
Jak w tytule. Czasem warto realizować dziwne pomysły.
Jak w tytule. Czasem warto realizować dziwne pomysły.
Miałem już serdecznie dość własnego tekstu. Litery kłuły mnie w oczy, zdania kąsały rogówkę niczym komary turystów w Mrągowie, a akapity chciały zwyczajnie mnie pobić, gdy tylko nadarzy się okazja. Zrezygnowany wstałem więc z fotela i prostując kręgosłup, nacieszyłem uszy trzaskiem rozluźniających się kręgów. Ziewnąłem lekko i powlokłem się do kuchni. Projekt miał być gotowy dopiero na za trzy dni, mogłem więc pozwolić sobie na odrobinę luzu.
Wszedłem do kuchni, która nawiasem mówiąc już od dawna prosiła się o posprzątanie i rozejrzałem się w poszukiwaniu tego, po co przyszedłem. W końcu ją znalazłem. Leżała tu i czekała na mnie cały dzień. Połówka tabliczki mlecznej czekolady. Czym prędzej wrzuciłem ją do garnka, polałem mlekiem, wsypałem łyżeczkę cukru (nie chciałem odbierać pracy mojemu dentyście) i włączyłem palnik kuchenki. Patrząc jak całość powoli się roztapia, zacząłem mieszać w garnku łyżką. Powoli, monotonnie, tak bezmyślnie, jak to tylko było możliwe. Myśli były mi jak najbardziej nie na rękę.
Gdy całość się zhomogenizowała (było to moje nowe ulubione słowo), przelałem gorącą czekoladę do kubka i zaciągnąłem się jej aromatem. Określić go można było mianem cukierniczego orgazmu, słodkiego feng-szui albo koszmaru dietetyka. Gorąca czekolada. Z prawdziwej roztopionej w mleku czekolady, nie jakiejś komercyjnej proszkowej mieszanki stworzonej tylko dla większych zarobków producenta zwykłej czekolady. Zapach słodkiej obietnicy, że wszystko jakoś się ułoży. Zapach wycieczki na lodowisko, zimowego lenistwa albo filmowego wieczoru. Brązowe pręgi mieszały się na powierzchni napoju, tworząc zachęcające wzory. Kubek gorącej czekolady.
Gdy już miałem wypić pierwszy łyk tego genialnego w swojej prostocie napoju, usłyszałem pukanie do drzwi. Gdyby nie te kilka centymetrów drewna wiszącego w futrynie, pukający usłyszałby kim dla mnie jest i czym w mojej skromnej opinii zajmuje się jego matka. Dzięki nim jednak nieproszony gość wciąż trwał w błogiej niewiedzy, a ja mogłem bez zakłopotania na twarzy mu otworzyć, odstawiwszy najpierw na kuchenny blat kubek z kakaową ambrozją.
Tym nieznośnym przeszkadzaczem okazał się być mój sąsiad Marek. Piętro wyżej, mieszkanie nade mną, trzydzieści jeden lat, kawaler, korposzczur, nerd, ateista, kretyn. Nie lubiłem go, a jakże. Kiedy nie był w pracy wyglądał jak porzucony kundel, cuchnął cebulą (czerwoną, byłem w stanie poczuć), nałogowo oglądał telewizję i nocami masturbował się tak głośno, że w słuchowisku brała udział chyba cała kamienica. Nie mam pojęcia jak ktoś taki jak on mógł pracować jako manager w firmie IT, jednak tak właśnie było. Teraz Marek, ubrany w koszulkę Lakersów i szorty, uśmiechał się tępo, żując coś, co mogło być gumą orbit albo szpikiem kostnym.
– Serwus, sąsiad! – zawołał i machnął niedbale łapą.
Mam na imię Marcin, ale ten typ nigdy w życiu nie zwrócił się do mnie po imieniu. Zawsze per sąsiad.
– No, cześć. Co tam? – Chciałem mieć to jak najszybciej za sobą. Zmusiłem się nawet do uśmiechu.
– Ano tego, cukru chciałem pożyczyć! Brakło mi do kawy. Masz trochę?
– Mam. Szklanka wystarczy? Zaraz przyniosę. – Ostatnie czego chciałem to Marek w domu. Postawiłem więc na nadmierną, fałszywą użyteczność.
– Ano pewnie! Oddam jak tylko do sklepu pójdę jutro po robocie! – Ucieszył się.
Nigdy nie oddawał, ale miałem to gdzieś. Szklanka cukru, jak w kiepskim żarcie. Potruchtałem do kuchni i nasypałem niedbałą szklankę nieszczęsnej białej śmierci. Jednak gdy tylko się odwróciłem, omal nie krzyknąłem z zaskoczenia. Marek stał bowiem w mojej kuchni i wodził nosem. Z mojej perspektywy chyba się teleportował; na pewno nie przeszedł przez te skrzypiące panele w przedpokoju.
– Sąsiad… Co to tak u ciebie pachnie? Normalnie zwariować idzie, taki piękny zapach!
– Czekoladę zrobiłem… Twoja szklanka cukru! – dodałem szybko, podając mu ją.
Marek jednak zupełnie mnie zignorował. Wpatrywał się w mój kubek gorącej czekolady zupełnie jakby zobaczył ducha. Następnie spojrzał na mnie, a w tym wzroku było niedowierzanie i jakiś dziwny podziw.
– Sąsiad, to prawdziwa gorąca czekolada?
– A jaka, fałszywa? Normalna czekolada, no!
– Jak to tak? Jak to tak? Przecie mówili…
– Co mówili? Bierzesz ten cukier czy nie? – Zaczynałem powoli się denerwować.
– Przecież ich już nie może być! – Marek zupełnie mnie zignorował. – Tak w telewizji mówili, sąsiad!
– Ale co mówili?! O co ci chodzi?! – Odstawiłem szklankę z cukrem. Miałem już go serdecznie dość.
– No tego, że już nie będzie gorących czekolad. Że się ich zrobić nie da i ostatnia parę dni temu znikła – wytłumaczył Marek, wpatrując się w mój kubek.
– Co ty za kocopoły gadasz? Jak może już nie być gorących czekolad? Może coś źle zrozumiałeś? – Byłem pewien, że coś źle zrozumiał. Jak wspominałem, był kretynem.
– Nie no, tego… Wpisz se w ynterneta sąsiad, to zobaczysz! – zarzekał się.
Nie mam pojęcia dlaczego postanowiłem mu zaufać, ale wziąłem telefon i wstukałem w przeglądarce „gorąca czekolada koniec”. Byłem przygotowany, że dostanę co najwyżej przepis albo definicję czekolady czy inny losowy wynik. Jakże się zdziwiłem, gdy moim oczom ukazały się tony artykułów o tym, jak to oficjalnie gorąca czekolada przestała istnieć. Klikając jeden z tych pochodzących od bardziej wiarygodnych portali, zacząłem lustrować tekst wzrokiem. Z dziennikarskich wydzielin zrozumiałem tyle, że wskutek niezwykłego fenomenu fizyczno-chemicznego, cała czekolada przestała być substancją zdolną stopnieć bądź się rozpuścić, a więc niemożliwe było już uzyskanie jej płynnej formy. Jak na to, jak kretyńsko brzmiał ten artykuł, był niezwykle zajmujący.
Gdy skończyłem czytać, zobaczyłem, że Marek dalej z niedowierzaniem wpatruje się w mój kubek. Pokręciłem głową. Cała ta sytuacja zaczynała działać mi na nerwy. Wziąłem szklankę z cukrem i wcisnąłem mojemu namolnemu sąsiadowi.
– Twój cukier. A teraz wybacz, ale mam masę pracy!
– A-ale co z czekoladą, sąsiad? – zapytał rozkojarzony.
– Co z czekoladą? To normalna czekolada! Zamierzam ją wypić. Czego natomiast nie zamierzam, to wierzyć w gównoartykuły i twoje kanały w TV.
– Ale nie ma ich już przecie! Czekolad znaczy. To jest teraz ten… Rarytas. Biały gołąb normalnie!
Nie miałem siły, by chociaż powiedzieć „kruk”. Po prostu wziąłem telefon, włączyłem losową aplikację typu social media i zacząłem nagrywać.
– Hej wszystkim! Właśnie piję sobie gorącą czekoladę w przerwie od pracy. – To mówiąc, w końcu wypiłem łyk brązowej ambrozji, która ani trochę nie zawiodła mnie swoim smakiem. – Mmm, pycha! A wam jak mija dzień?
Wyłączyłem nagrywanie, upewniłem się, że nagranie poszło w świat i spojrzałem na zaniepokojonego sąsiada.
– Zaraz zobaczymy, jak ludzie zareagują na ten ostatni na świecie kubek gorącej czekolady – prychnąłem tak pogardliwie, jak tylko byłem w stanie.
– No nie wiem, sąsiad… Tera dużo osób może tu przyjść do ciebie.
– Ta, ciekawe kto…
Moją myśl przerwał dzwonek telefonu. Zobaczyłem, że dzwoni jedna z moich koleżanek z pracy. Magda, ale równie dobrze mogła to być Kasia albo Ula. Dziewczyny były tak oryginalne jak ubrania z sieciówki. Ale jednak była to Magda, z którą lubiłem się odrobinę bardziej.
– Halo?
– Marcin? To prawda? Naprawdę pijesz gorącą czekoladę? – Usłyszałem w jej głosie dziwne podniecenie.
– T-tak, dlaczego…
– Nie wierzę! Jak ci się udało? Przecież już ich nie ma!
Nie odpowiedziałem. Nie zareagowałem też na późniejsze „halo”, ani „Marcin, jesteś tam?”. Po prostu stałem w kuchni, z telefonem w jednej ręce i kubkiem gorącej czekolady w drugiej, znosząc zmartwiony wzrok Marka, który ściskał szklankę cukru. Ta kuriozalna scena pewnie trwałaby dłużej, gdyby nie fakt, że z odrętwienia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Pozostając wciąż w lekkim transie, wyłączyłem rozmowę z Magdą i odstawiając na blat kubek z czekoladą, poczłapałem ku drzwiom. Marek podążył za mną bez słowa.
Gdy otworzyłem drzwi, moim oczom ukazały się dwie policjantki. Jako prawdziwy Polak naturalnie na widok stróżów prawa odruchowo się spiąłem, ale nie dałem nic po sobie poznać. Kobiety zaś od razu przeszły do rzeczy.
– Dzień dobry. Aspirant Rogowska, ze mną sierżant Babiarz. Czy zastałyśmy pana Marcina Gębskiego?
– To ja… – powiedziałem beznamiętnie.
– Jest pan zatrzymany w związku z podejrzeniem stworzenia gorącej czekolady. Pozwoli pan z nami.
Słowa policjantki dotarły do mnie jak wiadomość zza oceanu. Miałem wrażenie, że nim wiadomość zagościła w moim mózgu, rzeczywistość zmieniła się już kilkukrotnie. Jednak kiedy się ocknąłem, dalej tu byłem. W moim przedpokoju, zamknięty między zidiociałym sąsiadem, a dwiema policjantkami, które musiały być równie nierozgarnięte jak on, skoro uwierzyły w cały ten dziennikarski bełkot o gorącej czekoladzie. Wiedziałem jednak, że nie mogę pozwolić wejść sobie na głowę. Bez nakazu mogą mi skoczyć. Wystarczy jeden sprawny blef i umiejętne zagranie w grę tych dziwaków, których, jak się okazało, było coraz więcej.
– A… haha! Aparat państwowy działa aż tak sprawnie? – zaśmiałem się tak naturalnie, jak tylko mogłem. – Wybaczcie, drogie panie, ale to był niewinny żart. Wiem, że licencia poetica nie działa na socialach i przykro mi, że to tak daleko zaszło…
– A więc to był tylko… żart? – zapytała z niedowierzaniem druga policjantka.
– Nie inaczej. Co panie myślą? Że naprawdę miałbym gorącą czekoladę? Haha, dobrze by było, co? – Pokiwałem głową z rozmarzeniem.
– Nie wolno żartować z tak poważnych tematów, wie pan? Wiele ludzi naprawdę ucierpiało po tym, co stało się z gorącą czekoladą – uświadomiła mnie aspirant Rogowska.
– Tak, tak, przepraszam, naturalnie. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy – powiedziałem, uderzając się z pierś.
Wygrałem. Widziałem w ich oczach, że to koniec. Zaraz ładnie się ukłonią, wsiądą do suki i odjadą w siną dal. Pokonałem je w jej własnej grze. W ich własnym teatrze absurdu. Koniec gorącej czekolady, też coś! Wiem, co to zbiorowy obłęd, jednak…
– Co ty mówisz, sąsiad! Przecież przed chwilą żeś mi pokazywał tę czekoladę! – krzyknął mi nagle nad uchem Marek, a ja poczułem, jak krew zamarza mi w żyłach.
Rogowska na nowo się ożywiła i spojrzała na mnie wzrokiem jeszcze bardziej podejrzliwym niż początkowo.
– Czy ten pan mówi prawdę? Okłamał nas pan?
– Gdzieżby w życiu! – wykrzyknąłem i spojrzałem na mojego sąsiada wzrokiem szukającym milczącego porozumienia. – D-daj spokój, Marek! Żart się skończył. Widzisz, jakie zamieszanie zrobiliśmy?
– Jakie żarty? Przecież ta czekolada dalej stoi w kuchni! – powiedział, a we mnie coś umarło.
– Nie dość, że ją pan zrobił, to dalej ją pan ma?! – sapnęła nagle sierżant Babiarz.
– W kuchni, tak? Panie Gębski, możemy wejść? – zapytała Rogowska.
– N-nie ma potrzeby… To naprawdę był tylko dowcip… – próbowałem się wykręcić, ale wiedziałem, że już za późno.
Posłusznie zaprowadziłem policjantki do mojej kuchni, gdzie na stole stała, wciąż jeszcze parująca, gorąca czekolada. Kobiety podeszły do kubka tak ostrożnie, jakby była to tykająca bomba. Powąchały go zaś z delikatnością chemika wychwytującego zapach odczynnika w laboratorium.
– A niech mnie! Prawdziwa czekolada! – zachwyciła się Babiarz.
– Centrala tu C9-S, potrzebujemy wsparcia na Legionów trzy przez siedemnaście. Podejrzenia się potwierdziły – powiedziała do krótkofalówki Rogowska, a trzeszczący głos coś jej odpowiedział.
– Przepraszam, ale co pani robi?
– Jest pan w bardzo poważnej sytuacji, panie Gębski. Musimy natychmiast pana eskortować.
– M-mnie?! Dokąd?!
– Póki co na komisariat, ale na pewno na tym się nie skończy.
– Niezły dym, co sąsiad? No, ale ja już może sobie pójdę… – rzucił Marek, kierując się ku drzwiom.
W końcu puściły mi nerwy. Rzuciłem się na niego, łapiąc za koszulkę i przygniatając do ściany z największą silą, na jaką pozwalały mi moje chude ręce. Spojrzałem w jego przerażone, zamglone chwilowym bólem po uderzeniu oczy i zacząłem wrzeszczeć.
– Ty gnido! Ty konfidencie! Ty świńska niewyparzona gębo! Przez ciebie…
Mój wywód przerwało silne capnięcie za ramiona i wykręcenie mi ich do tyłu. Jęknąłem z bólu. Nigdy nie sądziłem, że kobieta może mieć tyle siły.
– Proszę się uspokoić, panie Gębski i nie robić sobie dodatkowych problemów – powiedziała zza moich pleców Rogowska i zwracając się do Marka, dodała – Nic się panu nie stało?
– N-nie… Chyba nie… Ale pójdę już. Do widzenia! – wydukał Marek i czym prędzej wybiegł z mieszkania.
– Jednego wariata mniej – rzuciłem z przekąsem.
Jednak jak się potem okazało, wariatów miało być znacznie więcej.
– Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji… – ciągnął zdecydowanie za długo grubawy komendant z wąsem. – Stworzenie gorącej czekolady jest obecnie czymś na wzór skroplenia tlenu przez Olszewskiego i Wróblewskiego albo wynalezienia dynamitu przez Nobla we właściwych im czasach. W skrócie, jest pan geniuszem!
– Mówiłem już tysiąc razy, że nie mam pojęcia o co tu chodzi! – sapnąłem z rezygnacją.
Mój kubek gorącej czekolady, OSTATNI NA ŚWIECIE KUBEK GORĄCEJ CZEKOLADY, jak patetycznie określali go niemalże wszyscy poza mną, stał sobie bezpiecznie w termicznym sejfie, który przywieźli jacyś technicy policji. Był teraz lepiej strzeżony niż papież w Watykanie. A ja miałem coraz bardziej dosyć tego okrutnego przesłuchania. Okrucieństwo przejawiało się nie w fakcie tortur fizycznych bądź psychicznych, jednak w niemożliwym wręcz uporze moich rozmówców, którzy usilnie próbowali mi udowodnić, że jestem reinkarnacją Einsteina, a nie zwykłym redaktorem popularnego pisemka, który przypadkiem nie wiedział o ogólnoświatowej cukierniczej żałobie. Przedstawienie zaś trwało w najlepsze.
– Ustalmy fakty, panie Gębski, w porządku? – zapytał mnie tym swoim do bólu spokojnym głosem detektyw, który był chyba z drugiego końca kraju, bo mówił też z dziwnym akcentem.
– W porządku…
– Stworzył pan gorącą czekoladę we własnym mieszkaniu, tak?
– Tak…
– Było to dziś, w okolicy dziesiątej czterdzieści, tak?
– Możliwe…
– Następnie pochwalił się pan swoim osiągnięciem na platformie społecznościowej, publikując filmik, na którym pije pan gorącą czekoladę, prawda?
– Tak, ale…
– A kiedy policja zapukała do pańskich drzwi, próbował pan ubrać to w żart i oszukać aspirant Rogowską i sierżant Babiarz. Czy się mylę?
– Proszę posłuchać…
– To pan niech posłucha, panie Gębski. Zachowuje się pan tak, jakby sprawa toczyła się o kubek herbaty. Tymczasem my rozmawiamy o ostatnim na świecie kubku gorącej czekolady, której fenomen spędza największym umysłom świata sen z powiek, a którą pan przygotowuje w zaciszu kuchni jakby nigdy nic! W dodatku chwaląc się tym publicznie! – Detektyw pierwszy raz podniósł głos. Zaraz się jednak opanował. – Zablokowaliśmy pana konto, ale nie wiemy kto zobaczył ten filmik i jakie kroki podejmie. Pana lokalizacja znana jest póki co tylko władzom i służbom, ale kto wie, czy ktoś już na pana nie czyha.
– Czy wyście wszyscy powariowali?! – wrzasnąłem, zrywając się z krzesła. – Mam już was serdecznie dość! Co to za absurd! Czy cały świat oszalał? A może to ja jestem szalony?! Tak, zrobiłem tę cholerną czekoladę! Mogę ją zaraz wypić i już nigdy jej nie zobaczycie!
– Nie! – krzyknęli jednocześnie komendant i detektyw, wyciągając ręce, jakby naprawdę chcieli mnie powstrzymać.
– Nie może pan tego zrobić, panie Gębski! – dodał szybko detektyw.
– Mogę w każdej chwili! Czekolada jak i kubek są moją własnością!
– Niestety myli się pan, panie Gębski. – Usłyszałem nagle za plecami dziwnie znajomy głos.
Moi dotychczasowi rozmówcy natomiast, momentalnie podnieśli się z krzeseł, stając na baczność. Odwróciłem się i choć myślałem, że dziś nic już mnie nie zaskoczy, okazało się, że się myliłem. Przede mną bowiem, w asyście dwóch eleganckich goryli, stał nie kto inny jak sam prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.
– P-pan prezydent?! – wydukałem zszokowany.
– To zaszczyt móc w końcu pana poznać, panie Gębski. Mam nadzieję, że panowie na komisariacie nie nastręczali się zbytnio. Pan rozumie, kwestie bezpieczeństwa – powiedział spokojnym tonem i podał mi dłoń.
Machinalnie ją uścisnąłem. Następnie rzuciłem okiem na komendanta i detektywa, którzy z każdą sekundą robili się coraz bardziej bladzi. Zdałem sobie sprawę, że momentalnie zacząłem znaczyć o wiele więcej.
– Nie, panie prezydencie. Nie nastręczali się… zbytnio – powtórzyłem. – Ale… nie rozumiem, co pan tu robi?
– To sprawa wagi państwowej, panie Gębski. A ja jestem głową państwa. Mam nadzieję, że sprawa pańskiego… odkrycia jeszcze nie dotarła za granicę. W przeciwnym wypadku musimy powziąć pewne kroki. Teraz jednak muszę pana zabrać ze sobą.
– D-dokąd?
– Najpierw uda się pan na konferencję z władzami Państwowej Akademii Nauk. Musimy przede wszystkim uchronić pana przed aferami i dziennikarzami. Oraz naturalnie przed posłami i senatorami, także moimi kolegami. Polityka to ostatnie, co powinno wchodzić między naukowca i jego dzieło.
– Naukowca?! – Prawie zakrztusiłem się śliną. – Pan prezydent chyba się pomylił! Ja jestem tylko zwykłym redaktorem.
– Proszę nie być tak skromnym. Uniwersytet Warszawski już planuje nadanie panu tytułu profesora uczelni albo doktora habilis causa – powiedział, uśmiechając się.
Mnie natomiast, pomimo wszystkich zaszczytów jakie ponoć miały mnie spotkać, było coraz mniej do śmiechu. Czułem, że uczestniczę w jakimś wielkim obłędzie. Zbiorowej halucynacji albo śnie, z którego zaraz się obudzę. Bardzo chciałem, by był to sen. Obudziłbym się i siadł do pracy, jak zwykle. A potem zrobiłbym sobie herbatę. Normalną, czarną herbatę, której żaden przeklęty fenomen fizykochemiczny jeszcze nie zdążył zmienić w kamień filozoficzny gastronomii. Jednak ani wizyta prezydenta w pokoju przesłuchań, ani lot jego prywatnym odrzutowcem, ani moja obecność w pałacu prezydenckim nie były snem. I idąc jego korytarzami, w towarzystwie prezydenta we własnej osobie, jego małżonki, którą już naturalnie zapoznałem, ich ochrony oraz mojego ostatniego na świecie kubka gorącej czekolady zamkniętego w homeostatycznym sejfie, poprzysiągłem sobie, że już nigdy w życiu nie tknę jakiejkolwiek czekolady.
Mój dzień zakończył się w jednym z pokoi gościnnych pałacu prezydenckiego. Leżąc w zbyt wygodnym jak na moje przyzwyczajenia łóżku, zdałem sobie sprawę, że cały ten pokój mógł być wart więcej niż moje mieszkanko. Jednak głowę zaprzątały mi teraz inne myśli.
Chociażby takie, że nagle z przeciętnego redaktora stałem się osobą, po którą osobiście fatyguje się prezydent. Z którą jajogłowi z PAN-u chcą rozmawiać, a której ci z UW-u przyznać tytuł. Ja, doktorem? Profesorem?! Przyznam, że trochę mnie to bawiło. I pewnie traktowałbym to wszystko jak świetną zabawę za cudze pieniądze i spełnienie nieswoich marzeń, gdyby nie fakt, że zupełnie tu nie pasowałem. „Macie nie tego człowieka!” – Oklepana formułka krążyła po mojej głowie. No bo niby jak miałem wytłumaczyć tym wszystkim mądralom, że nie mam bladego pojęcia o co chodzi? Że nie dość, że nie wiedziałem zupełnie o wymazaniu z rzeczywistości gorącej czekolady to jeszcze, że stworzyłem ją zupełnie przypadkowo! Przecież nikt w to nie uwierzy! Nazwą mnie samolubem, egoistą, materialistą i innym -stą! Pomyślą, że zamierzam wziąć tajemnicę do grobu z jakiegoś niezrozumiałego powodu, zamiast przysłużyć się światu.
To wszystko zaczynało mnie przerastać. Nigdy nie sądziłem, że będę tak ważny kiedykolwiek w moim skromnym życiu. Tego typu marzenia u większości ludzi umierają w liceum. Nie miałem też pojęcia dlaczego gorąca czekolada jest aż tak ważna. W końcu to napój, który pije się raz, dwa razy do roku albo nawet rzadziej, jeśli jest się przeciętnym, nudnym, pracującym dorosłym.
Moje niezrozumienie i obawy zaczęły rosnąć gdy tylko uzyskawszy dostęp do internetu, odkryłem artykuły o sobie samym i to w zagranicznych czasopismach. Co prawda żadne z nich nie podało mojego nazwiska czy imienia. Ograniczali się do „Last mug of hot chocolate spotted in Poland!” czy „ホットチョコレートはまだありますか?ポーランドで発見!”, co mój zgrabny translator przetłumaczył jako „Gorąca czekolada wciąż istnieje? Odkrycie w Polsce!”. Wszyscy jednak błądzili w ogólnikach. Usnąłem, zastanawiając się w którym zagranicznym języku przyjdzie mi tłumaczyć się najpierw.
Nazajutrz śniadanie zostało mi dostarczone do pokoju, a gdy tylko zjadłem zestaw, który na mieście kosztowałby pewnie ze sto złotych, drzwi mojego pokoju otworzyły się bezgłośnie i stanął w nich elegancko odziany mężczyzna.
– Pan prezydent oczekuje pana. Proszę za mną, zaprowadzę.
Nie miałem pojęcia jaka etykieta obowiązuje w polskim Białym Domu, więc skłoniłem lekko głowę w podziękowaniu i poszedłem za lokajem czy kimkolwiek był ów łysy dżentelmen. Po kilku chwilach byłem już na miejscu. Sporawy pokój z kilkoma eleganckimi meblami i dekoracjami. Zapewne był to salon, jednak nazwanie go w ten sposób spowodowałoby kompleksy u jakiegokolwiek innego polskiego salonu. Przynajmniej było widać, że pieniądze podatników nie idą na marne. Na jednym z foteli siedział oczywiście prezydent we własnej osobie. Na mój widok uśmiechnął się uprzejmie i wskazał miejsce naprzeciw siebie. Po łysym kamerdynerze nie było śladu.
– Panie Gębski, nie będę owijał w bawełnę. Coraz więcej osób zaczyna się panem interesować. Informacja o pańskim dokonaniu roznosi się szybciej niż grypa w październiku i niestety wie już o niej niemalże każdy, kto choć trochę siedzi w anglojęzycznym internecie – powiedział z pewnym żalem.
– To… niesamowite… – wydukałem. Naprawdę tak uważałem. W zaledwie jeden dzień stałem się celebrytą.
– Prawda, jednak należy przedsięwziąć pewne kroki. Póki co naukowcy z PAN-u będą musieli poczekać. Najważniejsze jest pańskie bezpieczeństwo.
– Czy naprawdę coś mi grozi? – Nie mogłem uwierzyć, że czekolada mogłaby być powodem mojej zguby. Choć z drugiej strony czy cokolwiek ostatnio miało sens?
– Cóż, póki co nie bezpośrednio. Ale z całej Unii docierają do nas wiadomości i sugestie, by wziął pan udział w międzynarodowym przemówieniu, by rozwiać plotki, które mnożą się z nieprawdopodobną prędkością i szkodzą nam wszystkim.
– Międzynarodowym przemówieniu… – powtórzyłem tępo.
– Oczywiście wszystko przygotujemy. Rozumiem, że to dla pana pewien szok, ale geniusz taki jak pan nie może…
– Proszę poczekać. – Ośmieliłem się mu przerwać, bo czułem, że zaraz zemdleję. Ze stojącej na stoliku między nami karafki nalałem wody do jednej z dwóch szklanek i wypiłem całość duszkiem. Prezydent cierpliwie czekał. Zrobiłem kilka oddechów i poczułem, że znowu mogę mówić. – Panie prezydencie, czy to, o co teraz zapytam, może zostać między nami?
– Naturalnie, panię Gębski, proszę pytać – odparł prezydent, lekko jednak zdziwiony.
– Jak to się stało, że gorąca czekolada zniknęła?
Zdziwienie prezydenta przerodziło się najpierw w niedowierzanie, a potem w czysty szok. Patrzył na mnie, jakbym właśnie zapytał go o największe rządowe tajemnice albo o długość jego przyrodzenia. Szybko jednak otrząsnął się z tego, chrząknął i odpowiedział:
– Jak to? Nie wie pan? Czy pańskie badania nie były podyktowane próbą przywrócenia ludzkości gorącej czekolady?
– Proszę pana, ja do niedawna nie miałem pojęcia, że ona w ogóle zniknęła. Po prostu zrobiłem ją sobie w domu, a potem okazało się, że złamałem zasady wszechświata – wyznałem z głupim wstydem.
W końcu jednak na niego spojrzałem. Jego twarz stężała, a wzrok wbił się gdzieś w przestrzeń. Bez słowa wstał z fotela i zaczął niespokojnie krążyć po pokoju. W końcu odwrócił się do mnie, jednak mówił już innym, bardziej zatroskanym tonem.
– To zmienia postać rzeczy, panie Gębski. Jeśli to, co pan mówi jest prawdą, zaczynam naprawdę panu współczuć. A widzę, że to prawda. Lata w polityce potrafią nauczyć człowieka wykrywać kłamstwa. Niech to szlag trafi…
– Przepraszam, ja…
– Niech pan nie przeprasza. To w końcu nie pana wina. Jednak nadal nie zmienia to pańskiej sytuacji. I rzeczywiście ta sprawa musi zostać między nami. Lepiej, niech wszyscy myślą, że jest pan geniuszem, niż jakby mieli się dowiedzieć, że to czysty przypadek.
– W takim razie co z moim wystąpieniem?
– Wystąpi pan, a jakże. Będzie pan udawał tego, za kogo wszyscy pana mają. A gdy przedstawienie się skończy, zrobi pan kolejną czekoladę w jednym z naszych laboratoriów. Tam specjaliści zanotują każdy pana ruch i być może uda nam się uchwycić to, co dla pana było zupełnie naturalne – powiedział, patrząc mi głęboko w oczy. – Wierzę, że rozumie pan powagę sytuacji.
– Miał mi pan powiedzieć, jak ona zniknęła! – Nie odpuszczałem. – Jak mam rozumieć powagę sytuacji, kiedy jest ona dla mnie absolutnie niepoważna?!
– Jeśli naprawdę pan nie wie… – Westchnął, wziął głęboki oddech i zaczął mówić dalej. – Cóż, jakiś miesiąc czy dwa temu w social mediach ludzie zaczęli nagrywać filmiki o tym, że nie da się już zrobić gorącej czekolady. Pokruszone tabliczki pływały w mleku, proszki za nic nie chciały się rozpuszczać. Z czegoś, co zaczęło się jako potencjalny żart, powstała cała afera. Naukowcy potwierdzili, że istotnie struktura molekularna czekolady, układ atomów czy inne siły uległy zmianie. Czekolada i jej podobne twory nie są już w stanie być w formie płynnej w żadnych warunkach.
– Czy to naprawdę aż takie ważne? Przecież…
– Brak gorącej czekolady okazał się destabilizujący dla całego rynku cukierniczego. A to, biorąc pod uwagę skomplikowane mechanizmy giełdowe o których nie mam zielonego pojęcia, spowodowało poważne załamania w wielu potężnych korporacjach. Tysiące ludzi straciło prace, rozpoczęły się strajki, zmiany systemowe… Układy i układziki zachwiały całą równowagą międzynarodowego biznesu. Ostatni czas był naprawdę szalony. Jak mógł pan to wszystko przegapić? – Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Pisałem teksty do pracy. Rzadko wychodzę z domu i nie jestem typem netomaniaka…
– W każdym razie świat bardzo się zmienił, ale jednak daliśmy radę. Powoli podnieśliśmy się z globalnej paniki. Zostało to nawet nazwane Aferą Czekoladową, jest na Wikipedii… A tu nagle przychodzi ktoś taki jak pan i ogłasza wszem i wobec, że zrobił właśnie gorącą czekoladę!
Nachylił się do mnie, twarz mu spoważniała. Nie wiem dlaczego, ale miałem durne wrażenie, że zaraz chwyci mnie za koszulę i zacznie szarpać.
– Panie Gębski… – zaczął, szepcząc prawie. – Ktokolwiek zyska sekret odtworzenia gorącej czekolady, zyska klucz do światowej gospodarki. Rozumie pan teraz, w jakim położeniu wszyscy się znajdujemy? W jakim położeniu PAN się znajduje?
– T-tak, rozumiem…
– Gówno pan rozumie! – Rzucił nagle, padając na oparcie fotela. – Cały kraj się zmieni, niezależnie od tego, co się stanie. Czeka nas drugi złoty wiek albo druga żelazna kurtyna!
– Panie prezydencie…
– Proszę przygotować się do przemówienia, panie Gębski – przerwał mi nagle. – Oczywiście jego tekst mamy już przygotowany, o to niech pan się nie martwi. Pan tylko ma sprawiać wrażenie światłego i pewnego swego naukowca. I lepiej niech się pan przygotuje na tłumy. W porządku?
– T-tak, naturalnie. Pójdę już…
Prezydent odprowadził mnie wzrokiem. Pamiętałem drogę do pokoju, ale i tak spotkany po drodze lokaj potowarzyszył mi do drzwi. W głowie miałem tysiąc myśli i żadna nie była pozytywna.
Przemówienie miało być wygłoszone na zewnątrz pałacu prezydenckiego. Słońce świeciło wesoło z pełną mocą, zdając się być zupełnie nieświadome dramatu człowieka ubranego w zdecydowanie za drogi garnitur i stojącego przed kilkusetosobowym tłumem. Tym nieszczęśnikiem byłem oczywiście ja. Marcin Gębski, redaktor poczytnego pisemka, prywatnie geniusz i przypadkowy odtwórca deseru o znaczeniu globalnym. Przede mną znajdowało się prawdziwe zagęszczenie ludzi, wśród których ku własnemu przerażeniu odkryłem wielu polityków, popularnych biznesmanów i innych najważniejszych głów Rzeczypospolitej. Gdybym powiedział, że miałem tremę, byłoby to równoznaczne z powiedzeniem, że człowiek na pierwszej linii frontu odczuwa niepokój.
Przemówienie jednak poszło zaskakująco gładko. Poczęstowany lekami na uspokojenie wydawałem się sobie o wiele pewniejszy i całe szczęście moje audytorium też mnie za takiego uznało. Fragmentów mojego małego exposé tu nie przytoczę, bo nie pamiętam z niego absolutnie nic. Wiem tylko, że było wybitne, bo dostałem owacje na stojąco od wielu twarzy znanych mi dobrze z ekranów i gazet. Najwidoczniej wszyscy uważali mnie za geniusza. Dostałem też ostatecznie tytuł doktora habilis causa, chyba tylko po to, by można mnie było piękniej zaanonsować. Samo przemówienie zaś transmitowane było w całej Europie i w co znaczniejszych kanałach telewizji i internetu poza nią. Niezbyt mnie to jednak interesowało, bo zaraz po moim wspaniałym wystąpieniu, wróciłem do pokoju i zasnąłem snem tym twardszym, że podana mi hydroksyzyna była chyba w podwójnej dawce. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało.
Kolejnego dnia zaplanowano mi spotkanie z jajogłowymi z PAN-u. Oczywiście nie mogłem powiedzieć „nie”. Odkąd sprawa nabrała międzynarodowego rozgłosu, miałem obowiązek godnie służyć mojemu krajowi. A przynajmniej do podzielenia się z innymi tajemną recepturą na gorącą czekoladę, która była tak tajemna, że nie znałem jej nawet ja sam. Zacząłem nawet zastanawiać się czy w ogóle dalej jestem w stanie sporządzić ten niezwykły dla świata napój. Bałem się nawet pomyśleć o tym, co będzie, jeśli nie dam rady. Okazało się jednak, że to najmniejszy z moich problemów.
Wskutek nieoczekiwanej awarii prezydenckiej limuzyny musieliśmy poczekać na zastępczą. Postanowiłem, że wykorzystam ten moment, w którym wszyscy byli podenerwowani zepsutym autem i wymknę się, by choć na chwilę zobaczyć Krakowskie Przedmieście, którego nie oglądałem chyba z dziesięć lat. Ku mojej uciesze, dzięki sprytowi lub szczęściu udało mi się opuścić teren pałacu prezydenckiego i gdy tylko to zrobiłem, poczułem, że znowu mogę oddychać. Pomogła mi w tym także sama ulica, którą chciałem się przespacerować. Zalany słońcem popularny deptak był dokładnie tym, o czym marzyłem. Być samemu, choć wokół pełno ludzi. Zauważyłem jednak, momentami odwracając wzrok od pięknych kamienic, że co poniektórzy dziwnie na mnie patrzą. Początkowo nie rozumiałem, o co im chodzi; myślałem, że mam coś na twarzy albo może ubrałem się nieodpowiednio. Dopiero po chwili zrozumiałem, że od wczoraj jestem osobą, na którą oczy zwrócił niemalże cały świat, w tym też przecież i stolica. Gdy już więc miałem skryć się w cieniu jakiejś kawiarni czy innego losowego przybytku, poczułem, że ktoś łapie mnie pod ramię. A potem drugi ktoś chwyta drugie. Co gorsza, wyczułem między łopatkami coś bardzo twardego i niepokojąco wbijającego się w ciało.
– Pójdzie pan z nami, doktorze. Tylko spokojnie – powiedział mi do ucha jeden z nich. – Proszę być cicho i iść normalnie. Jeśli zacznie pan krzyczeć, będziemy musieli pana nieść. Rozumie pan?
– T-tak…
– Doskonale. Proszę, idziemy do tamtego dżipa – powiedział z akcentem tak dziwnym, że aż się wzdrygnąłem.
Starając się nie przewrócić na sztywnych jak kołki nogach, poczłapałem w kierunku samochodu. Chciałem spojrzeć na porywaczy, ale trzymali mnie sztywno.
“To se pozwiedzałem, niech to szlag trafi…” – przemknęło mi przez myśl. I momentalnie poczułem się głupio. Jedna mała zachcianka miała zaważyć o sprawie wagi państwowej?
Wsiedliśmy do dżipa i w końcu zobaczyłem ich twarze. Ogolone, zawzięte i zimne oblicza zabójców albo agentów z amerykańskich filmów. Gdy tylko drzwi się za nami zamknęły, obecny już wewnątrz kierowca ruszył niemalże z piskiem opon. Ja zaś powoli zaczynałem rozumieć, że naprawdę dałem się porwać. Byłem wściekły i przerażony jednocześnie. Ta pierwsza strona chwilowo wygrała.
– Dokąd jedziemy? – Chciałem wyjść na pewnego siebie. Zbiry jednak zupełnie mnie zignorowały. Zerkali jedynie przez okna, upewniając się, że nikt nas nie ściga. Kierowca patrzył na drogę, niemalże nieruchomy. Pozostało mi czekać.
Nie jechaliśmy długo; może pół godziny. Samochód zatrzymał się w jakiejś parszywej dzielnicy Warszawy, a mnie delikatnie wypchnięto przez otwarte drzwi. Stanąłem przed obskurną kamienicą i nim zdążyłem się dokładniej rozejrzeć, porywacze znów ujęli mnie pod ramiona i poprowadzili do środka. Klatka schodowa wystrojem dopasowała się do pozostałej części krajobrazu, strasząc odrapanymi z farby ścianami i hodowaną chyba od pokoleń pleśnią. Przeszło mi nagle przez myśl, że mnie zabiją. Wiedziałem, że jestem na to zbyt ważny, ale może oni tak nie myśleli. Co było jeszcze ciekawsze, wcale mi to nie przeszkadzało. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak bardzo jestem zmęczony tym wszystkim. Nigdy nie chciałem być zbawicielem świata ani jakimś pieprzonym geniuszem. Chciałem tylko napić się zwykłej gorącej czekolady. A teraz nawet tego już nie chciałem.
Weszliśmy do mieszkania o bezpłciowych drzwiach. Wewnątrz natomiast uderzył mnie przepych. Lokum przypominało bardziej wytworną rezydencję jakiegoś bogacza niż melinę, której się spodziewałem. Zdobione kinkiety, boazeria z ciemnego drewna, wzorzyste dywany i antyczne meble tworzyły niesamowitą kompozycję. Nie miałem jednak czasu się nią nacieszyć, gdyż zbiry wprowadziły mnie do jednego z pokoi.
Spodziewałem się zastać tam typowego włoskiego mafioso albo jakiegoś ruskiego wojskowego. Tymczasem spokojnym wzrokiem lustrowała mnie zwykła staruszka. Ubrana co prawda bardzo bogato i szykownie, ale jednak staruszka.
– Doktorze Gębski, to zaszczyt pana poznać. Zgaduję, że rozumie pan, dlaczego tu jest.
– Chodzi o tę nieszczęsną czekoladę, prawda?
– O nieszczęsną gorącą czekoladę, doktorze Gębski. Pana wyczyn przykuł uwagę całego świata. A pan prezydent zachował się bardzo nieodpowiedzialnie pozwalając panu uciec. Na nasze szczęście, gdyż nie musieliśmy dzięki temu stosować bardziej inwazyjnych metod.
– N-nie byłem więziony…
– Nie? To czemu pan uciekł? – Przekrzywiła głowę z uśmiechem, a mnie nie wiem czemu zrobiło się niedobrze.
– Dlaczego mnie porwaliście i kim jesteście? – Wytrzymałem spojrzenie kobiety.
– A na kogo panu wyglądamy?
– Na mafię.
– Niegłupie, panie Gębski. W pana sytuacji pewnie zgadywałabym tak samo. Ale nie, nie jesteśmy mafią. Ani bandytami, gangiem czy jakkolwiek inaczej chciałby nas pan określić.
– W takim razie kim? Masonerią? – prychnąłem.
– Proszę powstrzymać się od takich głupich żartów. – Kobieta przewróciła oczami. – Jesteśmy wysłannikami z Rady Galaktycznej.
Spojrzałem na nią bez zrozumienia. Najpierw w głowie miałem zupełną pustkę. W końcu jednak do najniższych pokładów mojej świadomości dotarł sens jej słów i byłem w stanie jakkolwiek przetworzyć tę informację.
– Kosmici – stwierdziłem. – Jesteście kosmitami.
– Zgadza się. Dla pana tak. Choć dla nas to pan jest kosmitą. – Uśmiechnęła się.
Przez chwilę trwaliśmy w ciszy. Absolutnej ciszy, której nie przerywał nawet obecny chwilę wcześniej uliczny szum za oknem. A potem zacząłem się śmiać. Głośno, nieopanowanie, histerycznie. Tak długo, że aż brakło mi tchu. Żaden z moich porywaczy nie zareagował, a ja dalej się śmiałem. Najwidoczniej potrzebowałem z siebie wyrzucić stres, nerwy, niepewność i wszystko, co siedziało we mnie od czasu, gdy zrobiłem sobie ten okropny napój. W końcu, kiedy trochę się opanowałem, spojrzałem znowu na to coś, co wcześniej miałem za staruszkę.
– Kosmici – powtórzyłem, wciąż chichocząc jak głupi. – Ufoludy. Obcy!
– Tak, doktorze Gębski. Czy mógłby już pan…
– Kiedy ten sen się skończy, co? Czekolada, policja, prezydent, teraz kosmici… Czy ja brałem coś dziwnego ostatnio? – zapytałem sam nie wiedząc kogo.
Twarz kobiety na chwilę rozmyła się w dziwny sposób przypominający coś w rodzaju komputerowej pikselozy. Przez te dwie sekundy pod zdjętą cyfrową maską zobaczyłem coś tak przerażającego i nienaturalnego, że momentalnie wyparłem to z pamięci. Wiem tylko, że od razu odwróciłem wzrok i prawie zwymiotowałem na dywan pod stopami. To stanowiło ostateczny dowód. Naprawdę miałem do czynienia z kosmitami; ziemska natura czy nawet ludzka wyobraźnia nie stworzyłyby czegoś takiego. Mój umysł, który już dawno musiał wejść na inne tory, by jakoś poradzić sobie z wszechogarniającym absurdem, teraz znowu miał przed sobą nie lada zadanie. Kwestie pierwszego kontaktu i innych bzdur rodem z science fiction kłębiły mi się gdzieś z tyłu głowy, ale nie pozwoliłem im dojść do słowa. Przede wszystkim pragmatyzm. I powierzchowność. I przywspółczulny układ nerwowy. Inaczej tu zwariuję.
– Też chcecie gorącej czekolady? – zapytałem tak naturalnie, jak tylko mogłem.
– Wręcz przeciwnie, mój drogi. Chcemy, by gorąca czekolada już nigdy więcej nie pojawiła się na FD-4, to jest na Ziemi.
– Nie? Ale dlaczego? Przecież to tylko…
– Jeśli ulegniesz namowom swojego rządu, wybuchnie wojna, z której jako ludzkość już się nie podniesiecie. Wiemy to od innej rasy, zdolnej do nieomylnego przewidywania przyszłości – oznajmiła nie-kobieta.
Zatkało mnie. Wojna o czekoladę? Koniec świata? Może życie już od pewnego czasu stało się bardzo długim i wyjątkowo nieśmiesznym żartem, ale żeby aż tak?
– Dlaczego? – zapytałem w końcu. – Dlaczego nikt oprócz mnie nie może już zrobić gorącej czekolady?
– Niestety nie wiemy – przyznała ze smutkiem kosmitka. – Nie wie tego nikt z Rady Galaktycznej. Faktem jest, że wskutek dziwnego fenomenu wasza tak zwana czekolada przestała występować w formie płynnej. Faktem jest też, że w pańskich rękach zachowuje się normalnie. To po prostu jedna z wielu zagadek wszechświata, której nawet najmądrzejsze rasy w naszej galaktyce nie są w stanie rozwiązać.
– To… co ja mam zrobić? – zapytałem zrezygnowany. – Tutaj mają mnie za kogoś, kto może uratować świat. Wy uważacie, że mogę go zniszczyć. Co mi pozostaje?
– Rada uznała, że powinien pan sam podjąć decyzję.
– Ja?
– To w końcu pana ręce łamią prawa fizyki. To uczciwe rozwiązanie, dać panu wybór. My natomiast, jako przedstawiciele Rady Galaktycznej dołożymy wszelkich starań, by pańska decyzja była poszanowana przez resztę ludzi. Choć oczywiście, oni nie będą mieli o nas bladego pojęcia.
Pogrążyliśmy się w milczeniu. Ostatnie dni były dla mnie niesamowicie dziwne. Choć to słowo absolutnie nie oddawało absurdu, w jakim się znalazłem. Z mojej perspektywy przyćmiewał on wszystkie fantastyczne historie, które kiedykolwiek pochłonąłem na kartkach książek czy na ekranach. Teraz to ja byłem bohaterem niezwykłej historii. I to ja musiałem wybrać, jak się ona zakończy.
– Czy jestem pierwszym człowiekiem, który rozmawiał z obcymi?
– Oczywiście, że nie. Pierwszy kontakt z waszą rasą nastąpił zaraz po tym, jak wynaleźliście koło – odparła z uśmiechem.
– Och…
– Ale jeśli to pana pocieszy, to niewielu zdołało wywołać takie poruszenie w Radzie jak pan. Tylko kilku z was stało się na tyle ważnymi, by móc przesądzić o losie planety. Jak się pan pewnie domyśla, nikt z nich nie wybrał zagłady. Mimo wszystko każdy organik gdzieś w głębi serca chce po prostu spokojnie żyć, prawda? – Uśmiechnęła się tajemniczo.
Usłyszałem, że coś za mną się rusza. Do pokoju wszedł czwarty kosmita, bliźniaczo podobny do tych, którzy mnie uprowadzili. W rękach niósł nic innego jak homeostatyczny sejf z pałacu prezydenckiego, w którym znajdował się ostatni na świecie kubek gorącej czekolady. Wcale mnie nie zdziwiło, że go mają.
Spojrzałem na fałszywą staruszkę. Pomyślałem, że w obliczu wszystkich ludzi, których ostatnio spotkałem, ta istota wydawała mi się najbardziej ludzka. Z jakiegoś powodu rozmowa z nią napawała mnie spokojem i nadzieją na przyszłość. Odwzajemniłem uśmiech i podjąłem decyzję.
Od mojego porwania przez kosmitów minął miesiąc, a na świecie zaszły poważne zmiany. Kosmici w niezrozumiały dla mnie dotąd sposób zorganizowali mi transmisję przemówienia, które dotarło do najdalszych zakątków internetu i telewizji. Oznajmiłem w nim, że od tej pory staję się niezależny w sprawie gorącej czekolady i nie zamierzam spełniać niczyich żądań w jej sprawie. Nie dam się też przebłagać, więzić, zastraszać czy zmuszać w jakikolwiek sposób.
Naturalnie po takiej deklaracji poniósł się wielki szum i ogólny sprzeciw. Ja zaś w odpowiedzi zagroziłem, że jeśli moje stanowisko nie zostanie uszanowane, na ich oczach stłukę ostatni na świecie kubek gorącej czekolady, zaś sam już nigdy takowego nie stworzę. Zostałem w sieci nazwany tyloma wulgaryzmami, ile ludzkość zdążyła wymyślić od swojego powstania, jednak nienawiść szybko wygasła po pierwszych atakach hakerskich i nagłych zmianach stanowisk co bardziej wpływowych osób. Najwidoczniej kosmici mieli dużo do powiedzenia w kwestii ziemskich spraw, jeśli tylko tego chcieli.
Pomogli mi też zrealizować pomysł, na który wpadłem wtedy w luksusowym salonie warszawskiej kamienicy. Przeprowadziłem się do załatwionego mi przez wysłanników Rady Galaktycznej domku na wsi i otworzyłem tam w pełni niezależny punkt sprzedaży gorącej czekolady, otwarty od dziesiątej do osiemnastej od poniedziałku do piątku. Naturalnie zaraz po ogłoszeniu otwarcia miałem prawdziwe rzesze klientów z całego świata, ale moje skromne dłonie mogły obsłużyć tylko niewielki ułamek procenta z nich wszystkich. Niemniej jednak wciąż pracowałem, by jak najwięcej osób mogło cieszyć się tym jakże problematycznym ostatnio deserem.
Wszystkie próby zabójstwa, porwania czy szantażu były natychmiastowo neutralizowane przez moich przyjaciół z gwiazd, co muszę przyznać, było niesamowicie wygodne, choć chyba nigdy nie dojdę do tego, jak zaawansowana technologia i inteligencja za tym stała. Ja zaś rzuciłem swoją dawną pracę i stałem się pełnowymiarowym „Hot Chocolate Man” jak określały mnie angielskie media. Mimo całego zamieszania, miałem dużo spokoju. Zasady, które wprowadziłem, a których wszyscy na planecie sumiennie przestrzegali, takie jak zakaz przebywania w okolicy mojego domu poza godzinami otwarcia sklepu, robiły swoje. W weekendy spacerowałem po okolicznych lasach, cieszyłem się przyrodą i myślałem o wszystkim, co mnie spotkało. Nocami spoglądałem w gwiazdy, zastanawiając się przy której z nich siedzibę ma tajemnicza Rada Galaktyczna, której zawdzięczam swoją względną normalność po całym tym szaleństwie. Prezydent dalej czasem do mnie telefonował, ale rzadko odbierałem i nigdy nie dawałem się namówić na wizyty w jego pałacu. Odkąd stałem się dziwakiem z mocami psychicznymi, którego dalej dręczą w mailach wciąż niezaspokojeni naukowcy z PAN-u, jeszcze bardziej zacząłem doceniać samotność.
Każdy uśmiech na twarzy klienta sprawiał mi prawdziwą radość i odkryłem, że prowadzenie biznesu (szczególnie nieopodatkowanego, co było kolejnym miłym prezentem moich przyjaciół z drugiego końca Drogi Mlecznej) niezwykle mi się podoba. I choć poznałem przez tę całą aferę wielu wspaniałych i równie dziwnych jak ja ludzi, a nawet kosmitów, wciąż lubiłem siadywać wieczorami samemu z książką. I pijąc swój markowy napój, czytając fantastykę, która nie wydawała mi się teraz wcale tak odrealniona, spoglądać ukradkiem na specjalny sejf, w którym po dziś dzień znajduje się to, od czego wszystko się zaczęło. To, co kiedyś zostało określone jako Ostatni Na Świecie Kubek Gorącej Czekolady.
Czasem warto być porwanym. Znakomite opowiadanie, szkoda że takie długie, bo pasowałoby do Fun-tystyki! Masz tam jeszcze coś w szufladzie?!
Nie tylko uśmiechałam się, ale nawet chichotałam, niestety zachciało mi się gorącej czekolady… takie z Wawelu. Ech…
Fajnie, że wróciłeś ze swoimi opowiadaniami. Brawo za smaczki językowe i czekoladę!
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć Ambush,
Miło mi, że się podobało i również cieszę się, że tu wracam. Mam nadzieję, że starczy mi dyscypliny i kreatywności, by regularnie wstawiać tu swoje teksty. Pozdrawiam i dziękuję za klika!
Zapraszam na mój kanał YouTube
Wielce szalony pomysł przeistoczył się w nader zajmujące opowiadanie, pełne porządnego absurdu i niezłego humoru, okraszone nie tylko dramatycznymi sytuacjami, ale i gośćmi nie z tego świata.
Mam nadzieję Nikodemie, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki. :)
Gdy już miałem wziąć pierwszy łyk… → Gdy już miałem wypić pierwszy łyk…
Łyków się nie bierze.
…w końcu wziąłem łyk brązowej ambrozji… → …w końcu wypiłem łyk brązowej ambrozji…
– Dzień dobry. Aspirant Rogowska, ze mną sierżant Babiarz. Czy zastaliśmy pana Marcina Gębskiego? → Piszesz o dwóch policjantkach, więc: Czy zastałyśmy pana Marcina Gębskiego?
Chyba że pani aspirant mówi niepoprawnie.
W moim przedpokoju, zamknięty między moim zidiociałym sąsiadem… → Czy oba zaimki są konieczne?
…na stole leżała, wciąż jeszcze parująca, gorąca czekolada. → Czekolada była w kubku, a gdyby kubek z czekoladą leżał, zawartość wylałaby się, więc: …na stole stała, wciąż jeszcze parująca, gorąca czekolada.
Kobiety podeszły do kubka tak ostrożnie, jakby była to tykająca bomba. Powąchały ją zaś… → Piszesz o kubku, więc w drugim zdaniu: Powąchały go zaś…
OSTATNI NA ŚWIECIE KUBEK GORĄCEJ CZEKOLADY, jak patetycznie określali go niemalże wszyscy poza mną, leżał sobie bezpiecznie w termicznym sejfie… → …stał sobie bezpiecznie w termicznym sejfie…
…spokojnym głosem detektyw, którego przywlekli… → Pewnie miało być: …spokojnym głosem detektyw, do którego przywlekli…
…jak na moje przyzwyczajenia łóżku, zdałem sobie sprawę, że cały ten pokój mógł być wart więcej niż moje mieszkanko. Jednak moją głowę… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Z którą jajogłowi z PANu chcą rozmawiać, a której ci z UWu przyznać tytuł. → Z którą jajogłowi z PAN-u chcą rozmawiać, a której ci z UW-u przyznać tytuł.
…naukowcy z PANu będą… → …naukowcy z PANu będą…
…plotki, które mnożą się z nieprawdopodobną prędkością i szkodą nam wszystkim. → …rozwiać plotki, które mnożą się z nieprawdopodobną prędkością i szkodą dla nas wszystkich. Lub: …plotki, które mnożą się z nieprawdopodobną prędkością i szkodzą nam wszystkim.
Z czegoś, co zaczęło jako potencjalny żart… → Z czegoś, co zaczęło się jako potencjalny żart…
Pamiętałem drogę do pokoju, ale i tak spotkany po drodze lokaj potowarzyszył mi w drodze. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Pamiętałem drogę do pokoju, ale i tak lokaj potowarzyszył mi do drzwi.
Przemówienie miało odbyć się na zewnątrz pałacu prezydenckiego. → Nie wydaje mi się, aby przemówienie mogło się odbywać.
Proponuję: Przemówienie miało zostać wygłoszone na zewnątrz pałacu prezydenckiego.
…spotkanie z jajogłowymi z PANu. → …spotkanie z jajogłowymi z PAN-u.
Odkąd moja sprawa nabrała międzynarodowego rozgłosu, miałem obowiązek godnie służyć mojemu krajowi. → Czy zaimki są konieczne?
Okazało się jednak, że to najmniejszy z moich problemów.
Okazało się, że wskutek… → Czy to celowe powtórzenie?
Proszę, idziemy do tamtego jeepa… → Proszę, idziemy do tamtego dżipa…
Używamy pisowni spolszczonej.
– To se pozwiedzałem, niech to szlag trafi… – przemknęło mi przez myśl. → „To se pozwiedzałem, niech to szlag trafi…” – przemknęło mi przez myśl.
Przed myśleniem nie stawiamy półpauzy.
Wsiedliśmy do jeepa… → Wsiedliśmy do dżipa..
Stanąłem przed obszarpaną kamienicą… → Na czy polegało obszarpanie kamienicy?
A może miało być: Stanąłem przed odrapaną kamienicą…
…nim zdążyłem się dokładniej rozejrzeć, moi porywacze znów ujęli mnie pod ramiona… → Pierwszy zaimek jest zbędny.
…a mi nie wiem czemu zrobiło się niedobrze. → …a mnie, nie wiem czemu, zrobiło się niedobrze.
mnie czy mi? tobie czy ci? – Poradnia językowa PWN
– Dlaczego mnie porwaliście i kim jesteście? – wytrzymałem spojrzenie kobiety. → – Dlaczego mnie porwaliście i kim jesteście? – Wytrzymałem spojrzenie kobiety.
…prawie zwymiotowałem na dywan pod swoimi stopami. → Czy zaimek i dookreślenie są konieczne?
…kosmici mieli dużo do powiedzenia w sprawie ziemskich spraw… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …kosmici mieli dużo do powiedzenia w kwestii ziemskich spraw…
Ja sam zaś rzuciłem swoją dawną pracę… → Zbędne zaimki.
…wciąż niezaspokojeni naukowcy z PANu… → …wciąż niezaspokojeni naukowcy z PAN-u…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć regulatorzy,
Fajnie, że się podobało. Poprawki naturalnie już wprowadziłem i serdecznie za nie dziękuję.
Pozdrawiam
Zapraszam na mój kanał YouTube
Nikodemie, miło mi, że mogłam się przydać, a teraz pędzę do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Witaj. :)
Świetna sprawa. Zajadam się już teraz, podczas lektury i pisania komentarza, bo czekoladę mleczną w każdej postaci dosłownie uwielbiam. :)
Avatar idealny (i znakomicie pasujący do tekstu), podobnie jak humor i pomysł wraz z jego realizacją. :)
Klikam, pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Łykałem ślinkę podczas czytania i zaraz sobie sporządzę, a w każdym razie spróbuję, gorącą czekoladę i nie przyznam się, jeżeli sukces zakończy ten eksperyment. Nie wierzę, że pojawienie się gorącej czekolady innej niż robiona przez Marcina Gębskiego może sprowadzić nieszczęście dla ludzkości, ale…Pozdrawiam Nikodemie z uśmiechem i klikam. :)
Witajcie, bruce i Koala75,
Cieszę się, że moje opowiadanie przypadło Wam do gustu i życzę smacznego!
Pozdrawiam
Zapraszam na mój kanał YouTube
Wzajemnie, pozdrawiam i również dziękuję. :)
Pecunia non olet
Witaj Nikodemie,
Pomysł jest z gatunku tych mocno ‘kontrowersyjnych’, a jednak opowiadanie jako całość fabularnie się broni.
Choć nie jest to ‘mój’ typ fantastyki, przebrnąłem przez tekst z przyjemnością.
Czytając miałem silne skojarzenie z książką “Wielka większa i największa” którą miałem w ręku gdzieś głęboko w szkole podstawowej!
Jedyna wada jaką widzę to miejscami dla mnie jest lekko przegadane, ale jeśli Ambush tekstu nie pocięła, to ja nie będę się wygłupiał.
Na mocy uprawnienia, świeżo nadanego mi przez automatykę forum, z przyjemnością klikam!
Pozdrawiam!
Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...
Hej piotr_jbk,
Cieszę się, że się podobało. Być może było tu zbyt dużo gadania, ale jakoś tak wyszło i nic na to nie poradzę XD Zastanawia mnie tylko: Co tu takiego kontrowersyjnego?
Również pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Zastanawia mnie tylko: Co tu takiego kontrowersyjnego?
Również pozdrawiam,
NP
Dla mnie pomysł kontrowersyjny w swojej prostocie i absurdalności :)
A nad przegadywaniem trzeba po prostu pracować. Wiem, bo mam to samo.
Pozdrawiam.
Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...
Bardzo fajnie się czytało i nie dłużyło mi się Fantastyka na wesoło. Identyfikowałam się z bohaterem i to jest najfajniejsze w czytaniu. Emocje. Chciało mi się kibicować Gębskiemu.