym palcem, co chyba oznacza, żebym przekopywał skrupulatniej. Skupiam się na tym, odsuwając wierzchnie fanty wierzchem dłoni.

– Jak poszedł, to chuj z nim – słyszę jego podniesiony głos. – Rano wymienię zamki. Teraz śpij.

Na samym dnie znajduję przerośnięte pudełeczko po tic-tacach, po brzegi wypełnione zbawiennymi pastylkami ketonalu. Cerebro unosi kciuk.

– Nie, kurwa. Mam robotę. Rano. Nie masz wyjścia z jednego prostego powodu. Ty jesteś tam, a ja tu i mnie nie sięgniesz, nawet jakbyś miała procę z kauczukowej gumy. Polecam więc wziąć centymetr, zmierzyć odległość i zrewidować swój pierdolony brak zgody.

Klik.

– Problemy? – zagaduję, widząc, że nie wszystko jest u niego w porządku. Jeśli to nie cosplay na Barta Simpsona, gość powinien natychmiast uderzyć na SOR, bo najwyraźniej pada mu wątroba. Tymczasem jedyne co robi, to połyka garść dwukolorowych piguł, na szybko popijając gazowaną.

– Uhu – mruczy. – Ojciec się odnalazł.

– Twój?

– No… nasz. Mój i Dominiki. Taki typ jebaki-podróżnika. Chujek wyznawał zasadę, że w życiu trzeba zatęsknić, ale dziś się nagle przypałętał. Chciał pieniędzy pożyczać. Nie miała, ale wpuściła. Spytała, czy chce coś jeść. Zniknęła w kuchni, a złamas zwinął trochę gołdy z barku i wyskoczył. Mam nadzieję, że nie podjebał nic więcej. Jak go trafię na mieście, to uduszę.

W pierwszej chwili mam chęć skorygować. Wyjaśnić, że duszenie najczęściej duszeniem nie jest, bo nie chodzi o pozbawienie powietrza tylko ucisk na żyły. Jak lekko uciśniesz, podnosi się ciśnienie w mózgu. Organizm, żeby zapobiec udarowi, momentalnie obniża ciśnienie krwi i delikwent mdleje po max pięciu sekundach. Wszyscy wiedzą, gdzie na szyi są tętnice, bo na nich sprawdza się tętno, ale gdzie są żyły, mało kto wie. Takie oto czary z tym duszeniem nie duszeniem właśnie. Jakby co, ja wiem, gdzie są te żyły.

Zamiast tego pytam o Dominikę.

– Noo, ładna dziewucha, Heban. Sporo młodsza ode mnie. Mądra. Coś tam nawet studiuje lub studiowała. Tylko fryzura zawsze, jakby na wystawę psów w Westminster. Ciągle jej mówię, że jak będzie tak te kłaki zaniedbywać, skończy jako szalona staruszka, która zna z imion wszystkie gołębie z parku, ale nie przetłumaczysz. Mamy jeszcze chwilę, zjedzmy coś. Niedaleko jeden etniczny muppet prowadzi dwa-cztery bar.

Przystaję na propozycję, choć ponoć gonił nas czas. Znamy się raptem kilka tygodni, więc w zasadzie wcale. Wiem o nim tyle, że jest przed trzydziestą, z pociągłej twarzy przypomina rekina z kreskówek, a jedne z silniejszych środków przeciwbólowych wsuwa jak cukierki. Do tego lubi niebezpieczną jazdę samochodem i trzyma w schowku zestaw młodego: "obrabuj to sam". Warszawa nocą to pozór na pozorze.

 

*

Wspomniany bar okazuje się zadaszoną budą, serwującą tureckie specjały, podawane w dwóch wariantach ciast: cienkim oraz grubym. Ewentualnie za dwie dychy można dostać zestaw mięs wysypany na plastikową tacę i przyozdobiony bukietem sałatek z frytkami albo makaronem do kompletu. Biorę większy na cienkim za dwanaście blach. On zestaw i colę.

Cerebro twierdzi, że obsługująca nas babka wygląda, jakby ją wyciągnęli szczypawą z automatu, jakie są na festynach, na których można wygrać dziwki dla kierowców ciężarówek. Ma uszy kociaka, oczy szczeniaka, krzaczaste brwi mężczyzny z Bliskiego Wschodu.

Nic na te rewelacje nie odpowiadam, próbując przypomnieć sobie, czy takie przejawy szufladkowania ludzi miewał wcześniej. Zwłaszcza że w jarzeniowym świetle mrugających lamp sam wygląda jak elficka choroba weneryczna. Mam od groma grzechów na sumieniu, ale na pewno nie rasizm.

– Co myślisz?

– Zostałeś przeze mnie oceniony jako zdolny do rozpracowania tego zagadnienia samodzielnie. Kończ żreć i jedźmy.

– No, ale co myślisz, Heban? Ojciec chciał syna, matka córkę, oboje są rozczarowani. Nie uważasz tak?

Chryste Panie. Pieprzone krawędzione życie. W weekend jedne chamiska potrafią przewalić dwieście koła papieru, nawet nie zmieniając krzesełka w Hiltonie, a na drugim końcu skali jacyś wymizerowani durnie, próbują przy pomocy młotka i meselka odinstalować bankomat z przysklepowej ściany. Okoliczne zło wyłazi na rejony, osiadając trwale w ludzkich ciałach, a ja muszę słuchać wynurzeń gościa, którego zęby, spodnie oraz skóra mają ten sam, pierdolony, kolor.

– Nacjonalizm, Cerb. Nacjonalizm, czyli absurdalna duma, że w wyniku loterii genetycznej wygrałeś życie w danej szerokości geograficznej. Myślę, że to światłe jak przykrótki chuj i oryginalne jak refren lambady.

Nic go to nie rusza. Wskazuje końcem frytki właściciela lokalu, koło którego krząta się kobieta.

– No ale spójrz na nich. Mało, że przypominają rodzeństwo. Wyglądają, jakby ich rodzice też byli rodzeństwem?

– Sam wyglądasz, jakby w twym drzewie genealogicznym była ryba-młot.

Dojada. Ociera usta. Przez chwilę między nami coś wisi w powietrzu.

Wychodzimy.

 

*

Myśl o celu podróży wywołuje u mnie irytację. W głowie ten jarmarczny kurwidół jawi mi się niczym smok wawelski, tylko bez uszlachetniającego Krakowa wokół. Połowa mieszkań przepita albo zastawiona w Providencie. Rdzewiejące szyldy, opryskami nietrafionych inwestycji. Wszędzie krzaczaste pola, śmierdzące stawy i ten ciągły, pierdolony huk, lądujących co minuta samolotów. Chcesz zbudować altankę, komisja. Zasadzić drzewo, komisja. Rozjebać ścianę w kuchni, dwie komisje, pilnujące trzeciej. Klub piłkarski marny. Kładka nad jezdnią nie dość, że jedna w promieniu przynajmniej pięciu kilometrów, to jeszcze dziurawa, jak mosty w Indiana Jonesie. Nawet tramwaje lecą jedynie do Okęcia, bo gdyby nitka szła dalej, co drugi skład miałby dziury po widłach na kadłubie.

– Kojarzysz najbliższy Disneyland?

Jego zachrypnięty wokal wybija mnie z kiełkującej nienawiści.

– Co?

– Noo, Kurwiland, Heban. Plac zabaw dla starszych chłopców. Znasz?

– Tele-cipy, to nie moja kołysanka – burczę, niechętnie pozwalając odejść slajdowym poczwarom. Nikną pokryte sadzą parapety okien. Bledną tramwaje stojące na pętli. Traci ostrość szyld "Agata-Meble". – Zresztą, podobno tamtejsze dupy to w większości torebki śniadaniowe z wodą w środku, więc jeśli chcesz mi zafundować premię, starczy hot-dog z budy albo zapiekanka z dodatkami.

– Uhu. Czystość do ślubu, wiem. – Cerebro łyka następną pastylkę. Nie bardzo ma czym popić, więc odchyla głowę. Chlup, nie poszło. Poprawia z większym impetem, uderzając mocno o zagłówek. Wszystko to z kierownicą w dłoniach przy prędkości niemal stu dwudziestu na godzinę. Wystarczy jedna hopka, przydrożny kamień, skurcz w mięśniu ramiennym czy strzyknięcie w barku i opis tego zdarzenia będzie przewijany w pasku wiadomości. Wkurwia mnie bezcelowe narażanie życia. Tysiąc za wieczór, ok. Po pracy w Tesco przyjemna odmiana, ale takie gówno jest bez sensu.

– Co ty mi próbujesz udowodnić – pytam, starając się nie zdradzić, jak bardzo obsrałem zbroję. – Chcesz pokazać, że poznałeś życie w mieście po kursach taksówek? Patrz na drogę, kurwa!

Zamiast tego spogląda w moją stronę. Twarz nalana napuchniętą żółcią przypomina topielca wyłowionego przy pełni księżyca. Ciężar stopy przesuwa wskazówkę prędkościomierza ku niebezpiecznym rejonom stu siedemdziesięciu. Po prawej ledwie zauważam przelatujący napis.

"Gmina Raszyn – Wita".

 

*

Pięć minut później stajemy pod kikutem niebezpiecznie przechylonej latarni. Potarmoszony wiatrem albo co bardziej prawdopodobne, niezdemontowany po wypadku pałąk, kłania się ku jezdni tak bardzo, że oblatany w parkurze panczur mógłby po nim wbiec. Pięćdziesiąt metrów dalej ciemnia bram zaprasza w labirynt podwórek. Echo szczekającego psa rezonuje od zniszczonych ścian.

– Teraz co? – pytam, próbując głębszym oddechem zniwelować stres. Kortyzol jednak wciąż przygrywa sercu. Gdy radioodtwarzacz kończy zżerać płytę, twarze nam oświetla łuna niebieskiego światła oraz wykaz track listy na panelu.

Klik.

– Kurwa, bez jaj. Będziemy słuchać rapu?

– Hip-hopu – precyzuje Cerebro, choć dla mnie to różnica, jak pomiędzy mangą a anime. Oba powyższe trzymam szczelnie w zbiorze ometkowanym jako: "Wypierdalać z tym szajsiwem jak najdalej".

– Ok. Pinionc is pinionc. Idę się wysikać.

Chwytam za klamkę, lecz sekundę czekam, czy nie będzie chciał mnie zastopować. On jednak już wywija na smartfonie. Filuję lekko znad barku, sądząc, że być może daje komuś cynk. Dostrzegam kolorową planszę gierki. Kurwa mać. Gangsterzy naszych czasów przesyłają sobie życia w Candy Crush.

Wychodzę.

Na obdrapanym murze półmetrowe litery oznajmiają, że gdzie kucharek sześć, tam jebał cię pies. A następnie jakieś mniejsze ha-ha, że kto doczytał do końca, ten jest gapa. Obok kilka hip-hopowych otagowań. Trochę zawijasów, esów, floresów oraz coś o piłkarskiej potędze KS Raszyn. Na środku całkiem niegłupi rysunek brodacza rozkładającego ręce. W tle grzyb po wybuchu. Pod spodem napis. "Koło chuja mnie to lata i nie kończę świata".

Patrzę na to wszystko, myśląc, że gdyby faktycznie na ten wypizdówek spadła bomba, straty materialne zamknęłyby się maksymalnie w czterech dychach. I to pod warunkiem, że w najbliższym kiosku mieliby dwie paczki papierosów.

– Eee – słyszę kwik z samochodu. – Chowaj tego mlecznego kutasa i poczekaj, aż wyrośnie ten prawdziwy.

Cerebro wciąż jest piekielnie radosny, co nie powinno dziwić, bo przestraszył mnie jak jasny chuj, ale już odczuwam irytację. Tysiak, tysiakiem, całkiem niezła kwota, lecz myślę, że gdybym chciał go okiełznać, stawiłby opór głównie grawitacyjny.

– Zadzwoń do matki i spytaj, kto jest twoim ojcem, Cerb – rzucam, chowając ptaka. – A następnie patrz, jak się namyśla.

Trochę ryzykuję taką gadką. W żargonie na to mawiamy "wahadłowe przesuwanie granic". Całość wymaga sporo taktu i od groma szczęścia. Jeden poślizg, nie do końca przemyślane zdanie i karambol.

Zresztą znałem kiedyś jednego, niegroźnego niby delikwenta. Miał ksywę "Numerek", bo do normalnej gadki wciąż wplątywał liczby. I nie, że różne czy, jak to się dzisiaj mawia, randomowe, lecz ciągle te same. Tak jak tourette rzuca kurwiskami, tak u niego zawsze "sto szesnaście", "sto dwadzieścia trzy". Lekko pierdolnięty, ale tylko z gadki. Z gęby względny normalniak. Szwendał się blisko przy ogonie grupy i niefart chciał, że ktoś go kiedyś niechcący uraził. No w zasadzie nic nowego, bo gość był dziwny jak kciuki u stopy, więc często zbierał różne podśmiechujki i sam się z nich śmiał. Tyle że coś widocznie nie pykło i raz go żarty nie rozweseliły.

Mnie już wtedy nie było na rejonie, ale ponoć Numerek zbił pionę jak zwykle. Chłopaki zostali, obsiadając skwerek. Nikt nie przeczuwał, że niebawem spadnie krwawy deszcz.

Wrócił po godzinie i od frontu najazd. Amatorska biopsja cienko igłowa prosto na łeb i szyję jakimś ostrym narzędziem podjebanym chwilę wcześniej z Castoramy. I nie, że jedynie typa, który mu sprawił przykrość. Wszystkich po równo. Do tej pory jeden chłopak ma twarz jak tatarskie siodło. Na końcu wyszło, że te liczby, co je tak bez umiaru powtarzał, to telefon do poradni dla osób w kryzysie emocjonalnym, więc się wszystko ładnie sklamrowało. Śmichy, śmichami, lecz w luźnej gadce naprawdę należy uważać.

Musiałem nieźle odpłynąć we wspomnieniach, bo dopiero wibrujące dźwięki telefonu przywracają ostrość otoczeniu. Spoglądam na wyświetlacz.

Odrzuć.

Wracając do samochodu, widzę, że element gminny w najlepsze już pląsa w tańcu. Dwie siksy stoją przy opuszczonej do połowy szybie, a wychudzony zawadiaka podpiera pobliski mur.

– Uszanowanie – rzucam, co nie wiedzieć czemu, wzbudza piskliwy rechot obu samic. Obcinam.

Wyższa, nawet niegłupia. Gdzieś z metr siedemdziesiąt, choć mogą coś dodawać Air Maxy. Nóg pewnie najdłuższy zasięg w całej szkole. Srebrne miniatury hula-hop robią za kolczyki. Louis Vuitton na czapeczce z daszkiem. Nawet i do ukłucia, choć z bliska widać, że tapetą na japie mogłaby przykryć ludobójstwo Ormian. Za to druga królewna sporo niższa i żyłasto blada. Trochę taki nowotwór w okularach. Z zaciętej gęby wygląda na sukę, która mogłaby wrzucić twoją świnkę morską do mikrofalówki, jeśli byś nie uwierzył w jej kolejną, udawaną ciążę.

Obchodzę wolno furę, lukając na wszędobylskie zakamarki. Wiatr wywiewa śmieci ze szczerbatej wiaty, przy której być może kiedyś cumował autobus. Otwieram drzwi, lecz nie wsiadam. Coś w sercu, w płucach, w głowie, nie wiem sam. W każdym razie im więcej słyszę tego przesłodzonego pierdolenia, tym mocniej wgrywa mi się czujka. Cerebro nawet na mnie nie spogląda. Ja pierdzielę. Widziałem w życiu niejedno. Podczas walki z Guliwerem sędziemu na moich oczach twarz zmutowała w zwierzęcy pysk i po dziś dzień uważałem to za najbardziej pojebane działanie narkotyku, ale obserwowanie jak ludzka żółtaczka, typu C, flirtuje z kurewkami to naprawdę ponad moje siły. A że zwykłem przekłuwać myśli w czyn…

– Dobra. Wypierdalać stąd!

Chwila ciszy. Płynący z płyty wokal Gawlińskiego uświadamia wszystkich zgromadzonych, że kobiety piękne są jak okręt, co oznacza, że Robert na pewno nie cumował w tym zjebanym porcie. Koleżanki niechętnie wracają pod anielskie skrzydła opiekuna. Mamy sekundę dla siebie.

– Słuchaj, Heban – zaczyna i już wiem, że zaraz nastanie akt kaznodziejskiego pierdzielenia. Eh. Trzeba płacić za złe czyny swe. Czy jak mawiała ma dawna znajoma: "Komu się rozlała kasza? Kto wypuścił Barabasza?", choć do dzisiaj nie wiem, co to znaczy.

– Miały po szesnaście lat. Maksymalnie. Opamiętaj się. Jesteśmy tu w interesach. Do tego wyższej oko spierdzielało aż na plecy. Asymetryczny wykrój powiek. Mówi ci to coś? A niższa wyglądała, jakby jej dieta składała się głównie z heroiny i plemników. Naprawdę nie szanujesz swego ciała?

Improwizuję, próbując uderzyć w jakieś pojednawcze samcze tony, byle tylko utkał w końcu pizdę, nim zaleje wóz powodzią moralizatorskich utyskiwań.

Nic z tego.

– No i chuj – rzuca. – To nie Nibylandia. Dzisiaj szesnastka to płodne suczysko, wiek szczytowej doskonałości u kobiety. Za dwa lata będzie miała przebieg jak Golf dwójka w gazie. Poza tym robimy to, czego chce większość, Heban. Demokracja. Nas jest dwóch. A ja jestem większy.

– Taa, większość. Podobnie przy gwałcie zbiorowym.

Kątem oka widzę, że chłop spod muru rusza w naszą stronę. Galiński śpiewnie oznajmia, że Monika była i ok, ale coś tam, coś tam.

Coraz lepiej.

– A tam gwałt – dąsa się Cerebro. – Takie ostre słowo. Wolę mówić: "kiedy pościg za buziakiem zaszedł za daleko".

Wskazuję ręką na chudego alfonsinę. Pierwsze krople deszczu spadają na szyby.

– Patrz.

– O kurwa. Ktoś wyrzucił osiem i wydostał się w końcu z Jumanji.

Gość faktycznie wygląda, jakby jego robotą było pytanie przechodniów, czy mają ogień, ale tacy właśnie są najgorsi. Im większy pet, tym zazwyczaj mniej ma do stracenia.

Błysk.

 

*

– Cześć – zaczyna ten wymizerowany, wystylizowany na emo alfons nieco mnie tym wybijając z pantałyku. Oceniłem typa na pół alfabetyczny margines śmiało koszący zbiory pięćset plus, tymczasem nie słyszę żadnego młodzieżowego "siema" czy hip-hopowego "elo". Nie. Nic z tych rzeczy. Edward Żyletkoręki umie utrzymać fason. Może to kwestia zbyt drogiego auta, w którym siedzimy, może alfonsiego przeczucia. Nie wiem. Nie chcę i nie muszę tego wiedzieć. Przynajmniej jeszcze.

– No cześć – odpowiada Cerebro, pożółkując wesolutko głową. Idąc rozkładówką tandetnego kryminału z tylnej szyby kiosku, drab powinien teraz spytać o panienki. Poniekąd pyta.

– Homosie?

Milczymy. Z odtwarzacza leci "Urke". Kawałek, za który obaliłbym z Gawlińskim litra rudej. Noga sama chodzi w takt melodii, twarz rozszerza promienisty uśmiech, a serce… serce drży.

– Spoksik ziomeczki. Nie peszta się tak – zachęca rozweselony alfonsina. – Mamy dwudziesty drugi wiek, nie? Anglicy opuścili Amerykę.

Sądząc po tym, co właśnie pierdzieli, oceniłem go stanowczo nazbyt szczodrze. Z wyziewu może i czuć, że gość lekko zrobiony, ale nie na tyle, żeby gadać takie dyrdymały. Źrenice w normie.

– Chłopcze… – Mój serowy partner ściąga groźnie brew, lecz nagły impuls powoduje, że wchodzę mu w zdanie.

– Tyle w życiu się zmienia – powtarzam za melodyjnym głosem radyjnego Roberta – zaufaj przeznaczeniu. Pijemy za lepszy czas, za każdy dzień, który w życiu trwa. Za każde wspomnienie, co żyje w nas. Niech żyje jeszczeee przez chwileee.

Alfons na sekundę traci rozeznanie, ale zaraz gęba w pełen uśmiech. Kiwa do taktu głową, stukając dłonią o dach. Jest przecież mistrzem podwórkowej adaptacji i usilnie chce pokazać, że wszystko jest w porządeczku, że luz-blues i w ogóle czill. A jednak cwane oczka prześwietlają wnętrze samochodu, chętne zderzyć się z czymś niepożądanym. Wyłapać policyjną blachę, wystającą skądś krótkofalówkę lub źle przykitranego koguta. Nieszczerze mu patrzy z zalesionej rudym włosem gęby. W ogóle typ przywodzi na myśl knującą kurewkę, łasą na piterek babci z jej ostatnimi dwudziestoma złotymi w środku. Taki rodzaj kiepa, który potrafi się wybielić, używa rozważnych słów, każdemu dobrze życzy i wszyscy są jego serdecznymi przyjaciółmi.

Wskazuje paluchem radio.

– Staszewski?

– Alpine – burczy Cerebro, korygując ustawienie wstecznego lusterka. – Pora na ciebie, pimpku.

– Pora?

– Jak na telesfora.

Jedna z zasad wyznawanych przez Cerebro głosi, że wszystko, co tylko można zrymować, od progu jest śmieszne. Nie podzielam tego za cholerę, ale również mam grzechy, na które przymyka oko. Sztuka negocjacji. Obszar, w którym nawet Cuba Libre może się dogadać ze szklanicą gazowanej wody.

– A jak nie, to co? – Lokalny bandziorek po chwilowym szoku łapie drugi dech, desperacko usiłując pozbierać okruchy honoru. – Co mi, pedałku zrobisz?

Odpowiedzią jest kciuk wycelowany w coś za samochodem. Spoglądamy obaj. Zarówno chudy gostek od dziwek ubrany w dresy jak z wiosennego katalogu Pepco oraz ja, fan wpadających w ucho hitów, przemielonych przez wszyściutkie stacje. Ja, który jeszcze czternaście miesięcy temu miałem rokujący stosunek walk sześć-zero-zero na zawodowych ringach MMA, a teraz łykam majamil na ból kolan, wykładając musztardy na półki w wielobranżowym molochu osiedlowym. Kurwa mać. Modelowy przykład upadku z rowerka zwanego życiem.

Alfons znika bez słowa, ale za to wzrasta siła deszczu. Umarło złe, lecz obradza gorszym. W gardle zbiera mi się kulka śliny. W piersi, nie wiedzieć czemu, wzrasta tętno. Cerebro kładzie spluwę na kolanach i przykrywa bluzą.

– Cokolwiek zobaczysz, masz trzymać ciśnienie – szepcze, czym potęguje tylko we mnie strach. – Nie śmieszkuj, nie wyskakuj z grypserki i przede wszystkim nie waż się pyskować. Nawet na nich długo nie spoglądaj. Przywitaj się grzecznie i siedź. Myśl o hajsie. Jak wrócimy, dorzucę pięć stów.

W odwecie na tę kawalkadę przestróg wydobywam jedynie wykoślawione przez panikę "co?" Szumi mi w skroniach, jakbym zlał sześć Red Bulli do dzbanka i walnął na hejnał. Do tego nie mam pewności, czy w ostatnim zdaniu usłyszałem "jak", czy "jeśli". A jakby wilków w bajce było mało, pieprzony deszcz wrzuca trzeci bieg.

Spoglądam ostrożnie przez rykoszet bocznego lusterka, lecz na razie są pod parasolem. Chyba trójka. Dwie kobiety po bokach mężczyzny. Dziesięć metrów. Osiem.

– Po chuj my tu w ogóle przyjechaliśmy? – wypieprzam pytanie z maksymalną złością prosto przez kotary z terkoczących zębów. Nadmiar stresu objawia się nagłym parciem na cewkę moczową. Pięknie, Brutusie-chujusie. I ty też?

– Dwa i pół klocka, Heban, ale przycisz ryj! Pamiętaj. Cwaniak gorszy od frajera. Dostaniesz dwa i pół koła.

Filuję spode łba. Idą wolno, bo na tym wypizdowie muldy, jakby budowali tor dla motocrossa. Na domiar… chyba dobrego deszcz dopierdziela z furią, więc, chcąc nie chcąc, drałują zygzakiem. Cerebro też jakoś nagle dziwnie spurpurowiał, przez co żółta cera przypomina odcień musztardy sarepskiej. Chyba że to lampka tak odbija skórę albo już mi się pierdoli od tych musztard z Tesco. Tamci są mniej więcej pięć metrów od fury.

– Kurwa, Cer! – warczę przez wytłumiający kołnierz kurtki. – Kurwa mać!

W odpowiedzi kręci lekko głową. Wymuszony uśmiech dopełnia puszczone w ramach luzu oczko. Pieprzony powiększony zestaw Stasia, obiecującego przerażonej Nel, że na tym słoniu na pewno można bezpiecznie pohasać. Chuja prawda, Stasiu. Chuja prawda.

"Puk-puk" w szybę. Ostre dźwięki jakby od sygnetu. Jeśli im otworzy i usiądą z tyłu, to… Boże, chyba taki głupi nie jest?

"Klik".

W czasie, gdy ładują się do środka, ściszam radio i pomimo tego, że coś mnie przed tym cholernie ostrzega, od razu spoglądam. W zamiarze ma to być jedynie szybki rzut okiem przez wsteczne lusterko, ale kiedy łapię z nimi ostrość…

Od lewej: wysoka, szczupła, wyuzdana w grymasie malowanych na bordowo ust, lecz o spokojnej, zamyślonej twarzy. Taka cheerleaderka drużyny kręglarskiej. Długie, jasne włosy kaskadami opadają na szykowny golf. Korekcyjne okulary o absurdalnie czerwonych oprawkach niemal dwukrotnie powiększają oczy. Pewnie mi odwala, ale zamiast źrenic widzę trupie czaszki. Z kolei druga, najbardziej od prawej, wręcz biała, bieluchna, ale też przedziwnie plamiasta, jakby zleżała, zaleciała brudem. Ludzki awatar japońskiej seks laleczki, która przeleżała pół roku w piwnicy. Bardzo drobna, okruszynka taka, lecz o dziwnie okrąglutkiej głowie. Koronny dowód w tezie, że De Vito lubił podróżować po środkowo wchodnich biedacepcjach Europy, nie szczędząc grosiwa na usługi azjatyckich prostytutek. Pomalowane rzęsy. Czarne, rozbiegane oczy szalonej panienki, która na swą pierwszą tinderową randkę mogłaby ukryć w torebce szpikulec do lodu.

Boże.

Zlustrowałem dopiero dwie trzecie tej deszczowej trupy, a przez skórę czuję, że trwa to już stanowczo zbyt długo. No trudno. Jebał pies, wyjebali psa.

W środku zajmuje miejsce twór, którego przy tam słabym świetle trudno zaklasyfikować. Nie wiadomo pani to czy pan. Dziewczynka czy chłopiec. Dosłownie, jakby ktoś twarz Shakiry naciągnął hakami na czaszkę Sylvestra Stallone. W efekcie zaś powstało coś, co przypomina kukiełkę brzuchomówcy, która mogłaby uczyć dzieciaki z trudnych szkół o szkodliwym wpływie kazirodztwa.

Ja pierdolę.

– To lon? – piszczy od progu środkowe dziwadło i jak się po sekundzie orientuję, pyta o mnie.

Cerebro spluwa przez otwarte okno. Następnie niechętnie potwierdza, starając się nie krzyżować ze mną wzroku. Twarz ma przy tym żółtą jak cytryna. Nie wiem, co tu się właśnie odpierdziela, ale odruchowo kładę brodę jak najbliżej piersi. W razie, gdyby spróbowali linki, mam cień szansy.

– Ulodzajny – dolatuje sepleniący szczebiot tego czegoś. Od razu szacuję szanse. Niezapięte pasy dodają parę procent. Po prostu złapać za klamkę i dać się ponieść cholernym adidasom. Już podczas zbijania wagi biegałem trzy pięćdziesiąt z kilometra, więc nawet zapyziały i obstalowany na śmieciowym żarciu, w granicach czterech czterdziestu dam radę, co pewnie i tak jest lepszym wynikiem od każdego z tych pokracznych pojebańców. Zostaje jeszcze ta sprzedajna parówa i jego broń, która…

…nie jest już pod bluzą.

Momentalnie ulatuje ze mnie cały pęd.

– Serio, kurwa? – pytam.

 

*

Moje pierwsze zawodowe starcie wypada w piątą rocznicę Smoleńskiej tragedii i trwa dziewięćdziesiąt trzy sekundy. Za półtorej minuty macanki z niskim chamem, który notabene bardziej przypomina grejpfruta, niż zawodnika, przytulam dwa i pół koła na papier plus bonusowy tysiak od wąsatego sponsora, wręczony pod ceratą kawiarnianego stołu, uszykowanego na podróbę stylu lat dziewięćdziesiątych.

Trzy miesiące później dostaję młodego napinaka z Węgier. Ulaniec mojego wzrostu, ale cięższy ze dwadzieścia kilogramów. Walka nad samym morzem. Pół otwarta sceneria powoduje, że wieczorny wiatr żongluje tonami piasku. Dwadzieścia minut przed gongiem cały oktagon zajebany piachem.

20.30 start. W pierwszych rzędach sopoccy szejkowie bez turbanów na łbach, ale za to z zaczeską lub łysiejący. Podwójne standardy z biedy i bogactwa dla podwójnie powiększonych chamów. Świńskie podgardla zakleszczone w polóweczkach hilfigera, tajwańskie rolexy na opuchłych łapach, szampan po czterysta od kielicha i nieletnie Mołdawianki za pół darmo. Sól Bałtyku. Tombakowe złoto tych trzeciorzędnie zapiaszczonych wydm.

Z walki głównie pamiętam przeświadczenie, że jeśli chłopisko złapie mnie na początku, to kaplica. Tyle że nie łapie, a po mniej więcej minucie – wtyczka wypada z gniazdka i siada w nim prąd. Do końca rundy rozbijam spaślucha tak, że lekarz nie zezwala na następną. Tym razem inkasuję niemal dychę, z czego po opłaceniu narożnika zostaje siedem patoli. Dwie walki, ponad dziesięć kafli za niecałe siedem minut tego, co uwielbiasz.

Świat u stóp.

Teraz gdy spoglądam na metalowy palec gazowego gnata, zadaję sobie pytanie, kiedy i dlaczego się zesrało. Jezu. Najbardziej rzygam tą wersją siebie, która pełza po ścianach wyobrażeń o tęczowym jutrze.

Słyszę szczebiot maszkary siedzącej z tyłu. Coś o tym, że nic złego się nie dzieje i gdy za sekundę wysiądziemy, mam nie świrować. Jakieś uśmiechy, bzdety o tym, że kula zawsze szybsza od człowieka. Tanie gadki w groteskowym świecie bezpodstawnej wiary w horoskopy.

– Wycziluj, Heban. – Cerebro próbuje załagodzić sytuację. – Po prostu gdzieś na sekundę podejdziemy.

Wszystko wydaje się upiornie nieprawdziwe. Sztuczne i kiczowate jak Piotr Fronczewski grający Terminatora z nieśmiertelnym I'II be back na końcu. Jak wymizerowani dziesięciolatkowie poubierani w chińskie podróby piłkarskich koszulek z pyzatym Messim Kowalskim na czele, pędzącym brukowaną ulicą wprost na bramkę wykonaną z zajebanych z warzywniaka skrzynek. Jak chory świat, w którym jeśli obrabujesz nago sklep, będąc nieletnim, nikt nie może obejrzeć nagrań z monitoringu bez popełnienia przestępstwa. Polska. Tekturowa makieta, pokreślona na szesnaście części. Kraina trzech tysięcy Biedronek, dwudziestu tysięcy nocnych sklepów i zyliona kościołów, docinających na trzy zmiany puzzle do konstruowania masowych emocji.

Trzydzieści milionów ludzi lubi to.

– Na-Sekundę-Podejdziemy – duka automat zaklęty wewnątrz mnie.

– Dokładnie. Jedynie na chwilę. Tylko wycziluj, bo kula zawsze będzie…

Sssszzzuuummmmmm.

Wysiadamy w kakofonii koślawych gróźb i upośledzonych życzeń. Dzisiejsza noc jest wyjątkowo ironiczna, jakby cierpiała na zaburzenia tożsamości. Ukształtowałem swoją estetykę, drwiąc z takich balasów, a teraz mogę jedynie spróbować uderzyć w długą. Zaufać w stare i sprawdzone High Intensity Cardio.

Niestety zrobaczywiałem. Zdenaturaciałem od przytłaczającej codzienności niczym alkoholik, u którego walka nigdy nie leżała w denaturze. Jeszcze rok temu nawet z rękoma w kieszeniach zgasiłbym mu światło obrotówką i cieszył oko, patrząc jak leży na ziemi, kręcąc się niczym przetrącony bąk. Kolejny Gucio, co to nie umiał uszanować sądowych zakazów i napierdolony ambrozją ciągle wracał, wygrażał i bzyczał pod wspólnie wziętym w credo tulipanem, aż w końcu, proszę państwa, po przyjęciu, został połamany przez kiziorów Mai.

Dziś oblepiony potem, strachem i żarciem na wynos czuję się tak samo ciężki, jak te osiedlowe babokloce wysiadujące całe dnie na ławkach, wokół których orbitują brzydkie dzieci. Ciało to już tylko poszarpany dywan z flanelowej skóry, trzymającej nieudolnie w ryzach osiemdziesiąt kilogramów zepsutego mięsa. Drąży mnie post milenialna robaczywość, infekująca chęci, pożerająca mięśniową tkankę. Dosłownie jakbym wygrał zawody w jaraniu afgańskich cameli, gdzie zamiast wielbłądów na pudełkach są czarno-białe fotografie rakiet odpalonych w kierunku Hindukusz.

Błysk.

Ktoś znowu pauzuje rzeczywistość, a kiedy ponownie uruchamia, jesteśmy pod frontem kamienicy, przypominającej zawłaszczony pustostan. Oplata mnie pewność, że gdyby Andrzej Duda zaszedł mocno za skórę Al-Kaidzie, to właśnie z takiej uroczej rudery syn Osamy Bin Ladena mógłby planować akcje odwetowe.

– Wchodzimy na piętro. Coś zobaczysz, odpowiesz na parę pytań i finito. Jest ok?

A więc to tam – myślę. – Tam jest zaplecze scenerii. Wielkie i sekretne zakotarowo, do którego dostęp mają jedynie lokalni iluminaci najwyższego szczebla.

– Jest kurewsko daleko od ok – wybrzękuję dialogiem z Pulp Fiction, bo w zasadzie nie mam nic innego w głowie. Może poza refleksją-zapytaniem. Czy grubasy piszą listy pożegnalne tłustą czcionką?

 

*

Okazuje się, że te dwie zostają na dole i dalej idziemy jedynie we trójkę. Dwupłciowe dziwadło toruje drogę wprost pod stalowe drzwi, nad którymi wisi kopułowa kamera przemysłowa. Tam przystaje, uderza, odczekuje. Po mniej więcej trzydziestu sekundach dolatuje do nas zwrotny odstuk. Wtedy wystukujemy sekwencję ponownie. Dwudziesty pierwszy wiek a konspirka taka, jakby Fred Flinstone próbował wywołać Barneya na lufę. Kamera też wygląda, jakby ją zmontowali z klocków duplo i nieudolnie opryskali białym sprayem.

Wpuszcza nas wielki facet w bazarowej skórze narzuconej na jeszcze większy kark i topornej posturze źle obranego kartofla. Ale takiego kartoflowego giganta, że gdybyś chciał kupić jedynie pół kilo, trzeba by gościa położyć na stole i pokroić piłą gdzieś na wysokości rombów tureckiego swetra. Sądząc po rysach gęby, dinozaur z pokolenia gadu-gadu, który rżał jak koń, wsłuchując się w detektywa-inwektywa.

Idziemy niedoświetlonym pasem korytarza wprost do pokoju, który wygląda tak, jakby zdetonowano w nim neutronową bombę z pato-taniego pornosa, a na to wysypano dwie taczki bibelotów charakterystycznych dla przełomu wieków. Butelki, kondony, szlugi, uschnięte kwiaty w plastikowych donicach i skorupy niekarmionych tamagotchi. Pluszowe poducho-stwory, kłęby pięćsetletniej pościeli i stosy pociętych magazynów typu Twój Weekend czy Wamp. Jednorazowe zapalniczki, fifki, rozrzucone łachy oraz pety. Wszędzie miliony powtykanych petów. Słony zapach wiszący w powietrzu.

– No i? – Próbuję nieudolnie grać luzaka. – Burdel jak burdel.

Hermafrodyta przepala mnie wzrokiem. Miodowy krwotok uśmiechu sugeruje, że skrywa jakąś pojebaną tajemnicę. Może ma telefon w etui Hello-Kitty, którym co noc łowi okoliczne pokemony lub w sobotnie wieczory maluje paznokcie w czerwone serduszka, waląc konia pod japońskie bajki. Trudno ocenić. W każdym razie ewidentnie czegoś chce.

Cerebro drżącym głosem mówi, że jest chujowo, dłużej nie wyrobi i w ogóle kurwa jego pierdolona mać. Adresat narzekań rzuca w jego kierunku plastikowe pudełeczko pełne draży. Kiedy lecą, przez ćwierć sekundy mam swoją małą szansę.

Nie korzystam.

– No i? Czego chcecie?

Podchodzi do sterty zmiętoszonych kołder. Odwija.

– Znas?

Słyszę własny głos, informujący, że nie mam pewności. Hermafrodyta oświetla trupowi twarz bladoniebieskim światłem telefonu.

– A teras?

Karambol myśli w moment się przerzedza.

– Znam.

 

*

Leżące pod stertą barłogu zwłoki przypominają popsute zabawki, których nawet najlepszy maestro nie zdoła nakręcić. Parafrazując viral z tym księdzem, Natankiem: "Kiedy wietrznie, lecz nie wieje, wiedz, że coś się dzieje".

Kucam, wyciągam rękę, ważę głowy pod dłonią jak targowe jabłka. Wykonuję wszystko to, czego nie umiem, nie rozumiem i nie powinienem, żeby tylko kupić z puli dodatkowy czas. Potrzebuję tego. Muszę okrzepnąć, odesrać z ciała stres i wypłoszyć z mózgu zaskoczenie.

Biel w połączeniu z pośmiertną sinicą jest upojnie brzydka. Przyciąga jak coś, na co nie chcesz patrzeć, ale i tak spojrzysz. To gmeranie paluchem w kebabie na dworcu albo przeglądanie harda na jednej z tych pojebanych stron, skierowanych dla zapędzonych życiem stulejarzy. Rotten, Ogrish, Sadistic. Nie chcesz, ale to zrobisz, a potem nagle zdziwienie, że na zapleczu masarni nie pachnie kwiatami.

I ja też nie chcę.

I ja też to robię.

Mimo pewnej romantycznej upiorności kompozycja poplątanych kończyn w uroczy sposób do siebie pasuje. Uzupełnia się, niczym trupie puzzle albo ostatnie krzyżówkowe hasła, wieńczące dobrą robotę kogoś, kto miał na to wszystko czas. Znaczy, miał czas na wstąpienie do tego pięciogwiazdkowego siedliska wenery i zajebanie kopulującej parki.

Blondynka leży na plecach. Napuchnięty jęzor wystaje jej z gęby niczym oblany atramentem ślimak. Skręconą szyję pokrywają przeróżne guzki, otarcia, malinki i dziwne zgrubienia, jakby morderca jej łbem usiłował wystukać konstytucję. Rozklapciałe piersi przywodzą na myśl sadzone jajka posypane zmiażdżonymi rodzynkami. Biedne anorektyczne maleństwo i schronisko dla zakaźnych chorób wysokiego stopnia zakażenia w jednym.

– Przyjrzyj się, przyjrzyj – zachęca Cerebro. W słabym świetle dostrzegam jedynie kontury wyluzowanej sylwetki opartej o ścianę i czerwoną diodę papierosa.

Martwa dziewucha ma smutne spojrzenie pomazane niewygasłą trwogą. Dosłownie jakby – kiedy już z tego narciarskiego życia wyszła w końcu z progu – dopiero w locie skumała, że tam na dole nie będzie żadnego amortyzującego śniegu, a jedynie balia z niezakrzepłą czernią. Hektolitry pazernej ciemności, w którą stary diabeł powtykał kolce z tłuczonego szkła. Za to japa gościa przypomina pognieciony żart. Smutno-kpiarski uśmiech oblany kompotem z krwi nawet pośmiertnie wciąż wesołej twarzy. Martwy dowód na to, że można dojść i odejść w tym samym momencie.

Raszyński Kot Schrodingera.

– No i Heban? Sztywny Pal Azji, dwa razy na miejscu, co? Nie posraj się.

Cerebro na dobre odtajał z trawiącej go przed momentem żółci, co od razu widać po humorze. Leki, które wszamał, musiały być szybsze od samego jebanego światła, że tak zadziałały w dwie minuty. Odżółciał w trymiga i znowu jest w grze. Dyryguje paluszkiem. Ponagla.

Spoglądam jeszcze przelotnie na ofiary mordu i już wiem, że jeśli chcę opuścić Excape Room bez szwanku, muszę zagrać gumowego gościa, po którym umiejętnie spływa deszcz.

Zatem gram.

– Wiemy, która dama pokonała Alicję na największą króliczą norę – rzucam na odpierdol, unosząc nieśmiało wzrok w poszukiwaniu zielonego Exit lub czegokolwiek innego, co podświetlałoby awaryjne wyjście z sytuacji. Nic takiego nie ma. Jedyna droga to droga powrotna. Ta, którą weszliśmy. Niestety wiedzie prosto przez legowisko wściekłego Zbyszka Łańcucha, a jest tu stanowczo zbyt mało przestrzeni, żeby go wyłączyć bez strat własnych.

– No i Hjeban. Cioś poeś? – wtrąca dwupłciowe gówno z tak zaawansowaną wadą mowy, że nie zdziwiłbym się, gdyby sepleniło przy pisaniu.

– Typa kojarzę. Babki nigdy w życiu nie widziałem. Znaczy, znam dziesiątki lasek na żetony, ale tego egzemplarza nie.

Plotę trzy po siedem, próbując obejść system. Wyjebać ich Avast. Znaleźć zaklęcie natychmiastowej teleportacji z tej nie do końca zrozumiałej chujni.

Chwilowo nie mam nic.

W końcu Cerebro nie wytrzymuje, szczekając dyszlem przez megafon chrypy.

– Nie świruj, pędzlu! Nie utrudniaj. Wiemy, że wynająłeś tego martwego kutafiksa, więc nie pierdol, bo za chwilę będziesz miał kolana pełne wierteł. Przestań zwodzić zakłamany kutasie i wyskakuj z pucy. Jak za sekundę mnie wkurwisz to… szzzuuummm.

Nagle dostrzegam wyrwę w tej czasoprzestrzeni i uwalniam zgromadzony pęd. Resztę załatwia seria odruchów prowadzonych przez instynkt przeżycia.

Podfruwam do niego i eliminując uzbrojoną dłoń, uderzam w okolice szyi. Z całą zwielokrotnioną przez stres furią, choć zapewne zerową techniką. Silnie i celnie. Prościutko w grdykę, czy jak kto woli, wyniosłość krtaniową. Następnie biorę się za sepleńca, a gdy z nim kończę, uwalam chama spod drzwi. Później wypływam, by wieść dobre życie pełne szczęścia.

Tylko że to jedynie projekcja, a kiedy wracam, łapię końcowe "eńć".

– Co?

– Pan Kobayasi zadał ci pytanie.

Wciągam haust powietrza i przytrzymuję w płucach w jedynej znanej mi próbie zniwelowania stresu. Piętnaście sekund. Dwadzieścia. Hermafrodyta stoi tak blisko, że niemal wypaca na mnie swój kwaśny, skondensowany obłęd. Z korytarza dolatuje rumor.

– A czy pan Kobayasi może powtórzyć?

Cerebro pstryka petem. Odkleja plecy od ściany. Wychodzi na środek nory wprost pod ostrzał księżycowej żółci. Spoglądam na jego nieprawdopodobnie rybią głowę i wybałuszone oczy. Ręce tak długie, że gdyby tylko chciał, mógłby bez schylania wiązać buty.

Jezu żeż go mać.

– Wynajoeć go, ćeby ćbadau ćy ci ćię nie roy. No i jać widzić Hebau, nie roy ćy ćię.

Nie odpowiadam, rejestrując zachodzące w poczwarze przemiany. Czymkolwiek jest, właśnie mutuje. Przeobraża się. Twarz pulsuje, jakby coś miało lada moment spod niej wyleźć. Stworem zaczyna miotać. Rzucać na okno i ściany. Cerebro rży wniebogłosy, raniąc mi uszy tubalnymi wystrzałami z chrypy. Krzyczy, bym się pucował, i że ten martwy chuj wszystko wyśpiewał. Że jeśli szukałem jebanego guza, to teraz właśnie znalazłem. Zbieram premię za wsadzanie łba w nie swoje sprawy.

Każdy człowiek ma moment, że więcej już nie wytrzyma. Nie uniesie.

– Pucuj się, kurwaa! – rży rybia poczwara, z którą jeździłem przez ostatnie trzy tygodnie, mając ją za w miarę równego gościa. – Pucuj!

Nadciąga sztorm.

Zaraz za nim pojawia się błysk.

 

*

Ciężko ocenić co zaszło, ale właśnie wbiegam w ciemny tunel zagraconego pierdołami przedpokoju. Pamiętam tylko, że uwaliłem tego tłuka lewym prostym. Pościerane kości dłoni dadzą o sobie znać najwcześniej jutro, ale pogryziony bark nakurwia już teraz. Z jakiegoś powodu krew oblepia mi włosy.

Skręcam pamięciowo w desperackim wyobrażeniu niezamkniętych drzwi i od razu daję ostro wsteka, hamując mniej więcej metr przed zasięgiem opancerzonych łap, które z impetem krzyżowych uderzeń żłobią dziury w ścianach. Rozlega się przepotworny huk. Tryskające drobiny tynku wzniecają pył.

Duszno.

Od razu wyprowadzam front kicka na kadłub, ale wkurwiona bryła mięsa nawet nie zwalnia. Wciąż kroczy, niszcząc zamaszystymi sierpami wszystko na swej drodze. Łapy wielkie jak u golemiego niedźwiedzia kręcą młynki niczym wirniki nośne w szturmowym śmigłowcu typu Apache. Po szaleńczym impecie ciosów mam pewność, że jedna maleńka pomyłka, spóźniony odskok i koniec. Dekapitacja. Kaputt.

ŁUP!

Odskakuję przed kolejnym morderczo-nośnym cepem, robię przekrok i – wkładając dwieście zetylionów procent mocy – wyprowadzam fronta jeszcze raz. Niestety. Efekt taki jakbym przepychał nogą zaparkowane Iveco. Na domiar złego za plecami słyszę rozdzierający uszy pisk i przepełnioną pretensją serię bluzgów, osadzoną w bagnie smutnej chrypy. Trzon informacji o tym, że jebaniec Cerebro właśnie postawił swój żółty pionek z powrotem na planszy.

My się go boimy, na palcach chodzimy, jak się, kurwa, zbudzi, to nas zje.

Kipiące wkurwem chamisko prze dalej, rozłupując listwy boazerii, a w jego oczach płoną setki nuklearnych głowic. Porusza się metodycznie, krusząc ściany i spychając mnie z powrotem do meliny. Kolejne desperackie kopnięcia przynoszą kolejne nic.

I nagle nabieram absolutnej wręcz pewności, że Matka Boska jest tylko kulą światła. Po prawej rejestruję niewielkie wejście prowadzące do ciemnego niewiadomokąt. Od razu orbituję w tym kierunku, instynktownie schodząc z linii ciosów, z których każdy urwałby mi głowę. Żeliwnoskóre bydle furczy, gdy wysadzam drzwi barkiem i niknę w zupie z ciemności. W uszach dźwięczą mi odłamki ryku. W głowie pozostaje smutny obraz stwora przypominającego ożywione drzwi do sejfu, które ktoś dla żartu obszył skórą. Marzę tylko o tym, żeby w środku zastać niezakratowane okno. Ta myśl, to jedyne sidła jakie mam. Wiara i zajadłość w polowaniu na ekskluzywne dobra tego świata.

Proste dobra, mój ty miły bracie.

Proste dobra, ma kochana siostro.

Proste dobra, które zawsze trzeba umieć chwytać.

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

surprise

Na pewno muszę podziękować za oznaczenie wulgaryzmów. Twój tekst jest z tych, które określam jako: “piii…, piii…, piii…, a na końcu doooopa”. :) Czyli, innymi słowy – wyciszone wszelkie wulgaryzmy, a wreszcie zapisany jakiś mniej wulgarny wulgaryzm, który stał się już tak potocznym, że można go usłyszeć zawsze i wszędzie. :)

Zdecydowanie to nie moje klimaty, bo makabrycznych zdarzeń, okraszonych niewybrednymi wyrażeniami jest tak wiele, że całkowicie straciłam rozeznanie, jakiego horroru mogę się tu spodziewać i jaką akcję powinnam śledzić. :)

Przedmowa nieźle mnie ubawiła. :) 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dzięki wielkie za cykliczne czytanie tych moich potworków. Mam świadomość, że tekst jest specyficzny, mocno slangowy. Dopuszczam do świadomości, że taka kondensacja brzydkich słów może nie znaleźć amatorów, ale no… Hej przygodo

I ja dziękuję za wyrozumiałość. :)

Te “potworki”, jak byłeś łaskaw je nazwać, są oryginalne, zaskakujące i znakomite, a kto wie – może nawet zdobędą Piórko (czego życzę)? :)

Pozdrawiam. :)

 

 

Pecunia non olet

Hej, doceniam wiedzę filmową – ten Kobayashi z Podejrzanych mnie urzekł;). Teksty – gdy pogoń za całusem zaszła za daleko ( tu dziewczyny mogą mieć problem z tym żartem;)) i tyle tapety, która ukryła by ludobójstwo Ormian :). To wszystko jest dobre, ale piszesz chaotycznie. Tekst jest niepoukładany i znowu urwany – wiem, że tak lubisz ale dodając do tego historie, które nie popychają fabuły, a tylko robią klimat – to na koniec jestem zawiedziony. Ok Twoje plastyczne dialogi dają radę ale nie możesz budować historii tylko na tym. Nawet bardzo dobra historia nieskończona jest… Może tak, kiedyś widziałem taki napis earth bez art jest tylko eh ;). Musisz poukładać te opowiadania :). Polecam bete :). Pozdrawiam, a i klikam, bo to jest i tak dobre opowiadanie :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

O kurde blaszka. Faktycznie Kobayashi to z filmu Singera. Wprawne oko.

Czy się nie boję, że humor jest zbyt samczo-chamski? Nie. To słowa bohatera opowiadania, jego przemyślenia. Jeśli on dostanie po łbie, to spoko. Jeśli ja, to mniej spoko, ale ciągle spoko. 

Żyćko.

“earth bez art jest tylko eh” – zajebiste to.

Dzięki za wpad, bo to jednak 40k znaków.

 

Hmmm. Na plus to, że tym razem rozumiałam, co się tu dzieje. Praktycznie wszystko. Na poziomie poszczególnych scen, bo nie mam pojęcia, czego ci ludzie chcą od narratora, kim dla niego był znaleziony trup itp. Tak, jakby to był fragment większej opowieści, z której nie kojarzę początku ani końca.

Na minus to, że nie widzę fantastyki. Być może nie ma narkotyków, które działają tak, jak opisałeś, ale nie potrafię tego stwierdzić, bo nie mam właściwie żadnej wiedzy na temat gangsterskich środowisk.

Język bardzo ładny. Nie w sensie poetyckości, ale w sensie bogactwa porównań, środków stylistycznych i takich tam.

Babska logika rządzi!

No właśnie czułem, że to tak urwane po chamsku, nawet jak na moje standardy. Dobrze, że chociaż językowo ok. No ale może i racja. Może trza to pociągnąć do jakiejś żwawszej mety. Ukłonias

Canulasie, w dość osobliwy sposób opisałeś wydarzenia, które nie do końca są dla mnie zrozumiałe, ale nie mogę taić, że czytałam bez przykrości, a nawet z zaciekawieniem, choć byłam niemal pewna, że nic się tu nie wyjaśni.

 

Cerebro rzuca do słuchawki, rozświetlając wnętrze auta słabym światłem. → Nie brzmi to najlepiej, zwłaszcza że słabe światło niczego nie rozświetli.

Proponuję: Cerebro rzuca do słuchawki, rozjaśniając wnętrze auta słabym światłem.

Za SJP PWN: rozświetlić 1. «uczynić coś jasnym, widnym»

 

niezdemontowany po wypadku pałąk, kłania się ku jezdni tak bardzo… → Kłaniać można się komuś, ewentualnie przed kimś; nie można kłaniać się ku czemuś.

Proponuję: …niezdemontowany po wypadku pałąk, kłoni się ku jezdni tak bardzo

Za SJP PWN: kłonić się «pochylać się lub opadać»

 

twarze nam oświetla łuna niebieskiego światła... → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …na twarze pada nam łuna niebieskiego światła

 

Amatorska biopsja cienko igłowa prosto na łeb… → Amatorska biopsja cienkoigłowa prosto na łeb

 

Za dwa lata będzie miała przebieg jak Golf dwójka w gazie. Za dwa lata będzie miała przebieg jak golf dwójka w gazie.

 

Galiński śpiewnie oznajmia, że Monika była i ok… → Literówka.

 

Wskazuję ręką na chudego alfonsinę. Wskazuję ręką chudego alfonsinę.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

nieco mnie tym wybijając z pantałyku. → …nieco mnie tym zbijając z pantałyku.

Wyrażenie zbić z pantałyku to związek frazeologiczny, czyli forma ustabilizowana, utrwalona zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

Oceniłem typa na pół alfabetyczny margines… → Czy tu aby nie miało być: Oceniłem typa na półanalfabetyczny margines...

 

jakbym zlał sześć Red Bulli do dzbanka… –> …jakbym zlał sześć red bulli do dzbanka

 

po środkowo wchodnich biedacepcjach Europy… → …po środkowo-wchodnich biedacepcjach Europy

 

w piątą rocznicę Smoleńskiej tragedii… → …w piątą rocznicę smoleńskiej tragedii

 

Pół otwarta sceneria powoduje… → Półotwarta sceneria powoduje

 

nieletnie Mołdawianki za pół darmo. → …nieletnie Mołdawianki za półdarmo.

 

Drąży mnie post milenialna robaczywość… → Drąży mnie postmilenialna robaczywość

 

rakiet odpalonych w kierunku Hindukusz. → …rakiet odpalonych w kierunku Hindukuszu.

 

 …przepychał nogą zaparkowane Iveco. → …przepychał nogą zaparkowane iveco.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, kurde. Raczej tu coś dopiszę. Nawet pewnie sporo, bo, o ile lubię urywać, o tyle tutaj już przeginka. Błędy oczywiście poprawię. Dziękować.

W takim razie, Canulasie, poczekam na nową wersję tego opowiadania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka