- Opowiadanie: zygfryd89 - Park Księżycowy

Park Księżycowy

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Park Księżycowy

Księ­życ wy­szedł zza chmur, więc już z da­le­ka do­strze­gli frag­ment toru naj­więk­sze­go rol­ler­co­aste­ra. Pierw­sze wy­nie­sie­nie i nie­mal pio­no­wy spa­dek, które Bart­ko­wi sko­ja­rzy­ły się z krę­go­słu­pem ja­kiejś gi­gan­tycz­nej wy­mar­łej be­stii. Nie­dłu­go potem kon­struk­cja znik­nę­ła, za­sło­nię­ta przez drze­wa.

– Przy­naj­mniej wiemy, że nie za­błą­dzi­li­śmy – po­wie­dział Kon­rad, star­szy brat Bart­ka.

A błą­dzi­li sporo. Trasa, która miała zająć sześć go­dzin, wy­dłu­ży­ła się do pra­wie ośmiu. Na przej­ściach gra­nicz­nych po­szło spraw­nie, lecz kiedy zje­cha­li z głów­nych dróg, na­wi­ga­cja za­czę­ła wa­rio­wać.

Była pierw­sza w nocy, park ponoć otwo­rzo­no go­dzi­nę temu.

Usła­ny ka­łu­ża­mi grun­to­wy par­king z pew­no­ścią nie wy­glą­dał na miej­sce, gdzie chcia­ło­by się zo­sta­wić sa­mo­chód. Stało na nim jed­nak kilka aut, wszyst­kie skry­te w ciem­no­ści. Można by po­my­śleć, że po­rzu­co­ne, gdyby nie krę­ci­ły się przy nich ciem­ne syl­wet­ki.

Kon­rad przez chwi­lę trzy­mał palce na klu­czy­ku, jakby wahał się, czy nie od­je­chać, w końcu jed­nak zga­sił sil­nik. Cała czwór­ka wy­szła z po­jaz­du. Klau­dia, dziew­czy­na Kon­ra­da, za­klę­ła siar­czy­ście, gdyż wdep­nę­ła po kost­ki w ka­łu­żę. Aneta, ku­zyn­ka braci, długo wpa­try­wa­ła się w pa­no­ra­mę parku, lecz nie sko­men­to­wa­ła wi­do­ku ani sło­wem.

Nie mając po­ję­cia, gdzie jest wej­ście, po­szli za trze­ma ciem­ny­mi syl­wet­ka­mi. Do­tar­li do ogro­dze­nia z siat­ki, za któ­rym widać było nie­wy­raź­ne kształ­ty po­bli­skich bu­dyn­ków i trud­nych do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia atrak­cji. Ka­wa­łek dalej do­strze­gli dziu­rę w pło­cie, przy któ­rej stał jakiś ubra­ny na czar­no męż­czy­zna.

– To na pewno dobre wej­ście? – za­py­ta­ła nie­pew­nie Klau­dia.

– Ci przed nami tędy prze­szli – po­wie­dział Kon­rad.

Za­gad­nął męż­czy­znę po an­giel­sku, a ten po­twier­dził, że do­brze tra­fi­li. Za­pła­ci­li za bi­le­ty po trzy­dzie­ści do­la­rów od osoby, otrzy­ma­li za to czte­ry sfa­ty­go­wa­ne, pa­pie­ro­we mapy.

– Umie­ją zbu­do­wać na­strój – uznał Kon­rad.

Kiedy jed­nak Bar­tek prze­cho­dził przez ogro­dze­nie, na­szła go myśl, że to wszyst­ko jest oszu­stwem. Park za­pew­ne okaże się opusz­czo­ny, a oni za­pła­ci­li ja­kie­muś go­ścio­wi mnó­stwo forsy. Bę­dzie cud, jeśli nikt ich nie po­tnie na or­ga­ny.

– Dziw­nie, co? – za­py­tał Anetę.

– Ta… – od­po­wie­dzia­ła ku­zyn­ka, jak za­wsze oszczę­dza­jąc słowa. Na gło­wie miała czap­kę, choć prze­cież wcale nie było zimno, oraz ol­brzy­mie oku­la­ry, które przy­po­mi­na­ły rusz­to­wa­nie twa­rzy. W za dużej blu­zie wy­glą­da­ła, jakby pró­bo­wa­ła się scho­wać przed świa­tem.

Szli błot­ni­stą ścież­ką obok za­mknię­tych budek i pu­stych ławek. Nie wi­dzie­li żywej duszy. Księ­życ scho­wał się za chmu­ra­mi, więc o oglą­da­niu pa­no­ra­my parku mogli już tylko po­ma­rzyć. Kon­rad włą­czył la­tar­kę w te­le­fo­nie i roz­ło­żył mapę. Po­pla­mio­na i po­żół­kła wy­glą­da­ła, jakby prze­szła przez ręce co naj­mniej stu od­wie­dza­ją­cych.

– Je­ste­śmy chyba tu. – Wska­zał miej­sce obok brą­zo­wej plamy. – W którą stro­nę teraz?

Aneta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Klau­dia stu­dio­wa­ła mapę ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– A tu w ogóle coś dzia­ła? – za­py­tał Bar­tek.

Wów­czas zo­ba­czył świa­tło. Za­cie­ka­wie­ni po­szli w jego kie­run­ku i sta­nę­li przed ka­ru­ze­lą, która krę­ci­ła się nie­mal bez­gło­śnie. Za­miast róż­no­ko­lo­ro­we­go oświe­tle­nia atrak­cję spo­wi­ja­ła słaba, blada po­świa­ta. W wa­go­ni­kach o kształ­tach zwie­rząt sie­dzia­ło tylko jedno dziec­ko, może trzy­let­ni chło­piec. Pła­kał cicho. Ni­g­dzie nie było widać żad­ne­go do­ro­słe­go.

– Na to je­ste­śmy chyba za duzi – uznał Kon­rad bez cie­nia re­flek­sji.

– Gdzie sta­rzy tego ka­szo­ja­da? – za­sta­na­wia­ła się Klau­dia, lecz nikt jej nie od­po­wie­dział.

– Po­win­ni­śmy mu pomóc? – za­py­tał Bar­tek.

– Jeśli chcesz się uże­rać z matką, która zaraz skądś wy­sko­czy i zrobi awan­tu­rę, pro­szę bar­dzo – po­wie­dział Kon­rad. Od­wró­cił się i od­szedł, a za nim Klau­dia i Bar­tek.

Aneta jesz­cze przez chwi­lę przy­glą­da­ła się dziec­ku, po czym ru­szy­ła za po­zo­sta­ły­mi.

Aleja, którą wę­dro­wa­li, przed laty prze­zna­czo­na była dla naj­młod­szych od­wie­dza­ją­cych. Wszę­dzie widać było po­sta­cie z bajek oraz zwie­rzę­ta – nie­gdyś ko­lo­ro­we, dziś za­bru­dzo­ne i znisz­czo­ne. Tylko jedna na dzie­sięć la­tar­ni dzia­ła­ła, ale i tak da­wa­ły nie­wie­le świa­tła. Ro­bi­li zdję­cia, lecz nie­wie­le na nich wy­cho­dzi­ło. Więk­szość skle­pów oka­za­ła się za­mknię­ta, poza jed­nym, przed któ­rym stała ko­lej­ka troj­ga dzie­cia­ków. Kiedy Bar­tek pró­bo­wał przyj­rzeć się sprze­daw­cy, do­strzegł je­dy­nie ciem­ną, nie­wy­raź­ną syl­wet­kę. Chwi­lę potem minął ich sa­mot­ny cho­dzą­cy na szczu­dłach akro­ba­ta tak chudy, że smu­kłe kije rów­nie do­brze mogły być jego no­ga­mi.

– Spójrz­cie, ga­bi­net zwier­cia­deł! – ucie­szy­ła się Klau­dia. Poza nią lu­stra ni­ko­go nie in­te­re­so­wa­ły, mimo to po­sta­wi­ła na swoim. Wy­bran­ka Kon­ra­da była ładną dziew­czy­ną, lecz jej apo­dyk­tycz­ny cha­rak­ter nie­ustan­nie wku­rzał Bart­ka.

Prze­szli przez wy­so­kie, smu­kłe drzwi i zna­leź­li się w dużej sali. Po­sadz­ka w bia­ło-czar­ne kwa­dra­ty i sto­ją­ce wszę­dzie lu­stra sta­no­wi­ły iście psy­cho­de­licz­ne po­łą­cze­nie. Przy­naj­mniej było jasno. W środ­ku za­uwa­ży­li jedną star­szą ko­bie­tę pa­trzą­cą na swe od­bi­cie w rogu sali.

Ro­ze­szli się w różne stro­ny. Bar­tek sta­nął przed jed­nym z lu­ster i uj­rzał sie­bie, zu­peł­nie nor­mal­ne od­bi­cie. Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny młody męż­czy­zna. Tylko że nie miał głowy. Jego syl­wet­ka koń­czy­ła się szyją.

Od­wró­cił wzrok od nie­po­ko­ją­ce­go wi­do­ku i po­szedł do sta­no­wi­ska obok.

Ko­lej­ne lu­stro uka­za­ło mu przy­gar­bio­ne­go star­ca, scho­ro­wa­ne­go i znisz­czo­ne­go. Miał po­marsz­czo­ną twarz o nie­przy­tom­nym spoj­rze­niu i wiel­kie mał­żo­wi­ny uszne. Do­pie­ro po chwi­li roz­po­znał w nim sie­bie. Lęk spadł na niego tak nagle, że tym razem rów­nież od­wró­cił wzrok. Kiedy od­cho­dził od lu­stra, wy­da­wa­ło mu się, że od­bi­cie wciąż po­zo­sta­ło na miej­scu.

Na ze­wnątrz na­tknął się na Anetę. Mil­czą­cą, ale jakoś bar­dziej niż zwy­kle. Nie od­wa­żył się za­py­tać, co wi­dzia­ła.

Klau­dia i Kon­rad wy­szli po chwi­li – ona wy­raź­nie za­do­wo­lo­na, on dość zmie­sza­ny.

– Dobra – ode­zwał się brat Bart­ka – po­szu­kaj­my cze­goś mniej zje­ba­ne­go. Może ten wiel­ki rol­ler­co­aster, co go wi­dzie­li­śmy z da­le­ka?

– Nie wiem, czy to dobry po­mysł – po­wie­dział czyjś ochry­pły głos.

Od­wró­ci­li się i uj­rze­li sta­rusz­kę z ga­bi­ne­tu lu­ster. Mó­wi­ła do nich po pol­sku.

– Czemu? – za­py­ta­ła Klau­dia.

– Ta ko­lej­ka to powód, dla któ­re­go za­mknę­li park. – Przez chwi­lę chło­nę­ła ich za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia. – To zda­rzy­ło się już do­brych kilka lat temu, kiedy wszyst­ko dzia­ła­ło. Park był bar­dzo do­cho­do­wy i po­pu­lar­ny. Ko­lej­ka, naj­więk­sza w całym kraju, ucho­dzi­ła za głów­ną atrak­cję. Nie­ste­ty, do­szło do wy­pad­ku. Dwa­dzie­ścia czte­ry osoby cie­szy­ły się prze­jaz­dem i nagle coś złego stało się z torem. Wa­go­ni­ki za­miast wejść w za­kręt, wy­pa­dły. Pę­dzi­ły sto ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Były czter­dzie­ści me­trów nad zie­mią. Ponoć prze­le­cia­ły po­ło­wę parku, wpra­wia­jąc w osłu­pie­nie setki od­wie­dza­ją­cych, nim roz­bi­ły się w stre­fie dzi­kie­go za­cho­du, za­bi­ja­jąc przy oka­zji ko­lej­nych sied­mio­ro ludzi na ziemi. Gdzieś w oko­li­cy biura sze­ry­fa.

– Prze­je­ba­ne – uznał Kon­rad. – A zna pani ja­kieś atrak­cje, które dzia­ła­ją i nie za­bi­ja­ją?

– Jak pój­dzie­cie pro­sto, wej­dzie­cie w stre­fę cyr­ko­wą. Potem na prawo zo­ba­czy­cie dom stra­chu. Dzia­ła, ale czy można stra­cić życie? Nie­wy­klu­czo­ne. W końcu to dom stra­chu.

Po­że­gna­li się z ko­bie­tą i po­szli zgod­nie z jej wska­zów­ka­mi.

W stre­fie cyr­ko­wej wiele bu­dyn­ków przy­po­mi­na­ło pa­sia­ste na­mio­ty, a wy­szcze­rzo­ne w upior­nych uśmie­chach twa­rze klau­nów spo­glą­da­ły z każ­de­go za­ka­mar­ka. Na ścież­ce leżał akro­ba­ta, któ­re­go wi­dzie­li wcze­śniej. Stu­kał o zie­mię jed­nym szczu­dłem.

– Prze­wró­cił się? – za­py­tał Bar­tek i pod­szedł do niego.

Klęk­nął obok jego twa­rzy. Męż­czy­zna był stary i tak kosz­mar­nie chudy, że wy­glą­dał, jakby zmarł z nie­do­ży­wie­nia.

– Hello? – Bar­tek zbli­żył się, by spraw­dzić, czy ten od­dy­cha.

Nagle akro­ba­ta ode­pchnął go z taką siłą, że Bar­tek upadł na plecy. Za­sko­czo­ny, jęk­nął z bólu, gdy ka­mień wbił mu się w oko­li­cę nerki. Nim zdą­żył się po­zbie­rać, po­ja­wił się przed nim klaun. Prze­pra­sza­ją­co ski­nął głową, po czym zła­pał akro­ba­tę za szczu­dła i po­cią­gnął po ziemi w ciem­ny za­ułek.

– To miej­sce jest po­pie­przo­ne – uznał Bar­tek, kiedy zdo­łał w końcu wstać.

Klau­dia i Kon­rad wy­glą­da­li na uba­wio­nych, a Aneta spo­glą­da­ła na wszyst­ko z nie­sma­kiem.

– Wie­dzia­łeś, na co się pi­szesz – przy­po­mniał mu brat. – Było mó­wio­ne, że to teraz park grozy.

– On mnie ode­pchnął – nie ustę­po­wał Bar­tek. – W jakim parku używa się prze­mo­cy?

– Je­ste­śmy w stre­fie cyr­ko­wej – od­parł Kon­rad. – Pew­nie uznał, że to za­baw­ne.

Ka­wa­łek dalej uj­rze­li bu­dy­nek wy­glą­da­ją­cy jak wiel­ki, ko­lo­ro­wy wagon. Stał przed nim za­ga­niacz, męż­czy­zna w cy­lin­drze i ja­skra­wym fraku. Ma­chał za­pra­sza­ją­co, więc Klau­dia zła­pa­ła Kon­ra­da za ramię i po­kie­ro­wa­ła całą czwór­kę ku tej nie­zna­nej atrak­cji.

– Skąd? – za­py­tał za­ga­niacz po an­giel­sku.

– Pol­ska – od­par­ła Kon­rad.

– Za­pra­siam na pokaz cy­ko­wy – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się pod ol­brzy­mim wąsem. – Zaraz za­czy­na.

We­szli do po­grą­żo­ne­go w ciem­no­ści bu­dyn­ku, kie­ru­jąc się w stro­nę od­le­głe­go sła­be­go świa­tła. Do­tar­li na try­bu­nę mo­gą­cą po­mie­ścić co naj­mniej dwu­stu wi­dzów, lecz sie­dzą­cych dało się po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Rzędy roz­kła­da­nych krze­seł skry­te były w pół­mro­ku, po­dob­nie jak wi­docz­na na dole scena.

– Chodź­cie do pierw­sze­go rzędu – za­pro­po­no­wa­ła Klau­dia.

Nie mu­sie­li długo cze­kać na roz­po­czę­cie wy­stę­pu. Scena roz­ja­śni­ła się de­li­kat­nie i wsko­czył na nią umię­śnio­ny młody męż­czy­zna. Ubra­ny był je­dy­nie w czer­wo­ne ogrod­nicz­ki, a na jego szyi wi­siał naj­praw­dziw­szy wąż.

Póź­niej Bar­tek był świad­kiem naj­obrzy­dliw­sze­go spek­ta­klu, jaki mógł sobie wy­obra­zić. Ar­ty­sta za­czął od cał­kiem im­po­nu­ją­cych figur gim­na­stycz­nych – robił salta czy sta­wał na jed­nej ręce, trzy­ma­jąc się kija, lecz szyb­ko mu się to znu­dzi­ło i za­czął wy­ma­chi­wać zwie­rzę­ciem. Na­stęp­nie użył gada, by ode­grać pełne sek­su­al­nych pod­tek­stów scen­ki, raz nawet wsa­dził go sobie pod ubra­nie. Na za­koń­cze­nie prze­biegł przed pierw­szym rzę­dem i Bar­tek o mało nie wy­ła­mał ple­ca­mi opar­cia fo­te­la, tak prze­stra­szył się zwie­rzę­cia.

Klau­dia była wy­raź­nie za­chwy­co­na, zro­bi­ła nawet kilka zdjęć te­le­fo­nem. Aneta spo­glą­da­ła bez spe­cjal­nej eks­cy­ta­cji, jakby wi­dzia­ła to przed­sta­wie­nie wiele razy.

Po po­wro­cie na scenę męż­czy­zna za­wią­zał węża na supeł i się po­że­gnał.

– To chyba nie było praw­dzi­we zwie­rzę? – szep­nął mu wstrzą­śnię­ty Kon­rad. – Za­mę­czył­by bie­da­ka.

Bar­tek wie­dział, jak brat lubi zwie­rzę­ta, więc wolał za­cho­wać mil­cze­nie.

Na­stęp­nie na scenę we­szła młoda i prze­ślicz­na ko­bie­ta. Nie­wy­so­ka, ciem­no­wło­sa i zu­peł­nie naga, nie li­cząc bia­łych ba­le­tek. Chwy­ci­ła zwi­sa­ją­cą z su­fi­tu ob­ręcz i za­czę­ła skom­pli­ko­wa­ne akro­ba­cje, co chwi­lę po­ka­zu­jąc wszyst­ko, co miała do za­pre­zen­to­wa­nia.

Bar­tek do­strzegł kątem oka, że Klau­dia wy­pro­wa­dza jego brata z wi­dow­ni. Ro­ze­śmiał się cicho, lecz mimo to mu współ­czuł.

Oglą­dał pokaz jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, aż w pew­nej chwi­li ko­bie­ta ze­szła na wi­dow­nię, ro­zej­rza­ła się, chwy­ci­ła go za rękę i za­cią­gnę­ła na pod­wyż­sze­nie. Nim do­tar­ło do niego, co się wła­śnie wy­da­rzy­ło, stał już na sce­nie. Ob­ró­cił się na­tych­miast, by nikt nie wi­dział jego pod­nie­ce­nia, lecz ko­bie­ta roz­pię­ła mu roz­po­rek i ścią­gnę­ła spodnie do sa­mych ko­stek.

Nie miał po­ję­cia, jak to zro­bi­ła, ale razem za­wi­śli na pier­ście­niu. Całe jego ciało było dziw­nie wy­gię­te, bo­le­sne skur­cze chwy­ci­ły go w kilku miej­scach, miał wra­że­nie, że zaraz spad­nie i się po­ła­mie. Wtedy jed­nak ko­bie­ta oplo­tła się wokół niego. Wszedł w nią, a wtedy wszyst­kie nie­przy­jem­ne uczu­cia mi­nę­ły. Uno­sił się w po­wie­trzu, jakby nic nie ważył albo wła­śnie po­ko­nał gra­wi­ta­cję.

Pier­ścień za­czął się krę­cić i ko­ły­sać. Bar­tek raz wi­dział twarz ko­bie­ty i jej po­ma­lo­wa­ne białą farbą oczy, innym razem plą­ta­ni­nę nóg, sufit, wi­dow­nię. Za­uwa­żył Anetę, która za­kry­ła twarz dłoń­mi, naj­wy­raź­niej za­że­no­wa­na.

Nie był przy­zwy­cza­jo­ny do pu­blicz­nych wy­stą­pień, więc skoń­czył szyb­ko i była to naj­pięk­niej­sza chwi­la jego życia. Ko­bie­ta uśmie­cha­ła się albo śmia­ła z niego. Nie wie­dział. Do­tknął ziemi, a akro­bat­ka po­ca­ło­wa­ła go na po­że­gna­nie i skło­ni­ła się przed nie­mal pustą wi­dow­nią. Pa­mię­tał, że kla­skał, choć po­wi­nien naj­pierw pod­cią­gnąć sobie spodnie.

Kiedy wró­cił na miej­sce, rzu­cił zni­ka­ją­cej ko­bie­cie tę­sk­ne spoj­rze­nie, po czym uciekł z wi­dow­ni. Ku­zyn­ka po­dą­ży­ła za nim.

– Cie­ka­wy pokaz – szep­nę­ła do niego Aneta.

– Nie mów ni­ko­mu – po­pro­sił. Ależ było mu wstyd. – Jak my­ślisz, ona czę­sto tu wy­stę­pu­je?

– Pew­nie co­dzien­nie.

– Muszę się prze­ba­dać po po­wro­cie.

Kon­rad i Klau­dia cze­ka­li przed wa­go­nem. On wy­raź­nie na­bur­mu­szo­ny, ona znie­cier­pli­wio­na. Bar­tek cie­szył się, że nie byli świad­ka­mi tego… prze­sta­wie­nia.

– I co, po­do­ba­ło się? – za­py­ta­ła dziew­czy­na.

– Bart­ko­wi bar­dzo – po­wie­dzia­ła Aneta.

– Skoda ze wy nie wi­dzie­li do końca – ode­zwał się za­ga­niacz. – Trze­ci ar­ty­sta przy­pro­wa­dzi niedź­wie­dzi.

Bar­tek spoj­rzał prze­ra­żo­ny na wą­sa­cza, po czym po­go­nił po­zo­sta­łych w głąb stre­fy cyr­ko­wej.

Udało im się zlo­ka­li­zo­wać ła­zien­kę, więc miał na­dzie­ję się od­świe­żyć. W żad­nej z kabin nie było jed­nak drzwi, a w pod­ło­dze zio­nę­ła po­tęż­na dziu­ra. Obmył tylko twarz i ru­szył dalej z na­dzie­ją, że ko­lej­na to­a­le­ta za­cho­wa­ła się w lep­szym sta­nie.

Nie­opo­dal zna­leź­li sto­isko ga­stro­no­micz­ne. Pro­wa­dził je otyły męż­czy­zna, z któ­rym zu­peł­nie nie po­tra­fi­li się do­ga­dać. Gril­lo­wa­ne ka­wał­ki mięsa na pa­ty­ku wy­da­wa­ły się za­gad­ką nie do roz­wią­za­nia.

– Z czego to mięso? – py­ta­li w trzech ję­zy­kach, lecz on tylko wska­zy­wał na nich, a potem na sie­bie. Byli tak głod­ni, że mimo wszyst­ko się sku­si­li. Po­tra­wa sma­ko­wa­ła dziw­nie, lecz nie była taka zła.

– Ten cały dom stra­chu jest gdzieś przed nami – uznał Kon­rad, stu­diu­jąc mapę. – Do­da­li tu, że to atrak­cja eks­tre­mal­na, jeśli do­brze ro­zu­miem.

– Eks­tre­mal­na? – zdzi­wi­ła się Klau­dia. – Taka strasz­na?

– Nie wiem. Ta­kich eks­tre­mal­nych jest wię­cej. Może po­win­ni­śmy wy­bie­rać wła­śnie je?

Nie­dłu­go potem sta­nę­li przed wej­ściem do domu stra­chu. Umiesz­czo­no je w pasz­czy ol­brzy­mie­go lwa. W środ­ku było ciem­no, je­dy­ne wątłe świa­tło da­wa­ły atra­py po­chod­ni wi­szą­ce na ścia­nach. Ze­szli po scho­dach i sta­nę­li przed torem, na któ­rym stała ko­lej­ka z po­łą­czo­nych ze sobą wóz­ków wy­glą­da­ją­cych na żyw­cem wy­ję­te ze sta­rej ko­pal­ni.

Kon­rad, naj­wy­raź­niej ob­ra­żo­ny na Klau­dię, usiadł wraz z bra­tem w czwar­tym wa­go­ni­ku, a dziew­czy­ny w pią­tym. Poza ich czwór­ką w ko­lej­ce znaj­do­wa­ła się para, są­dząc po ję­zy­ku Cze­chów lub Sło­wa­ków, zaj­mu­ją­ca ostat­nie miej­sca, a także dwie dziw­nie nie­ru­cho­me syl­wet­ki na samym po­cząt­ku.

Wa­go­ni­ki ru­szy­ły nie­mra­wo, wje­cha­ły w słabo oświe­tlo­ny, nisko skle­pio­ny tunel. W po­wie­trzu uno­sił się pył, w do­dat­ku strasz­nie tu śmier­dzia­ło – stę­chli­zną, może nawet zgni­li­zną. Mi­ja­li cyr­ko­we de­ko­ra­cje – tram­po­li­ny, ar­ma­ty, ob­rę­cze dla zwie­rząt – wszyst­kie znisz­czo­ne, zu­ży­te, po­kry­te ku­rzem i bru­dem.

Kiedy nieco przy­spie­szy­li, ich sie­dzi­ska za­czę­ły pod­ska­ki­wać. Mimo to pa­sa­że­ro­wie na samym przo­dzie wciąż się nie ru­sza­li.

– To chyba ma­ne­ki­ny – Bar­tek szep­nął do brata.

Ten wska­zał coś le­żą­ce­go na ziemi. Była to górna po­ło­wa ciała czło­wie­ka ubra­ne­go w białą ko­szu­lę. Leżał w ka­łu­ży krwi, a w ręku wciąż trzy­mał bat.

– Nie­źle ucha­rak­te­ry­zo­wa­ny – uznał Kon­rad. – To chyba po­skra­miacz lwów, co nie?

Bar­tek o mało nie zwró­cił ostat­nie­go po­sił­ku. Wnętrz­no­ści męż­czy­zny two­rzy­ły ścież­kę o dłu­go­ści ponad dwóch me­trów.

– Dom stra­chu po­wi­nien być strasz­ny, nie obrzy­dli­wy – po­skar­żył się.

Wa­go­nik skrę­cił, prze­je­chał obok tru­chła sło­nia, które ob­la­zła grupa ma­lut­kich klau­nów-pa­dli­no­żer­ców. To mogły być ro­bo­ty, choć po­ru­sza­ły się wy­jąt­ko­wo re­ali­stycz­nie. Dalej gęsto zwi­sa­ły po­rę­cze gim­na­stycz­ne, co dziw­nie pod­nie­ci­ło Bart­ka. Sto­ją­cy pod nimi lew wy­glą­dał jak praw­dzi­wy.

– Nie łapię mo­ty­wu prze­wod­nie­go tego miej­sca – stwier­dził Kon­rad.

Lew spo­glą­dał na nich świe­cą­cy­mi ocza­mi, które, Bar­tek mógł­by przy­siąc, po­ru­szy­ły się de­li­kat­nie. Zwierz po­trzą­snął grzy­wą, za­ry­czał i rzu­cił się w stro­nę ko­lej­ki.

Czesi, a może Sło­wa­cy, zaj­mu­ją­cy ostat­ni wa­go­nik krzyk­nę­li, gdy be­stia ucze­pi­ła się ła­pa­mi burty. Męż­czy­zna wy­padł z po­jaz­du, ko­bie­ta nie ru­szy­ła się z miej­sca. Ol­brzy­mia pasz­cza chwy­ci­ła ją za brzuch i ścią­gnę­ła na zie­mię.

Klau­dia za­czę­ła krzy­czeć, Bar­tek wbił dło­nie w burtę wózka, a Kon­rad pa­trzył na to wszyst­ko z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi. Aneta za­cho­wa­ła spo­kój. Po­dob­nie jak pa­sa­że­ro­wie pierw­sze­go wa­go­ni­ka.

Lew znik­nął im z oczu, gdy po­ko­na­li za­kręt. Gdzieś z od­da­li do­biegł ich krzyk Cze­cha. A może Sło­wa­ka.

– Co to, kurwa, było? – wrza­snął Kon­rad, po czym nagle za­trzy­mał na czymś wzrok. – O ja pier­do­lę. Tam jest jesz­cze jeden.

Prze­je­cha­li obok drew­nia­nej klat­ki, na któ­rej stała lwica. Kiedy ko­niec ko­lej­ki minął dra­pież­ni­ka, ten ze­sko­czył do­stoj­nie i ru­szył za po­jaz­dem.

Bar­tek za­mknął oczy, pró­bu­jąc sobie wmó­wić, że to się nie dzie­je na­praw­dę. Otwo­rzył je, gdy brat po­trzą­snął jego ra­mie­niem.

– Mu­si­my prze­do­stać się do przo­du – po­wie­dział przy­tom­nie. – Jak naj­da­lej od niej.

Lwica bie­gła kilka me­trów za koń­cem ko­lej­ki. Ta na szczę­ście przy­spie­szy­ła, jakby pró­bo­wa­ła utrzy­mać be­stię na dy­stans. Mimo to zwierz po­wo­li, lecz sys­te­ma­tycz­nie ich do­ga­niał.

Naj­pierw po­mo­gli przejść dziew­czy­nom. Prze­rwy po­mię­dzy wa­go­ni­ka­mi miały może pół metra, więc ich po­ko­na­nie nie było takie pro­ste. We­szli do trze­cie­go wa­go­ni­ka, kiedy lwica zrów­na­ła się z ostat­nim.

Sie­dzą­cy na samym przo­dzie ma­ne­kin nagle od­wró­cił głowę. Była czar­na, oczy i usta wy­ma­lo­wa­no na niej farbą. Cała czwór­ka za­mar­ła, ob­ser­wu­jąc, jak ma­ne­kin wsta­je z miej­sca i rusza ku nim dziw­ny­mi rwa­ny­mi ru­cha­mi, przy­po­mi­na­jąc bo­ha­te­ra po­klat­ko­wej ani­ma­cji.

– Trze­ba go po pro­stu zrzu­cić – uznał Kon­rad i ru­szył pierw­szy.

Wszedł do dru­gie­go wa­go­ni­ka w tej samej chwi­li co ma­ne­kin. Kon­rad był po­tęż­nym męż­czy­zną, wyż­szym nawet od Bart­ka, i gdy rzu­cił się na isto­tę, wózek za­chwiał się nie­bez­piecz­nie. Klau­dia za­czę­ła krzy­czeć.

Bar­tek chęt­nie po­mógł­by bratu, lecz po­jazd był zbyt cia­sny. Kątem oka do­strzegł, że lwica jest już bar­dzo bli­sko. Na ścia­nie na­to­miast uka­zał się dziw­ny ry­su­nek z czło­wie­kiem bez głowy i strzał­ką skie­ro­wa­ną w dół. Bar­tek przy­po­mniał sobie od­bi­cie w lu­strze, spoj­rzał przed sie­bie i za­re­ago­wał w ostat­niej chwi­li.

– Wszy­scy głowy na dół! – ryk­nął.

Po­słu­cha­li go, nawet wal­czą­cy Kon­rad. Ma­ne­kin naj­wy­raź­niej nie znał pol­skie­go, gdyż ob­ni­żo­ny strop ude­rzył go z całej siły i wy­pchnął za burtę. Wcze­śniej jego los po­dzie­lił ko­le­ga sie­dzą­cy na samym przo­dzie. Dwie czar­ne syl­wet­ki ude­rzy­ły o zie­mię z głu­chym trza­skiem.

Do­tar­li do pierw­sze­go wa­go­ni­ka w chwi­li, gdy lwica zna­la­zła się na wy­so­ko­ści czwar­te­go.

– Zwal­nia­my – za­uwa­ży­ła Aneta.

Rze­czy­wi­ście, przez chwi­lę tra­ci­li pręd­kość, a potem jakby ktoś za­cią­gnął ręcz­ny ha­mu­lec. Po­jazd za­trzy­mał się, spod kół po­sy­pa­ły się iskry, o mało nie wy­pa­dli na ze­wnątrz. Bar­tek w końcu zro­zu­miał, że nie mają żad­nych szans, lwica do­rwie ich wszyst­kich. Spo­dzie­wał się ataku, lecz zwierz rów­nież się za­trzy­mał i cze­kał za po­jaz­dem.

Szyb­ko zro­zu­mie­li dla­cze­go. Po obu stro­nach toru, uło­żo­ne­go na skal­nym mo­ście sze­ro­ko­ści może metra, zio­nę­ła czar­na ot­chłań.

Lew sta­nął nad kra­wę­dzią cze­lu­ści i ob­ser­wo­wał ich uważ­nie. W końcu zde­cy­do­wał się dzia­łać i ostroż­nie wsko­czył do ostat­nie­go wa­go­ni­ka ko­lej­ki. A po chwi­li do ko­lej­ne­go.

– Mu­si­my zrzu­cić to w prze­paść! – krzyk­nął Kon­rad, ze­sko­czył na zie­mię i przy­ło­żył ręce do burty.

Po­zo­sta­ła trój­ka do­łą­czy­ła do niego. Za­czę­li pchać wózek w stro­nę kra­wę­dzi, aż za­wisł nad prze­pa­ścią. Do­sko­czy­li do ko­lej­ne­go.

Lwica była już w po­ło­wie dłu­go­ści ko­lej­ki.

Ze­pchnę­li drugi wózek z torów. Wle­ciał do ot­chła­ni i po­cią­gnął za sobą trze­ci. A ten za­brał ze sobą czwar­ty. Razem z lwicą.

Zwierz pró­bo­wał wy­sko­czyć ze spa­da­ją­ce­go po­cią­gu, lecz za­ha­czył ła­pa­mi o burtę i znik­nął z ciem­no­ściach wraz z resz­tą ko­lej­ki.

Do­pie­ro po kilku se­kun­dach usły­sze­li od­głos ude­rze­nia.

– Zbie­raj­my się, bo może być ich wię­cej – po­wie­dział Bar­tek.

Po­bie­gli tu­ne­lem, cały czas sły­sząc zbli­ża­ją­ce się po­mru­ki lwów. Do­tar­li do sta­lo­wej bramy i prze­kro­czy­li ją w chwi­li, gdy trzy po­tęż­ne zwie­rzę­ta wy­sko­czy­ły w ciem­no­ści. Udało im się za­ry­glo­wać wyj­ście w ostat­niej chwi­li, be­stie za­trzy­ma­ły się po dru­giej stro­nie, mie­rząc ich wście­kły­mi spoj­rze­nia­mi.

Przy wyj­ściu zo­ba­czy­li sta­no­wi­sko pra­cow­ni­ka. Nie­wy­so­ki męż­czy­zna, cały ubra­ny na biało, sie­dział w sta­rym, wy­tar­tym fo­te­lu. Do­strze­gł­szy ich, wes­tchnął, wstał i pod­niósł coś ze sto­li­ka. Wska­zał lewą rękę i kazał ją od­sło­nić. Każ­de­mu z czwór­ki przy­bił pie­cząt­kę – li­te­rę X za­mknię­tą w kształ­cie, który mu­siał być py­skiem lwa. Byli w takim szoku, że nikt nie za­pro­te­sto­wał.

Wy­szli z tu­ne­lu w nie­zna­nym im miej­scu parku, lecz wciąż w stre­fie cyr­ko­wej. Bar­tek o mało nie za­pła­kał z ulgi, wi­dząc księ­życ. Klau­dia pró­bo­wa­ła za­dzwo­nić, może na tu­tej­szą po­li­cję, lecz smart­fon nie umiał na­wią­zać po­łą­cze­nia.

– Za­gry­zły… za­gry­zły – po­wta­rza­ła bez prze­rwy.

– Spier­da­la­my stąd – za­rzą­dził Kon­rad, gdy jego próba wy­bra­nia nu­me­ru rów­nież za­koń­czy­ła się po­raż­ką. – Wra­ca­my do wyj­ścia.

Bar­tek nogi miał jak z waty, lecz po­szedł za bra­tem. Spraw­dził te­le­fon, lecz tak jak po­zo­sta­li, nie miał za­się­gu. Nie­po­ko­iła go też Aneta, szła z nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem, nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

– Nie bój się – po­wie­dział do niej. – Ko­niec wy­ciecz­ki. Wra­ca­my do domu.

– My­ślisz, że tak po pro­stu można opu­ścić to miej­sce? – za­py­ta­ła.

Miała rację. Kiedy w końcu wró­ci­li pod płot, bi­le­ter, który wcze­śniej ich wpu­ścił, za­czął wrzesz­czeć, że to wej­ście, nie wyj­ście, a potem wy­ce­lo­wał w nich strzel­bę.

Ucie­kli w po­pło­chu. Za za­krę­tem Kon­rad roz­ło­żył mapę na naj­bliż­szym sto­li­ku.

– Chyba tu jest wej­ście głów­ne. – Wska­zał coś w lewym gór­nym rogu.

– A nie tu? – za­py­ta­ła Klau­dia.

– Nie macie po co iść do wej­ścia – po­wie­dział ko­bie­cy głos. To była ta sama sta­rusz­ka, którą po­zna­li w ga­bi­ne­cie lu­ster. – Wy­pusz­cza­ją tylko tych, któ­rzy zgro­ma­dzi­li trzy pie­cząt­ki. I muszą być różne, pa­mię­taj­cie, bo to ważne.

– Ty stara kurwo! – ryk­nę­ła na nią Klau­dia. – Na­mó­wi­łaś nas na te stra­chy. O mało nie ze­żar­ły nas je­ba­ne lwy!

– Zdo­by­li­ście pierw­szą pie­cząt­kę, zga­dza się? – za­py­ta­ła. – Po­win­ni­ście mi po­dzię­ko­wać.

– Za co? Po­wiedz le­piej, jak się stąd wy­do­stać.

– Za­li­cza­jąc ko­lej­ne atrak­cje eks­tre­mal­ne – oznaj­mi­ła spo­koj­ne.

– Ko­lej­ne? – głos Klau­dii drżał. – Nie, nigdy wię­cej.

– Oczy­wi­ście, że wię­cej – nie ustę­po­wa­ła sta­rusz­ka. – Mu­si­cie za­li­czyć jesz­cze dwie. Jeśli nie zdo­ła­cie tego zro­bić do świtu, zo­sta­nie­cie tu na za­wsze. Radzę nie mar­no­wać czasu. – Uśmiech­nę­ła się od­py­cha­ją­co.

– Co to zna­czy, że zo­sta­nie­my? – do­py­ty­wał Bar­tek.

– Ro­zej­rzyj­cie się, dur­nie! Pa­trz­cie uważ­nie!

Bar­tek do­strzegł sto­ją­cą na dachu lo­dziar­ni ludz­ką syl­wet­kę. I ko­lej­ną prze­cha­dza­ją­cą się po­bli­ską alej­ką. I jesz­cze jedną sie­dzą­cą pod za­da­sze­niem. Zro­zu­miał, dla­cze­go zwie­dza­jąc park, czuł się tak dziw­nie.

– Nie żyją – wy­szep­tał.

– Brawo – wy­ce­dzi­ła sta­rusz­ka. – Nie chce­cie do nich do­łą­czyć. Po­sta­raj­cie się ze­brać te pie­cząt­ki. Wciąż mam sen­ty­ment do ro­da­ków i chcia­ła­bym wam pomóc, ale nie mam prawa nic pod­po­wie­dzieć. Co noc robię tu za pie­przo­ną in­for­ma­cję i tyle. – Wy­krzy­wi­ła się, jakby po­wie­dzia­ła za dużo, po czym ode­szła bez słowa.

Kiedy zo­sta­li sami, za­czę­li spo­glą­dać na sie­bie nie­pew­nie.

– Jest druga dwa­dzie­ścia sześć – po­wie­dzia­ła Aneta. – Słoń­ce wzej­dzie pew­nie o pią­tej.

– Chyba jej nie wie­rzy­cie? – za­py­ta­ła Klau­dia.

– Oczy­wi­ście, że wie­rzy­my – od­par­ła. – Jeśli chce­cie prze­żyć, trze­ba dzia­łać.

– Zrób­my tak – Kon­rad prze­jął ini­cja­ty­wę – roz­dzie­li­my się i pój­dzie­my w dwie różne stro­ny. Po­szu­ka­my wyj­ścia, przy oka­zji zo­ba­czy­my, co to za miej­sca te inne eks­tre­mal­ne. O trze­ciej spo­tka­my się pod dia­bel­skim mły­nem i po­sta­no­wi­my, co robić dalej.

Ka­ru­ze­lę, nie­ru­cho­mą i ogrom­ną, widać było z każ­de­go miej­sca parku, a jed­no­cze­śnie we­dług mapy stała w samym cen­trum. Wy­glą­da­ła ni­czym gi­gan­tycz­ne oko spo­glą­da­ją­ce na nich z ciem­no­ści.

– Po­py­taj­my też ludzi – dodał Bar­tek. – Może ktoś bę­dzie wie­dział, co się tu wy­pra­wia.

On i Aneta ru­szy­li wzdłuż ogro­dze­nia parku, kie­ru­jąc się ku stre­fie dzi­kie­go za­cho­du. Wy­so­ki, kosz­mar­nie trud­ny do sfor­so­wa­nia płot wy­ło­nił się przed nimi z ciem­no­ści. Od czasu do czasu do­strze­ga­li przy nim ciem­ne syl­wet­ki ko­ja­rzą­ce się z wa­ru­ją­cy­mi straż­ni­ka­mi. Nie mieli szans go po­ko­nać.

Stre­fa dzi­kie­go za­cho­du była nieco le­piej oświe­tlo­na – w tu­tej­szych la­tar­niach pło­nął praw­dzi­wy ogień. Ścież­ki wy­sy­pa­no pia­skiem, a drew­nia­ne bu­dyn­ki two­rzy­ły gęstą za­bu­do­wę, przy­po­mi­na­jąc dawne ame­ry­kań­skie mia­stecz­ko.

Nagle zza rogu wy­ło­nił się ga­lo­pu­ją­cy koń, rżący i to­czą­cy pianę z pyska. Na jego grzbie­cie nie było jeźdź­ca. Od­sko­czy­li w ostat­niej chwi­li.

– Pie­przo­ny kosz­mar – mruk­nął Bar­tek, ob­ser­wu­jąc zni­ka­ją­cy w ciem­no­ści zad zwie­rzę­cia. – Czyj to był po­mysł, żeby tu przy­je­chać?

Aneta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie pa­mię­tam – od­po­wie­dzia­ła i od­wró­ci­ła wzrok.

Było mu na­praw­dę żal młod­szej ku­zyn­ki. Ostat­ni­mi czasy rzad­ko wy­cho­dzi­ła mię­dzy ludzi. Po­wie­dzia­ła kie­dyś, że się boi, po­nie­waż ktoś nie­ustan­nie ją śle­dzi. Gdy w końcu udało im się wy­cią­gnąć ją z domu, tra­fi­ła tutaj. Po po­wro­cie do Pol­ski pew­nie za­mknie się w po­ko­ju na rok.

Prze­szli obok sa­lo­onu, skąd do­bie­ga­ła cicha mu­zy­ka, chyba grana na pia­ni­nie. Przez okno widać było po­ru­sza­ją­ce się w środ­ku syl­wet­ki.

– O rety – wy­szep­tał Bar­tek, za­uwa­żyw­szy coś na ulicy – to chyba nie…

– Chyba tak.

Przed biu­rem sze­ry­fa leżał wrak ko­lej­ki gór­skiej. Była nie­bie­ska, zdo­bio­na w mor­skie mo­ty­wy. Na prze­dzie, niby ga­lion, znaj­do­wa­ła się rzeź­bio­na sy­re­na. Sześć czte­ro­oso­bo­wych wa­go­ni­ków wciąż było ze sobą po­łą­czo­nych mimo siły, z jaką ude­rzy­ły o zie­mię. Tor, z któ­re­go wy­pa­dły, wił się po nie­bie bar­dzo da­le­ko. Trud­no było uwie­rzyć w od­le­głość, którą po­ko­nał po­jazd.

– Dla­cze­go nikt tego nie uprząt­nął? – za­sta­na­wiał się Bar­tek. Nie­po­ko­iło go, że wa­go­ni­ki wy­glą­da­ły, jakby roz­bi­ły się wczo­raj, a nie parę lat temu.

Kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej w ka­łu­ży za­schnię­tej krwi leżał czło­wiek. Bar­tek nie miał po­ję­cia, czy ciało ma coś wspól­ne­go z roz­bi­tym rol­ler­co­aste­rem, lecz wy­glą­da­ło, jakby spa­dło z wy­so­ka. Czu­jąc po­ru­sze­nie w żo­łąd­ku, od­wró­cił wzrok i za­czął wpa­try­wać się w nie­wiel­ki staw oto­czo­ny gła­za­mi. Nie po­mo­gło, bo­wiem wy­pa­trzył ko­lej­ne ciało.

Aneta długo stała przy ko­lej­ce, nawet po­gła­dzi­ła jedno z sie­dzeń. W pew­nym mo­men­cie otrzą­snę­ła się i ru­szy­ła szyb­kim kro­kiem, jakby chcia­ła uciec z miej­sca ka­ta­stro­fy.

Chwi­lę póź­niej do­tar­li do ko­lej­nej eks­tre­mal­nej atrak­cji. Było to wiel­kie koło przy­po­mi­na­ją­ce som­bre­ro, które huś­ta­ło się ni­czym ol­brzy­mie wa­ha­dło, a do­dat­ko­wo krę­ci­ło wokół wła­snej osi. Bart­ko­wi ze­bra­ło się na wy­mio­ty od sa­me­go pa­trze­nia, nie cier­piał tego typu zabaw.

Kiedy urzą­dze­nie wy­chy­li­ło się mak­sy­mal­nie, nie­mal do­ty­ka­jąc nieba, za­uwa­ży­li, że trzy ludz­kie syl­wet­ki nie sie­dzą bez­piecz­nie za­pię­te w fo­te­lach. Zwi­sa­ły z kon­struk­cji, de­spe­rac­ko pró­bu­jąc nie spaść. Jedna z osób prze­gra­ła walkę, upa­dła z do­brych czter­dzie­stu me­trów i ude­rzy­ła o zie­mię.

– Trud­ne – pod­su­mo­wa­ła Aneta.

– Po­je­ba­ne. Na to na pewno nie wejdę.

Cze­ka­li, mając na­dzie­ję, że ktoś zdoła zejść żywy z tej atrak­cji, lecz po­zo­sta­ła dwój­ka rów­nież nie utrzy­ma­ła się na kole. Som­bre­ro w końcu prze­sta­ło się ob­ra­cać, wy­tra­ci­ło pęd i znie­ru­cho­mia­ło.

Ru­szy­li dalej ścież­ką obok ko­pal­ni złota. W prze­pły­wa­ją­cym przez nią po­to­ku stało kilku wy­chu­dłych star­ców. Wszy­scy byli zu­peł­nie nadzy, a w dło­niach trzy­ma­li sita, któ­ry­mi prze­sie­wa­li muł. Gdzieś w od­da­li sły­chać było strza­ły.

– Za pięć trze­cia – spraw­dził Bar­tek. – Mu­si­my iść w stro­nę dia­bel­skie­go młyna.

Ka­wa­łek dalej przed nim na ścież­ce po­ja­wił się czło­wiek, który nie wy­glą­dał ani dziw­nie, ani upior­nie. Umię­śnio­ny ru­do­wło­sy bro­dacz w ciem­nej kurt­ce. Rzu­cił coś do nich w ję­zy­ku, któ­re­go nie ro­zu­mie­li, po czym pod­szedł i pod­cią­gnął rękaw bluzy Bart­ka.

– Ej, od­pieprz się! – rzu­cił do nie­zna­jo­me­go.

Wi­dząc jedną pie­cząt­kę, ru­dzie­lec zro­bił roz­cza­ro­wa­ną minę. Od­sło­nił rów­nież rękę Anety, a na­stęp­nie od­da­lił się bez słowa.

– Kto to był? – za­sta­na­wiał się Bar­tek.

– Chyba od­wie­dza­ją­cy, jak my.

– Czemu spraw­dzał nasze pie­cząt­ki, za­miast po­roz­ma­wiać?

– Mam przy­pusz­cze­nie. Nie spodo­ba ci się.

– Po­wiedz, chyba nic mnie już…

– Hej! – krzyk­nę­ła do nich Klau­dia. Za jej ple­ca­mi po­ja­wił się Kon­rad. – Zna­leź­li­ście coś cie­ka­we­go?

Bar­tek opo­wie­dział im o roz­bi­tej ko­lej­ce i prze­ra­ża­ją­cym wa­ha­dle, a także spo­tka­niu z na­pa­stli­wym męż­czy­zną.

– My by­li­śmy przy głów­nym wej­ściu – zre­la­cjo­no­wał brat Bart­ka – i nie da się tam­tę­dy prze­drzeć. W stre­fie egip­skiej zna­leź­li­śmy eks­tre­mal­ną atrak­cję. To la­bi­rynt w pi­ra­mi­dzie, gdzie trze­ba się prze­ci­skać cia­sny­mi tu­ne­la­mi. Jest chwi­lo­wo nie­czyn­ny, bo usu­wa­li ciała, które w nim utknę­ły. Z moim wzro­stem na pewno tam nie pójdę. Za to spo­tka­li­śmy trój­kę Niem­ców, któ­rzy też mieli jedną za­li­czo­ną atrak­cję eks­tre­mal­ną. Wy­mie­ni­li­śmy się wie­dzą. Rów­nież byli prze­ko­na­ni, że jeśli do świtu nie za­li­czą trzech, to ka­pli­ca.

– Na któ­rej byli? – za­py­ta­ła Aneta.

Kon­rad pod­niósł palec, wska­zu­jąc dia­bel­ski młyn.

– Wiemy, o co w niej cho­dzi – wy­ja­wił. – Może się udać.

Zdjął bluzę, prze­rzu­cił na plecy, wy­cią­gnął rę­ka­wy przed sie­bie, wło­żył pod pachy i zro­bił z nich supeł na wy­so­ko­ści pier­si.

– Pro­blem z tym kołem jest taki, że w pod­ło­gach gon­do­li znaj­du­ją się za­pad­nie. Mu­si­my się trzy­mać po­rę­czy, ina­czej spad­nie­my. Można się jed­nak przy­wią­zać, uży­je­my wła­snych ciu­chów.

– Utrzy­ma­ją nasz cię­żar? – za­py­tał Bar­tek.

– Po­win­ny.

Wszy­scy prze­ćwi­czy­li za­wią­zy­wa­nie ubrań w taki spo­sób, by móc na nich za­wi­snąć. Dia­bel­ski młyn przed nimi tkwił w bez­ru­chu. Był na­praw­dę wy­so­ki, za­pew­ne ponad sześć­dzie­siąt, może nawet sie­dem­dzie­siąt me­trów. Księ­życ znów wy­szedł zza chmur, spo­glą­dał na nich spo­mię­dzy szprych ol­brzy­mie­go koła.

Kiedy uzna­li, że są go­to­wi, ru­szy­li po­wo­li w stro­nę pod­wyż­sze­nia, na któ­rym stał otyły męż­czy­zna ubra­ny na biało. Ge­stem ręki za­pro­sił ich do wi­szą­cej naj­ni­żej gon­do­li przy­po­mi­na­ją­cej domek na pre­rii. Była prze­szklo­na, brud­na, bez sie­dzeń czy fo­te­li, wy­łącz­nie z miej­sca­mi sto­ją­cy­mi. Klau­dia spa­ni­ko­wa­ła i za­czę­ła spa­zma­tycz­nie szlo­chać, lecz Kon­rad zdo­łał ją nieco uspo­ko­ić.

We­szli do środ­ka i na­tych­miast za­czę­li przy­wią­zy­wać się do me­ta­lo­wych po­rę­czy. Kon­rad i Klau­dia do tej przy drzwiach, Aneta i Bar­tek do dru­giej, w głębi gon­do­li. Bart­ko­wi udało się jako pierw­sze­mu.

– Mo­że­my też za­cze­pić się no­ga­mi – za­pro­po­no­wał i zro­bił to, choć z tru­dem. Po­zo­sta­li po­szli za jego przy­kła­dem.

Drzwi wa­go­ni­ka wciąż się nie za­mknę­ły. Nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wi­ła się w nich ludz­ka syl­wet­ka – nie­wy­so­ka ko­bie­ta o azja­tyc­kich ry­sach twa­rzy i czar­nych jak noc wło­sach. Sta­nę­ła pod po­rę­czą po­mię­dzy wi­szą­cy­mi Kon­ra­dem i Klau­dią, po czym ob­rzu­ci­ła wszyst­kich za­cie­ka­wio­nym spoj­rze­niem.

Wy­tłu­ma­czy­li po an­giel­sku, co jej grozi, lecz wyraz twa­rzy ko­bie­ty nie zmie­nił się nawet na jotę.

Drzwi za­mknę­ły się z ohyd­nym sy­kiem, ru­szy­li w górę.

Prze­miesz­cza­li się bar­dzo wolno, a mimo to zie­mia od­da­la­ła się wy­jąt­ko­wo szyb­ko. Bar­tek pró­bo­wał za­mknąć oczy, lecz wów­czas było jesz­cze go­rzej. Za­czę­ły boleć go ręce, w do­dat­ku nie ufał, że ase­ku­ra­cja z bluzy utrzy­ma jego wagę. Za­czął drżeć. Klau­dia cicho kwi­li­ła, Aneta mil­cza­ła sku­pio­na, a Kon­rad mówił cicho coś, co do Bart­ka nawet nie do­cie­ra­ło. Obca ko­bie­ta uśmie­cha­ła się za­gad­ko­wo.

Wa­go­nik po­ko­nał ćwierć ob­wo­du młyna i za­trzy­mał się w po­ło­wie jego wy­so­ko­ści. Bar­tek spo­glą­dał na sufit, sta­ra­jąc się igno­ro­wać coraz bar­dziej roz­le­gły widok w dole, a także puste wa­go­ni­ki po­wy­żej i po­ni­żej.

Pod­ło­ga za­pa­dła się. Dwie klapy otwo­rzy­ły się na oścież, uka­zu­jąc ka­mie­ni­stą ścież­kę trzy­dzie­ści me­trów niżej. Azjat­ka zła­pa­ła po­ręcz jedną ręką, wi­sia­ła, wy­da­wać by się mogło, bez wy­sił­ku. Po­zo­sta­li trzy­ma­li się dziel­nie.

Bez­ruch gon­do­li wy­da­wał się trwać całe wieki. Księ­życ znów przy­kry­ły chmu­ry. Nikt się nie od­zy­wał. W końcu pod­ło­ga za­mknę­ła się z trza­skiem, a wa­go­nik ru­szył.

Azjat­ka rzu­ci­ła coś w swoim ję­zy­ku, po czym sta­nę­ła na pod­ło­dze. Po­zo­sta­li ani my­śle­li zmie­niać po­zy­cji. Wa­go­nik sunął nie­spiesz­nie ku szczy­to­wi dia­bel­skie­go młyna.

– Na pewno tylko jeden obrót? – za­kwi­li­ła Klau­dia. – A co, jeśli nie za­trzy­ma się na dole?

Nikt nie miał po­ję­cia.

Po­ręcz bo­le­śnie wbi­ja­ła się w dło­nie Bart­ka, lecz nie za­mie­rzał iść śla­dem Azjat­ki i sta­nąć na pod­ło­dze. Po, mógł­by przy­siąc, ja­kimś roku wa­go­nik do­tarł na szczyt i za­trzy­mał się z pa­skud­nym chro­bo­tem. Bar­tek miał wra­że­nie, że gon­do­la ko­ły­sze się jak wa­ha­dło, ale rów­nie do­brze to on mógł się trząść.

Z tej wy­so­ko­ści dało się objąć wzro­kiem cały park. Był słabo oświe­tlo­ny, lecz ciem­ne kształ­ty róż­nych atrak­cji od­ci­na­ły się wy­raź­nie, jakby ktoś po­pra­wił pi­sa­kiem ich kon­tu­ry. Ko­lej­ka gór­ska, je­dy­ny obiekt wyż­szy od koła, wy­glą­da­ła ma­je­sta­tycz­nie. Od­le­gła pi­ra­mi­da po ciem­ku nie­wie­le róż­ni­ła się od tych w Gizie. Som­bre­ro z tej wy­so­ko­ści wy­da­wa­ło się za­ska­ku­ją­co nie­wiel­kie.

Pod­ło­ga roz­war­ła się po­now­nie, od­sła­nia­jąc widok na me­ta­lo­wy ste­laż kon­struk­cji.

Azjat­ka zła­pa­ła się po­rę­czy w ostat­niej chwi­li, znów tylko jedną ręką. Drugą chwy­ci­ła Klau­dię i po­cią­gnę­ła jej nogi w dół. Ta krzyk­nę­ła, za­wi­sła je­dy­nie na rę­kach i kurt­ce. Ko­bie­ta przy­bli­ży­ła się do niej, zręcz­nie prze­kła­da­jąc dło­nie. Wy­cią­gnę­ła prawą i za­czę­ła dra­pać palce Klau­dii. Ta krzyk­nę­ła znowu, pu­ści­ła się i utrzy­ma­ła w po­wie­trzu je­dy­nie dzię­ki kurt­ce.

Kon­rad zbli­żył się do nie­zna­jo­mej i pró­bo­wał kop­nąć ją w plecy. Klau­dia de­spe­rac­ko wal­czy­ła, by znów chwy­cić się po­rę­czy.

Bar­tek pa­trzył na to z takim prze­ra­że­niem, że za­po­mniał o bo­lą­cych dło­niach. Był to kosz­mar­ny błąd, gdyż pu­ścił po­ręcz i za­wisł je­dy­nie na blu­zie i no­gach.

Wa­go­nik ru­szył po­wo­lut­ku w dół, lecz pod­ło­ga po­zo­sta­ła otwar­ta.

Kon­rad pró­bo­wał ura­to­wać Klau­dię, ko­piąc Azjat­kę coraz moc­niej, aż w końcu sam za­wisł je­dy­nie na blu­zie. Wi­dząc to, na­past­nicz­ka od­wró­ci­ła się i ru­szy­ła w jego stro­nę.

Głowa Bart­ka od­chy­li­ła się tak bar­dzo do tyłu, że wi­dział wszyst­ko nie­mal do góry no­ga­mi. Jego brat pró­bo­wał od­zy­skać chwyt, lecz w tym samym mo­men­cie Azjat­ka za­czę­ła roz­plą­ty­wać węzeł jego bluzy. Zro­bi­ła to bar­dzo szyb­ko, lecz Kon­rad zdo­łał zła­pać się po­rę­czy. Ko­bie­ta rzu­ci­ła się na niego. To, że nie spa­dli od razu, mu­sia­ło być ja­kimś żar­tem gra­wi­ta­cji.

Klau­dia od­zy­ska­ła pewny chwyt i za­czę­ła krzy­czeć, ob­ser­wu­jąc gwał­tow­ną szar­pa­ni­nę. Pró­bo­wa­ła zbli­żyć się do wal­czą­cych, lecz nie zdą­ży­ła.

Kon­rad i Azjat­ka od­pa­dli od po­rę­czy i prze­le­cie­li przez pod­ło­gę gon­do­li.

– Nie! Nie! – ryk­nę­ła Klau­dia.

Bar­tek nie wie­rzył w to, co zo­ba­czył. Wa­go­nik jesz­cze przez długi czas opa­dał, aż znie­ru­cho­miał i pod­ło­ga za­mknę­ła się z pa­skud­nym trza­skiem.

Drzwicz­ki otwo­rzy­ły się, za­pra­sza­jąc ich do wyj­ścia. Bart­ko­wi dło­nie drża­ły tak bar­dzo, że na­brał pew­no­ści, iż nie zdoła się roz­wią­zać i zaraz przyj­dzie mu wy­ko­nać ko­lej­ne okrą­że­nie. Wy­gra­mo­lił się na ze­wnątrz i usiadł na pod­wyż­sze­niu. Ob­słu­gu­ją­cy dia­bel­ski młyn gru­bas przy­ło­żył pie­cząt­kę do jego przed­ra­mie­nia – umie­ścił na nim li­te­rę X w okrę­gu.

Bar­tek za­czął pła­kać. Klau­dia zbie­gła na dół i od­na­la­zła ciało Kon­ra­da, lecz nie dał rady na to pa­trzeć. Aneta stała obok z zu­peł­nie obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy, jakby nie do­tar­ło do niej, czego była świad­kiem.

– To wszyst­ko przez cie­bie! – ryk­nę­ła Klau­dia na Anetę, po­wró­ciw­szy na pod­wyż­sze­nie.

– Daj spo­kój – ode­zwał się Bar­tek, lecz nie zwró­ci­ła na niego uwagi.

– To był twój po­mysł, żeby tu przy­je­chać! – Klau­dia wpa­dła w furię i Bar­tek mu­siał ją przy­trzy­mać, ina­czej rzu­ci­ła­by się na jego ku­zyn­kę.

– Mo­że­my się kłó­cić – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Aneta – albo iść dalej i to skoń­czyć. Nie­dłu­go wzej­dzie słoń­ce.

– Ona ma rację – przy­znał Bar­tek.

– Zo­sta­wi­cie go tu? – obu­rzy­ła się Klau­dia. – Trze­ba go za­brać!

Bar­tek scho­wał twarz w dło­niach. Mi­nę­ło kilka minut, nim od­wa­żył się spoj­rzeć.

Jego brat leżał w ka­łu­ży krwi nie­da­le­ko pod­wyż­sze­nia, wśród wy­so­kiej trawy ro­sną­cej pod dia­bel­skim mły­nem. Ni­g­dzie nie było widać ciała Azjat­ki.

– Wrócę po cie­bie – obie­cał Bar­tek i od­wró­cił się do Anety. – Idzie­my.

Klau­dia spoj­rza­ła na nich z obu­rze­niem, lecz gdy za­czę­li się od­da­lać, do­łą­czy­ła szyb­ko.

Usie­dli na odra­pa­nych ław­kach na gra­ni­cy po­mię­dzy stre­fą dzi­kie­go za­cho­du a Atlan­ty­dą i roz­ło­ży­li mapę.

– W Atlan­ty­dzie jest ko­lej­na eks­tre­mal­na atrak­cja – za­uwa­ży­ła Aneta. – Tu. – Wska­za­ła pół­noc­ną część parku. 

– Prze­cież to ta ko­lej­ka gór­ska – wy­du­kał Bar­tek.

– Warto spró­bo­wać.

– Co? – Klau­dia spoj­rza­ła na nią prze­ra­żo­na. – Tam jest pie­przo­ny uszko­dzo­ny tor!

– Jest spo­sób, żeby nie zgi­nąć – po­wie­dzia­ła Aneta. – Za­wsze jakiś jest.

– Niby skąd wiesz? – Klau­dia wsta­ła i od­su­nę­ła się od nich. – Ko­lej­ka na pewno jest naj­gor­sza ze wszyst­kich.

– Do­my­śli­łam się, co tam trze­ba zro­bić – wy­ja­wi­ła Aneta.

Klau­dia za­czę­ła krę­cić głową.

– Nie, ni­g­dzie mnie już nie za­cią­gnie­cie. Nigdy wię­cej.

Od­wró­ci­ła się i po­bie­gła w głąb stre­fy dzi­kie­go za­cho­du.

– Jasny szlag – rzu­cił Bar­tek. – Bie­gnie­my za nią?

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Było już po czwar­tej.

– Po­patrz na wschód – po­le­ci­ła Aneta.

Przez chwi­lę nie wie­dział, o co jej cho­dzi, lecz ro­zej­rzał się po nie­bie i zro­zu­miał. Za­czę­ło ja­śnieć. Zo­sta­ło im na­praw­dę nie­wie­le czasu.

Atlan­ty­da, jak sama nazwa wska­zy­wa­ła, była stre­fą wodną. W po­wie­trzu uno­si­ła się wil­got­na mgieł­ka, a ścież­ka­mi prze­le­wał się ściek się­ga­ją­cy ko­stek. Mi­nę­li sta­tek pi­rac­ki po­chwy­co­ny przez drew­nia­ne­go kra­ke­na oraz pełen ma­łych wo­do­spa­dów tor wodny, po któ­rym nie pły­nę­ła żadna łódka. Uj­rze­li męż­czy­znę w płasz­czu, który łowił na wędkę w czymś, co wy­glą­da­ło jak więk­sza ka­łu­ża. W pew­nej chwi­li wy­cią­gnął z brud­nej wody opa­słe­go szczu­ra i przyj­rzał mu się z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Jaki jest ten plan? – za­py­tał Bar­tek, spo­glą­da­jąc na ro­sną­cą z każ­dym kro­kiem kon­struk­cję gór­skiej ko­lej­ki.

– Po­wiem ci, jak wsią­dzie­my.

– Dla­cze­go? – Spoj­rzał w oczy ku­zyn­ki i po raz pierw­szy zo­ba­czył w nich strach. I tak po­dzi­wiał ją za spo­kój, który zdo­ła­ła za­cho­wać do tej pory.

– Jeśli po­wiem ci teraz, uciek­niesz jak Klau­dia.

Szcze­rze to roz­wa­żał, lecz nie miał po­ję­cia, co zro­bił­by potem. Za­szył się w ja­kimś kącie i cze­kał na świt? Choć coraz bar­dziej pa­ra­li­żo­wał go strach, wie­dział, że musi wsiąść do tam­tej ko­lej­ki.

Prze­szli obok stawu za­bu­do­wa­ne­go ru­ra­mi i ste­am­pun­ko­wy­mi ustroj­stwa­mi. Na jego po­wierzch­ni Bar­tek do­strzegł dziw­ną rybę. Była duża, ko­lo­ro­wa i wy­glą­da­ła jak de­ko­ra­cja. W jej sze­ro­ko otwar­tym pysku do­strzegł ludz­ką twarz. Za­czę­ła się uno­sić, a pod nią z wody wy­ło­ni­ła się syl­wet­ka ocie­ka­ją­ca wodą. To był czło­wiek z wiel­ką rybą na gło­wie, za­pew­ne jakaś wy­pa­czo­na ma­skot­ka tego frag­men­tu parku.

Po tym, czego do­świad­czył do tej pory, Bar­tek nawet się nie zdzi­wił. Od­wró­cił głowę, go­to­wy ru­szyć dalej, lecz prze­ra­że­nie na twa­rzy ku­zyn­ki cał­ko­wi­cie go zmro­zi­ło.

– Bie­gnie­my! – krzyk­nę­ła i po­cią­gnę­ła go ze sobą.

Skrę­ci­li w lewo, potem w prawo i wpa­dli do jed­nej z drew­nia­nych budek. Nad ich gło­wa­mi wi­sia­ło mnó­stwo róż­nej wiel­ko­ści za­bru­dzo­nych plu­sza­ków. Przy­kuc­nę­li za dłu­gim sto­łem, na któ­rym stały bla­sza­ne pusz­ki.

– Cicho – szep­nę­ła Aneta.

W ciem­no­ści nie wi­dział jej twa­rzy, ale ton głosu bar­dzo mu się nie po­do­bał. Dla­cze­go za­re­ago­wa­ła tak gwał­tow­nie, skoro wcze­śniej wi­dzie­li już tyle dzi­wacz­nych kre­atur?

Aneta po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie, gdy usły­sze­li od­głos kro­ków. Ktoś zbli­żył się do budki i za­trzy­mał nie­da­le­ko. Coś świ­snę­ło w po­wie­trzu, pi­łecz­ka ude­rzy­ła o ścia­nę przed nimi, a kilka pu­szek spa­dło na ich głowy. Kilka se­kund póź­niej ko­lej­na pi­łecz­ka strą­ci­ła dwie na­stęp­ne pusz­ki. Jedna z nich upa­dła na szyję Bart­ka i prze­cię­ła mu skórę. Jęk­nął z bólu.

Silny uścisk zła­pał go za bluzę i wy­cią­gnął zza stołu. Z bli­ska ol­brzy­mia ryba wy­glą­da­ło gro­te­sko­wo, lecz twarz w środ­ku nie była ani tro­chę za­baw­na.

– Cze­kaj – po­wie­dzia­ła Aneta po an­giel­sku. Sta­nę­ła obok Bart­ka. – On jest ze mną. Idzie­my na rol­ler­co­aster. Po­zwól nam przejść. Pro­szę.

Nie­zna­jo­my od­wró­cił rybę w stro­nę mło­dej ko­bie­ty i długo mie­rzył ją wzro­kiem. Do­pie­ro teraz Bar­tek za­uwa­żył, że męż­czy­zna trzy­ma har­pun.

– My­ślisz, że je­steś lep­sza ode mnie? – wark­nął po an­giel­sku z sil­nym wschod­nim ak­cen­tem. – My­ślisz, że mo­żesz mi roz­ka­zy­wać, bo idziesz na je­ba­ną ko­lej­kę?

Aneta klęk­nę­ła.

– Bar­dzo cię pro­szę, puść nas.

– No do­brze – po­wie­dział w końcu i rzu­cił Bart­kiem o bruk. – Wy­pie­przać stąd.

Oboje od­bie­gli na wy­pa­dek, gdyby sza­le­niec po­sta­no­wił zmie­nić zda­nie.

– Skąd wie­dzia­łaś, jak z nim roz­ma­wiać? – za­py­tał.

– Im­pro­wi­zo­wa­łam.

Brama do ko­lej­ki wy­glą­da­ła jak ol­brzy­mia musz­la. Aneta sta­nę­ła przed nią, wes­tchnę­ła głę­bo­ko i prze­szła na drugą stro­nę. Zna­leź­li się w ko­ry­ta­rzu, w któ­rym lata temu usta­wia­ły się dłu­gie ko­lej­ki.

– Sy­re­ni śpiew – po­wie­dzia­ła cicho. – Tak na­zy­wa się ta atrak­cja.

Na pod­ło­dze widać było stare na­klej­ki in­for­mu­ją­ce, ile wy­no­si czas ocze­ki­wa­nia dla osób sto­ją­cych w tym miej­scu. Nie spo­tka­li żywej duszy, więc bar­dzo szyb­ko do­tar­li na miej­sce star­tu.

Była tam. Sześć nie­bie­skich wa­go­ni­ków ozdo­bio­nych roz­gwiaz­da­mi, musz­la­mi, ko­ni­ka­mi mor­ski­mi i ry­ba­mi. Na prze­dzie pierw­sze­go sy­re­na z twa­rzą unie­sio­ną ku niebu. Na­praw­dę wy­glą­da­ła, jakby śpie­wa­ła, pró­bu­jąc zwa­bić ja­kichś nie­szczę­śni­ków.

Ko­lej­ka pełna była ludzi, któ­rzy cze­ka­li na opad­nię­cie za­bez­pie­czeń, mil­czą­cy i po­sęp­ni. Bar­tek i Aneta zna­leź­li dwa puste miej­sca nie­mal na samym końcu.

– Wiesz, że z tyłu jest naj­go­rzej? – za­py­ta­ła. – Wa­go­ni­ki z przo­du spa­da­ją z pierw­sze­go wy­nie­sie­nia z dużo mniej­szą pręd­ko­ścią niż te z końca. To kwe­stia przy­spie­sze­nia.

– Bar­dziej mar­twił­bym się ze­psu­tym torem.

– Wiem, pró­bu­ję czymś zająć myśli.

Usie­dli na wol­nych miej­scach. Za­bez­pie­cze­nia opa­dły chwi­lę potem, nie­mal unie­ru­cha­mia­jąc ich w fo­te­lach. Pa­ni­ka eks­plo­do­wa­ła w gło­wie Bart­ka. Od­dał­by wszyst­ko, by się stąd wy­do­stać, uciec gdzieś da­le­ko, lecz było za późno. Ru­szy­li. Po­jazd sunął cicho, nikt z po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów nie ode­zwał się ani sło­wem.

– To jaki jest ten plan? – za­py­tał ku­zyn­kę.

Spoj­rza­ła na niego w dziw­ny spo­sób. Wy­glą­da­ła na prze­ra­żo­ną i pod­eks­cy­to­wa­ną jed­no­cze­śnie.

– Nie po­wiem – od­par­ła.

Ko­lej­ka za­czę­ła piąć się pod znacz­nym kątem. Zie­mia od­da­la­ła się w za­stra­sza­ją­cym tem­pie.

– Czemu? – jęk­nął za­sko­czo­ny.

– Nie zo­rien­to­wa­łeś się, praw­da? – Uśmiech­nę­ła się, za­do­wo­lo­na z sie­bie. – Nie je­stem twoją ku­zyn­ką.

Bar­tek pa­trzył na nią oszo­ło­mio­ny.

– Co?

– Praw­dzi­wą Anetę do­rwa­łam wczo­raj w nocy. Nie martw się, ona żyje. Jesz­cze. Zwią­za­łam ją i zo­sta­wi­łam w opusz­czo­nej sto­do­le przy lesie, obok ta­kie­go dziw­ne­go bu­dyn­ku. Chyba cie­płow­ni?

Byli już na wy­so­ko­ści co naj­mniej trzy­dzie­stu me­trów. Bar­tek zu­peł­nie nie po­tra­fił ze­brać myśli.

– Kim je­steś?

– Jedną z pierw­szych. Lata temu zgi­nę­łam na tej ko­lej­ce, po­dob­nie jak wielu, któ­rzy nam teraz to­wa­rzy­szą. Do­sta­li­śmy za­da­nie. Spro­wa­dzać no­wych ludzi do parku. Ro­bi­my to. Ob­ser­wo­wa­łam twoją ku­zyn­kę, za­ję­łam jej miej­sce i przy­pro­wa­dzi­łam trój­kę. Troje to nie­ma­ło. Zo­sta­nie­cie tu z nami. Jest nas coraz wię­cej. Nie­dłu­go park za­peł­ni się cały. Wszyst­kie atrak­cje będą ob­le­ga­ne przez od­wie­dza­ją­cych!

Ko­lej­ka osią­gnę­ła szczyt, wy­da­wa­ło się, że sta­nę­ła na chwi­lę, po­zwa­la­jąc Bart­ko­wi po­ob­ser­wo­wać roz­cią­ga­ją­cą się po­ni­żej pa­no­ra­mę parku.

I wtedy ru­nę­ła w dół z sza­leń­czą pręd­ko­ścią. Przy­spie­sze­nie nie­mal wy­rwa­ło mu duszę z ciała. Czuł, że spada, nic nie waży, a jed­no­cze­śnie przy­gnia­ta go siła stu ton.

Nikt nie krzy­czał. Ko­lej­ka su­nę­ła bar­dzo płyn­nie. Pierw­sza in­wer­sja ob­ró­ci­ła świat do góry no­ga­mi. Za­mknął oczy i mu­siał ze­mdleć na se­kun­dę lub dwie, gdyż kiedy się ock­nął, byli już na ko­lej­nym, mniej­szym wy­nie­sie­niu.

Wie­dział, że nie ma szans, by prze­żyć, lecz nie pod­dał się i pró­bo­wał zna­leźć roz­wią­za­nie. Mu­sia­ło ja­kieś być.

– Cu­dow­ne! – wrza­snę­ła osoba wy­glą­da­ją­ca jak jego ku­zyn­ka. – Mo­gła­bym teraz umrzeć! – Śmia­ła się albo pła­ka­ła, a może jedno i dru­gie.

Przy­wo­łał w pa­mię­ci obraz roz­trza­ska­nej ko­lej­ki, który wi­dział wcze­śniej. W środ­ku nie znaj­do­wa­ły się ani jedne zwło­ki, a za­bez­pie­cze­nia były pod­nie­sio­ne. Dwa ciała le­ża­ły da­le­ko od miej­sca ka­ta­stro­fy.

A więc wy­le­ci z wa­go­ni­ka i roz­trza­ska się o zie­mię, nie zgi­nie w środ­ku. A co, jeśli…

– Bez trzy­man­ki! – Isto­ta uda­ją­ca Anetę pod­nio­sła ręce, gdy we­szli w spi­ra­lę.

Rol­ler­co­aster ru­szył po pro­stym frag­men­cie trasy. Dalej droga za­krę­ca­ła w lewo.

To tam, zro­zu­miał Bar­tek. Wy­da­wa­ło mu się, że widzi uszko­dze­nia toru, lecz mogło to być tylko złu­dze­nie.

Ko­lej­ka od­bi­ła w lewo i wy­strze­li­ła w noc.

Uj­rzał czę­ścio­wo za­chmu­rzo­ne niebo i ledwo wi­docz­ny księ­życ. Park prze­su­wał się da­le­ko w dole i zbli­żał w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Wy­da­wa­ło się, że pędzi, zmie­nia się, może nawet tań­czy.

Bar­tek po­czuł, że blo­ka­da za­bez­pie­cze­nia fo­te­la w końcu pusz­cza. Pod­niósł ją drżą­cy­mi dłoń­mi. Usły­szał roz­gnie­wa­ne:

– Co ro­bisz?!

Spoj­rzał w dół, de­spe­rac­ko szu­ka­jąc zbior­ni­ka wod­ne­go, przy któ­rym po­przed­nio roz­bi­ła się ko­lej­ka. Nie było to pro­ste, lecz w końcu wy­pa­trzył czar­ną, nie­ru­cho­mą po­wierzch­nię.

Sko­czył.

Ude­rzył w wodę z taką siłą, że przez kilka se­kund oto­czy­ła go ab­so­lut­na czerń. W końcu za­bra­kło mu tchu, spa­ni­ko­wał i za­czął mio­tać się we wszyst­kie stro­ny. Ja­kimś cudem zdo­łał prze­bić głową taflę wody.

Po­wo­li do­pły­nął do brze­gu. Nie­opo­dal cze­ka­ła ubra­na na biało ko­bie­ta. W ręku trzy­ma­ła pie­cząt­kę.

Kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej kształt roz­trza­ska­nej ko­lej­ki wy­ło­nił się z chmu­ry kurzu.

A co, jeśli to nie był żaden duch, lecz Aneta po­stra­da­ła rozum i wła­śnie zgi­nę­ła? Być może po­win­ni byli wy­sko­czyć razem.

Wy­szedł z wody, lecz nie miał siły, by po­dejść do ubra­nej na biało ko­bie­ty. Usiadł na gła­zie i roz­kasz­lał się po­twor­nie.

– Nie rób tego – po­pro­sił zna­jo­my głos.

Sta­nę­ła nad nim, cała i zdro­wa, nawet bez dro­bi­ny pyłku na blu­zie.

Na­tych­miast wstał i od­su­nął się gwał­tow­nie.

– Znam tę akro­bat­kę ze stre­fy cyr­ko­wej – po­wie­dzia­ła. – Na pewno wpa­dłeś jej w oko. Jeśli tu zo­sta­niesz, przed­sta­wię cię.

To było ku­szą­ce.

– Twój brat już nigdy nie opu­ści tego miej­sca – kon­ty­nu­owa­ła. – Na­praw­dę chcesz odejść? Nie bę­dziesz za nim tę­sk­nić?

– Ja… – Na­praw­dę roz­wa­żał zo­sta­nie tutaj?

Kątem oka do­strzegł jakiś kształt na wo­dzie. Wiel­ką rybę z otwar­tym py­skiem. Pod­biegł do ko­bie­ty w bieli i pod­cią­gnął rękaw.

Ta przy­bi­ła mu trze­cią pie­cząt­kę – li­te­rę X pod dwoma trój­ką­ta­mi, które za­pew­ne miały imi­to­wać góry.

Męż­czy­zna z rybą na gło­wie wy­szedł na brzeg, lecz wi­dząc, że Bar­tek skom­ple­to­wał trzy pie­cząt­ki, nie pod­szedł bli­żej.

– To nie ko­niec – po­wie­dzia­ła isto­ta uda­ją­ca Anetę. – Są jesz­cze ci two­je­go ro­dza­ju.

Rzu­ci­ła mu smut­ny uśmiech i ode­szła. Nie ro­zu­miał, co zna­czy­ły te ostat­nie słowa.

Spraw­dził mapę i po­wo­li ru­szył w kie­run­ku głów­ne­go wej­ścia. Słoń­ce za­czę­ło wy­chy­lać się zza ho­ry­zon­tu, prze­ga­nia­jąc wszech­obec­ny mrok. Park zmie­niał się w oczach, od­sła­nia­jąc wszyst­kie ta­jem­ni­ce. Ukry­te w ciem­no­ści i ta­jem­ni­cy miej­sca w bla­sku słoń­ca oka­zy­wa­ły się opusz­czo­ny­mi, brud­ny­mi ru­ina­mi. Dia­bel­ski młyn wy­glą­dał, jakby nie wpra­wia­no go w ruch od wie­ków. Po pu­stych ulicz­kach hulał ła­god­ny wiatr.

Był już bli­sko bramy, kiedy do­strzegł ludz­ką syl­wet­kę. Przez długi czas nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom.

– Klau­dia?!

Dziew­czy­na od­wró­ci­ła głowę, za­sko­czo­na. Wzrok miała nie­spo­koj­ny i drża­ła. Tu­li­ła coś do pier­si.

– Zdo­by­łeś trzy pie­cząt­ki? – za­py­ta­ła.

– Tak. Ty też?

Ski­nę­ła głową.

– Co z Anetą?

– Aneta jest w Pol­sce. To, co przy­je­cha­ło z nami, to nie była ona.

Klau­dia po­ki­wa­ła głową, nie za­da­jąc żad­nych pytań.

Bar­tek zbli­żył się i zro­zu­miał, co ko­bie­ta trzy­ma w dło­niach. Była to ludz­ka ręka ucię­ta w oko­li­cach łok­cia.

– To nie tak, jak my­ślisz – po­wie­dzia­ła. – Ten rudy, on… zabił ja­kie­goś Niem­ca. Szłam i wi­dzia­łam. U… uciął mu rękę. Więc wtedy po­my­śla­łam. Trze­ba zdo­być trzy pie­cząt­ki. Po­ka­zać je na ręce. Więc zdję­łam pasek i po­de­szłam od tyłu… On był mor­der­cą, więc… – Za­czę­ła prze­raź­li­wie szlo­chać.

– Zbie­raj­my się stąd – po­wie­dział Bar­tek.

Przy bra­mie stał ten sam męż­czy­zna, który wpu­ścił ich do parku, lecz tym razem ubra­ny na biało. Rzu­cił okiem na pie­cząt­ki, nie sko­men­to­wał ani sło­wem tego, że Klau­dia po­ka­za­ła je na od­cię­tej koń­czy­nie, po czym wska­zał dziu­rę w murze.

– Kiedy Kon­rad spadł – wy­du­ka­ła Klau­dia – po­szłam do jego ciała i za­bra­łam klu­czy­ki.

Ru­szy­li wzdłuż muru ota­cza­ją­ce­go park, aż do­tar­li na par­king. Stało tam kilka aut, nie­któ­re po­zo­sta­wio­ne bar­dzo dawno temu. Wsie­dli do sa­mo­cho­du i Bar­tek od­pa­lił sil­nik.

– Chyba mo­żesz już wy­rzu­cić tę rękę – po­wie­dział do Klau­dii.

 

EPI­LOG

– A po co on tam wszedł? – za­py­tał ła­ma­nym an­giel­skim po­li­cjant. – Jak by nie wszedł, to by nie spadł.

Bar­tek opu­ścił głowę i wle­pił wzrok w brud­ną pod­ło­gę, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. Od pół go­dzi­ny pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć tym idio­tom z po­ste­run­ku, co na­praw­dę za­szło. Na dowód mieli tylko kilka zdjęć, które na funk­cjo­na­riu­szach nie zro­bi­ły żad­ne­go wra­że­nia, pie­cząt­ki mo­gą­ce zna­czyć co­kol­wiek oraz mapy wy­glą­da­ją­ce na pa­miąt­kę sprzed lat.

– Park jest za­mknię­ty – po­wta­rzał mun­du­ro­wy. – Po co tam we­szli­ście?

Uśmiech­nął się sze­ro­ko. Bar­tek za­uwa­żył coś dziw­ne­go na jego twa­rzy. Czy to reszt­ki bia­łej farby w ką­ci­kach ust i oczu? Chwy­cił oszo­ło­mio­ną Klau­dię za rękę i ucie­kli z tego cyrku.

 

***

 

– Mamo, po­słu­chaj mnie! – ry­czał do te­le­fo­nu. Urzą­dze­nie za­bra­li ja­kie­muś dziec­ku idą­ce­mu do szko­ły. Młody pła­kał, kopał i gryzł, lecz Klau­dia oba­li­ła go zie­mię. – Aneta jest w opusz­czo­nej sto­do­le przy lesie obok cie­płow­ni, mu­sisz za­wia­do­mić po­li­cję!

– Słabo sły­szę. Do­brze się ba­wi­cie? Kiedy wra­ca­cie?

– Będę za parę go­dzin – wy­szep­tał.

 

***

 

Po­ka­za­li pasz­por­ty, lecz straż­nik gra­nicz­ny w ogóle nie chciał ich oglą­dać.

– Pod­wiń­cie rę­ka­wy – roz­ka­zał po an­giel­sku.

Po­pa­trzy­li na sie­bie oszo­ło­mie­ni i wy­ko­na­li po­le­ce­nie.

– Pan ma trzy pie­cząt­ki, a pani tylko dwie – pod­li­czył. – Nie prze­je­dzie­cie. Żeby prze­je­chać, trze­ba mieć pięć pie­czą­tek! Pięć na osobę!

– Co?

– Z parku wy­pusz­cza­ją z trze­ma, ale żeby wy­je­chać z kraju, po­trze­ba pię­ciu.

– Czło­wie­ku, ty nie ro­zu­miesz… Moja ku­zyn­ka…

– Pięć! Nikt was nie wy­pu­ści bez pię­ciu! Za­wra­cać! – Po­ło­żył dłoń na ka­bu­rze pi­sto­le­tu.

Za­wró­ci­li.

 

***

 

– Jest pięć pie­czą­tek? – za­py­tał po­gra­nicz­nik, gdy pół go­dzi­ny póź­niej sa­mo­chód Kon­ra­da po­now­nie za­trzy­mał się na przej­ściu. W środ­ku sie­dzia­ła tylko jedna osoba.

– T… tak – wy­du­kał Bar­tek.

Pod­wi­nął rękaw i po­ka­zał ramię. Potem pod­niósł od­cię­tą ko­bie­cą rękę o po­ma­lo­wa­nych na czer­wo­no pa­znok­ciach.

– W sumie jest pięć – pod­li­czył mun­du­ro­wy. Nie sko­men­to­wał ani sło­wem wi­do­ku koń­czy­ny ani faktu, że młody męż­czy­zna jest cały we krwi. – Można ru­szać.

Koniec

Komentarze

Hej, trochę mi się to wszystko skojarzyło z Sanitarium, Domem na nawiedzony wzgórzu i filmami Roba Zombieg – całości ma klimat filmów klasy B. Czwórka znajomych, w twoim przypadku krewnych plus dziewczyna ;), i nawiedzone miejsce, do którego wciskasz czytelnika od razu, bez zbędnego przeciągania, rozumiem, że to zabieg pod konkurs by słuchacze się nie nudzili:) W mojej ocenie impet grozy przez to się wytraca i na kolejne atrakcje już nie czekałem z takim napięciem. Za to końcówka… Heh rozbawiła mnie i zaskoczyła – ale pozytywnie, właśnie w stylu Roba Zombiego:). Pod konkurs, myślę, że to bardzo dobra pozycja i tekst będzie silną konkurencją dla innych. To komentarz na świeżo po przeczytaniu, muszę na spokojnie tekst przetrawić i może jeszcze wrócę :). A na razie zostawiam klika oraz pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Uch. Potrafisz zniechęcić do parku rozrywki.

Nie to że się bałam, bo to tylko literki, ale te zniekształcone wersje atrakcji lunaparkowych są okropne.

Chyba już Ci kiedyś mówiliśmy, że masz chorą wyobraźnię, prawda? Ale horrory piszesz świetne.

Wszystko zgodnie z regułami sztuki – jest grupka znajomych na wejściu, do wyjścia dociera mocno przerzedzona. Pod koniec można pomyśleć, że już po wszystkim, a tu niespodzianka. Dobre, dobre.

Twisty zaskakiwały, więc fabuła w porządku.

Wiadomo, że do bohaterów nie ma się co przywiązywać…

Edytka: Przydałyby się jakieś przerywniki, bo 50 kilo bez przerwy na picie i siku to jednak męcząca sprawa.

Babska logika rządzi!

"Wszystko zgodnie z regułami sztuki" – polecam pierwszy lepszy horror jeśli można go nazwać sztuką, raczej siła tekstu bazuje na barwnych opisach, a nie na zaskakującej historii ;)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Komentarz pobetowy. Moje zdanie już znasz, uważam, że to bardzo dobry horror. Mnie trudno jest przestraszyć, a Tobie się to udało, więc lecą słowa uznania i klik.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Witaj. :)

 

Ze spraw technicznych – wątpliwości (do przeanalizowania):

Zauważyłam, że dość często w całym tekście występuje forma „być”, czasem nawet w tym samym zdaniu – np.:

Jego sylwetka była tak chuda, że smukłe kije równie dobrze mogły być jego nogami.

 

Nie miała pojęcia, jak to zrobiła, ale razem zawiśli na pierścieniu. – literówka?

Nieopodal zaleźli stoisko gastronomiczne. – i tu?

Sombrero w końcu przestało się obracać, wytraciło pęd, aż w końcu znieruchomiało. – powtórzenie?

 

– My byliśmy przy głównym wejściu – zrelacjonował brat Marka – i nie da się tamtędy przedrzeć. – skąd Marek?

 

Ruszyli. Pojazd poruszał się cicho, nikt z pozostałych pasażerów nie odezwał się ani słowem. – powtórzenie?

– To jeszcze nie koniec – powiedziała istota udająca Anetę. – Są jeszcze ci twojego rodzaju. – i tu?

Nie skomentował ani słowem widoku kończyny ani fakt, że młody mężczyzna jest cały we krwi. – literówka?

 

 

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

Znakomity tekst i pomysł. :) A zakończenie szokujące! Co tam się działo, szok! :)

Bohater numer jeden, czyli księżyc, jest mi szczególnie bliski, ponieważ przed laty stworzyłam kilka tomików baśni dla dzieci; w tytule każdego był także księżyc i pojawiał się on w każdej baśni. :)

 

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik, powodzenia. :)

Pecunia non olet

devil

Cos tu jest diabelskiego, pisałem komentarz późno w nocy (albo jak kto woli – bardzo

wczesnym rankiem), dość mozolnie i sumiennie, ale po akceptacji diabli wzięli…hehe.

Barany są uparte, więc powracam niestety… wink

Żaden horror ani groza – bardziej groteska, i to jak u przedpiśca: klasy B. Sytuacji nie

ratują nawet – wciśnięte jakby na siłę i nie anonsowane – wulgaryzmy, oraz przaśny erotyzm.

Wieje sztampową nudą, nie strachem. Napięcie spada jak w tamejszym systemie 

oświetleniowym. W dodatku jest nieco “baboli”:

złapał akrobatę za szczudła i pociągnął po ziemi w ciemny zaułek.

Na szczudłach stoi się swobodnie, to nie mocowana do kikuta proteza i nie da się za nie

kogokolwiek ciągnąć.

złapała Konrada z ramię i pokierowała

Takich i innych literówek tez jest trochę…

Bartek o mało nie przebił fotela plecami,

Hehe, jak to się robi?…

Nie miała pojęcia, jak to zrobiła,

Wyszło, jakby delikwent czytał jej myśli…

Nie był przyzwyczajony do publicznych wystąpień, więc skończył szybko

No, tu kawałek prawdziwego horroru…laugh

Przerwy pomiędzy wagonikami miały może pół metra, więc ich pokonanie nie było takie proste.

To naprawdę odległość nie do pokonania…wink

Stanęła pod poręczą pomiędzy wiszącymi Konradem i Klaudią,

Bez sensu, przecież podłoga jeszcze się nie zapadła…

I tak dalej… W dodatku nie wiadomo jak to się stało, że zamiast kuzynki, na długo przed wyjazdem

pojawił się jej klon. Baboli jest więcej niestety.

Może następny horror spowoduje drżenie serca i kończyn?…heh

 

EDIT:

Naprawdę jakieś ciemne siły tu działają, heh. Poprzedni komentarz pisałem dobrze po północy,

a w poczekalni figuruje:

| opowiadanie, horror | kom. Fascynator | 02.05.25, g. 22:07

Choć go nie ma. Ten jest, ale nie figuruje…laugh

 

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Czytając, miałem spory problem z zawieszeniem niewiary. Bohaterowie znajdują się w absurdalnej sytuacji, rodem nawet nie tyle z horroru, co z creepypasty i tak po prostu to akceptują. Konwencja creepypasty nie przeszkadza mi, ale moim skromnym bardzo zabrakło jakiegoś większego sprzeciwu wobec rządzących parkiem reguł, jak choćby faktycznej próby sforsowania płotu albo fizycznego ataku na obsługę, żeby uczynić całą fabułę bardziej wiarygodną.

 

Najmocniejszą stroną opowiadania są wartka akcja i jej zwroty, szczególnie w samej końcówce. Tekst ma 50k znaków, jest więc dość długi jak na portalowe standardy, a nawet nie zauważyłem, jak to minęło. Łyknąłem na raz jak szorta :O Także no mimo tej uwagi o wiarygodności, na plus. No i końcówka – bohaterowie opuszczają park, ale park wciąż ma ich w szponach. Miód malina.

 

Dwie techniczne niedoskonałości udało mi się wyłapać przy czytaniu:

 

> Wysoki, koszmarnie trudny do sforsowania płot wyłonił się przed nimi z ciemności. Od czasu do czasu dostrzegali przy nim ciemne sylwetki kojarzące się z warującymi strażnikami. Nie mieli szans go sforsować.

 

Powtórzonko

 

> Azjatka przytrzymała się poręczy jedną ręką, wisiała, wydawać by się mogło, bez wysiłku. Pozostali trzymali się dzielnie.

 

Technicznie rzecz biorą to są różne czasowniki, ale ja to odebrałem jako powtórzenie. Hm..

 

Pozdrawiam i klikam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

To może pierwsze trzymanie zastąpić chwyceniem względnie zaciśnięciem ręki?

Babska logika rządzi!

Bardjaskier,

dzięki. Rzeczywiście jest w tym tekście coś z filmów klasy B.

 

---------------------------------------

Finkla,

również dzięki. Przerywniki lubię, ale tu nie miałem pomysłu, żeby gdzieś jakiś wsadzić. Poza akapitem nie ma przeskoków narracji.

 

---------------------------------------

HollyHell91, jeszcze raz dzięki za betę.

 

---------------------------------------

bruce,

dzięki za wszystkie poprawki, już wprowadzone. Ostrzeżenie o wulgaryzmach dodałem, może kogoś zachęci :) Tytuł ma być taką grą słów, a księżyc się wziął, bo lunapark.

 

---------------------------------------

Fascynator,

dzięki za poprawki i przeczytanie. Rzeczywiście typowej grozy jest tu niewiele. Wulgaryzmy są częścią naszego języka, czy chcemy, czy nie, i ich unikanie w potocznej rozmowie znajomych spędzających czas wolny nie wydaje mi się realistyczne. Co do erotyzmu – zawsze mnie ciekawi, dlaczego on kłuje w oczy, a nie na przykład przemoc.

 

Na szczudłach stoi się swobodnie, to nie mocowana do kikuta proteza i nie da się za nie

kogokolwiek ciągnąć.

Skoro wcześniej akrobata stukał szczudłami po obaleniu na ziemię, można przypuszczać, że ma je związane z kończynami. A może to jego kończyny?

 

Bez sensu, przecież podłoga jeszcze się nie zapadła…

Bohaterowie wisieli cały czas, co jest wspomniane w tekście, bo uznali to za bezpieczniejsze.

 

---------------------------------------

GalicyjskiZakapior,

dzięki. Zawieszenie niewiary rzeczywiście nie jest tu łatwe, sam to zauważyłem i próbowałem to złagodzić, ale nie było dla mnie proste. Nie chciałem, żeby opowiadanie zamieniło się z “bohaterowie zwiedzają kolejne atrakcje” na “bohaterowie próbują kolnych pomysłów na wydostanie się z parku” :)

Cześć!

 

Przeczytane, komentarz pobetowy jutro, póki co kliczek.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć!

Przede wszystkim gratuluję prędkiego trafienia do Biblioteki. Opowieść bardzo płynnie poprowadzona, zgodzę się, że wcale nie czuć tych pięćdziesięciu tysięcy znaków, czuć tylko dobry warsztat. Przy tych pochwałach – w sumie przy zwykłym zastrzeżeniu, że nie schodzisz poniżej pewnego poziomu, który ja niekoniecznie osiągam – muszę jednak przyznać, że w jakimś sensie tekst do mnie nie trafił. Nie przejąłem się losami bohaterów. Nie mogę zagwarantować, że to coś obiektywnego (w ogóle często mi się tak zdarza przy horrorach, nie jestem ich wdzięcznym odbiorcą, może to odruchowy mechanizm obronny), ale zobaczmy: dostajemy gościa, o którym wiemy, że klnie, aż uszy więdną, jego brata, o którym wiemy, że jest jego bratem, jego dziewczynę, o której wiemy, że jest jego dziewczyną, i jego kuzynkę, która od pierwszych słów wygląda na wampirkę czy coś w tym rodzaju – i wszyscy nie wiadomo po co idą do opuszczonego lunaparku, który okaże się sztampowo zabójczy – to czym tu się przejąć? Trudno mi to nawet porównać z głębią i dynamiką relacji społecznych choćby ze Skradzionych godzin, z serdecznością, którą budzili bohaterowie. A co do zakończenia: odczułem ułamek sekundy irytacji na diabolus ex machina, a potem pojawiła się pointa tak nieoczekiwana, że parsknąłem śmiechem. Nie wiem, czemu ono służy i do jakiego gatunku literackiego przynależy, ale na pewno bardzo się wyróżnia, czytelnik musi je zapamiętać na długo, więc poniekąd naprawdę udane.

W niektórych miejscach dobór słów wydał mi się mocno niedopracowany. Dwa dobitniejsze przykłady:

Zaskoczony, jęknął z bólu, gdy kamień wbił mu się w nerkę.

To brzmi jak bardzo ciężka rana.

– Musimy zrzucić to w przepaść! – krzyknął Konrad, zeskoczył na ziemię i przyłożył ręce do bocznej burty.

Wagoniki chyba nie mają burt przednich i tylnych.

Sięgasz też po styl sprawozdawczy tam, gdzie stanowczo warto byłoby nadać jakieś nacechowanie emocjonalne (nie przypominam sobie, żebym dopatrzył się kiedyś tego problemu w innych Twoich tekstach). Dajmy na to:

Nie był przyzwyczajony do publicznych wystąpień, więc skończył szybko i była to najpiękniejsza chwila jego życia.

Przecież to brzmi, jakbyś opisywał pioniera wygłaszającego odczyt o uprawie bawełny na XXVII Plenum Opolskiej Młodzieżówki PZPR.

Lwica biegła kilka metrów za końcem kolejki. Ta na szczęście przyspieszyła, jakby próbowała utrzymać bestię na dystans. Mimo to zwierz powoli, lecz systematycznie zaczął ich doganiać.

Najpierw pomogli przejść dziewczynom. Przerwy pomiędzy wagonikami miały może pół metra, więc ich pokonanie nie było takie proste. Weszli do trzeciego wagonika, kiedy lwica zrównała się z ostatnim.

Tutaj też w ogóle nie czuć emocji. Przy okazji odwróciłbym szyk trzeciego zdania (powolne, lecz systematyczne jest chyba doganianie, a nie zaczynanie).

 

Dziękuję za podzielenie się tekstem i serdecznie pozdrawiam!

Pozwolę sobie dopisać garść moich odczuć, bo początkowo nie zdążyłam. :)

Najbardziej w opowiadaniu urzekły mnie atrakcje parku, sam pomysł na park oraz na “polską Informację” w postaci starszej pani, do tego rewelacyjne zdobywanie pieczątek i same pieczątki jako jedyna możliwość wyjścia/wyjazdu. W sumie atrakcje parkowe były tak zaskakujące, że – mimowolnie, przepraszam, może to przesada – kojarzyłam je z moim tekstem (”Popożarowy …”) o genialnym artyście-malarzu, który miał niesamowitą wyobraźnię i przenosił niezwykłe, surrealistyczne sceny na fragmenty swoich dzieł, wykraczających daleko poza ramy epoki, w której żył. Szczególnie fragment jego tryptyku – “Piekło”, z makabrycznymi miejscami kaźni ludzi, uznałam za znakomite porównanie do tu zaprezentowanych przez Ciebie, całkowicie innych, ale – równie wstrząsających oraz surrealistycznych wydarzeń. :) Na przykład scena z lustrami, zwykle w takim gabinecie ludzie pękają ze śmiechu, tu było zgoła inaczej, i zostało to pokazane świetnie! :)

Kuzynka od początku przedstawiana była jako dziwnie milcząca, nienaturalna, bez emocji. Powiedziałeś jednak wcześniej słowami i myślami bohaterów, że ona wywoływała w braciach/jej kuzynach współczucie, była zawsze zamknięta w sobie i miała wrażenie śledzenia jej. Tu spodziewałam się, że ona ich celowo prowadzi do parku, w którym śledzący ją poprzednio, tajemniczy osobnik zechce zamordować całą trojkę, szantażując, że tylko w ten sposób da jej spokój. I że ona ich świadomie prowadzi na “nieuniknioną rzeź”. Pomyliłam się, poszedłeś inną drogą, dużo ciekawszą. :) 

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Ślimak Zagłady,

bardzo dziękuję za recenzję. Rzeczywiście, bohaterowie (zwłaszcza bracia) wyszli mi średnio. Do Skradzionych godzin nawet nie będę porównywać (uważam ten tekst za jedno z dwóch moich ulubionych opowiadań spośród wszystkich, które napisałem), no ale tam postacie były sercem opowiadania, tu zostali nieco w cieniu parku, który jest chyba najważniejszy.

 

Bruce,

bardzo dziękuję za te słowa :)

To ja dziękuję za tak doskonałe opowiadanie. Zawsze wyobrażam sobie tekst jako scenariusz/pierwowzór scenariusza filmu – w tym wypadku bardzo się bałam już .czytając, a co dopiero – gdybym to oglądała. :) Mroczny, zagadkowy, pełen tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji horror – brawa! :)

Pozdrawiam, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Bardzo dobrze się czytało. Tekst wciąga, akcja toczy się wartko, jest napięcie i ciekawy klimat. Jedno nie daje mi spokoju… żeby wyjść z parku trzeba było mieć trzy różne pieczątki, a przy przekraczaniu granicy mogły się powtarzać. Wiem, że się czepiam, ale coś luźno podchodzą tam do regulaminu ;)

 

Powodzenia w konkursie

 

Pozdrawiam

BioHazard, dzięki za przeczytanie. Najwidoczniej strażnikowi nie przeszkadzały powtarzające się pieczątki. Może mają swój regulamin :)

Wtrącę, jeśli wolno… :) Tak to właśnie odebrałam, pisałeś, że nie zwracano szczególnej uwagi na powtarzające się pieczątki, ważna była tylko ich ilość. :)

Pecunia non olet

Do Skradzionych godzin nawet nie będę porównywać (uważam ten tekst za jedno z dwóch moich ulubionych opowiadań spośród wszystkich, które napisałem)

Nie wiedziałem, że oceniasz tamto opowiadanie tak wysoko, ale z perspektywy czasu trochę żałuję, że nie zgłosiłem go wtedy do Piórka. O ile pamiętam, obawiałem się, że wygrzebuję z niego czy wręcz dopowiadam sobie treści, których inni czytelnicy nie będą mieli szans odnaleźć.

Hej! 

Po pierwsze, bardzo Ci dziękuję przywołanie starej traumy. Otrząsnęłam się już lata temu z obrazków w „Oszukaj przeznaczenie”, a tu znowu strach wejść do parku rozrywki. :D 

Trochę rozumiem przedmówców w komentarzach, że bohaterowie szybko zaakceptowali swój los. Może jakaś nieudana próba ucieczki dodałaby historii więcej realizmu, a przy okazji przetrzebiła nieco grupę? ( Ale wiem, limit jest brutalny! Jeśli miałeś już tyle pomysłów na mordercze atrakcje, to pewnie zabrakło znaków. 

Z drugiej strony jasne jest, że nie chciałeś stworzyć lunaparkowej wersji „Prison Break”. Taka bierna akceptacja absurdalnych zasad i znieczulenie bohaterów (najgorsze dla mnie było pozostawienie samego sobie trzyletniego chłopca) to też w zasadzie element grozy – budzi frustrację i nieprzyjemne mrowienie. Czyli to co od horroru chcemy :) 

 

Jest akcja, ciekawe atrakcje i twisty, których się nie spodziewałam. Końcówkę uwielbiam! 

Pozdrawiam :) 

Marszawa, dzięki za przeczytanie.

Jestem wreszcie z komentarzem pobetowym (dlaczego doba jest taka krótka…)!

Opko zdecydowanie pełne akcji, od początku dzieje się dużo, a chwile na złapanie oddechu są dosłownie chwilami. Wiedzeni ciekawością bohaterowie doświadczają nieco więcej, niż się spodziewali, a tak to bywa, jak ktoś wyjeżdża za granicę ;-)

W pamięć najbardziej zapadła mi scena w cyrku, z jednej strony niespodziewana, z drugiej doskonale zwiastująca, że park ma więcej do zaoferowania, niż może się wydawać. A potem pokazujesz, jak głęboka jest ta królicza nora… Końcówka nieco klasyczna i dosyć okrutna, ale groza ma swoje prawa i jakby więcej osób dożyło do końca, to odbiorca mógłby czuć się zawiedziony. Świetny tekst do słuchania do samochodu albo na samotny, deszczowy wieczór.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

 Nigdy nie lubiłam cyrku i wesołych miasteczek, tudzież oferowanych przez nie atrakcji, więc zjeżyłam się nieco, wiedząc że rzecz dzieje się w lunaparku, ale niechęć dość szybko minęła, kiedy okazało się, że to miejsce dość szczególne, a bohaterowie zjawiają się tam w nocy i już pierwsze wydarzenia sugerują, że normalnie to tu nie będzie. No i nie było – akcja okazała się bardzo żwawa, opisane wypadki krwawe, a osobliwy park, choć wiele wymagał od spragnionych rozrywki bohaterów, to zapewnił im moc niespodzianek.

Czytało się całkiem fajnie, a finał zaskoczył i usatysfakcjonował. ;)

 

W swej za dużej blu­zie wy­glą­da­ła… → Czy zaimek jest konieczny?

 

Za­miast róż­no­ko­lo­ro­we­go oświe­tle­nia atrak­cję spo­wi­jał słaby, blady blask. → Sprzeczność –blask jest światłem mocnym i jaskrawym.

Proponuję: Za­miast róż­no­ko­lo­ro­we­go oświe­tle­nia atrak­cję spo­wi­jała blada poświata.

 

przed któ­rym stała ko­lej­ka trzech dzie­cia­ków. → …przed któ­rym stała ko­lej­ka trojga dzie­cia­ków.

 

Bar­tek o mało nie prze­bił fo­te­la ple­ca­mi… → A może: Bar­tek o mało nie wypchnął/ wyłamał plecami oparcia fo­te­la

 

Bar­tek wie­dział, jak jego brat lubi zwie­rzę­ta… → Czy zaimek jest konieczny? Wszak wiemy, że to bracia.

 

i skło­ni­ła się przed nie­mal pustą pu­blicz­no­ścią. → To nie publiczność była pusta, a widownia.

Proponuję: …i skło­ni­ła się przed nie­mal pustą widownią. Lub: …i skło­ni­ła się przed nieliczną pu­blicz­no­ścią.

 

Wska­zał na lewą rękę i kazał ją od­sło­nić. → Wska­zał lewą rękę i kazał ją od­sło­nić.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Drzwi zamknęły się z ohydnym sykiem, ruszyli w górę.

Poruszali się bardzo wolno… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Ko­lej­ka za­czę­ła piąć się w górę pod znacz­nym kątem. → Zbędne dookreślenie – czy mogła piąć się w dół?

 

Przy­wo­łał w pa­mię­ci widok roz­trza­ska­nej ko­lej­ki, który wi­dział wcze­śniej. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Przy­wo­łał w pa­mię­ci obraz roz­trza­ska­nej ko­lej­ki, który wi­dział wcze­śniej.

 

Ukry­te w ciem­no­ści i ta­jem­ni­cy lo­ka­cje w bla­sku słoń­ca oka­zy­wa­ły się opusz­czo­ny­mi, brud­ny­mi ru­ina­mi. → Czy to na pewno były lokacje?

Proponuję: Ukry­te w ciem­no­ści i ta­jem­ni­cy obiekty, w bla­sku słoń­ca oka­zy­wa­ły się opusz­czo­ny­mi, brud­ny­mi ru­ina­mi.

 

– Tak. Ty też?

Sik­nę­ła głową. → Przepiękna literówka. ;)

Choć z drugiej strony w Parku Księżycowym wszystko mogło się wydarzyć.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Krar85, dzięki, również pozdrawiam.

 

Regulatorzy, bardzo dziękuję, poprawki wprowadzone.

Bardzo proszę, Zygfrydzie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo mi się podobało, w horrorze naprawdę jesteś w topce tutaj. Jest atmosfera, jest groza, wciąga. Zakończenie moim zdaniem genialne, uwielbiam takie twisty. Nie komentowałem wcześniej, bo czytałem je chwilę przed założeniem konta, ale żeby nominować dodaje komentarz i mam nadzieję, że dostanie piórko!

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

MichaelBullfinch, bardzo dziękuję za komentarz.

Tylko jedna na dziesięć latarni działała, ale i tak dawała niewiele światła.

Dałabym dawały, chyba że w parku było dziesięć latarni i działała jedna ;)

 

Chwilę potem minął ich samotny akrobata chodzący na szczudłach tak chudy, że smukłe kije równie dobrze mogły być jego nogami.

Szyk bym poprawiła, żeby akrobata był bliżej chudego. 

 

 

Klaudia zbiegła na dół i odnalazła ciało Konrada, lecz nie dała rady na to patrzeć.

Może na niego?

 

Pięknie narastająca groza. Kiedy już się wydaje, że wszystko było, to nagle dostajemy kolejny cios między oczy.

Długo myślałam, że najbardziej przeraziły mnie lwy. Do epilogu.

 

Będę na TAK. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Tekst 18+. Zawiera wulgaryzmy i nie tylko.

Wulgaryzmy to pal licho, ale owo mityczne “nie tylko” wykręciło mi żołądek…

 

Ave, Zygfrydzie

 

Żywię głęboką nadzieję, że nie będziesz mi miał tego za złe, ale podczas lektury nie mogłem wyrzucić z głowy przemyślenia, że żeby wpaść na coś takiego, to trzeba być konkretnym zwyrolem…

 

Cóż mogę napisać? Kawał porządnego horroru upichciłeś, momentami aż przechodzą ciarki. Myślę, że w konkursie będziesz wysoko. Językowo także bardzo wysoka półka, ale nie spodziewałem się po Twoim tekście niczego innego.

 

P.S. Odciętej ręki w epilogu w sumie się spodziewałem, ale i tak zmroziła.

 

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Dzięki, Ambush.

 

Żywię głęboką nadzieję, że nie będziesz mi miał tego za złe, ale podczas lektury nie mogłem wyrzucić z głowy przemyślenia, że żeby wpaść na coś takiego, to trzeba być konkretnym zwyrolem…

Po prostu byłem w zeszłym roku pierwszy raz w Energylandii i tak mi się wymyśliło :) Zaliczyłem diabelski młyn, ale już na te największe kolejki nie dałem się namówić.

Jak lubię wypoczynek z dreszczykiem, tak za parkami rozrywki nie przepadam, a za cyrkami jeszcze bardziej, więc akurat coś dla mnie ;) Czytało się dobrze, ale trochę, no… nie ruszyło. Może dlatego, że wpadasz z bohaterami od razu do parku, nic o nich nie wiem, nie mam okazji ich poznać w bardziej normalnych okolicznościach i, cholera, trudno się przejąć ich losem. Tym bardziej, że nie pokazują się z najlepszej strony i stosunkowo łatwo wchodzą w tę sytuację.

To co mi się faktycznie spodobało, to pomysł na miejsce akcji. Kurczę, o nim dowiadujemy się więcej niż o bohaterach ;) Może z tej przeszłości mogło więcej do teraźniejszości przeniknąć, ale rozumiem, że opko nie guma i bardziej rozciągnąć się już nie dało. Zachwyciło mnie zakończenie. Nie sam czyn Bartka, ale fakt, że lunapark praktycznie opanował cały kraj.

Przyznam, że mam zagwozdkę, bo są w tym opku elementy mocno na plus, ale są też takie mocno na minus. Ale w sumie… wątpliwości na korzyść osk autora :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej, zygfryd89

Fajny tekst – jestem zaskoczony, że przy takiej ilości znaków i braku podziału na sceny, przeczytałem to jednym ciągiem. Szok.

Jest klimat, jest satysfakcjonujące zakończenie (a nawet bardzo).

 

No to, czego mi brakuje?

Myślę, że trochę większej ilości znaków i krótkiego zatrzymania. Tym bardziej na początku, gdzie bohaterowie bardzo szybko akceptują swoją sytuację, a wydarzenia są bardzo dziwne: np. kobieta, która ściąga spodnie bohaterowi.

 

Wiesz: świetny tekst, ale czegoś musiałem się czepić ;P

 

Dzięki za komentarze.

Nowa Fantastyka