Dzień był idealny do zbierania jagód: lazurowe niebo, żadnej chmurki na horyzoncie i bardzo niska, jak na czerwiec, temperatura.
– Zabierz dzbanki – zarządziła babcia, przyglądając się uważnie moim butom.
Widocznie oceniła je pozytywnie na tak długą wędrówkę, bo pokiwała głową.
– I pamiętaj o chustce na głowę! Słońce jest o tej porze niebezpieczne.
Ubrane, niczym na górską eskapadę, wyruszyłyśmy o świcie w kierunku odległego lasu. Kiedy dotarłyśmy do pierwszych zarośli, była już ósma rano. Babcia tradycyjnie schowała na skraju, pod krzakami, dwie butelki „sodówki”, kilka kanapek oraz otwieracz. To nasze zasłużone, drugie śniadanie, na potem, po zakończonej, kilkugodzinnej pracy.
Weszłyśmy w las. Zieleń, spokój, cisza, tylko ptaki i my. Zarośniętą dróżką doszłyśmy do pierwszych krzewów.
Są! Jagody! Całe mnóstwo!
– Dobrze, że zimno, bo muchy nie tną! – stwierdziła z zadowoleniem babcia.
Zrywanie szło nad wyraz sprawnie i szybko, krzaczki były hojnie obsypane dojrzałymi owocami. Od czasu do czasu wypełniona kuleczkami garść którejś z nas wędrowała do ust i w ten sposób zajadałyśmy się wybornym smakiem leśnych skarbów. Po kilku godzinach moje dzbanki były już pełne. Zaczęłam pomagać babci w zrywaniu do wysokich, cięższych wiaderek.
Szukając nowych miejsc, doszłyśmy do skąpanej w słońcu polany, pachnącej ujmująco i ozdobionej wieloma krzakami pełnymi szaroniebieskich owoców.
– Stój, Dorotko! – upomniała mnie babcia. – Tych nie zrywaj.
– Czemu? Takie duże i dorodne. Szybciej byśmy skończyły.
– To łochynie.
– Wyglądają jak większe jagody.
– To prawda, lecz nimi nie są. One mieszają umysły.
Nieoczekiwanie zza gęstych krzewów tuż za polaną rozległ się głośny pomruk. Babcia zbladła. Rozejrzała się dookoła i porwała największą z gałęzi, które leżały przy jej nogach.
– Dorotko, to najpewniej dzik – szepnęła przestraszona, wpatrując się ciągle w krzewy i schylając. – Szybko wskocz mi na barki, uniosę cię i wspinaj się na to drzewo, a potem krzycz wniebogłosy, ile tchu w piersiach! Ja zaraz dołączę i będziemy wrzeszczeć. Może ktoś nas usłyszy.
– A jagody? – spojrzałam żałośnie na nasze zbiory z wielogodzinnej pracy.
Babcia tylko głową potrząsnęła, dając znak, że to nieważne, zatem o nic więcej już nie pytałam. Wdrapałam się prędko na jej skulone plecy i wskoczyłam na drzewo, a potem poczęłam wspinać się coraz szybciej i szybciej. Z góry patrzyłam, jak babcia porzuca gałąź i wchodzi za mną.
Zza krzaków znowu coś zamruczało, zaryczało, po czym ukazała się postać na wpół przeźroczysta i niezmiernie dziwaczna. Przypominała łysego, potężnego mężczyznę z sumiastymi wąsami, w wielobarwnym, osiemnastowiecznym stroju, jakby wypożyczył go z teatru lub opery.
Babcia spoglądała na niego z drzewa całkiem struchlała.
– Kwik! – czknął głośno duch pijanego szlachcica. – A cóż to, do licha, za okolica?
Rozglądał się czas jakiś nieprzytomnym wzrokiem, który nagle spoczął na nas obu, siedzących na drzewie.
– Panie Kochanku! – krzyknął swoim zwyczajem ulubione powiedzonko (będące z tej przyczyny także jego przezwiskiem), lecz zaraz pomiarkował się, widząc niewiasty, i poprawił: – To jest, chciałem rzec, eee… Pani Kochanko! E… Panie Kochanki… Tfu! Darujcież. Witam i kłaniam. – Schylił z szacunkiem głowę. – Waszmościanki stąd?
Babcia przytaknęła, nadal podejrzliwie mu się przypatrując.
– A, wolnoż spytać, czemuście obie na drzewie?
– Uciekłyśmy przed dzikiem! – odpowiedziała babcia, wskazując głową krzaki, zza których wyszedł.
– Tu są dziki?! – Duch wrzasnął okropnie, rozglądając się z trwogą dookoła. – Gdzie? Tam? E, nie, to tylko ja tam byłem!
Obie zeszłyśmy powoli, bacznie się rozglądając i nasłuchując ciągle podejrzanych odgłosów.
– A pan kto? – Babcia popatrzyła zimnym wzrokiem na zjawę.
– Hahaha, dalibóg! Takem sławny, że jeszcze też nikt nigdy mi podobnego pytania nie zadał!
– No to ja pytam jako pierwsza! – stwierdziła hardym tonem babcia.
Duch magnata wypiął dumnie pierś, po czym powiedział z powagą:
– Jam jest wojewoda Karol Stanisław Onufry Jan Nepomucen Radziwiłł.
– Nie, to niemożliwe! Nasz wojewoda inaczej się nazywa! – zaprzeczyła przytomnie babcia.
– Lecz ja jestem wileńskim wojewodą! Tyle, że zabłądziłem i tak tułam się po lasach.
– Wileńskim? Pan z Litwy? A, to całkiem w inne strony trzeba się skierować. – Pokazała ręką północny wschód.
– O, ja nieszczęsny!
– Tylko uważaj pan, którędy iść zamierzasz. Lepiej trzymaj się naszej, polskiej granicy, abyś czasami nie wstąpił na ziemie Rosji.
– To wielce istotne ostrzeżenie, wdzięczny niezmiernie jestem, Panie Kochanku, to jest… eee… Pani Kochanko, gdyż kraju tego nienawidzę!!
– A dlaczegoż tak wędrujesz, biedny duchu? Tyle lat…
– Tajemnicą to jest w Niebiesiech – zniżył głos – że każdy duch od czasu do czasu tuła się po świecie, tak dla rzewnego wspomnienia dawnych czasów i porównania z teraźniejszymi, tylko nie zawsze śmiertelni obaczyć go mogą.
– Rozumiem.
– Mnie zaś samego ciekawość zżerała przeogromna, jak mają się obecnie włości moje.
– Włości? A ileż tego miałeś, panie wojewodo? – Kobieta uśmiechnęła się z politowaniem.
– Majątek mój obejmował szesnaście miast, a także…
– A niech mnie! – Zaskoczona babcia uniosła brwi.
– …a także – kontynuowała dumnie zjawa, widząc nasze reakcje – sześćset osiemdziesiąt trzy wsie i dwadzieścia pięć wójtostw.
Obie zaniemówiłyśmy z wrażenia.
– Kwik! – Duch znowu pijacko czknął, łapiąc się pospiesznie za usta i zerkając na nas przepraszająco.
Spojrzałyśmy na siebie, domyślając się powodu tego odurzenia.
– O przebaczenie waszmościanek usilnie proszę – usprawiedliwił się szybko – gdyż strudzonym wielce, pałętam się już kolejny rok, bez jadła i napoju, wreszcie tu w lesie dostrzegłem dojrzałe owoce i popróbowałem ich nieco… – Wskazał na pobliskie krzaki.
– Pijanica! – Pokiwała głową babcia.
– Wypraszam sobie! Jak tak można?! – oburzył się duch.
– Nie, ja nie o panu, ja o owocach – uspokoiła go z pobłażliwym uśmiechem.
– Tych jeść nie wolno, to łochynie, zwane pijanicami! – powiedziałam zapamiętaną wskazówkę.
– Matko Boska, myślałem, że jagody zwyczajne, tylko nieco zszarzałe i większe! Kwik! – Przerażony duch złapał się za gardło. – I co teraz? Czy ja umrę?!
– Nie, szanowny panie. Upiłeś się pan tylko, jak bela! – uspokoiła go babcia.
– Chwała Bogu! – Odetchnął z wyraźną ulgą. – To akurat dla mnie nie pierwszyzna.
– Nietrudno zgadnąć… – podsumowała kobieta, patrząc z przekąsem na jego zaczerwienioną, napuchniętą twarz i przekrwione oczy. – Pan pozwoli z nami, panie Radziwiłł – powiedziała następnie uprzejmym tonem. – Chętnie poczęstujemy, czym tylko możemy.
Poprowadziłyśmy go na skraj lasu, odsłoniłyśmy nasze jedzenie, pozostawione rankiem pod krzakami, rozdzielając sprawiedliwie na trzy części kanapki oraz oranżady.
Duch magnata z początku jadł podejrzliwie, lecz głód zwyciężył i wkrótce szybko pochłonął swoją porcję.
A pożerał wszystko, jakby był człowiekiem z krwi i kości!
– Dziękuję waszmościankom za tak niecodzienną gościnę, za wspomożenie i towarzystwo podczas uczty w leśnej głuszy – pożegnał się, całując nas uprzejmie w dłonie.
Później wręczył babci w podarku piękną, mieniącą się kolorami broszkę. Babcia opierała się i długo odmawiała przyjęcia takiej ozdoby (która, ku naszemu zdumieniu, była prawdziwa!).
– Nie może to być! Jakem Radziwiłł, Panie Kochanku, zawsze hojnym dla przyjaciół i tego nawet śmierć nie zmieni!
Następnie oddalił się na północny wschód, ku rodzinnej Litwie.
Po naszym powrocie z jagodobrania dziadek długo nie mógł uwierzyć w tłumaczenia babci, jakoby drogocenny podarek otrzymała od pijanicy.
– Łochynia ci go dała? Borówka bagienna? To teraz owoce skarby w lasach rozdają? A to ciekawe…
A babcia tylko uśmiechała się tajemniczo na te słowa, puszczając do mnie oczko.
