- Opowiadanie: Krokus - Baśń o smoczych pieśniach

Baśń o smoczych pieśniach

To baśń, która, jak to z ba­śnia­mi bywa, zu­peł­nie nie na­da­je się do czy­ta­nia dzie­ciom. Jest tu też tro­chę ero­ty­ki i dużo smo­ków. Wia­do­mo – smoki są po to, żeby zdo­być pu­bli­kę.

Opo­wia­da­nie po­niż­sze be­to­wał Bar­ba­rzyń­ca – je­dy­ny na por­ta­lu, który oprócz bar­ba­rzyń­skich zwy­cza­jów ofe­ru­je rów­nież kiep­skiej ja­ko­ści miedź.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Baśń o smoczych pieśniach

W śpie­wie, który Gniew­ko sły­szy po­śród drzew, jest coś przy­wo­dzą­ce­go na myśl opo­wie­ści po­marsz­czo­nych sta­ruch, opo­wia­da­ją­cych o sy­re­nach wo­dzą­cych ma­ry­na­rzy na zgubę. Wy­star­czy chwi­lę po­dą­żać za me­lo­dią, by stra­cić z oczu ścież­kę i ra­chu­bę czasu. Pach­nie any­żem, cy­na­mo­nem i goź­dzi­ka­mi i chło­pak wie, że nie jest to za­pach lasu, a tro­ski i mi­ło­ści. Mi­ło­ści, któ­rej sam skry­cie szuka, choć nie chce tego przed sobą przy­znać.

Dziwi się, jak bli­sko pod­cho­dzi, nim ją za­uwa­ża. Ze słów pie­śni, któ­rych roz­róż­nić nie po­tra­fi, do­wia­du­je się, że zwą ją Liśną, jak rów­nież wie, że woła go po imie­niu, któ­re­go nawet nie wy­po­wia­da.

Liśna sie­dzi na pię­tach, jedną ręką przy­trzy­mu­jąc głowę sarny, drugą prze­su­wa od po­ro­ża, przez szyję, aż po kłąb. Pa­trzy na Gniew­ka i przy­sta­wia palec do ust. Chło­pak ro­zu­mie. Staje i gapi się, jak to chłop, który widzi ni to odzia­ną, ni nagą ko­bie­tę. Mie­dzia­ne włosy peł­za­ją po ra­mio­nach i bawią się z jego wzro­kiem, od­sła­nia­jąc krą­gło­ści tak, że ani przez chwi­lę nie widzi wszyst­kie­go, choć nic nie musi sobie wy­obra­żać.

Oczy zwie­rzę­cia mru­ga­ją coraz wol­niej, aż w końcu za­my­ka­ją się, a Liśna od­kła­da głowę sarny na pu­szy­sty dywan mchu.

– Chodź­my. Idą wilki.

Nagle Gniew­ka bie­rze strach i czuje na ciele ukłu­cia wro­gich spoj­rzeń, więc bie­gnie za dziew­czy­ną, ale nie wie, co po­wie­dzieć. Za­fa­scy­no­wa­ny pa­trzy na oliw­ko­wą skórę Liśny, wy­obra­ża sobie, jak ją do­ty­ka, cie­płą i… szorst­ką? Nie, tak tylko się mieni w je­sien­nym słoń­cu, jakby była po­kry­ta łu­ska­mi, ale wy­star­czy mru­gnąć, by znów przy­wo­dzi­ła na myśl wcze­sno­wio­sen­ne li­ście.

– Pani, przy­by­wam, żeby…

– Wiem, po co przy­by­wasz. – Za­trzy­mu­je się i choć niż­sza od Gniew­ka o głowę, to jakby z góry pa­trzy. – Mus ci wie­dzieć, że kto smoka za­bi­je, ten prze­klę­ty na wieki. Takie jest prawo lasu.

– Ja wiem, pani, ale…

Ale Liśna nie słu­cha wy­krę­tów, tylko klu­czy mię­dzy pnia­mi, prze­stę­pu­je nad wy­kro­ta­mi i prze­my­ka pod lesz­czy­no­wy­mi ga­łę­zia­mi. Gład­ka-nie­gład­ka skóra miga Gniew­ko­wi to tu, to tam, ale las jakby ob­ła­piał go za ra­mio­na i zwo­dził tak, że po chwi­li stoi sa­mot­nie po­śród drzew i sły­szy wycie wil­ków.

– Nie uga­niaj się za wiedź­mą, bo cię psi­ska na kłań­ce wezmą – mówi ochry­pły głos zza ple­ców chło­pa­ka. – W imię Ojca i Syna.

Mię­dzy drze­wa­mi idzie krzep­ki męż­czy­zna. Pod jego bu­cio­ra­mi trza­ska chrust i ugi­na­ją się źdźbła. Robi znak krzy­ża od zmarsz­czo­ne­go czoła, po czu­bek czar­nej brody się­ga­ją­cej trze­cie­go gu­zi­ka ko­szu­li, a potem od le­we­go po prawe ramię, wy­sta­ją­ce spod zno­szo­ne­go ser­da­ka.

– Ścież­kę zgu­bił, hę? – pyta. – Ja od­pro­wa­dzę do wsi, pój­dzie za mną.

– Nie mi wra­cać, skąd przy­sze­dłem.

Bro­dacz pa­trzy na Gniew­ka ni to z po­gar­dą, ni z cie­ka­wo­ścią.

– Przed od­ra­bia­niem żem uciekł – po­dej­mu­je chłop po chwi­li. – Ja­śnie­pa­ny zno­wuż ka­za­ły robić wię­cej na pań­skich po­lach, a nam mało dnia, żeby swoim się zająć. Ale ja nie z le­ni­stwa, czy ze stra­chu ubie­głem, co to, to nie! Ja smoka szu­kam!

– Smoka? W imię Ojca i Syna, na co ci smok, ob­łud­ni­ku?

Gniew­ko od­chrzą­ku­je, staje na bacz­ność i re­cy­tu­je:

– „A przyj­dzie po­stać w smo­czej skó­rze i wnet zbawi uci­śnio­nych przed złym panem”. Tako rze­cze prze­po­wied­nia.

– A, to cie­ka­we. I szu­kasz smoka, żeby was wy­swo­bo­dził?

Gniew­ko prze­ły­ka ślinę i sztyw­nie­je jesz­cze bar­dziej. Gdyby miał, ści­snął­by hełm pod pachą i po­pra­wił dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza, ale je­dy­ne, czym może ze smo­kiem wal­czyć, to wy­stru­ga­ny łuk z cię­ci­wą z koń­skie­go wło­sia, dwie strza­ły ze ster­czą­cym pie­rzem i kozik, któ­rym za­wsze ścina nóżki pod­grzyb­kom.

– Ja, panie, chcę zo­stać tym w smo­czej skó­rze. Ino smoka mi trze­ba oskó­ro­wać, wy­gar­bo­wać i uszyć. Igłę i nici wzią­łem… – re­cy­tu­je, ale bro­dacz wy­bu­cha śmie­chem.

– Szla­chet­ny, od­waż­ny i na­iw­ny. O ta­kich to się jeno bajki opo­wia­da, bo szyb­ko giną w pasz­czach be­stii, w imię Ojca i Syna.

Nic Gniew­ko nie mówi, tylko płoni się, jak pod­lo­tek.

– A niech mnie. – Kręci głową bro­dacz i macha ręką. – Przy­da się para rąk do pracy, ła­twiej nam bę­dzie we dwóch zimę prze­żyć.

– Panie, ale mi mus smoka zna­leźć.

– Znaj­dzie­my smoka, ale to na wio­snę, bo ga­dzi­ny na Świę­ty Mar­cin już śpią w gaw­rach.

– Na wio­snę – po­wta­rza Gniew­ko i zwie­sza głowę.

– Na wio­snę, w imię Ojca i Syna.

 

***

 

Gniew­ko do­sta­je swój sien­nik w cha­cie pu­stel­ni­ka Ja­rosz­ka, w za­mian ma pomóc prze­trwać zi­mo­we mie­sią­ce. Go­spo­da­rza się boi, bo pew­no­ści nie ma, czy to nie czar­no­księż­nik jakiś – to pal­ca­mi pstryk­nie, a już żar w piecu się płoni, jak córka mły­na­rza, gdy jej spód­ni­cę wiatr pod­wie­je; to gwizd­nie i okien­ni­ce trza­ska­ją, jakby nimi wi­cher majt­nął, tym­cza­sem na ze­wnątrz ani ze­fir­ka nie czuć.

Dni mi­ja­ją na roz­sta­wia­niu wny­ków i po­lo­wa­niach. Pierw­sze­go szyb­ko się na­uczył, a z dru­gim nigdy pro­ble­mu nie miał. Pu­stel­nik ma nikłe za­pa­sy ka­pu­sty, ale na każdy nów i peł­nię mar­chew i rzepę przy­no­szą nie­wia­sty, któ­rych Gniew­ko nie po­zna­je, bo pew­nie są z innej wsi. W za­mian szu­ka­ją po­mo­cy w spra­wach ko­bie­cych, a Ja­ro­szek wi­docz­nie obe­zna­ny rów­nież w ars me­di­ca, więc wy­ga­nia chło­pa­ka na ob­chód.

Gniew­ko nie na­rze­ka. Mówi sobie wtedy, że szuka smoka, ale tak na­praw­dę na­słu­chu­je śpie­wu Liśny po­śród drzew. Cza­sem sły­szy ją w od­da­li, ale zanim zdoła do niej dojść, ta ucho­dzi gdzieś w knie­je i chło­pak tylko opie­ra się o drze­wa i za­ci­ska dło­nie w pię­ści, bo znów zo­sta­je sam, je­dy­nie ze wspo­mnie­niem tań­czą­cych po ciele wło­sów.

 

***

 

Śnie­gi trzy­ma­ją się już tylko na pół­noc­nych zbo­czach i w naj­gęst­szych bo­rach, gdy Gniew­ko sły­szy śpiew. Rzuca wszyst­ko i jak stoi, idzie w głąb lasu, wie­dzio­ny je­dy­nie sło­wa­mi, któ­rych nie roz­róż­nia, ale wie, że mówią o tym, co nie­unik­nio­ne, o prze­mi­ja­niu i po­że­gna­niach. Nie widzi, że Ja­ro­szek idzie krok w krok za nim, a szko­da, bo wiele wy­czy­tał­by z jego twa­rzy.

Serce Gniew­ka bije coraz moc­niej, bo i śpiew jest coraz gło­śniej­szy. Po takim cza­sie za­wsze milkł i zni­kał gdzieś wśród drzew, a teraz trwa i brzmi coraz gło­śniej i gło­śniej.

Nie wie, co zo­ba­czył wcze­śniej – po­chy­lo­ną Liśnę o oliw­ko­wej skó­rze, ni to okry­tej płasz­czem gę­stych wło­sów, czy może roz­cią­gnię­te na ziemi ciel­sko o skó­rze zie­lon­ka­wej, po­kry­tej łu­ska­mi, jak gad jakiś.

Gdy się orien­tu­je, krew huczy mu w skro­niach. Oto przed nim jest wszyst­ko, o czym ma­rzył od je­sie­ni, a teraz widzi, że nic nie do­sta­nie. Liśna przy­trzy­mu­je głowę zwie­rzę­cia jedną ręką, drugą gła­dzi od skro­ni, przez ko­stro­pa­tą szyję, po kolce wy­sta­ją­ce z grzbie­tu, a robi to tak, jakby skóra gada była z je­dwa­biu. Z je­dwa­biu na pewno jest pieśń, którą Liśna wy­śpie­wu­je, aż chło­pa­ko­wi wil­got­nie­ją ką­ci­ki oczu, choć za­wsze był tym naj­zim­niej­szym z ró­wie­śni­ków.

– Chodź – mówi ko­bie­ta.

Gniew­ko po­słusz­nie klęka obok i daje po­pro­wa­dzić swoją rękę po skó­rze smoka. Jest jak wio­sen­ne li­ście, ale głowę chło­pa­ka za­przą­ta woń ja­łow­ca, anyżu i lub­czy­ku – woń Liśny. Raz po raz pod­no­si na nią wzrok, ale zaraz opusz­cza, prze­stra­szo­ny, że mo­gła­by to zo­ba­czyć.

– Jeśli wciąż ma­rzysz o za­bi­ciu smoka, masz go przed sobą. Umie­ra i umie­rać bę­dzie jesz­cze jakiś czas. Tak od­cho­dzą smoki.

Gniew­ko pa­trzy w oko be­stii i wię­cej jest w tym oku sar­niej nie­win­no­ści niż ko­ciej, czy nawet wil­czej de­ter­mi­na­cji.

– Cier­pi?

Liśna kręci głową i znów wy­śpie­wu­je kilka słów-nie-słów.

– Za­śnie i przyj­dą wilki?

– Wilki już przy­szły.

Strach ścina Gniew­ka, zrywa się na nogi i pa­trzy do­oko­ła.

Zza drzew wy­cho­dzi Ja­ro­szek w sza­rym ser­da­ku. Byle tylko nie pu­ścił w ruch swo­ich cza­rów, myśli chło­pak, ale nie wie, że pu­stel­nik boi się Liśny, bo czar­na magia i uroki ni­g­dzie swego miej­sca nie mają, za to ga­dzia cza­row­ni­ca pew­ni­kiem z lasu po­cho­dzi, więc na swoim te­re­nie urzę­du­je.

– Po­gnaj ją w cho­le­rę, bę­dziesz mieć swoją skórę, a mięso wy­su­szy­my, wy­go­tu­je­my, bę­dzie i gu­lasz, i krup­nik ze smoka. Dyć to pew­nie sma­ko­łyk nad sma­ko­ły­ki, iście ja­śnie­pań­ska prze­ką­ska.

Liśna nie pa­trzy na pu­stel­ni­ka i znów po­dej­mu­je pieśń. Gniew­ko siada obok, słu­cha i pa­trzy w oko be­stii. Nie, nie be­stii, be­stia stoi kilka kro­ków dalej i stęka, i wzdy­cha, i coś tam gada, ale chło­pak woli nie słu­chać.

Do­pie­ro gdy Ja­ro­szek chwy­ta go za brodę i cią­gnie do góry, budzi się i do­cie­ra­ją do niego słowa.

– …zwy­kła wiedź­ma. W gło­wie ci mie­sza, mło­ko­sie. Smoka żeś przy­szedł ubić, w imię Ojca i Syna, bo­ha­ty­rem zo­stać, a zaraz do­sta­niesz cycka z mle­kiem pod nos i za­śniesz, ma­min­syn­ku.

Gniew­ko wy­ry­wa się z uści­sku i cofa. Bolą go słowa pu­stel­ni­ka, bo przy­po­mi­na sobie ma­rze­nia z je­sie­ni, które top­nie­ją jak śnie­gi na łące. Oj­ciec i matka we wsi zo­sta­li, Wikta, Ryśka i Roch – cała ro­dzo­na fa­mi­lia. Tyle do­brze, że mieli jedną gębę do wy­kar­mie­nia mniej.

I już ma wy­cią­gnąć kozik zza pasa i wbić mię­dzy łuski na szyi gada, ale widzi, jak wście­kły Ja­ro­szek sapie i zipie nad Liśną i smo­kiem o sar­nich oczach. I coś ro­śnie w sercu Gniew­ka – coś jak złość, ale nie czy­sta i nie ślepa.

Wcho­dzi mię­dzy ko­bie­tę, a pu­stel­ni­ka i pró­bu­je go cof­nąć, z ca­łych sił tłu­miąc chęć wbi­cia noża w sła­bi­znę.

– Nie ma ra­tun­ku, za­cza­ro­wa­nyś, w imię Ojca i Syna – krzy­czy Ja­ro­szek i od­py­cha chło­pa­ka. – Sam smoka ubiję, a jak Bóg da, to i wiedź…

Gniew­ko ude­rza szyb­ciej, niż myśli o tym, że musi prze­rwać te słowa. Ja­ro­szek lą­du­je na mchu i pluje krwią. Roz­ża­rzo­ne do czer­wo­no­ści źre­ni­ce palą duszę chło­pa­ka i dłoń, którą zadał cios, ale wy­trzy­mu­je spoj­rze­nie, nie od­wra­ca wzro­ku. Tuż za ple­ca­mi ma Liśnę i teraz czuje się jak ostro­kół, który ma bro­nić bez­bron­nych. Roz­kła­da sze­ro­ko ręce, żeby wydać się więk­szym, ale mi­ty­gu­je się, że musi wy­glą­dać śmiesz­nie. Jed­nak na Ja­rosz­ka chyba dzia­ła, bo od­czoł­gu­je się, staje bo­kiem, i pa­trzy spode łba.

– Tyś zdra­dził nie tylko mnie, ale ponad wszyst­ko sie­bie i wszyst­kie te wio­ski co nie­do­lę cier­pią pod pań­skim batem. Bądź prze­klę­ty, w imię Ojca i Syna.

Od­cho­dzi, raz po raz zerka przez ramię i wtedy Gniew­ka prze­cho­dzą dresz­cze. Do­pie­ro gdy pu­stel­nik znika mię­dzy drze­wa­mi, znów sły­szy śpiew, klęka obok Liśny i słu­cha, a ona głowę opie­ra mu na ra­mie­niu.

Zmie­ni­ła się też pieśń bez słów – teraz opo­wia­da o doj­rza­ło­ści i mę­stwie, o mi­ło­ści i tro­sce.

Oko smoka znika pod po­wie­ka­mi i Gniew­ko­wi robi się żal, bo wie, że zaraz pieśń usta­nie.

Liśna od­kła­da głowę zwie­rzę­cia na mech, wsta­je i w mil­cze­niu wcho­dzi mię­dzy drze­wa. Męż­czy­zna pa­trzy jesz­cze na smoka. Na­dzi­wić się nie może, jak mógł wy­obra­żać sobie, że go za­bi­je.

Nagle zrywa się na nogi i roz­glą­da ner­wo­wo. Jest! Oliw­ko­wa skóra ma­ja­czy jesz­cze gdzieś mię­dzy drze­wa­mi. Gniew­ko bie­gnie co sił.

– Li… Liśno! Pani, po­cze­kaj!

Liśna staje i od­wra­ca się. Jej na­gość-nie-na­gość – skry­ta pod war­ko­cza­mi i jakąś dziw­ną śle­po­tą Gniew­ka – ocza­ro­wu­je i więzi słowa w gar­dle męż­czy­zny.

– Mus mi przed wil­ka­mi ujść – duka.

– Nie masz dokąd pójść. To chcia­łeś rzec.

– Pani…

– Trze­ba ci wie­dzieć, że nie mam chaty, w ja­kiej zwy­kłeś miesz­kać we wsi, czy tu, w lesie, z pu­stel­ni­kiem.

Cóż miał­by rzec? Mil­czy.

– Masz serce szla­chet­ne i od­waż­ne. Nic wię­cej ci nie trze­ba.

I Gniew­ko idzie z Liśną. Za sobą zo­sta­wia smoka, czar­no­księż­ni­ka i prze­szłość.

 

***

 

Ja­ro­szek wy­cho­dzi spo­mię­dzy drzew do­pie­ro o zmro­ku. Wy­cią­ga nóż i roz­pła­ta szyję smoka. Oko ani drży. W świe­tle księ­ży­ca pu­stel­nik skó­ru­je tru­chło, raz po raz splu­wa­jąc czer­wo­ną mazią, raz po raz rzu­ca­jąc ka­wa­łek mięsa wil­kom, które stoją krę­giem, ale żaden z nich nie pod­cho­dzi bli­żej niż na trzy kroki.

 

***

 

Dni z Liśną są inne. Gniew­ko nie wie, kiedy śni, a kiedy to wszyst­ko jest praw­dą. Nie czuje zimna i nie czuje go­rą­ca. W noc widzi jak w dzień, a za dnia ob­ra­zy roz­my­wa­ją mu się w męt­nych ma­ja­kach. Już nie roz­sta­wia sideł, jak to robił z Ja­rosz­kiem, a po­zna­je się z go­spo­da­rza­mi lasu. Jest i niedź­wiedź – wciąż senny – jest i zając, i ry­jów­ki. Spo­ty­ka sarny i je­le­nie, nie­to­pe­rze i pa­ją­ki, ale naj­bar­dziej do Liśny lgną żmije i gnie­wo­sze. Peł­za­ją po jej ciele, co naj­sam­pierw brzy­dzi Gniew­ka, ale gdy wcho­dzą na niego, wiją się wokół nóg i szyi, opla­ta­ją nad­garst­ki i pod­sta­wia­ją łebki pod dłoń, wpierw za­czy­na je gła­skać, pie­ścić, jak udo­mo­wio­ne­go kota, a potem wodzi wzro­kiem za smu­kły­mi cia­ła­mi na ciele Liśny, które plą­czą się z jej wło­sa­mi i do spół­ki przy­sła­nia­ją to, co chciał­by zo­ba­czyć. Zo­sta­wia­ją ślady na skó­rze – błysz­czą­ce łuski, które zni­ka­ją, gdy tylko mru­gnie się okiem.

Ale naj­bar­dziej Gniew­ko lubi, gdy Liśna śpie­wa. My­ślał, że śpie­wa tylko umie­ra­ją­cym zwie­rzę­tom, a wy­cho­dzi na to, że śpie­wa, gdy ma na­stro­je: na­strój zły, na­strój dobry, na­strój me­lan­cho­lij­ny, ra­do­sny, re­flek­syj­ny, a naj­pięk­niej śpie­wa, gdy pa­trzy na niego. Męż­czy­zna nie pró­bu­je wy­łu­ski­wać słów, za­nu­rza się w nie i pły­nie tam, gdzie go po­wio­dą.

Jest kwiet­nio­wy świt, kiedy oboje wy­cho­dzą na po­la­nę, gdzie ro­śnie ogrom kro­ku­sów, a Liśna lubi kro­ku­sy. Zo­sta­wia Gniew­ka i wcho­dzi mię­dzy kwia­ty, roz­kła­da ręce na boki i wi­ru­je, ale ni jed­ne­go płat­ka nie trąci, nie na­dep­nie. I śpie­wa.

Gniew­ko nie wie, który to do­kład­nie na­strój, ale pieśń jest o mi­ło­ści, bez wąt­pie­nia. Nie zna się na tych spra­wach, więc stoi jak kołek. Do­pie­ro gdy Liśna za­trzy­mu­je się po­środ­ku po­la­ny i pa­trzy na niego, ro­zu­mie, że coś się dzi­siaj wy­da­rzy. Z tym ro­zu­mie­niem przy­cho­dzi ostrość wi­dze­nia, bo to, co za­wsze było za­kry­te, teraz stoi przed nim w po­ran­nym brza­sku.

Pod­cho­dzi i za­czy­na­ją ta­niec dłoni i ust. Gniew­ko kła­dzie rękę naj­pierw na szyi, potem ra­mie­niu i bio­drze Liśny. Oliw­ko­wa skóra ko­bie­ty zlewa się z jego. Przez mo­ment widzi przed ocza­mi całą po­dróż, jaką odbył od wyj­ścia z wio­ski, przez po­bi­cie Ja­rosz­ka i przy­sta­nie do Liśny, aż do teraz, gdy jest już pra­wie taki jak ona.

Pieśń usta­je. Ptaki świer­go­czą. Kwia­ty pa­trzą. I pa­trzą. I pa­trzą.

 

***

 

 Po­wia­da­ją, że świ­tem, gdy rosa skrzy się na li­ściach, kto wyj­dzie na skraj wsi i po­pa­trzy w las, do­strzec może oso­bli­wą po­stać. Ni to człek, ni to smok. Naj­pierw budzi lęk, ale z cza­sem od­ży­wa­ją stare wie­rze­nia i prze­po­wied­nie: „A przyj­dzie po­stać w smo­czej skó­rze i wnet zbawi uci­śnio­nych przed złym panem”.

Budzą się z le­tar­gu chłop­skie serca. Wciąż w tru­dzie od­ra­bia­ją dni na ja­śnie­pań­skiej ziemi, ale ze świa­do­mo­ścią, że nad­cho­dzi zba­wi­ciel, jakoś ła­twiej w polu robić.

 

***

 

Gniew­ko jak dotąd zna tylko kilka pie­śni. Nie po­tra­fi do­kład­nie ar­ty­ku­ło­wać ich słów, więc gdy śpie­wa, Liśna za­śmie­wa się do łez, ale po­wta­rza, że nie to jest istot­ne. Za­chę­ca, by za­wsze śpie­wał od serca, wtedy wiele rze­czy staje się nie­waż­ne.

– Nawet prze­krę­co­ne słów­ka i wy­pa­czo­ne zna­cze­nia – żar­tu­je z Gniew­ka, głasz­cząc przy tym pęcz­nie­ją­cy brzuch.

Wciąż prze­cha­dza się po la­sach, ale nie tak da­le­ko i nie tak szyb­ko.

 

***

 

Po do­żyn­kach, gdy noc znów wy­gry­wa z dniem, jeleń wpada we wnyki w sta­rych knie­jach nad stru­mie­niem. Ryk zwie­rzę­cia roz­bi­ja się o korę drzew, roz­pły­wa jak po­ran­ne mgły mię­dzy pa­gór­ka­mi, ale ptaki niosą wieść dalej i Gniew­ko zo­sta­wia ob­lu­bie­ni­cę.

Jest na czas.

Do­rod­ny byk leży z po­kracz­nie wy­krę­co­ny­mi no­ga­mi. Gdy za­uwa­ża męż­czy­znę, staje na trzech no­gach, z czwar­tą uwię­zio­ną w me­ta­lo­wych si­dłach. Jest gotów do walki, i gdyby tylko mógł, wziął­by Gniew­ka na tyki.

A ten za­czy­na śpie­wać, na co jeleń kręci głową, jakby pró­bo­wał po­wie­dzieć, że Gniew­ko myli słowa. Wtedy męż­czy­zna śpie­wa jesz­cze gło­śniej, bo pa­mię­ta, co mó­wi­ła Liśna. Zwie­rzę w końcu po­kor­nie­je i po­zwa­la do sie­bie po­dejść. Ani drgnie przy roz­wie­ra­niu me­ta­lo­wych szczęk. Kość jest cała, więc może odejść. Jeśli nie spo­tka wil­ków, noga wygoi się i zwie­rzę prze­ży­je zimę.

Ktoś chrzą­ka.

– Twoje idee to mój głód. – Ja­ro­szek nie szczę­dzi jadu w każ­dej gło­sce.

Nie pod­cho­dzi bli­żej.

– Wszyst­ko, o coś wal­czył – kon­ty­nu­uje – po­grą­ży­łeś w jej al­ko­wie, grzesz­ni­ku. Bory ga­da­ją, żeś bę­kar­ta spło­dził z tą ga­dzią wiedź­mą.

Za­wie­sza głos, jakby od­po­wie­dzi ocze­ki­wał, ale Gniew­ko nie ma po­my­słu, co mógł­by po­wie­dzieć, a ję­zy­ka na darmo od­wykł uży­wać.

– Wy­ba­czam ci – mówi Ja­ro­szek. – W imię Ojca i Syna, wy­ba­czam ci, synu. I tę po­twarz na wio­snę i tego byka, tu, przed chwi­lą. Jesz­cze ura­tu­je­my twą duszę przed wiecz­ną męką.

Głos ma obo­jęt­ny, zre­zy­gno­wa­ny.

– Duszę masz ochrzczo­ną, a dzie­cię nie­ślub­ne jeno plamą na ho­no­rze bę­dzie. Jesz­cze z córą dia­bła. Oddal ją po cichu, nikt na cię nie na­sko­czy, wszak wie­dzą wszy­scy, że złe się mnoży samo. Skąd zresz­tą wia­do­me, że to twój po­miot? Nosi taką po knie­jach, a nie ma bar­dziej lu­bież­nych ponad wiedź­my.

Gniew­ko pa­trzy na pu­stel­ni­ka i myśli, że jesz­cze pół roku wcze­śniej rzu­cił­by się zmie­niać pię­ścia­mi jego zda­nie, ale znów przy­po­mi­na sobie, że nie zna­cze­nie słów jest ważne, a skąd są czer­pa­ne. Dla­te­go od­wra­ca się i od­cho­dzi z pod­nie­sio­ną głową. Idzie śla­dem je­le­nia, ale nie­spiesz­nie, bo nie chce go do­go­nić. Chce tylko Ja­rosz­ko­wi po­ka­zać. Uśmie­cha się na myśl, że dawno już nic na sobie nie nosi.

 

***

 

Choć Gniew­ko wra­sta w las jak grzyb­nia, gdy przy­cho­dzi czas roz­wią­za­nia, chce biec po aku­szer­kę. Ma też myśli, by wziąć Liśnę w ob­ję­cia i iść do wsi, gdzie zna­la­zła­by się izba dla ro­dzą­cej i ktoś, kto by po­mógł.

– Nie ma tam dla nas miej­sca – mówi mię­dzy skur­cza­mi.

I pod ko­niec grud­nia rodzi córkę w naj­więk­szej kom­na­cie świa­ta – oko­lo­nej lasem i skle­pio­nej nie­bem.

Pierw­sze co dzie­cię widzi, to gwiaz­dy mroź­nej nocy. A gdy matka tuli ją do pier­si, gdy oj­ciec skła­da po­ca­łu­nek na wciąż brud­nej od krwi głów­ce, czuje, że nie musi już wal­czyć i teraz może się roz­pła­kać.

Na ten głos przy­cho­dzą leśne stwo­ry oddać po­kłon córce lasu i zło­żyć dary.

Do­sta­je imię Ka­li­na.

 

***

 

Dąb nijak nie do­ra­sta do swego imie­nia. Mimo pięt­na­stu wio­sen jest tylko cher­la­wym, zgar­bio­nym chłop­cem, któ­re­mu oj­ciec dał imię godne pier­wo­rod­ne­go, ale od tam­tej pory wie­lo­krot­nie po­wta­rzał, że zmie­nił­by je na „Zawód”. Czego chło­pak nie robi, nie za­do­wa­la ro­dzi­cie­la, ale pró­bu­je wciąż i wciąż, a że praca po­zwa­la o wielu rze­czach za­po­mnieć, to ha­ru­je od świtu do nocy. A zimą nawet dłu­żej, bo krowy wo­ła­ją na do­je­nie, zanim jesz­cze wzej­dzie pierw­szy brzask na ho­ry­zon­cie.

Gdy gru­dzień skuwa ka­łu­że w obej­ściu, a biały puch otula oko­li­cę, Dąb wy­cho­dzi na mroź­ną noc po­sre­brzo­ną księ­ży­cem. Jest nie­wy­spa­ny, wstał chyba wcze­śniej niż zwy­kle, bo obu­dził go uja­da­ją­cy we wsi pies. Prze­klę­te bydle. Chło­pak idzie z ocza­mi wle­pio­ny­mi w czub­ki butów, pa­trzy, jak za­pa­da­ją się w śnie­gu.

I nagle staje. Przez plecy prze­cho­dzą mu dresz­cze. Ta­kich śla­dów jesz­cze nie wi­dział. Trój­pal­cza­ste, nieco więk­sze od ludz­kich. Mruży oczy. Na prze­dzie każ­de­go jesz­cze dziw­na zadra jakby zro­bio­na wy­sta­ją­cym pa­zu­rem.

Bie­gnie z po­wro­tem do domu, gdzie śpią ro­dzi­ce, dwóch braci i dwie sio­stry.

– Tatko, tatko!

Wbie­ga do izby, do­pa­da ojca, po­trzą­sa nim i ucie­ka na dwa kroki, uni­ka­jąc pię­ści.

– Tatko, tatko! Jakiś zwierz dziw­ny przez po­dwó­rze prze­szedł!

Umyka przed pie­klą­cym się ojcem, a robią przy tym taki hałas, że na ze­wnątrz wy­cho­dzą też są­sie­dzi z lewej i pra­wej.

Nad śla­da­mi po­chy­la się zrazu pię­ciu chło­pa, ale wkrót­ce scho­dzi się pół wsi.

– Mój to Dąb wy­tro­pił ga­dzi­nę! Nie­chyb­nie smok! – woła oj­ciec, kle­piąc Dęba po ra­mie­niu, jak nigdy wcze­śniej.

– Smok – po­wta­rza jeden.

– „A przyj­dzie po­stać w smo­czej skó­rze i wnet zbawi uci­śnio­nych przed złym panem”.

– Nad­cho­dzi zba­wi­ciel! – krzy­czy inny.

Nie­wy­spa­ni pa­trzą na smo­cze ślady i serca im rosną na wspo­mnie­nie dni pańsz­czyź­nia­nych, od któ­rych wkrót­ce przyj­dzie wy­ba­wie­nie.

Tylko jeden Dąb myśli, że piąty rok mija, jak lu­dzie smoka na skra­ju lasu wi­du­ją i strasz­nie długo mu ze­szło, by dojść do wsi.

 

***

 

Na maj­da­nie rej­wach, jak to w dzień tar­go­wy. Worki mąki, rzepy, mar­chwi i ziem­nia­ków prze­cho­dzą z rąk do rąk, chło­pi ważą w rę­kach plony i pró­bu­ją zbić cenę naj­mniej­szą choć­by gru­złą.

Widzą smoka, ale nic nie mówią. Choć wy­cze­ki­wa­ny, nie pa­su­je do tła, do co­dzien­no­ści i gdy tak idzie przez tłum, głosy wię­zną w gar­dłach, za­sty­ga­ją targi o ja­rzy­ny. Piąty rok mija, jak wi­du­ją ślady gada w obej­ściach, ale nikt nigdy świad­kiem nie był, jak smok owe od­ci­ski zo­sta­wia. A teraz bez­ce­re­mo­nial­nie, jakby cho­dził tak każ­de­go ranka, kro­czy nie wia­do­mo skąd na sam śro­dek maj­da­nu. Musem zwy­kła to hucpa, igrasz­ki świa­tła z ocza­mi, czy inne figle; wia­do­mo, że smok praw­dzi­wy być tu – w samym środ­ku wsi – nie może.

Stwór nie jest gibki, nie ma smu­kłe­go ciała, a skóra wisi na nim fał­da­mi. Staje obok stud­ni i od­zy­wa się gło­sem pły­ną­cym jakby z wnę­trza.

– Nie ma zba­wie­nia bez po­świę­ce­nia.

Do­pie­ro teraz wszy­scy po­zwa­la­ją smo­ko­wi za­ist­nieć wśród kra­mów i wozów dra­bi­nia­stych, gro­ma­dząc się wokół z otwar­ty­mi ser­ca­mi.

– Lata jesz­cze miną, nim przej­dzie wszyst­ko, co złe, ale biada temu, co na­dzie­ję stra­ci…

Chło­pi mil­czą, a żony uci­sza­ją.

Po­stać ma bez wąt­pie­nia smo­czą skórę, mówi jak pro­rok, gło­sem z sa­mych trze­wi, a szla­chec­cy źli pa­no­wie od lat za­ci­ska­ją im pasa – wszyst­ko wy­pisz wy­ma­luj jako się rze­kło w prze­po­wied­ni.

Gad roz­pra­wia długo, cza­sem o rze­czach trud­nych, ale mówi do ogółu i każdy sam ro­zu­mie, że są szcze­gól­ne przy­pad­ki, więc nie lza wszyst­kie­go brać do sie­bie.

Nie koń­czy żad­nym mo­ra­łem, a jakby urywa w pół wy­po­wie­dzi. Tylko za­strze­ga, żeby nikt za nim nie szedł, toteż który chłop ma, syna po­sy­ła na prze­szpie­gi za po­kracz­nym stwo­rem. Tego sa­me­go dnia wszyst­kie wsie wie­dzą, gdzie smoka szu­kać.

Jeden bąka pod nosem, że w tej cha­cie chyba pu­stel­nik jakiś miesz­kał, ale tej samej nocy wzię­ła go za­kaź­ni­ca i wkrót­ce zmarł. Chło­pi głupi nie są i znaki po­tra­fią czy­tać.

 

***

 

Mija rok, a krowy muczą, jak mu­cza­ły. Dąb siada na zydlu, opie­ra głowę o wzdę­ty brzuch zwie­rzę­cia i ści­ska wy­mio­na. W noz­drza wpada mu zgni­ły odór. Wkła­da nos do wia­dra i szyb­ko od­wra­ca się, po­wstrzy­mu­jąc wy­mio­ty.

Wy­bie­ga na oświe­tlo­ne przed­świ­tem po­dwó­rze i wy­le­wa mleko na śnieg. W bia­łym puchu po­ja­wia­ją się szkar­łat­ne plamy.

– Tatko, tatko! – woła i wy­cią­ga ro­dzi­cie­la spod pie­rzy­ny.

Oj­ciec oglą­da plamy, potem każe przy nim wy­do­ić wciąż mu­czą­ce krowy. Pró­bu­ją z wszyst­ki­mi, za­wsze leci czer­wo­na­wy płyn. Krwa­we mleko. Nie­chyb­nie ktoś klą­twę na trzo­dę rzu­cił.

Dąb idzie za ojcem na po­dwó­rze, szu­ka­ją śla­dów w bia­łym puchu i in­nych tro­pów. W końcu znaj­du­ją, tak stwier­dza oj­ciec: z ganku swo­jej chaty ob­ser­wu­je ich są­siad, par­szy­wy Mły­nar­czyk. Nie­gdyś czło­wiek do rany przy­łóż, odkąd syn mu ni stąd, ni zowąd znik­nął, ste­try­czał i zdzia­dział. Kto jeśli nie taki zgryź­li­wiec czar mógł rzu­cić?

 

***

 

Po trzech dniach do­je­nia krwa­we­go mleka i zno­sze­nia po­gar­dli­wych spoj­rzeń Mły­nar­czy­ka, oj­ciec mówi do Dęba:

– Masz dwa fe­ni­gi, pój­dziesz do smoka i po­wiesz, że jeden jest za zdję­cie klą­twy, a drugi, żeby ta­ko­wą rzu­cić na Mły­nar­czy­ków. Niech im kury prze­sta­ną nieść albo koń niech się ochwa­ci.

Dąb nigdy na oczy nie wi­dział ta­kiej for­tu­ny, więc ob­ra­ca w dłoni mo­ne­ty i pa­trzy, jak skrzy się na nich zi­mo­we słoń­ce.

Wraca tego sa­me­go dnia, pe­wien, że mu oj­ciec zmyje głowę, bo znów nic nie zdzia­łał.

– Smok wy­py­tał o wszyst­ko: o klą­twę, o naszą ro­dzi­nę, o Mły­nar­czy­ków; i mówi, że proś­bę speł­ni, tylko żeby Ankę i Ulę przy­słać.

– A fe­ni­gi?

– Jed­ne­go wziął, mówi, że dru­gie­go niech dziew­czy­ny przy­nio­są.

Oj­ciec pry­cha, syczy i war­czy. Za­ci­ska pię­ści, ale na szczę­ście za­miast Dę­bo­wi po twa­rzy, wy­ma­chu­je nimi w stro­nę Mły­nar­czy­ka, który wciąż stoi na ganku z par­szy­wym uśmie­chem.

 

***

 

Do­pie­ro trze­cie­go dnia po­sy­ła swe je­dy­ne córki w ślady Dęba. Szcze­bio­tli­wa Ania i re­zo­lut­na Ula przyj­mu­ją oj­cow­skie po­ca­łun­ki i za­pew­nie­nie, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Wra­ca­ją po zmierz­chu i od tam­tej pory już nie są takie same. W oczach próż­no szu­kać iskier, a na ustach uśmie­chów. Nie­wie­le mówią. Oj­ciec wy­cią­ga si­wu­chę, siada w kącie ple­ca­mi do izby i pije.

Na­stęp­ne­go ranka z kro­wich wy­mion leci mleko białe jak śnieg, o słod­kim za­pa­chu, za któ­rym Dąb tę­sk­nił. Oj­ciec przy­ka­zu­je, żeby Mły­nar­czy­ko­wi nie dać po­znać, że klą­twa ode­gna­na, więc chło­pak nosi pełne wia­dra na około, wy­cho­dząc tyłem obory i po­da­jąc je przez okno.

Przy na­stęp­nej pełni Mły­nar­czyk za­bi­ja ochwa­co­ne­go konia.

 

***

 

Mi­ja­ją lata, a Anka i Ula wciąż cho­dzą zdej­mo­wać klą­twy do smoka. Oj­ciec nie ma już serca pro­sić o rzu­ce­nie ja­kiejś na Mły­nar­czy­ka, ale córki chyba wie­dzą, co trze­ba im czy­nić i cza­sem same wy­my­śla­ją nie­szczę­ścia, które mają spaść na są­sia­da.

We wsi wszy­scy mówią, jaki to smok dobry w od­czy­nia­niu uro­ków, ale mło­dych dziew­czyn na maj­da­nie już się nie wi­du­je. Po­zni­ka­ły, po­cho­wa­ły się w cha­tach.

Smok przy­cho­dzi co trze­cią peł­nię, mówi o tym, że przyj­dzie wy­ba­wie­nie i ani się obej­rzą, a miną złe dni i na­sta­nie czas wiecz­nej ra­do­ści. Za ofia­ro­wa­ne dary dzię­ku­je i mówi, że nie trze­ba było.

 

***

 

Gniew­ko wie, że nie po­wi­nien już tak tulić córki, bo bli­żej jej do mło­dej damy, niźli nie­mow­lę­cia, ale nie może się po­wstrzy­mać, szcze­gól­nie gdy ta za­czy­na śpie­wać. Głos ma jak matka.

Męż­czy­zna bie­rze Ka­li­nę na ręce, przy­kła­da dłoń do dłoni i ob­ser­wu­je, jak jego skóra przy­bie­ra łu­sko­wa­tą fak­tu­rę, która znika, gdy tylko Gniew­ko wy­pu­ści swój naj­cen­niej­szy skarb.

A wy­pusz­czać musi coraz czę­ściej. Liśna koi jego roz­ter­ki i śpie­wa, a w jej pie­śniach mowa jest o wol­no­ści, gniaz­dach i pta­kach.

 

***

 

Zba­wie­nie nie przy­cho­dzi jesz­cze przez na­stęp­ną de­ka­dę. Smok za­cho­dzi do wsi już tylko raz w roku, na Świę­ty Jan, ale trze­ba było roz­pla­no­wać wi­zy­ty chłop­skich cór, żeby się nie na­kła­da­ły. Mły­nar­czy­ków­na cho­dzi­ła trzy dni po pełni, Anka z Ulką w nów. Oj­ciec już nie prosi o klą­twy, tylko żeby ode­gnać zło, co się raz po raz za­lę­ga w obo­rze, kur­ni­ku, spi­żar­ni, czy głów­nej izbie.

Smok mówi, że to przez wiel­kich panów, co sil­nych chło­pów ze wsi za­bie­ra­ją, żeby na pań­skim polu pra­co­wa­li i wtedy licho z lasu idzie. Wszy­scy na maj­da­nie ki­wa­ją gło­wa­mi, zło­rze­cząc na próż­ną szlach­tę i ich rę­baj­łów, któ­rzy po wsiach jeż­dżą.

Tylko jeden Dąb stoi da­le­ko, za­ci­ska pię­ści, pa­trzy wil­kiem i sapie, choć z wą­tłej pier­si nie­wie­le może wy­sa­pać.

Roz­cho­dzą się lu­dzie do domów, a chło­pak idzie śla­dem smoka. Wie, gdzie miesz­ka i wie, że dziś nikt do niego nie zaj­dzie, to je­dy­na taka oka­zja w roku.

Szyb­ko się orien­tu­je, że coś jest nie tak. Smok miast iść pro­sto do swo­jej chaty, klu­czy mię­dzy drze­wa­mi, to bro­dzi w bło­cie, to ska­cze przez wy­kro­ty. Dąb nie na­dą­ża i wkrót­ce zo­sta­je sam. Nie wie, gdzie jest. Klnie na gada i od­gra­ża się, że mu kości po­ra­chu­je, ale krzy­czy bar­dziej po to, by za­głu­szyć wła­sny strach przed nocą w nie­zna­nym lesie.

Przy­cho­dzi zmierzch, sza­rość za­gar­nia i przy­kry­wa czerw­co­wą zie­leń, a las niby cich­nie, tylko raz po raz od­zy­wa się zła­ma­ną ga­łę­zią, pta­sim śpie­wem czy gar­dło­wym wark­nię­ciem. Trud­no zmru­żyć oko. Dąb kuli się pod strze­li­stą sosną i wzdry­ga na każdy od­głos nocy, ale po pół­no­cy z od­da­li sły­szy śpiew. Nie po­zna­je słów, ale ro­zu­mie, że to o od­waż­nym i szla­chet­nym sercu.

 

***

 

Budzi go po­twor­ny wrzask.

Do lasu zaj­rzał już świt, ale mię­dzy drze­wa­mi wciąż snują się mgły. Dąb idzie za gło­sem, chwi­lę błą­dzi, bo echo płata mu figle, ale w końcu wy­cho­dzi na nie­wiel­ką po­la­nę, na któ­rej szar­pie się i wyje wnie­bo­gło­sy smok.

Nie ten, co do wsi za­cho­dzi. Tam­ten ma łuski czar­ne, ale jakby wy­pło­wia­łe od słoń­ca, a na tym lśnią so­czy­stą zie­le­nią, ja­kiej nie po­wsty­dzi­ła­by się młoda trawa na wio­snę.

Dąb do­strze­ga, że jedna z nóg smoka uwię­zio­na jest we wny­kach, chwi­lę myśli i do­cho­dzi do wnio­sku, że łuski musem zmie­nia­ją kolor w za­leż­no­ści od pory dnia, wszak smok nigdy we wsi nie był o tak wcze­snej porze.

Wy­cią­ga zza paska sie­kier­kę, wy­rwa­ną z pnia, na któ­rym oj­ciec zwykł rąbać drew­no i bie­gnie na stwo­ra. Ryczy wście­kle jak niedź­wiedź i jest za­że­no­wa­ny, że nie ma w tej sce­nie za grosz pa­to­su, o któ­rym ma­rzył, gdy wy­obra­żał sobie try­umf nad złym. Mimo to szar­żu­je dalej i już zaraz, już za chwi­lecz­kę wbije ostrze mię­dzy oczy be­stii.

Kilka kro­ków przed stwo­rem znów sły­szy pieśń, która utu­li­ła go do snu. Za­trzy­mu­je się tak, że smok py­skiem sięga na trzy stopy od nóg Dęba. Chło­pak milk­nie. Cały las mil­czy wobec tej me­lo­dii.

Dąb siada na mchu, smok kła­dzie głowę przed nim i wy­glą­da­ją jak para za­ko­cha­nych, wpa­trzo­nych w sie­bie ma­śla­ny­mi ocza­mi.

Spo­mię­dzy drzew wy­cho­dzi Ka­li­na i siada obok nich tak, że jedną rękę kła­dzie na gło­wie zwie­rzę­cia, a drugą na ko­la­nie męż­czy­zny. Jej usta prze­sta­ją się po­ru­szać, ale me­lo­dia wciąż brzmi, a po­wie­trze wokół pach­nie kmin­kiem i ty­mian­kiem.

– Po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy, Dębie.

– Tak, pani!

Dziew­czę po­ka­zu­je wnyki i wszyst­ko jest już jasne. Uwol­nio­ny smok wsta­je i pod­cho­dzi do wy­ba­wi­cie­li, łasi się jak kot, a Dąb kon­sta­tu­je, że łuski są przy­jem­nie cie­płe i gład­kie, i pach­ną mio­dem i zio­ła­mi. W końcu zwie­rzę ucho­dzi w las.

– To nie ty roz­sta­wi­łeś sidła – od­zy­wa się Ka­li­na. – Cze­góż chcia­łeś od syna lasu?

– Ja… ja…

Dąb pró­bu­je sobie przy­po­mnieć, skąd się tu wziął, a prze­szłość wy­da­je mu się mgli­sta, jakby szedł tu pi­ja­ny, z le­d­wie otwar­ty­mi ocza­mi.

– Smok. – Przy­po­mi­na sobie. – Od lat do wsi za­cho­dzi i mąci lu­dziom w gło­wach. Chcia­łem go…

– Ten smok? – prze­ry­wa Ka­li­na.

Dąb milk­nie.

– Nie – mówi po chwi­li. – Tam­ten jest czar­ny, wy­pło­wia­ły i cho­dzi jak czło­wiek i… zły jest.

– Zły czło­wiek. Chcia­łeś zro­bić mu krzyw­dę?

Męż­czy­zna znów milk­nie, bo pieśń o mi­ło­ści wciąż wy­brzmie­wa mu w gło­wie.

– On nas okra­dał, na­pusz­czał ludzi na sie­bie, córki… plu­ga­wił, zba­ła­mu­cił wszyst­kich, obie­cy­wał zba­wie­nie, które…

Ka­li­na kła­dzie mu palec na ustach, a pieśń w jego gło­wie milk­nie.

– Zły czło­wiek. Za­pro­wa­dzę cię, ale…

Dąb nie do­wia­du­je się, co ma być po „ale”, ale nie pyta, tylko pró­bu­je na­dą­żyć za żwawo prze­my­ka­ją­cą mię­dzy drze­wa­mi dziew­czy­ną.

 

***

 

Po­zna­je chatę smoka – był w niej przed laty. Nie­wie­le się zmie­ni­ła, może tylko tro­chę bar­dziej ob­ro­sła mchem.

Ka­li­na staje na skra­ju po­la­ny i pa­trzy py­ta­ją­co, Dąb już ma ją minąć w szar­ży na smo­czy dom, ale dziew­czy­na za­czy­na śpie­wać, a śpiew córy lasu za­wsze mier­zi Złego Czło­wie­ka. Z drzwi chaty wy­cho­dzi Ja­ro­szek.

– Prze­klę­ty po­miot, czar­ciej wiedź­my i przy­głu­pie­go ba­ra­na! Won mi stąd!

W ręku ma my­śliw­ski nóż, a na ustach pianę. Naj­pierw macha ostrzem, jakby od­ga­niał muchę, ale wi­dząc, że na Ka­li­nie nie robi żad­ne­go wra­że­nia, sta­wia kilka rap­tow­nych kro­ków w jej stro­nę. Dziew­czyn­ka ani drgnie. Wtedy pu­stel­nik rusza do na­tar­cia w akom­pa­nia­men­cie bo­jo­wych okrzy­ków, bę­dą­cych skrzy­żo­wa­niem ryków je­le­nia i niedź­wie­dzia. I już cała trój­ka wie, że jest za późno. Ja­ro­szek nie może się już za­trzy­mać, bo wia­do­mym by było, że stchó­rzył, a Ka­li­na nie ma jak uciec spod błysz­czą­ce­go ostrza.

Wtedy dziew­czy­na kie­ru­je swą pieśń na agre­so­ra, który jakby wbiegł w bagno – roz­pacz­li­wie robi ko­lej­ne kroki, ale nogi ugi­na­ją się pod nim i wkrót­ce leży u stóp Ka­li­ny i słu­cha. I pła­cze. Bo pieśń jest o od­rzu­ce­niu, o sa­mot­no­ści i o na­dziei, które roz­brzmie­wa­ją mu w gło­wie, sercu i trze­wiach. Kuli się na czerw­co­wej tra­wie, a łzy ciek­ną mu po po­licz­kach. Dziew­czyn­ka klęka i kła­dzie mu dłoń na skro­ni, głasz­cze po wło­sach i za­czy­na śpie­wać ina­czej: o mi­ło­ści i zro­zu­mie­niu. Śpie­wa, do­pó­ki rosły męż­czy­zna nie za­sy­pia, raz po raz po­cią­ga­jąc nosem.

Wilki nie przy­cho­dzą.

Ka­li­na nie prze­ry­wa kon­cer­tu, idzie do chaty pu­stel­ni­ka. Tam otwie­ra skrzy­nię z mo­sięż­ny­mi oku­cia­mi, w któ­rej znaj­du­je smo­czą skórę o czar­nej wy­pło­wia­łej bar­wie. Cią­gnie ją za sobą, gdy wy­cho­dzi z chaty, mija śpią­ce­go Ja­rosz­ka, potem Dęba. Sku­bie, i łuska po łusce, wy­rzu­ca za sie­bie.

Dąb trzeź­wie­je i już ma pu­ścić się za dziew­czy­ną, gdy pa­trzy przez ramię na chatę pu­stel­ni­ka. Po­sta­rza­ła się tak, że dach le­d­wie ugina się pod wła­snym cię­ża­rem, a okien­ni­ce krzy­wią się na prze­rdze­wia­łych za­wia­sach.

– Pani! – krzy­czy za Ka­li­ną.

Do­ga­nia za­nu­rzo­ną w łu­ska­niu smo­czej skóry dziew­czy­nę.

– Pani, mus go uka­rać za te wszyst­kie pod­ło­ści, a nie zo­sta­wiać śpią­cym.

Łuska po łusce wy­pa­da z drob­nych pal­ców smo­czej pie­śniar­ki.

– Nie, Dębie, to nie taka bajka.

– Ale prze­cie znów za­bi­je smoka, oskó­ru­je, wy­gar­bu­je i zaj­dzie do wsi gło­sić puste mak­sy­my pełne po­gar­dy.

Na te słowa Ka­li­na staje na wprost Dęba i choć sporo niż­sza, to jakby z góry pa­trzy.

– Śpie­wa­łeś kie­dyś pro­sto z serca?

Chło­pak kręci głową, wszak w ogóle nigdy nie śpie­wał.

– Serce masz dobre, czy­ste. To czuć.

Dąb niby za­sta­na­wia się, skąd tak młode dziew­czę może wie­dzieć takie rze­czy, ale prze­cież widzi, że wy­szła z lasu i do niego na­le­ży. Praw­dzi­wa mą­drość przy­cho­dzi z na­tu­ry.

– Jesz­cze raz zo­ba­czysz Złego Czło­wie­ka w smo­czej skó­rze, za­śpie­wasz mu o od­rzu­ce­niu, nie­zro­zu­mie­niu i po­gar­dzie. Zro­zu­mie. „Zło do­brem zwy­cię­żaj”, ma­wiał.

Dąb nie wszyst­ko ro­zu­mie, szcze­gól­nie to, jak kłam­ca miał­by pod­dać się wła­snym kłam­stwom, ale wie­rzy w moc pie­śni, bo Ka­li­na znów śpie­wa.

O wy­ba­cze­niu i no­wych cza­sach.

 

***

 

Odtąd Dąb sypia po­śród gra­bów i buków, ale świ­tem wraca, by doić krowy i pra­co­wać na roli. Nie od­cho­dzi za da­le­ko od wsi, byle tylko móc sły­szeć pie­śni lasu.

Czeka.

Może kie­dyś po­pro­si Ka­li­nę, by śpie­wa­ła dla niego. Teraz wy­star­cza mu woń anyżu, ty­mian­ku i ja­łow­ca; pieśń i świa­do­mość, że gdzieś tam jest dziew­czy­na, która mi­ło­ścią po­ko­na­ła złego pana.

Koniec

Komentarze

Toż to pra­wie saga, dwa po­ko­le­nia ludzi i smo­ków :)

 

Naj­bar­dziej po­do­ba­ły mi się:

– opisy Liśny

– su­ge­styw­nie od­da­na fa­scy­na­cja Gniew­ka bo­ha­ter­ką

– pa­trzą­ce kwiat­ki – trosz­kę jak kadr z ra­dziec­kie­go filmu (tam by­wa­ły głów­nie brzo­zy), ale i tak zgrab­ne :)

– licz­ne me­ta­fo­ry, bu­du­ją­ce kli­mat opo­wia­da­nia

– na wskroś sło­wiań­ski świat, pięk­nie zbu­do­wa­ny i przy­stęp­ny dla czy­tel­ni­ka

– magia uno­szą­ca się mię­dzy wier­sza­mi

– czar­ny cha­rak­ter (lub czar­no-sza­ry) opi­sa­ny w prze­ko­nu­ją­cy spo­sób, łącz­nie ze ścież­ką, która go do tej czer­ni za­pro­wa­dzi­ła.

– lo­gicz­nie skon­stru­owa­na fa­bu­ła, dzię­ki czemu nie po­gu­bi­łem się ani razu, mimo póź­nej pory czy­ta­nia

 

Fe­le­rów nie zna­la­złem.

 

Cześć, Ma­rza­nie

 

Nie wiem jak od­po­wie­dzieć, bo czy­tać takie ko­men­ta­rze jest bar­dzo miło ;) tym bar­dziej, że 

Fe­le­rów nie zna­la­złem.

Cie­szę się z ta­kie­go od­bio­ru, szcze­gól­nie że na nie­któ­rych wy­mie­nio­nych przez Cie­bie aspek­tach bar­dzo mi za­le­ża­ło.

Dzię­ku­ję za ko­men­tarz, lek­tu­rę i klika!

 

Po­zdrów­ka!

Nie za­bi­ja­my pie­sków w opo­wia­da­niach. Nigdy.

Witaj. :)

 

Wąt­pli­wo­ści pod­czas czy­ta­nia (za­wsze – tylko do prze­my­śle­nia):

Idzie w jego stro­nę krzep­ki męż­czy­zna. Pod jego bu­cio­ra­mi trza­ska chrust i ugi­na­ją się źdźbła. – po­wtó­rze­nie?

– Nie mi wra­cać, skąd przy­sze­dłem. – jeśli on tu za­prze­cza, to – prze­ci­nek po „nie”?

… ale je­dy­ne (prze­ci­nek?) czym może ze smo­kiem wal­czyć (i tu?) to wy­stru­ga­ny łuk z cię­ci­wą z koń­skie­go wło­sia, dwie strza­ły ze ster­czą­cym pie­rzem i kozik, któ­rym za­wsze ścina nóżki pod­grzyb­kom.

Cza­sem sły­szy ją gdzieś da­le­ko, ale zanim zdoła do niej dojść, ta ucho­dzi gdzieś w knie­je i chło­pak tylko opie­ra się o drze­wa i za­ci­ska dło­nie w pię­ści, bo znów zo­sta­je sam, je­dy­nie ze wspo­mnie­niem tań­czą­cych po ciele wło­sów. – po­wtó­rze­nie?

– Nie ma ra­tun­ku, za­cza­ro­wa­nyś, w imię Ojca i Syna – krzy­czy Ja­ro­szek i od­py­cha chło­pa­ka. – wy­krzyk­nik przy krzy­ku?

Smok mówi, że to przez wiel­kich panów, co sil­nych chło­pów ze wsi za­bie­ra, żeby na pań­skim polu pra­co­wa­li i wtedy licho z lasu idzie. – za­bie­ra­ją?

… w końcu wy­cho­dzi na nie­wiel­ką po­la­nę, na któ­rej szar­pie się i wyje w nie­bo­gło­sy smok. – razem?

 

Prze­pięk­ny na­strój stwo­rzy­łeś, baśń jest na­praw­dę uj­mu­ją­ca, brawa. :) I do tego taki dra­ma­tyzm! :) Za­ska­ku­ją­ce za­koń­cze­nie. :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie, klik, po­wo­dze­nia w kon­kur­sie. :) 

Edit, Myślę, że ktoś mą­drzej­szy ode mnie po­wi­nien tu jesz­cze zer­k­nąć, bo tekst zde­cy­do­wa­nie za­pa­da w pa­mięć. :) Kli­kam zatem drugi raz, po­wo­dze­nia, trzy­mam kciu­ki za Piór­ko. :)

Pe­cu­nia non olet

bie­gnie za dziew­czy­ną, ale nie wie(+,) co po­wie­dzieć.

Nic Gniew­ko nie mówi, tylko płoni się(-,) jak pod­lotka.

pod­lo­tek

Przez mo­ment widzi przed ocza­mi całą po­dróż, jaką odbył od wyj­ścia z wio­ski, przez po­bi­cie Ja­rosz­ka i przy­sta­nie do Liśny, aż do teraz(+,) gdy jest już pra­wie taki jak ona.

Gniew­ko póki co zna tylko kilka pie­śni.

A tego po­dob­no nawet po­tocz­nie nie przy­stoi uży­wać.

Kto jak nie taki zgryź­li­wiec czar mógł rzu­cić?

nie­śmia­ło pro­po­nu­ję “jeśli” za­miast “jak”.

Wie(+,) gdzie miesz­ka i wie, że dziś nikt do niego nie zaj­dzie, to je­dy­na taka oka­zja w roku.

Przy­cho­dzi zmierzch, sza­rość za­gar­nia i przy­kry­wa czerw­co­wą zie­leń, a las niby cich­nie, tylko raz po raz od­zy­wa się zła­ma­ną ga­łę­zią, pta­sim śpie­wem(-,) czy gar­dło­wym wark­nię­ciem.

znaj­du­je smo­czą skórę o czar­nej(-,) wy­pło­wia­łej bar­wie.

Ale naj­bar­dziej Gniew­ko lubi, gdy Liśna śpie­wa. My­ślał, że śpie­wa tylko umie­ra­ją­cym zwie­rzę­tom, a wy­cho­dzi na to, że śpie­wa, gdy ma na­stro­je: na­strój zły, na­strój dobry, na­strój me­lan­cho­lij­ny, ra­do­sny, re­flek­syj­ny, a naj­pięk­niej śpie­wa, gdy pa­trzy na niego.

Cie­ka­wa baśń, Kro­ku­sie. Czy­ta­łam z za­in­te­re­so­wa­niem. Po­do­ba­ło mi się ze­sta­wie­nie życia wiej­skie­go z magią leśną. Na­strój, który stwo­rzy­łeś zo­sta­je z czy­tel­ni­kiem jesz­cze na chwi­lę po za­koń­cze­niu lek­tu­ry. Tro­chę boli brak kary dla zło­czyń­cy, przy­dał­by się cho­ciaż jakiś sa­mo­sąd ;)

Uj­mu­ją­cy w opo­wia­da­niu jest także jego sub­tel­ny, spo­koj­ny cha­rak­ter oraz to, że z tek­stem się pły­nie, ma swój rytm.

 

Edyt­ka: Dla­cze­go pie­śni smo­cze?

Po­zdra­wiam

MG

Cześć, Bruce!

 

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za su­ge­stie tech­nicz­ne – wpro­wa­dzi­łem ;)

Cie­szę się z od­bio­ru, jak rów­nież z tego, że udało się za­sko­czyć na ko­niec.

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za lek­tu­rę, ko­men­tarz i po­dwój­ne­go klika!

 

Cześć, MGZ!

 

Rów­nież dzię­ku­ję za tech­ni­ka­lia – wpro­wa­dzi­łem. Prze­czy­ta­łem o “póki co” i aż wstyd mi lica spło­nił. Fe! Już nie będę!

Rów­nież bar­dzo się cie­szę z od­bio­ru tek­stu. Bar­dzo lubię tego typu kli­ma­ty, więc cie­szę się, że udało się za­brać Cię w ma­gicz­ny las ;)

Tro­chę boli brak kary dla zło­czyń­cy, przy­dał­by się cho­ciaż jakiś sa­mo­sąd ;)

Ro­zu­miem, ale wła­śnie tego chcia­łem unik­nąć – może ode­zwa­ły się moje pod­skór­ne po­kła­dy ide­ali­zmu ;)

Edyt­ka: Dla­cze­go pie­śni smo­cze?

Liśna i Ka­li­na mają sporo ze smo­ków, a na pewno z gadów. Są ja­kimś sta­dium po­mię­dzy czło­wie­kiem a smo­kiem, ale nie pre­cy­zo­wa­łem do­kład­nie. To mogło nie wy­brzmieć do­sta­tecz­nie w opi­sach peł­za­nia gnie­wo­szy i żmij po ciele Liśny.

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za lek­tu­rę, ko­men­tarz i klika!

 

Po­zdrów­ka

Nie za­bi­ja­my pie­sków w opo­wia­da­niach. Nigdy.

Bar­dzo zacna baśń, Kro­ku­sie.

Po raz ko­lej­ny prze­ko­na­łam się, że świet­nie opi­su­jesz magię łą­czą­cą ludzi i las, a zwłasz­cza to wszyst­ko, co dzie­je się w lesie. Szcze­gól­nie spodo­ba­ło mi się, że nie po­ka­za­łeś pew­nych zajść, a mimo to czy­tel­nik i tak wie, co wy­da­rzy­ło się na po­la­nie peł­nej kro­ku­sów, czy w cha­cie smoka.

Pięk­nie wy­śpie­wa­łeś smo­cze pie­śni.

Kro­ku­sie, wiem, że po­pra­wisz uster­ki, więc pędzę do kli­kar­ni. :)

 

…teraz opo­wia­da o doj­rza­ło­ści i mę­stwu… → …teraz opo­wia­da o doj­rza­ło­ści i mę­stwie…  

 

wtedy wiele rze­czy staje się nie­waż­nych. → …wtedy wiele rze­czy staje się nie­waż­ne

 

że to przez wiel­kich panów, co sil­nych chło­pów ze wsi za­bie­ra… – Czy tu aby nie miało być: …że to przez wiel­kich panów, co sil­nych chło­pów ze wsi za­bie­ra­ją… Lub: …że to przez wiel­kie­go pana, co sil­nych chło­pów ze wsi za­bie­ra… 

 

szar­pie się i wyje w nie­bo­gło­sy smok. → …szar­pie się i wyje wnie­bo­gło­sy smok.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­wo­dze­nia, po­zdra­wiam i dzię­ku­ję za wra­że­nia oraz tak prze­pięk­ny na­strój opo­wie­ści. :) 

Pe­cu­nia non olet

Kro­ku­sie, lubię takie ba­śnie. Może za­cho­wa­łem w sobie coś z dziec­ka, a może dzie­cin­nie­ję. Pły­ną­łem przez baśń uno­szo­ny przez pie­śni smo­cze śpie­wa­ne przez Li­śnię, a potem Ka­li­nę. Myślę. że nie­po­trzeb­nie za­strze­głeś w przed­mo­wie, że smoki, to dla przy­cią­gnię­cia pu­bli­ki. Nie wy­obra­żam sobie tej baśni bez nich. I chyba można dać do czy­ta­nia taką dzie­ciom. Klik. Po­wo­dze­nia w kro­ku­sie. :)

Cześć, Reg!

 

Po­praw­ki wpro­wa­dzo­ne, ser­decz­nie dzię­ku­ję!

Bar­dzo mi miło, że się po­do­ba­ło! I tak, cza­sem le­piej nie opi­sy­wać wszyst­kie­go, nie­któ­re rze­czy dzie­ją się tylko na oczach kro­ku­sów i niech tak zo­sta­nie ;)

 

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za lek­tu­rę, ko­men­tarz i klika!

 

Cześć, Misiu!

 

Za­żar­to­wa­łem z tymi smo­ka­mi ;) wszak wia­do­mo, że każdy mi­ło­śnik fan­ta­sy smoki uwiel­biać musi ;) ale to praw­da, że są in­te­gral­ną czę­ścią po­wyż­sze­go tek­stu i żadną brzy­twą bym ich nie usu­nął.

Bar­dzo się cie­szę, że prze­pły­ną­łeś, a pie­śni dały radę Cię unieść!

 

Dzię­ku­ję za lek­tu­rę, ko­men­tarz i klika!

 

Po­zdrów­ka!

Nie za­bi­ja­my pie­sków w opo­wia­da­niach. Nigdy.

Bar­dzo pro­szę, Kro­ku­sie. Miło mi, że mo­głam się przy­dać. :)

Wie­rzę, że kro­ku­sy – i nie tylko one – będą wi­dzia­ły jesz­cze nie­jed­no i cho­ciaż zda­rze­nia te po­mi­niesz mil­cze­niem, lek­tu­ra opo­wia­dań które na­pi­szesz do­star­czy wszyst­kim czy­tel­ni­kom mnó­stwo przy­jem­no­ści i sa­mych do­brych wra­żeń. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Sko­ja­rzy­ło mi się z “Ba­śnią o wę­żo­wym sercu…” Radka Raka – dużo ele­men­tów pa­su­je.

Ład­nie na­pi­sa­ne, na­stro­jo­wo. Szko­da, że z pańsz­czy­zną jed­nak nikt chło­pom nie po­mógł. Tylko opium dla ludu wy­szło.

Ele­ment szaty bar­dzo wy­raź­ny, myślę, że ten tekst może sporo zdzia­łać w kon­kur­sie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Jak opi­sał mnie pe­wien zacny Bard: "Szysz­ko­wy Czem­pion Nie­skoń­czo­no­ści – lord lata, im­pe­ra­tor szor­tów, naj­wspa­nial­sza por­ta­lo­wa Szy­szu­nia"

Cześć, Fin­klo!

 

In­spi­ra­cja słusz­nie za­uwa­żo­na – w “Baśni o wę­żo­wym sercu” jest Sława i Mruk, któ­ry­mi rzecz jasna się in­spi­ro­wa­łem, ale czer­pa­łem rów­nież z Oswo­ić noc tego sa­me­go au­to­ra, bo, cóż tu gadać, jest moim ulu­bio­nym.

Ele­ment szaty bar­dzo wy­raź­ny, myślę, że ten tekst może sporo zdzia­łać w kon­kur­sie.

a to zo­ba­czy­my, bo prze­cie jurki też lu­dzie i swoje gusta mają. Ale nie prze­czę, że na dobre miej­sce liczę, bo na­gro­dy ni­cze­go sobie!

 

Dzię­ku­ję za lek­tu­rę i ko­men­tarz!

 

Cześć, Ce­za­ry^2

 

Do­brze Cię tu wi­dzieć, szcze­gól­nie w tak sty­lo­wym wdzian­ku!

 

Po­zdrów­ka!

Nie za­bi­ja­my pie­sków w opo­wia­da­niach. Nigdy.

Prze­czy­ta­ne. Do­brze się czy­ta­ło. Opo­wia­da­nie ma świet­ny kli­mat i na pewno za­pad­nie mi w pa­mięć. Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie!

Nowa Fantastyka