W śpiewie, który Gniewko słyszy pośród drzew, jest coś przywodzącego na myśl opowieści pomarszczonych staruch, opowiadających o syrenach wodzących marynarzy na zgubę. Wystarczy chwilę podążać za melodią, by stracić z oczu ścieżkę i rachubę czasu. Pachnie anyżem, cynamonem i goździkami i chłopak wie, że nie jest to zapach lasu, a troski i miłości. Miłości, której sam skrycie szuka, choć nie chce tego przed sobą przyznać.
Dziwi się, jak blisko podchodzi, nim ją zauważa. Ze słów pieśni, których rozróżnić nie potrafi, dowiaduje się, że zwą ją Liśną, jak również wie, że woła go po imieniu, którego nawet nie wypowiada.
Liśna siedzi na piętach, jedną ręką przytrzymując głowę sarny, drugą przesuwa od poroża, przez szyję, aż po kłąb. Patrzy na Gniewka i przystawia palec do ust. Chłopak rozumie. Staje i gapi się, jak to chłop, który widzi ni to odzianą, ni nagą kobietę. Miedziane włosy pełzają po ramionach i bawią się z jego wzrokiem, odsłaniając krągłości tak, że ani przez chwilę nie widzi wszystkiego, choć nic nie musi sobie wyobrażać.
Oczy zwierzęcia mrugają coraz wolniej, aż w końcu zamykają się, a Liśna odkłada głowę sarny na puszysty dywan mchu.
– Chodźmy. Idą wilki.
Nagle Gniewka bierze strach i czuje na ciele ukłucia wrogich spojrzeń, więc biegnie za dziewczyną, ale nie wie, co powiedzieć. Zafascynowany patrzy na oliwkową skórę Liśny, wyobraża sobie, jak ją dotyka, ciepłą i… szorstką? Nie, tak tylko się mieni w jesiennym słońcu, jakby była pokryta łuskami, ale wystarczy mrugnąć, by znów przywodziła na myśl wczesnowiosenne liście.
– Pani, przybywam, żeby…
– Wiem, po co przybywasz. – Zatrzymuje się i choć niższa od Gniewka o głowę, to jakby z góry patrzy. – Mus ci wiedzieć, że kto smoka zabije, ten przeklęty na wieki. Takie jest prawo lasu.
– Ja wiem, pani, ale…
Ale Liśna nie słucha wykrętów, tylko kluczy między pniami, przestępuje nad wykrotami i przemyka pod leszczynowymi gałęziami. Gładka-niegładka skóra miga Gniewkowi to tu, to tam, ale las jakby obłapiał go za ramiona i zwodził tak, że po chwili stoi samotnie pośród drzew i słyszy wycie wilków.
– Nie uganiaj się za wiedźmą, bo cię psiska na kłańce wezmą – mówi ochrypły głos zza pleców chłopaka. – W imię Ojca i Syna.
Między drzewami idzie krzepki mężczyzna. Pod jego buciorami trzaska chrust i uginają się źdźbła. Robi znak krzyża od zmarszczonego czoła, po czubek czarnej brody sięgającej trzeciego guzika koszuli, a potem od lewego po prawe ramię, wystające spod znoszonego serdaka.
– Ścieżkę zgubił, hę? – pyta. – Ja odprowadzę do wsi, pójdzie za mną.
– Nie mi wracać, skąd przyszedłem.
Brodacz patrzy na Gniewka ni to z pogardą, ni z ciekawością.
– Przed odrabianiem żem uciekł – podejmuje chłop po chwili. – Jaśniepany znowuż kazały robić więcej na pańskich polach, a nam mało dnia, żeby swoim się zająć. Ale ja nie z lenistwa, czy ze strachu ubiegłem, co to, to nie! Ja smoka szukam!
– Smoka? W imię Ojca i Syna, na co ci smok, obłudniku?
Gniewko odchrząkuje, staje na baczność i recytuje:
– „A przyjdzie postać w smoczej skórze i wnet zbawi uciśnionych przed złym panem”. Tako rzecze przepowiednia.
– A, to ciekawe. I szukasz smoka, żeby was wyswobodził?
Gniewko przełyka ślinę i sztywnieje jeszcze bardziej. Gdyby miał, ścisnąłby hełm pod pachą i poprawił dłoń na rękojeści miecza, ale jedyne, czym może ze smokiem walczyć, to wystrugany łuk z cięciwą z końskiego włosia, dwie strzały ze sterczącym pierzem i kozik, którym zawsze ścina nóżki podgrzybkom.
– Ja, panie, chcę zostać tym w smoczej skórze. Ino smoka mi trzeba oskórować, wygarbować i uszyć. Igłę i nici wziąłem… – recytuje, ale brodacz wybucha śmiechem.
– Szlachetny, odważny i naiwny. O takich to się jeno bajki opowiada, bo szybko giną w paszczach bestii, w imię Ojca i Syna.
Nic Gniewko nie mówi, tylko płoni się, jak podlotek.
– A niech mnie. – Kręci głową brodacz i macha ręką. – Przyda się para rąk do pracy, łatwiej nam będzie we dwóch zimę przeżyć.
– Panie, ale mi mus smoka znaleźć.
– Znajdziemy smoka, ale to na wiosnę, bo gadziny na Święty Marcin już śpią w gawrach.
– Na wiosnę – powtarza Gniewko i zwiesza głowę.
– Na wiosnę, w imię Ojca i Syna.
***
Gniewko dostaje swój siennik w chacie pustelnika Jaroszka, w zamian ma pomóc przetrwać zimowe miesiące. Gospodarza się boi, bo pewności nie ma, czy to nie czarnoksiężnik jakiś – to palcami pstryknie, a już żar w piecu się płoni, jak córka młynarza, gdy jej spódnicę wiatr podwieje; to gwizdnie i okiennice trzaskają, jakby nimi wicher majtnął, tymczasem na zewnątrz ani zefirka nie czuć.
Dni mijają na rozstawianiu wnyków i polowaniach. Pierwszego szybko się nauczył, a z drugim nigdy problemu nie miał. Pustelnik ma nikłe zapasy kapusty, ale na każdy nów i pełnię marchew i rzepę przynoszą niewiasty, których Gniewko nie poznaje, bo pewnie są z innej wsi. W zamian szukają pomocy w sprawach kobiecych, a Jaroszek widocznie obeznany również w ars medica, więc wygania chłopaka na obchód.
Gniewko nie narzeka. Mówi sobie wtedy, że szuka smoka, ale tak naprawdę nasłuchuje śpiewu Liśny pośród drzew. Czasem słyszy ją w oddali, ale zanim zdoła do niej dojść, ta uchodzi gdzieś w knieje i chłopak tylko opiera się o drzewa i zaciska dłonie w pięści, bo znów zostaje sam, jedynie ze wspomnieniem tańczących po ciele włosów.
***
Śniegi trzymają się już tylko na północnych zboczach i w najgęstszych borach, gdy Gniewko słyszy śpiew. Rzuca wszystko i jak stoi, idzie w głąb lasu, wiedziony jedynie słowami, których nie rozróżnia, ale wie, że mówią o tym, co nieuniknione, o przemijaniu i pożegnaniach. Nie widzi, że Jaroszek idzie krok w krok za nim, a szkoda, bo wiele wyczytałby z jego twarzy.
Serce Gniewka bije coraz mocniej, bo i śpiew jest coraz głośniejszy. Po takim czasie zawsze milkł i znikał gdzieś wśród drzew, a teraz trwa i brzmi coraz głośniej i głośniej.
Nie wie, co zobaczył wcześniej – pochyloną Liśnę o oliwkowej skórze, ni to okrytej płaszczem gęstych włosów, czy może rozciągnięte na ziemi cielsko o skórze zielonkawej, pokrytej łuskami, jak gad jakiś.
Gdy się orientuje, krew huczy mu w skroniach. Oto przed nim jest wszystko, o czym marzył od jesieni, a teraz widzi, że nic nie dostanie. Liśna przytrzymuje głowę zwierzęcia jedną ręką, drugą gładzi od skroni, przez kostropatą szyję, po kolce wystające z grzbietu, a robi to tak, jakby skóra gada była z jedwabiu. Z jedwabiu na pewno jest pieśń, którą Liśna wyśpiewuje, aż chłopakowi wilgotnieją kąciki oczu, choć zawsze był tym najzimniejszym z rówieśników.
– Chodź – mówi kobieta.
Gniewko posłusznie klęka obok i daje poprowadzić swoją rękę po skórze smoka. Jest jak wiosenne liście, ale głowę chłopaka zaprząta woń jałowca, anyżu i lubczyku – woń Liśny. Raz po raz podnosi na nią wzrok, ale zaraz opuszcza, przestraszony, że mogłaby to zobaczyć.
– Jeśli wciąż marzysz o zabiciu smoka, masz go przed sobą. Umiera i umierać będzie jeszcze jakiś czas. Tak odchodzą smoki.
Gniewko patrzy w oko bestii i więcej jest w tym oku sarniej niewinności niż kociej, czy nawet wilczej determinacji.
– Cierpi?
Liśna kręci głową i znów wyśpiewuje kilka słów-nie-słów.
– Zaśnie i przyjdą wilki?
– Wilki już przyszły.
Strach ścina Gniewka, zrywa się na nogi i patrzy dookoła.
Zza drzew wychodzi Jaroszek w szarym serdaku. Byle tylko nie puścił w ruch swoich czarów, myśli chłopak, ale nie wie, że pustelnik boi się Liśny, bo czarna magia i uroki nigdzie swego miejsca nie mają, za to gadzia czarownica pewnikiem z lasu pochodzi, więc na swoim terenie urzęduje.
– Pognaj ją w cholerę, będziesz mieć swoją skórę, a mięso wysuszymy, wygotujemy, będzie i gulasz, i krupnik ze smoka. Dyć to pewnie smakołyk nad smakołyki, iście jaśniepańska przekąska.
Liśna nie patrzy na pustelnika i znów podejmuje pieśń. Gniewko siada obok, słucha i patrzy w oko bestii. Nie, nie bestii, bestia stoi kilka kroków dalej i stęka, i wzdycha, i coś tam gada, ale chłopak woli nie słuchać.
Dopiero gdy Jaroszek chwyta go za brodę i ciągnie do góry, budzi się i docierają do niego słowa.
– …zwykła wiedźma. W głowie ci miesza, młokosie. Smoka żeś przyszedł ubić, w imię Ojca i Syna, bohatyrem zostać, a zaraz dostaniesz cycka z mlekiem pod nos i zaśniesz, maminsynku.
Gniewko wyrywa się z uścisku i cofa. Bolą go słowa pustelnika, bo przypomina sobie marzenia z jesieni, które topnieją jak śniegi na łące. Ojciec i matka we wsi zostali, Wikta, Ryśka i Roch – cała rodzona familia. Tyle dobrze, że mieli jedną gębę do wykarmienia mniej.
I już ma wyciągnąć kozik zza pasa i wbić między łuski na szyi gada, ale widzi, jak wściekły Jaroszek sapie i zipie nad Liśną i smokiem o sarnich oczach. I coś rośnie w sercu Gniewka – coś jak złość, ale nie czysta i nie ślepa.
Wchodzi między kobietę, a pustelnika i próbuje go cofnąć, z całych sił tłumiąc chęć wbicia noża w słabiznę.
– Nie ma ratunku, zaczarowanyś, w imię Ojca i Syna – krzyczy Jaroszek i odpycha chłopaka. – Sam smoka ubiję, a jak Bóg da, to i wiedź…
Gniewko uderza szybciej, niż myśli o tym, że musi przerwać te słowa. Jaroszek ląduje na mchu i pluje krwią. Rozżarzone do czerwoności źrenice palą duszę chłopaka i dłoń, którą zadał cios, ale wytrzymuje spojrzenie, nie odwraca wzroku. Tuż za plecami ma Liśnę i teraz czuje się jak ostrokół, który ma bronić bezbronnych. Rozkłada szeroko ręce, żeby wydać się większym, ale mityguje się, że musi wyglądać śmiesznie. Jednak na Jaroszka chyba działa, bo odczołguje się, staje bokiem, i patrzy spode łba.
– Tyś zdradził nie tylko mnie, ale ponad wszystko siebie i wszystkie te wioski co niedolę cierpią pod pańskim batem. Bądź przeklęty, w imię Ojca i Syna.
Odchodzi, raz po raz zerka przez ramię i wtedy Gniewka przechodzą dreszcze. Dopiero gdy pustelnik znika między drzewami, znów słyszy śpiew, klęka obok Liśny i słucha, a ona głowę opiera mu na ramieniu.
Zmieniła się też pieśń bez słów – teraz opowiada o dojrzałości i męstwie, o miłości i trosce.
Oko smoka znika pod powiekami i Gniewkowi robi się żal, bo wie, że zaraz pieśń ustanie.
Liśna odkłada głowę zwierzęcia na mech, wstaje i w milczeniu wchodzi między drzewa. Mężczyzna patrzy jeszcze na smoka. Nadziwić się nie może, jak mógł wyobrażać sobie, że go zabije.
Nagle zrywa się na nogi i rozgląda nerwowo. Jest! Oliwkowa skóra majaczy jeszcze gdzieś między drzewami. Gniewko biegnie co sił.
– Li… Liśno! Pani, poczekaj!
Liśna staje i odwraca się. Jej nagość-nie-nagość – skryta pod warkoczami i jakąś dziwną ślepotą Gniewka – oczarowuje i więzi słowa w gardle mężczyzny.
– Mus mi przed wilkami ujść – duka.
– Nie masz dokąd pójść. To chciałeś rzec.
– Pani…
– Trzeba ci wiedzieć, że nie mam chaty, w jakiej zwykłeś mieszkać we wsi, czy tu, w lesie, z pustelnikiem.
Cóż miałby rzec? Milczy.
– Masz serce szlachetne i odważne. Nic więcej ci nie trzeba.
I Gniewko idzie z Liśną. Za sobą zostawia smoka, czarnoksiężnika i przeszłość.
***
Jaroszek wychodzi spomiędzy drzew dopiero o zmroku. Wyciąga nóż i rozpłata szyję smoka. Oko ani drży. W świetle księżyca pustelnik skóruje truchło, raz po raz spluwając czerwoną mazią, raz po raz rzucając kawałek mięsa wilkom, które stoją kręgiem, ale żaden z nich nie podchodzi bliżej niż na trzy kroki.
***
Dni z Liśną są inne. Gniewko nie wie, kiedy śni, a kiedy to wszystko jest prawdą. Nie czuje zimna i nie czuje gorąca. W noc widzi jak w dzień, a za dnia obrazy rozmywają mu się w mętnych majakach. Już nie rozstawia sideł, jak to robił z Jaroszkiem, a poznaje się z gospodarzami lasu. Jest i niedźwiedź – wciąż senny – jest i zając, i ryjówki. Spotyka sarny i jelenie, nietoperze i pająki, ale najbardziej do Liśny lgną żmije i gniewosze. Pełzają po jej ciele, co najsampierw brzydzi Gniewka, ale gdy wchodzą na niego, wiją się wokół nóg i szyi, oplatają nadgarstki i podstawiają łebki pod dłoń, wpierw zaczyna je głaskać, pieścić, jak udomowionego kota, a potem wodzi wzrokiem za smukłymi ciałami na ciele Liśny, które plączą się z jej włosami i do spółki przysłaniają to, co chciałby zobaczyć. Zostawiają ślady na skórze – błyszczące łuski, które znikają, gdy tylko mrugnie się okiem.
Ale najbardziej Gniewko lubi, gdy Liśna śpiewa. Myślał, że śpiewa tylko umierającym zwierzętom, a wychodzi na to, że śpiewa, gdy ma nastroje: nastrój zły, nastrój dobry, nastrój melancholijny, radosny, refleksyjny, a najpiękniej śpiewa, gdy patrzy na niego. Mężczyzna nie próbuje wyłuskiwać słów, zanurza się w nie i płynie tam, gdzie go powiodą.
Jest kwietniowy świt, kiedy oboje wychodzą na polanę, gdzie rośnie ogrom krokusów, a Liśna lubi krokusy. Zostawia Gniewka i wchodzi między kwiaty, rozkłada ręce na boki i wiruje, ale ni jednego płatka nie trąci, nie nadepnie. I śpiewa.
Gniewko nie wie, który to dokładnie nastrój, ale pieśń jest o miłości, bez wątpienia. Nie zna się na tych sprawach, więc stoi jak kołek. Dopiero gdy Liśna zatrzymuje się pośrodku polany i patrzy na niego, rozumie, że coś się dzisiaj wydarzy. Z tym rozumieniem przychodzi ostrość widzenia, bo to, co zawsze było zakryte, teraz stoi przed nim w porannym brzasku.
Podchodzi i zaczynają taniec dłoni i ust. Gniewko kładzie rękę najpierw na szyi, potem ramieniu i biodrze Liśny. Oliwkowa skóra kobiety zlewa się z jego. Przez moment widzi przed oczami całą podróż, jaką odbył od wyjścia z wioski, przez pobicie Jaroszka i przystanie do Liśny, aż do teraz, gdy jest już prawie taki jak ona.
Pieśń ustaje. Ptaki świergoczą. Kwiaty patrzą. I patrzą. I patrzą.
***
Powiadają, że świtem, gdy rosa skrzy się na liściach, kto wyjdzie na skraj wsi i popatrzy w las, dostrzec może osobliwą postać. Ni to człek, ni to smok. Najpierw budzi lęk, ale z czasem odżywają stare wierzenia i przepowiednie: „A przyjdzie postać w smoczej skórze i wnet zbawi uciśnionych przed złym panem”.
Budzą się z letargu chłopskie serca. Wciąż w trudzie odrabiają dni na jaśniepańskiej ziemi, ale ze świadomością, że nadchodzi zbawiciel, jakoś łatwiej w polu robić.
***
Gniewko jak dotąd zna tylko kilka pieśni. Nie potrafi dokładnie artykułować ich słów, więc gdy śpiewa, Liśna zaśmiewa się do łez, ale powtarza, że nie to jest istotne. Zachęca, by zawsze śpiewał od serca, wtedy wiele rzeczy staje się nieważne.
– Nawet przekręcone słówka i wypaczone znaczenia – żartuje z Gniewka, głaszcząc przy tym pęczniejący brzuch.
Wciąż przechadza się po lasach, ale nie tak daleko i nie tak szybko.
***
Po dożynkach, gdy noc znów wygrywa z dniem, jeleń wpada we wnyki w starych kniejach nad strumieniem. Ryk zwierzęcia rozbija się o korę drzew, rozpływa jak poranne mgły między pagórkami, ale ptaki niosą wieść dalej i Gniewko zostawia oblubienicę.
Jest na czas.
Dorodny byk leży z pokracznie wykręconymi nogami. Gdy zauważa mężczyznę, staje na trzech nogach, z czwartą uwięzioną w metalowych sidłach. Jest gotów do walki, i gdyby tylko mógł, wziąłby Gniewka na tyki.
A ten zaczyna śpiewać, na co jeleń kręci głową, jakby próbował powiedzieć, że Gniewko myli słowa. Wtedy mężczyzna śpiewa jeszcze głośniej, bo pamięta, co mówiła Liśna. Zwierzę w końcu pokornieje i pozwala do siebie podejść. Ani drgnie przy rozwieraniu metalowych szczęk. Kość jest cała, więc może odejść. Jeśli nie spotka wilków, noga wygoi się i zwierzę przeżyje zimę.
Ktoś chrząka.
– Twoje idee to mój głód. – Jaroszek nie szczędzi jadu w każdej głosce.
Nie podchodzi bliżej.
– Wszystko, o coś walczył – kontynuuje – pogrążyłeś w jej alkowie, grzeszniku. Bory gadają, żeś bękarta spłodził z tą gadzią wiedźmą.
Zawiesza głos, jakby odpowiedzi oczekiwał, ale Gniewko nie ma pomysłu, co mógłby powiedzieć, a języka na darmo odwykł używać.
– Wybaczam ci – mówi Jaroszek. – W imię Ojca i Syna, wybaczam ci, synu. I tę potwarz na wiosnę i tego byka, tu, przed chwilą. Jeszcze uratujemy twą duszę przed wieczną męką.
Głos ma obojętny, zrezygnowany.
– Duszę masz ochrzczoną, a dziecię nieślubne jeno plamą na honorze będzie. Jeszcze z córą diabła. Oddal ją po cichu, nikt na cię nie naskoczy, wszak wiedzą wszyscy, że złe się mnoży samo. Skąd zresztą wiadome, że to twój pomiot? Nosi taką po kniejach, a nie ma bardziej lubieżnych ponad wiedźmy.
Gniewko patrzy na pustelnika i myśli, że jeszcze pół roku wcześniej rzuciłby się zmieniać pięściami jego zdanie, ale znów przypomina sobie, że nie znaczenie słów jest ważne, a skąd są czerpane. Dlatego odwraca się i odchodzi z podniesioną głową. Idzie śladem jelenia, ale niespiesznie, bo nie chce go dogonić. Chce tylko Jaroszkowi pokazać. Uśmiecha się na myśl, że dawno już nic na sobie nie nosi.
***
Choć Gniewko wrasta w las jak grzybnia, gdy przychodzi czas rozwiązania, chce biec po akuszerkę. Ma też myśli, by wziąć Liśnę w objęcia i iść do wsi, gdzie znalazłaby się izba dla rodzącej i ktoś, kto by pomógł.
– Nie ma tam dla nas miejsca – mówi między skurczami.
I pod koniec grudnia rodzi córkę w największej komnacie świata – okolonej lasem i sklepionej niebem.
Pierwsze co dziecię widzi, to gwiazdy mroźnej nocy. A gdy matka tuli ją do piersi, gdy ojciec składa pocałunek na wciąż brudnej od krwi główce, czuje, że nie musi już walczyć i teraz może się rozpłakać.
Na ten głos przychodzą leśne stwory oddać pokłon córce lasu i złożyć dary.
Dostaje imię Kalina.
***
Dąb nijak nie dorasta do swego imienia. Mimo piętnastu wiosen jest tylko cherlawym, zgarbionym chłopcem, któremu ojciec dał imię godne pierworodnego, ale od tamtej pory wielokrotnie powtarzał, że zmieniłby je na „Zawód”. Czego chłopak nie robi, nie zadowala rodziciela, ale próbuje wciąż i wciąż, a że praca pozwala o wielu rzeczach zapomnieć, to haruje od świtu do nocy. A zimą nawet dłużej, bo krowy wołają na dojenie, zanim jeszcze wzejdzie pierwszy brzask na horyzoncie.
Gdy grudzień skuwa kałuże w obejściu, a biały puch otula okolicę, Dąb wychodzi na mroźną noc posrebrzoną księżycem. Jest niewyspany, wstał chyba wcześniej niż zwykle, bo obudził go ujadający we wsi pies. Przeklęte bydle. Chłopak idzie z oczami wlepionymi w czubki butów, patrzy, jak zapadają się w śniegu.
I nagle staje. Przez plecy przechodzą mu dreszcze. Takich śladów jeszcze nie widział. Trójpalczaste, nieco większe od ludzkich. Mruży oczy. Na przedzie każdego jeszcze dziwna zadra jakby zrobiona wystającym pazurem.
Biegnie z powrotem do domu, gdzie śpią rodzice, dwóch braci i dwie siostry.
– Tatko, tatko!
Wbiega do izby, dopada ojca, potrząsa nim i ucieka na dwa kroki, unikając pięści.
– Tatko, tatko! Jakiś zwierz dziwny przez podwórze przeszedł!
Umyka przed pieklącym się ojcem, a robią przy tym taki hałas, że na zewnątrz wychodzą też sąsiedzi z lewej i prawej.
Nad śladami pochyla się zrazu pięciu chłopa, ale wkrótce schodzi się pół wsi.
– Mój to Dąb wytropił gadzinę! Niechybnie smok! – woła ojciec, klepiąc Dęba po ramieniu, jak nigdy wcześniej.
– Smok – powtarza jeden.
– „A przyjdzie postać w smoczej skórze i wnet zbawi uciśnionych przed złym panem”.
– Nadchodzi zbawiciel! – krzyczy inny.
Niewyspani patrzą na smocze ślady i serca im rosną na wspomnienie dni pańszczyźnianych, od których wkrótce przyjdzie wybawienie.
Tylko jeden Dąb myśli, że piąty rok mija, jak ludzie smoka na skraju lasu widują i strasznie długo mu zeszło, by dojść do wsi.
***
Na majdanie rejwach, jak to w dzień targowy. Worki mąki, rzepy, marchwi i ziemniaków przechodzą z rąk do rąk, chłopi ważą w rękach plony i próbują zbić cenę najmniejszą choćby gruzłą.
Widzą smoka, ale nic nie mówią. Choć wyczekiwany, nie pasuje do tła, do codzienności i gdy tak idzie przez tłum, głosy więzną w gardłach, zastygają targi o jarzyny. Piąty rok mija, jak widują ślady gada w obejściach, ale nikt nigdy świadkiem nie był, jak smok owe odciski zostawia. A teraz bezceremonialnie, jakby chodził tak każdego ranka, kroczy nie wiadomo skąd na sam środek majdanu. Musem zwykła to hucpa, igraszki światła z oczami, czy inne figle; wiadomo, że smok prawdziwy być tu – w samym środku wsi – nie może.
Stwór nie jest gibki, nie ma smukłego ciała, a skóra wisi na nim fałdami. Staje obok studni i odzywa się głosem płynącym jakby z wnętrza.
– Nie ma zbawienia bez poświęcenia.
Dopiero teraz wszyscy pozwalają smokowi zaistnieć wśród kramów i wozów drabiniastych, gromadząc się wokół z otwartymi sercami.
– Lata jeszcze miną, nim przejdzie wszystko, co złe, ale biada temu, co nadzieję straci…
Chłopi milczą, a żony uciszają.
Postać ma bez wątpienia smoczą skórę, mówi jak prorok, głosem z samych trzewi, a szlacheccy źli panowie od lat zaciskają im pasa – wszystko wypisz wymaluj jako się rzekło w przepowiedni.
Gad rozprawia długo, czasem o rzeczach trudnych, ale mówi do ogółu i każdy sam rozumie, że są szczególne przypadki, więc nie lza wszystkiego brać do siebie.
Nie kończy żadnym morałem, a jakby urywa w pół wypowiedzi. Tylko zastrzega, żeby nikt za nim nie szedł, toteż który chłop ma, syna posyła na przeszpiegi za pokracznym stworem. Tego samego dnia wszystkie wsie wiedzą, gdzie smoka szukać.
Jeden bąka pod nosem, że w tej chacie chyba pustelnik jakiś mieszkał, ale tej samej nocy wzięła go zakaźnica i wkrótce zmarł. Chłopi głupi nie są i znaki potrafią czytać.
***
Mija rok, a krowy muczą, jak muczały. Dąb siada na zydlu, opiera głowę o wzdęty brzuch zwierzęcia i ściska wymiona. W nozdrza wpada mu zgniły odór. Wkłada nos do wiadra i szybko odwraca się, powstrzymując wymioty.
Wybiega na oświetlone przedświtem podwórze i wylewa mleko na śnieg. W białym puchu pojawiają się szkarłatne plamy.
– Tatko, tatko! – woła i wyciąga rodziciela spod pierzyny.
Ojciec ogląda plamy, potem każe przy nim wydoić wciąż muczące krowy. Próbują z wszystkimi, zawsze leci czerwonawy płyn. Krwawe mleko. Niechybnie ktoś klątwę na trzodę rzucił.
Dąb idzie za ojcem na podwórze, szukają śladów w białym puchu i innych tropów. W końcu znajdują, tak stwierdza ojciec: z ganku swojej chaty obserwuje ich sąsiad, parszywy Młynarczyk. Niegdyś człowiek do rany przyłóż, odkąd syn mu ni stąd, ni zowąd zniknął, stetryczał i zdziadział. Kto jeśli nie taki zgryźliwiec czar mógł rzucić?
***
Po trzech dniach dojenia krwawego mleka i znoszenia pogardliwych spojrzeń Młynarczyka, ojciec mówi do Dęba:
– Masz dwa fenigi, pójdziesz do smoka i powiesz, że jeden jest za zdjęcie klątwy, a drugi, żeby takową rzucić na Młynarczyków. Niech im kury przestaną nieść albo koń niech się ochwaci.
Dąb nigdy na oczy nie widział takiej fortuny, więc obraca w dłoni monety i patrzy, jak skrzy się na nich zimowe słońce.
Wraca tego samego dnia, pewien, że mu ojciec zmyje głowę, bo znów nic nie zdziałał.
– Smok wypytał o wszystko: o klątwę, o naszą rodzinę, o Młynarczyków; i mówi, że prośbę spełni, tylko żeby Ankę i Ulę przysłać.
– A fenigi?
– Jednego wziął, mówi, że drugiego niech dziewczyny przyniosą.
Ojciec prycha, syczy i warczy. Zaciska pięści, ale na szczęście zamiast Dębowi po twarzy, wymachuje nimi w stronę Młynarczyka, który wciąż stoi na ganku z parszywym uśmiechem.
***
Dopiero trzeciego dnia posyła swe jedyne córki w ślady Dęba. Szczebiotliwa Ania i rezolutna Ula przyjmują ojcowskie pocałunki i zapewnienie, że wszystko będzie dobrze.
Wracają po zmierzchu i od tamtej pory już nie są takie same. W oczach próżno szukać iskier, a na ustach uśmiechów. Niewiele mówią. Ojciec wyciąga siwuchę, siada w kącie plecami do izby i pije.
Następnego ranka z krowich wymion leci mleko białe jak śnieg, o słodkim zapachu, za którym Dąb tęsknił. Ojciec przykazuje, żeby Młynarczykowi nie dać poznać, że klątwa odegnana, więc chłopak nosi pełne wiadra na około, wychodząc tyłem obory i podając je przez okno.
Przy następnej pełni Młynarczyk zabija ochwaconego konia.
***
Mijają lata, a Anka i Ula wciąż chodzą zdejmować klątwy do smoka. Ojciec nie ma już serca prosić o rzucenie jakiejś na Młynarczyka, ale córki chyba wiedzą, co trzeba im czynić i czasem same wymyślają nieszczęścia, które mają spaść na sąsiada.
We wsi wszyscy mówią, jaki to smok dobry w odczynianiu uroków, ale młodych dziewczyn na majdanie już się nie widuje. Poznikały, pochowały się w chatach.
Smok przychodzi co trzecią pełnię, mówi o tym, że przyjdzie wybawienie i ani się obejrzą, a miną złe dni i nastanie czas wiecznej radości. Za ofiarowane dary dziękuje i mówi, że nie trzeba było.
***
Gniewko wie, że nie powinien już tak tulić córki, bo bliżej jej do młodej damy, niźli niemowlęcia, ale nie może się powstrzymać, szczególnie gdy ta zaczyna śpiewać. Głos ma jak matka.
Mężczyzna bierze Kalinę na ręce, przykłada dłoń do dłoni i obserwuje, jak jego skóra przybiera łuskowatą fakturę, która znika, gdy tylko Gniewko wypuści swój najcenniejszy skarb.
A wypuszczać musi coraz częściej. Liśna koi jego rozterki i śpiewa, a w jej pieśniach mowa jest o wolności, gniazdach i ptakach.
***
Zbawienie nie przychodzi jeszcze przez następną dekadę. Smok zachodzi do wsi już tylko raz w roku, na Święty Jan, ale trzeba było rozplanować wizyty chłopskich cór, żeby się nie nakładały. Młynarczykówna chodziła trzy dni po pełni, Anka z Ulką w nów. Ojciec już nie prosi o klątwy, tylko żeby odegnać zło, co się raz po raz zalęga w oborze, kurniku, spiżarni, czy głównej izbie.
Smok mówi, że to przez wielkich panów, co silnych chłopów ze wsi zabierają, żeby na pańskim polu pracowali i wtedy licho z lasu idzie. Wszyscy na majdanie kiwają głowami, złorzecząc na próżną szlachtę i ich rębajłów, którzy po wsiach jeżdżą.
Tylko jeden Dąb stoi daleko, zaciska pięści, patrzy wilkiem i sapie, choć z wątłej piersi niewiele może wysapać.
Rozchodzą się ludzie do domów, a chłopak idzie śladem smoka. Wie, gdzie mieszka i wie, że dziś nikt do niego nie zajdzie, to jedyna taka okazja w roku.
Szybko się orientuje, że coś jest nie tak. Smok miast iść prosto do swojej chaty, kluczy między drzewami, to brodzi w błocie, to skacze przez wykroty. Dąb nie nadąża i wkrótce zostaje sam. Nie wie, gdzie jest. Klnie na gada i odgraża się, że mu kości porachuje, ale krzyczy bardziej po to, by zagłuszyć własny strach przed nocą w nieznanym lesie.
Przychodzi zmierzch, szarość zagarnia i przykrywa czerwcową zieleń, a las niby cichnie, tylko raz po raz odzywa się złamaną gałęzią, ptasim śpiewem czy gardłowym warknięciem. Trudno zmrużyć oko. Dąb kuli się pod strzelistą sosną i wzdryga na każdy odgłos nocy, ale po północy z oddali słyszy śpiew. Nie poznaje słów, ale rozumie, że to o odważnym i szlachetnym sercu.
***
Budzi go potworny wrzask.
Do lasu zajrzał już świt, ale między drzewami wciąż snują się mgły. Dąb idzie za głosem, chwilę błądzi, bo echo płata mu figle, ale w końcu wychodzi na niewielką polanę, na której szarpie się i wyje wniebogłosy smok.
Nie ten, co do wsi zachodzi. Tamten ma łuski czarne, ale jakby wypłowiałe od słońca, a na tym lśnią soczystą zielenią, jakiej nie powstydziłaby się młoda trawa na wiosnę.
Dąb dostrzega, że jedna z nóg smoka uwięziona jest we wnykach, chwilę myśli i dochodzi do wniosku, że łuski musem zmieniają kolor w zależności od pory dnia, wszak smok nigdy we wsi nie był o tak wczesnej porze.
Wyciąga zza paska siekierkę, wyrwaną z pnia, na którym ojciec zwykł rąbać drewno i biegnie na stwora. Ryczy wściekle jak niedźwiedź i jest zażenowany, że nie ma w tej scenie za grosz patosu, o którym marzył, gdy wyobrażał sobie tryumf nad złym. Mimo to szarżuje dalej i już zaraz, już za chwileczkę wbije ostrze między oczy bestii.
Kilka kroków przed stworem znów słyszy pieśń, która utuliła go do snu. Zatrzymuje się tak, że smok pyskiem sięga na trzy stopy od nóg Dęba. Chłopak milknie. Cały las milczy wobec tej melodii.
Dąb siada na mchu, smok kładzie głowę przed nim i wyglądają jak para zakochanych, wpatrzonych w siebie maślanymi oczami.
Spomiędzy drzew wychodzi Kalina i siada obok nich tak, że jedną rękę kładzie na głowie zwierzęcia, a drugą na kolanie mężczyzny. Jej usta przestają się poruszać, ale melodia wciąż brzmi, a powietrze wokół pachnie kminkiem i tymiankiem.
– Potrzebuję twojej pomocy, Dębie.
– Tak, pani!
Dziewczę pokazuje wnyki i wszystko jest już jasne. Uwolniony smok wstaje i podchodzi do wybawicieli, łasi się jak kot, a Dąb konstatuje, że łuski są przyjemnie ciepłe i gładkie, i pachną miodem i ziołami. W końcu zwierzę uchodzi w las.
– To nie ty rozstawiłeś sidła – odzywa się Kalina. – Czegóż chciałeś od syna lasu?
– Ja… ja…
Dąb próbuje sobie przypomnieć, skąd się tu wziął, a przeszłość wydaje mu się mglista, jakby szedł tu pijany, z ledwie otwartymi oczami.
– Smok. – Przypomina sobie. – Od lat do wsi zachodzi i mąci ludziom w głowach. Chciałem go…
– Ten smok? – przerywa Kalina.
Dąb milknie.
– Nie – mówi po chwili. – Tamten jest czarny, wypłowiały i chodzi jak człowiek i… zły jest.
– Zły człowiek. Chciałeś zrobić mu krzywdę?
Mężczyzna znów milknie, bo pieśń o miłości wciąż wybrzmiewa mu w głowie.
– On nas okradał, napuszczał ludzi na siebie, córki… plugawił, zbałamucił wszystkich, obiecywał zbawienie, które…
Kalina kładzie mu palec na ustach, a pieśń w jego głowie milknie.
– Zły człowiek. Zaprowadzę cię, ale…
Dąb nie dowiaduje się, co ma być po „ale”, ale nie pyta, tylko próbuje nadążyć za żwawo przemykającą między drzewami dziewczyną.
***
Poznaje chatę smoka – był w niej przed laty. Niewiele się zmieniła, może tylko trochę bardziej obrosła mchem.
Kalina staje na skraju polany i patrzy pytająco, Dąb już ma ją minąć w szarży na smoczy dom, ale dziewczyna zaczyna śpiewać, a śpiew córy lasu zawsze mierzi Złego Człowieka. Z drzwi chaty wychodzi Jaroszek.
– Przeklęty pomiot, czarciej wiedźmy i przygłupiego barana! Won mi stąd!
W ręku ma myśliwski nóż, a na ustach pianę. Najpierw macha ostrzem, jakby odganiał muchę, ale widząc, że na Kalinie nie robi żadnego wrażenia, stawia kilka raptownych kroków w jej stronę. Dziewczynka ani drgnie. Wtedy pustelnik rusza do natarcia w akompaniamencie bojowych okrzyków, będących skrzyżowaniem ryków jelenia i niedźwiedzia. I już cała trójka wie, że jest za późno. Jaroszek nie może się już zatrzymać, bo wiadomym by było, że stchórzył, a Kalina nie ma jak uciec spod błyszczącego ostrza.
Wtedy dziewczyna kieruje swą pieśń na agresora, który jakby wbiegł w bagno – rozpaczliwie robi kolejne kroki, ale nogi uginają się pod nim i wkrótce leży u stóp Kaliny i słucha. I płacze. Bo pieśń jest o odrzuceniu, o samotności i o nadziei, które rozbrzmiewają mu w głowie, sercu i trzewiach. Kuli się na czerwcowej trawie, a łzy ciekną mu po policzkach. Dziewczynka klęka i kładzie mu dłoń na skroni, głaszcze po włosach i zaczyna śpiewać inaczej: o miłości i zrozumieniu. Śpiewa, dopóki rosły mężczyzna nie zasypia, raz po raz pociągając nosem.
Wilki nie przychodzą.
Kalina nie przerywa koncertu, idzie do chaty pustelnika. Tam otwiera skrzynię z mosiężnymi okuciami, w której znajduje smoczą skórę o czarnej wypłowiałej barwie. Ciągnie ją za sobą, gdy wychodzi z chaty, mija śpiącego Jaroszka, potem Dęba. Skubie, i łuska po łusce, wyrzuca za siebie.
Dąb trzeźwieje i już ma puścić się za dziewczyną, gdy patrzy przez ramię na chatę pustelnika. Postarzała się tak, że dach ledwie ugina się pod własnym ciężarem, a okiennice krzywią się na przerdzewiałych zawiasach.
– Pani! – krzyczy za Kaliną.
Dogania zanurzoną w łuskaniu smoczej skóry dziewczynę.
– Pani, mus go ukarać za te wszystkie podłości, a nie zostawiać śpiącym.
Łuska po łusce wypada z drobnych palców smoczej pieśniarki.
– Nie, Dębie, to nie taka bajka.
– Ale przecie znów zabije smoka, oskóruje, wygarbuje i zajdzie do wsi głosić puste maksymy pełne pogardy.
Na te słowa Kalina staje na wprost Dęba i choć sporo niższa, to jakby z góry patrzy.
– Śpiewałeś kiedyś prosto z serca?
Chłopak kręci głową, wszak w ogóle nigdy nie śpiewał.
– Serce masz dobre, czyste. To czuć.
Dąb niby zastanawia się, skąd tak młode dziewczę może wiedzieć takie rzeczy, ale przecież widzi, że wyszła z lasu i do niego należy. Prawdziwa mądrość przychodzi z natury.
– Jeszcze raz zobaczysz Złego Człowieka w smoczej skórze, zaśpiewasz mu o odrzuceniu, niezrozumieniu i pogardzie. Zrozumie. „Zło dobrem zwyciężaj”, mawiał.
Dąb nie wszystko rozumie, szczególnie to, jak kłamca miałby poddać się własnym kłamstwom, ale wierzy w moc pieśni, bo Kalina znów śpiewa.
O wybaczeniu i nowych czasach.
***
Odtąd Dąb sypia pośród grabów i buków, ale świtem wraca, by doić krowy i pracować na roli. Nie odchodzi za daleko od wsi, byle tylko móc słyszeć pieśni lasu.
Czeka.
Może kiedyś poprosi Kalinę, by śpiewała dla niego. Teraz wystarcza mu woń anyżu, tymianku i jałowca; pieśń i świadomość, że gdzieś tam jest dziewczyna, która miłością pokonała złego pana.