- Opowiadanie: sooskiller - Łapacz snów, fragment

Łapacz snów, fragment

Witam wszystkich po przerwie. Wiedząc, że jest tu wiele osób oczytanych, obdarzonych wiedzą i umiejętnością krytycznej oceny, zwracam się z prośbą o zerknięcie na poniższy fragment. Jakiś czas temu wrzuciłem tu trzy fragmenty powieści, nad którą pracuję (nadal wiszą na moim koncie). Przed wami fragment kolejny, zależy mi na ocenie i obrzucenie mnie wszelkimi błędami i uwagami :) 

Jeżeli chodzi o fabułę: akcja osadzona na przełomie XIX i XX wieku, w Jukonie, podczas gorączki złota. Docelowo zamierzałem napisać horror, ale teraz wychodzi z tego coś w stylu low fantasy (sorry, nie ma takiego tagu do wyboru). Poniższy fragment to 14335 znaków ze spacjami. Myślę, że lekko się czyta. Mam nadzieję, że czas, któy ktoś poświęci na lekturę nie będzie czasem zmarnowanym :)

W zamian mogę również rzucić okiem na wasze teksty i ocenić je najlepiej jak umiem (głównie fabularnie, gdyż żaden ze mnie polonista, za to nałogowy czytacz horrorów :D )

Pozdrawiam.

Oceny

Łapacz snów, fragment

Wieści o żyłach złota w okolicach dzisiejszego Alenwick szybko dotarły na południe. Spragnieni bogactwa poszukiwacze, wierząc plotkom, tłumnie przybywali nad rzekę Jukon. Niektórzy, marząc o szybkim zbiciu niewyobrażalnej fortuny, wyruszali w zorganizowanych grupach, zawiązując wcześniej spółki, inni sprzedawali całe dobytki, by wraz ze swoimi rodzinami rozpocząć nowe życie.

Po pewnym czasie pojawił się jednak problem. Nikt nie przewidział, że w rozrastającym się w zastraszającym tempie górniczym miasteczku zacznie brakować żywności. Niemal wszyscy mężczyźni trudnili się poszukiwaniem i wydobywaniem złota. Inni podejmowali się zawodów zależnych od poszukiwaczy: kowalstwo, ciesielka, handel sprowadzanymi z południa narzędziami. Wzięcie miały również serwujące alkohol, papierosy, hazard i kobiety do towarzystwa saloony. Szybko pojawił się też kościół, a wraz z nim wielebny Nathaniel Ringwood – nikomu nieznany, charyzmatyczny duchowny.

Przewóz żywności setki mil na północ nie opłacał się. Trudny do pokonania, górzysty i gęsto zalesiony teren niwelował jakąkolwiek opłacalność: konie łamały kończyny lub padały z wyczerpania, ciągnięte przez psy sanie miały zbyt małą ładowność, transport morski, wzdłuż wybrzeża możliwy był wyłącznie latem, gdyż przez większość roku rzeki skuwał lód.

Zachary Calver wykorzystał szansę. Podczas gdy myśli osadników krążyły wokół złota, młody traper, w towarzystwie swojego konia Okołaja, przemierzał nieodkryte tereny wzdłuż rzeki Jukon, rozstawiając sidła i zakładając pułapki na łososie. Nigdy się nie zdarzyło, by Zachary wrócił do osady z pustym wozem. Towary, które dostarczał rozchodziły się w mgnieniu oka. Teresa, pod jego nieobecność, zbierała zamówienia i dbała o niewielką, drewnianą chatkę, dzięki czemu mężczyzna mógł w całości poświęcić się traperce i myślistwu.

Podczas jednej z wypraw, jesienią, gdy zapotrzebowanie na skóry i futra było większe niż podczas innych pór roku, Zachary wyruszył śladami stada karibu w głąb lądu. 

Przed zapadnięciem zmroku Zachary zatrzymał się na niewielkiej, otoczonej drzewami polanie. Wybrał to miejsce nieprzypadkowo: zaledwie kilkanaście metrów dzieliło go od rozciągającego się po horyzont stepu, stanowiącego źródło pożywienia karibu. Ciemnozielona, soczysta trawa przyciągała stada roślinożernych zwierząt z odległych zakątków Jukonu. Ponadto w pobliżu przepływał strumyk, z którego Zachary czerpał świeżą wodę dla siebie i Okołaja.

Rozpaliwszy ognisko, Zachary zaparzył herbatę i upiekł złapaną wcześniej w pułapkę pardwę. Mozolnie płynący czas uprzyjemnił czytaniem Ostatniego Mohikanina Jamesa Coopera i popijaniem świerkowego piwa, gdy nagle do jego uszu dobiegł przepełniony histerycznym strachem wrzask. Mężczyzna błyskawicznie zasypał ognisko piachem i, przywarłszy do najbliższego drzewa, nasłuchiwał. Okołaj zdawał się podzielać obawy swojego pana: cofał się i szarpał nerwowo z uszami nastawionymi w kierunku źródła wrzasku. Spływający z nieba półmrok ograniczał widoczność. Zachary niczego nie dostrzegł. 

– Też to słyszałeś, prawda? – Zachary, podszedłszy do konia, pogładził go po szyi. – Dobry koń, już dobrze…

Gdy zdawało się, że wszystko się uspokoiło, przeraźliwy wrzask ponowił się. Zachary rzucił się na ziemię i doczołgał do leżącego obok ogniska ekwipunku. Ze skórzanej torby wyjął strzelbę i, upewniwszy się, że jest nabita, podczołgał się do linii drzew graniczących ze rozległym stepem. Wypatrywał.

Zachary Calver od tygodni nie widział człowieka. Nie znał nikogo, kto zapuszczałby się tak daleko. Sam, z resztą, zapuszczał się coraz dalej, w nieznane. Nie miał pewności co słyszał. Jeżeli było to wołanie o pomoc to w zupełnie nieznanym mu języku. A słyszał ich wiele. 

Wędrując wzrokiem po stepie niczego nie zauważył, jednak jego uwagę przyciągnęło jedno z wysuniętych przed regularną linię lasu drzew, a raczej brązowa forma, która tkwiła wśród gałęzi. Drzewem miotało nienaturalnie, jakby ktoś uderzał w nie siekierą.

Przypatrując się zagadkowemu zjawisku postanowił zakraść się bliżej. Odwiązał konia i, prowadząc go w cieniu drzew, podszedł na odległość kilkudziesięciu metrów. 

Niedźwiedź, pomyślał Zachary, przyjrzawszy się dokładniej, z bliższej odległości. 

Zauważył również krążące wokół drzewa wilki. Pięć sztuk. Drzewo, na które wspięła się ofiara, zdawało się pękać. Pewnie ranny lub młody, oddzielony od matki. Wilki, wyczuły łatwą okazję.

Upewniwszy się, że w okolicy nie ma innych drapieżników, przywiązał Konia do drzewa i podkradł się bliżej.

Gdy miał pewność, że nie spudłuje, wycelował w dużego, czarnego, najmniej ruchliwego z całej grupy osobnika. Zwierzę stało do Zacharego tyłem. Padł strzał, echo przetoczyło się przez okolicę, z drzew poderwały się wystraszone ptaki, przysłaniając i tak ciemne niebo. Po stepie przepłynęła fala drobnych, szybko poruszających się cieni. Wilk padł, pozostałe rozpierzchły się w różne strony, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Niedźwiedź znieruchomiał. Drzewo, na które się wdrapał, znieruchomiało wraz z nim.

Zachary wstał i zaczął biec w stronę drzewa. Czuł ogromne podniecenie; tkwiący w strzelbie drugi nabój, miał zaraz rozerwać niedźwiedziowi serce lub czaszkę, zapewniając oprawcy sporą sumkę pieniędzy. Skóra niedźwiedzia była cenna ze względu na futro, ale dodawała też prestiżu myśliwemu.

Podszedłszy, w pierwszej kolejności do wilka, Zachary upewnił się, że zwierzę jest martwe. Tego uczył ojciec i tego wymagała logika. Z pyska czarnego, dorodnego samca wyciekała gęsta, biała piana, lecz klatka piersiowa nawet nie drgnęła. Oczy wilka, wywrócone w górę, obnażały przekrwione białka. Teraz przyszła kolej na młodego grizzly. Zachary skierował lufę strzelby w stronę drzewa i… zamarł. Usta myśliwego rozchyliły się w niemym zdziwieniu; strzelba zaczęła ciążyć, aż w końcu opadła wzdłuż ciała.

Grizzly okazał się odzianym w niedźwiedzią skórę, trzęsącym się ze strachu kilkunastoletnim chłopcem.

Młodzieniec ściskał pień drzewa i minęło kilkanaście sekund, zanim odwrócił wzrok i spojrzał na Zacharego, wówczas Calver wyciągnął w kierunku młodzieńca rękę.

– Nie bój się, chłopcze. Wilki uciekły. 

Chłopiec sapał niczym rozpędzony parowóz. Po jego policzkach ściekały łzy, a ciałem miotały dreszcze. Zachary, doszedłszy do wniosku, że chłopiec obawia się także jego i nabitej strzelby, odłożył ostrożnie broń na sterczącą obok kępę trawy, po czym uniósł wysoko w górę ręce. Chłopiec nie spuszczał z niego wzroku. Jego czarne, proste włosy lepiły się do spoconej twarzy, przypominając oblepiające morskie kamienie wodorosty.

Nagle, pęknięta wcześniej gałąź, złamała się. Chłopiec, wraz z nią, runął na ziemię. Gdy odgarnął z twarzy oblepione liśćmi gałęzie, zobaczył rosłego mężczyznę, wyciągającego w jego kierunku dłoń.

– Chyba jesteś cały – powiedział Zachary, przypatrując się chłopcu. – No, mały, pozwól sobie pomóc. 

Młodzieniec nie odpowiedział. Jego oczy wyrażały nieufność. Calver nie poddawał się.

– Nazywam się Zachary Calver, jestem myśliwym. A kim ty jesteś?

Nadal nic.

– Jesteś tu sam? Gdzie twoi bliscy? 

Chłopiec wciąż milczał jak zaklęty.

– Zack. Ja, Zack – powiedział Zachary, wskazując na siebie palcem, po tym jak uświadomił sobie, że chłopiec po prostu go nie rozumie. – Zack, Zack Calver – powtórzył.

Zadziałało. Chłopiec położył na klatce piersiowej dłoń.

– Hassun – powiedział.

– Wspaniale, Hassun! – Podniósłszy z ziemi kawałek ułamanej gałęzi Zachary odgarnął stopą zalegające na kawałku ziemi liście. – Dobra, Hassun, powiedz mi teraz co tu robisz. Gdzie twoja rodzina?

Na ziemi przed młodzieńcem pojawili się mniejsi i więksi ludzie, wyżłobieni w czarnej ziemi kawałkiem gałęzi. Zachary wskazał jedną z mniejszych postaci, następnie palec skierował na chłopca.

– Hassun. To ty. A to – teraz gałązka wskazywała wyższą postać – twoi bliscy. Rodzina. Mama i tata. Gdzie są? 

Chłopiec wstał. Sięgał Zacharemu zaledwie do ramion. Zdawało się, że zrozumiał o co chodzi. Wskazał palcem na step.

– Tam jest twój dom? Za stepem?

Hassun skinął głową. Strząchnął z siebie liście i piach, odgarnął lepiące się do twarzy włosy i otarł mokre od łez policzki. 

Zachary Calver rozejrzał się. Nie znalazłszy w pobliżu śladów kopyt ani psiego zaprzęgu, zadał w myślach pytanie: skąd się tu wziąłeś, chłopcze? Wypowiadanie słów na głos, nie miało sensu.

Młodzieniec przypatrywał się nieznajomemu z uwagą, lecz strach jakby odpłynął, na jego twarzy zagościło wrogie skupienie. Nagle, chłopiec wyciągnął spod futra nóż. Było to metalowe, wyszczerbione ostrze przywiązane kawałkiem sznurka do drewnianej rękojeści. Broń wydała się Zacharemu wyjątkowo prymitywna, choć zdawał sobie sprawę, że w rękach wprawionego wojownika jest zabójczo skuteczna. Calver, nie kryjąc zdziwienia, uniósł ponownie obie ręce w górę i cofnął się kilka kroków w tył. Wtedy chłopiec obnażył białe zęby, zupełnie jak szykujący się do ataku wściekły pies.

– Spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy – powiedział Zachary spokojnym, opanowanym tonem. – Uratowałem ci życie, nie obawiaj się mnie. 

Hassun zaczął wściekle sapać. Zacharego ogarnął lęk, nie tyle o siebie, co o chłopca. Nigdy nie zabiłby dziecka, ale ten mały sprawiał wrażenie gotowego do walki na śmierć i życie, ściskał w rękach nóż, podczas gdy strzelba Zacharego leżała zbyt daleko, by zdążył ją podnieść.

– Nie rób tego, Hassun. 

Wtedy chłopiec, niczym wystrzelona kula armatnia, rzucił się do przodu.

– Nie! – krzyknął Zachary. 

Chłopiec zupełnie go zignorował.

Zachary Calver, z uniesionymi wysoko brwiami, otwartą buzią i łomoczącym sercem, obserwował jak Hassun dopada truchło zabitego wilka i raz za razem wbija w nie nóż. Wściekłość emanowała z chłopca niczym światło z lampy naftowej. Po chwili ciało zwierzęcia przypominało rozszarpywaną przez setki kruków padlinę.

Hassun klęczał nad truchłem. Z jego ust ulatywały kłęby pary, a z dłoni skapywały krople zwierzęcej krwi. Pustka w jego oczach zdawała się zanikać, ustępując miejsca błogiej satysfakcji.

Zachary przyglądał się tej scenie z niedowierzaniem. Nigdy nie widział, by dziecko wpadło w taką furię. Ucieszył się w duchu, że to nie on był celem. Chciał podejść, dodać Hassunowi otuchy, jednak zatrzymał się, gdy młodzieniec, zamknąwszy oczy, zaczął wypowiadać słowa w nieznanym Calverowi języku. Przedstawienie trwa nadal, pomyślał Zachary i ponownie przystanął.

Chłopiec wypowiadał słowa niczym modlitwę, nóż trzymał wysoko, w obu dłoniach, zupełnie jakby unosił trofeum. Gdy modlitwa dobiegła końca, nóż ponownie zatopił się w truchle. Cięcia były precyzyjne i przemyślane.

Wyjąwszy z wilczego ciała serce, Hassun wbił w nie zęby. Po policzkach i brodzie chłopca zaczęła ściekać kraw, a usta ułożyły się w niemym uśmiechu.

Chłopiec uniósł wzrok i spojrzał na Zacharego. Po chwili wyciągnął w jego kierunku ściskającą serce dłoń, a gdy Zachary nie zareagował, chłopiec ponaglił go wskazując brodą trzymany kawałek zwierzęcego ciała i wypowiadając niezrozumiałe słowa. Calver, niczym zahipnotyzowany, podszedł do chłopca, uklęknął obok niego, wziął wciąż ciepłe serce w dłoń i wgryzł się w nie. Przez chwilę miał wrażenie, że serce nadal bije.

Żując mięso, Zachary i Hassun patrzyli sobie głęboko w oczy. Obaj zdali sobie sprawę, że tego dnia połączyła ich nierozerwalna, wręcz magiczna więź. Gdy rytualny posiłek dobiegł końca obaj wybuchnęli nieokiełznanym śmiechem i, szczerząc czerwone od krwi zęby, opadli na ziemię, gapiąc się w przepływające leniwie po niebie chmury. 

– Zack – wymamrotał chłopiec, śmiejąc się do rozpuku. – Zack, Zack, Zack…

– Hassun – odpowiedział rozbawiony Zachary. – Hassun, przyjaciel…

Czas upływał, słońce nieuchronnie zbliżało się do linii drzew.

– Pora się zbierać – powiedział Zachary.

Chłopiec odpowiedział zdziwionym spojrzeniem, więc Zachary wstał i podszedł do narysowanych wcześniej postaci. Wskazał rysunek, następnie step.

– Mama i tata. Czekają na ciebie.

– Mama i tata – powtórzył Hassun.

– Zabiorę cię do domu, chłopcze.

– Mama i tata…

Zachary, przypomniawszy sobie o skórze wilka, którą zamierzał sprzedać roześmiał się. Przypominała wyżartą przez mole, zalaną litrami porzeczkowego dżemu starą narzutę. Podszedłszy do strzelby, uniósł ją i zamarł jak rażony gromem. Z oddali dobiegł do niego przeraźliwy, koński wrzask.

– Okołaj!

Zachary zaczął biec w kierunku konia. Pomiędzy drzewami dostrzegł próbującego się oswobodzić Okołaja. Zwierzę wspinało się na tylne nogi i szarpało głową. Bezskutecznie. Między jego nogami wilki przebiegały, niczym zjawy. Calver rozpoznał w nich watahę, która wcześniej próbowała dopaść Hassuna. Przełamał strzelbę. Wciąż tkwił w niej nabój. Zachary wycelował, jednak wilki poruszałby się zbyt szybko, ponadto bał się o konia. Oddał strzał w powietrze. Wilki przystanęły i nasłuchiwały, jednak po chwili ponownie zaatakowały, jeden z nich wgryzł się w podbrzusze Okołaja. Zachary dobiegł do zwierząt i z rozpędu uderzył wilka kolbą strzelby. Drapieżnik zawył z bólu i z impetem runął na ziemię. Drugi wilk, w mgnieniu oka, wybił się z tylnych nóg i zaatakował myśliwego. Calver, poczuwszy w przedramieniu przeszywający ból, wypuścił z rąk strzelbę. Kątem oka zauważył kolejnego wilka, który, niczym błyskawica, skoczył w kierunku gardła mężczyzny. Zachary zasłonił się ramionami. Wierzył, że grube futro uchroni go przed śmiertelnymi ranami. Do jego uszu dobiegł kolejny pisk wilka. To Okołaj kopnięciem posłał jednego z nich na drzewo. Rozległ się cichy chrzęst pękających kości.

Jeszcze dwa, pomyślał Zachary, gdy nagle poczuł ugryzienie w łydkę. Wilk wczepił się zębami i szarpał zawzięcie. Calver poślizgnął się i upadł, odsłaniając twarz. Kolejny wilk zaatakował, Zachary poczuł na policzku ciepło własnej krwi. Mężczyzna pomyślał, że niedługo umrze. Zrządzenie losu, myśliwy stał się ofiarą…

Inny wilk zaatakował konia, gryząc go w przednią nogę.

– Okołaj…

Zachary resztką przytomnego umysł rozejrzał się w poszukiwaniu Hassuna. Po chłopcu nie było śladu. Calver poczuł ulgę. 

Koń wybił się na tylne nogi, przywracając wyczerpanemu umysłowi myśliwego pełnię świadomości. Zachary przytknął do rany w twarzy dłoń i wstał. Krew ciekła przez jego palce. Wilk warczał na niego i szczerzył kły, szykując się do kolejnego ataku. Wtem, przed twarzą Zacharego, przeleciał ze świstem kamień i trafił wilka w oko. Zwierzę zawyło i uciekło.

Jeszcze jeden…

Ostatni wilk kąsał Okołaja w nogi i podbrzusze. Zachary uniósł strzelbę i wkładając w cios resztki sił, uderzył wilka w łeb. Zwierzę padło. Zachary Calver również…

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Moje wątpliwości podczas czytania wzbudziły następujące fragmenty (zawsze – tylko do przemyślenia):

… podczołgał się do linii drzew graniczących ze rozległym stepem. – literówka?

Sam, z resztą, zapuszczał się coraz dalej, w nieznane. – ort. – razem i zbędne dwa pierwsze przecinki?

Nie miał pewności (przecinek?) co słyszał. Jeżeli było to wołanie o pomoc (przecinek?) to w zupełnie nieznanym mu języku. A słyszał ich wiele. – powtórzenie, może drugie zastąpić innym wyrazem, np. „znał”?

 

Wilki, wyczuły łatwą okazję. – zbędny przecinek?

Upewniwszy się, że w okolicy nie ma innych drapieżników, przywiązał Konia do drzewa i podkradł się bliżej. – małą literą?

Młodzieniec ściskał pień drzewa i minęło kilkanaście sekund, zanim odwrócił wzrok i spojrzał na Zacharego, wówczas Calver wyciągnął w kierunku młodzieńca rękę. – powtórzenie?

Jego czarne, proste włosy lepiły się do spoconej twarzy, przypominając oblepiające morskie kamienie wodorosty. Nagle, pęknięta wcześniej gałąź, złamała się. Chłopiec, wraz z nią, runął na ziemię. Gdy odgarnął z twarzy oblepione liśćmi gałęzie, zobaczył rosłego mężczyznę, wyciągającego w jego kierunku dłoń. – i tu?

Podniósłszy z ziemi kawałek ułamanej gałęzi Zachary odgarnął stopą zalegające na kawałku ziemi liście. – Dobra, Hassun, powiedz mi teraz co tu robisz. Gdzie twoja rodzina?

Na ziemi przed młodzieńcem pojawili się mniejsi i więksi ludzie, wyżłobieni w czarnej ziemi kawałkiem gałęzi. – tutaj jest już cała masa powtórzeń w sąsiednich zdaniach, zatem trzeba nad nimi w całym tekście szczegółowo popracować, ja już reszty nie wypisuję

 

Wypowiadanie słów na głos, nie miało sensu. – zbędny przecinek?

Nagle, chłopiec wyciągnął spod futra nóż. – i tu?

 

Interpunkcję też jeszcze warto w opowiadaniu podszlifować, reszty już nie wskazuję.

 

Zachary Calver, z uniesionymi wysoko brwiami, otwartą buzią i łomoczącym sercem, obserwował jak Hassun dopada truchło zabitego wilka i raz za razem wbija w nie nóż. – nieco dziwnie brzmi ta „buzia” u mysliwego

Po policzkach i brodzie chłopca zaczęła ściekać kraw, a usta ułożyły się w niemym uśmiechu. – literówka?

Beztroskie zachowanie ich obu po spożyciu serca nieco dziwi, bo przecież reszta wilków wciąż gdzieś tam jest (?). Właśnie! Potem widzę atak na konia. Zachowanie myśliwego wydaje się bardzo niedojrzale i zdumiewające, jak na tyle lat wprawy oraz doświadczenia.

 

Zachary wycelował, jednak wilki poruszałby się zbyt szybko, ponadto bał się o konia. – literówka, która zmieniła cały sens zdania?; literówki także trzeba wszędzie prześledzić i poprawić, ja już innych nie wypisuję

 

Fragment ciekawie potęguje napięcie, wciągając stopniowo w treść. Opisujesz wszystkie zajścia bardzo dokładnie i realistycznie.

Pełna dramatyzmu walka z wilkami z pewnością dodaje smaku horrorowi, o jakim piszesz w przedmowie, lecz nadal postępowanie wprawionego myśliwego wydaje mi się tutaj zbyt lekkomyślne i nierealne.

Dodatkowo gratuluję uroczej liczby znaków:

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Hej Bruce, bardzo dziękuję za pochylenie się nad moimi wypocinami, masz rację, jest kilka błędów interpunkcyjnych, które mi umknęły. Wezmę do serducha uwagi o lekkomyślnym myśliwym i coś spróbuję naprawić. Dziękuję też za ciepłe słówka na końcu, zapewne dodadzą mi skrzydeł:)

Inni podejmowali się zawodów zależnych od poszukiwaczy: kowalstwo, ciesielka, handel sprowadzanymi z południa narzędziami.

Skoro zawodami to kowalstwem, ciesielstwem etc.

 

Przewóz żywności setki mil na północ nie opłacał się. Trudny do pokonania, górzysty i gęsto zalesiony teren niwelował jakąkolwiek opłacalność:

 

To z takich powtórzeń biorą się za długie teksty;)

 

transport morski, wzdłuż wybrzeża możliwy był wyłącznie latem, gdyż przez większość roku rzeki skuwał lód.

TU jest lekko nielogicznie, bo morski transport rzekami zdarza się bardzo rzadko.

 

 

Zaczynasz od dużych bloków infodumpów, to może zrazić czytelnika.

 

Dobry koń, już dobrze

Bliskie powtórzenia są złe.

 

Gdy zdawało się, że wszystko się uspokoiło, przeraźliwy wrzask ponowił się.

 

A rusycyzmy, jak się na końcu jeszcze gorsze. Może się ponowił, albo ponowił się, choć nikt się tego nie spodziewał.

 

Nie znał nikogo, kto zapuszczałby się tak daleko. Sam, z resztą, zapuszczał się coraz dalej, w nieznane.

 

Powtórzenia. Tych powtórzeń masz sporo, popatrz na to.

 

 

Step na Alasce?

 

 

 

 

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ambush dziękuję za pochylenie się nad tekstem. Masz absolutną rację co do stepu, nie wiem jakim cudem odwaliłem takiego babola :/ co do powtórzeń również się zgadzam (dopiero teraz to widzę, choć przeczytałem to z dziesięć razy :D) a coś o fabule? Powtórzenia łatwo poprawić, ale jak fabuła jest bez sensu to już gorzej. Dziękuję raz jeszcze <kłania się nisko>

I ja dziękuję, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka