„Zsuszyć, skruszyć, zmielić, zwarzyć, podgrzać, zalać i zaparzyć” – przeczytał dla pewności jeszcze raz. – „Musisz jeszcze znaleźć sposób, by natura dała głosu.”
Wieczorna mgła wdzierała się uchylonym oknem do obszernej izby. Niby wyganiał ją blask świec i żar rozpalonych drewien w kominku, a jednak prześlizgiwała się cienkimi pasmami w głąb pomieszczenia, tam, gdzie cienie nielicznych mebli tańczyły na granicy drżącego światła. Przesączała się w ciszy, dotykając krzesła, wielkiego stołu i pochylonych pleców człowieka.
Rzepikrost zadrżał. Chłód przeniknął go na wskroś, chłopak rozejrzał się za kapotą, którą rzucił wcześniej nie wiadomo, gdzie. W końcu, nie znalazłszy, spojrzał oskarżycielsko na kominek, w którym przecież paliło się całkiem radośnie i pochylił się z powrotem nad pergaminem leżącym na stole. Zniszczony, naddarty na brzegach, z kleksem atramentu tu i ówdzie, pergamin dzielnie znosił kolejne już oczy patrzące na niego bez zrozumienia i szacunku.
Chłopak podrapał się po głowie. Dokuczało mu nieco życie gnieżdżące się w kudłatej czuprynie, lecz teraz skupiony był na smarowidle, które chciał otrzymać. Nieco igliwia opadło na starożytne litery. Zsuszyć, skruszyć… co robił źle?
I nawet nie chodziło o działanie specyfiku, bo nie doszedł jeszcze do tego, ale o wygląd. Pomiędzy starą maślanką a pleśniejącym twarogiem, pojawiła się nowa przestrzeń na takie właśnie wyroby, jak ten, w dodatku zapach również pozostawiał wiele do życzenia. Zniechęcony odsunął papier i wyszedł przed dom. Mgła gęstniała, a nadchodzący pospiesznie mrok dopełniał ją i wspomagał. Nie było widać najbliższego drzewa, nie było słychać najgłośniejszego ptaka. Mgła wie, co ma robić i robi to lepiej, niż ja, pomyślał młodzieniec.
Wrócił do izby i zasiadł po drugiej stronie stołu, gdzie czekał na niego kałamarz, pióro i czysty pergamin. Obok, na schludnym stosiku leżało już sporo zapisanych.
„Dziennik zielarza, dnia piętnastego od równonocy jesiennej. Przepis ze starego pergaminu. Wciąż nie działa. To już dwudziesty dzień, niepowodzenia każą mi przypuszczać, że może stosuję złe proporcje, lub błędnie ustalam czas trwania kolejnych czynności. Zsuszenia i skruszenia jestem niemal pewien, ale zmielenie i zwarzenie już nasuwają wątpliwości.”
Przerwał, zastanawiając się nad ostatnim zdaniem. Tak właściwie, to nie był pewien żadnej z tych czynności, ale uważał, że na papierze nie wypada o tym wspominać. Litery miały moc i bardzo ostrożnie ich używał. Wiedział, że pisząc, nie należy zmyślać, lecz niezwykle silne słowo „niemal” otwierało solidną furtkę do bezkresnych równin tuż za światem prawdy. Ponownie zamoczył pióro w atramencie.
„Tak więc jutro zamierzam powtórzyć zalecenia pierwsze i drugie bez zmian, a w trzecim i czwartym wprowadzać poprawki aż do uzyskania efektu pozwalającego przejść do następnych etapów.”
Odłożył pióro. Czuł zniechęcenie przesączające się do jego duszy niczym mgła do chałupy. Nie chciało mu się. Tak bardzo mu się nie chciało. Młodość rządziła się swoimi prawami i choćby nie wiadomo jak bardzo starał się zostać pierwszym zielarzem Nieużytków, nie potrafił zdusić w sobie tęsknoty za towarzystwem, zabawą i cywilizacją. I choć cywilizacją nazywał najbliższą karczmę we wsi, to i tak była ona lepsza od tej zapomnianej przez świat chaty zielarza w sercu mokradeł.
– Podaj mi pokrzywę, nie tę, suszoną, rusz się, powiadam, bo zaraz rózgą pogonię, teraz owoc głogu, tam, pod powałą wisi, nuże, bo jak wywar przypalę, to kto będzie kocioł szorował? Mały Rzep w sam raz się nada, co? Dobra, teraz leć po drwa, bo mi tu przygasa, na jednej nodze! Bo jak nie, to matce powiem, już ona cię nauczy z zielarką nie zadzierać!
– Gdy mieszasz, pamiętaj, zawsze w prawo, nie zmieniaj, równo, teraz dosyp żywokostu, tego w proszku, dobrze, uważaj, nie ma wrzeć, skup się! Rzep, gdzie są twoje myśli? Bo tu na pewno nie! Miarkuj, co robisz, bo dzisiaj tylko wywar na gorączkę, ale gdy jutro pomylisz składniki na napar miłosny, to wyjdzie ci trucizna i zamiast wesela pogrzeb będzie. A wtedy nawet stary dziad borowy ci nie pomoże. Nauka ważniejsza od wszystkiego, nawet od pięknej Alusi – co powiedziawszy, dziad leśny, Zakapiorem zwany, zdzielił Rzepikrosta w łeb dla lepszego popamiętania.
Bardzo chciał być zielarzem. I bardzo nie chciał. Ciągnęły go te wszystkie rośliny, grzyby, tajemnicze składniki, warzenie, suszenie, przyrządzanie. Dobrze mu szło, najpierw u zielarki, potem u dziada, słynnego na całe Nieużytki. Podobało mu się, jak ludzie z szacunkiem przychodzili po ratunek.
Gdy dziad pomarł, chłopak został w chacie, ale był zbyt młody i z trudem zdobywał zaufanie. Niemal nikt nie przychodził. A on chciał do ludzi. I do Alusi, która była już tylko wspomnieniem, bo gospodynią została, jak się patrzy, z dzieciakami u kowala. Tęsknił do jej wyobrażenia, jakiejś uwznioślonej idei, niespełnionego pragnienia odzywającego się czasem nie tylko w samotnej duszy, ale i w młodych lędźwiach.
Westchnął. Mgła wdzierała się natarczywie do izby, kominek ledwo majaczył niczym za zasłoną. Rzepikrost ponownie zamoczył pióro, lecz nie napisał już ani litery. Między skrzypnięciem drzwi a ciosem w tył głowy było tylko tyle czasu, by podniósł wzrok i zobaczył cień na ścianie rozmazany oparami wszędobylskiej mgły.
Nie wiedział, ile leżał pod stołem, nim się ocknął, ale dzień przesączał się już przez małe okienka starej chaty. Podniósł się powoli, czując nieprzyjemne pulsowanie na karku. Stół był pusty. Zabrano wszystkie pergaminy i przybory do pisania. Została tylko jedna świeca, ta najbardziej wypalona.
Coś na kształt gniewu budziło się w młodym ciele zielarza. Cała jego praca, tyle doświadczeń, prób, notatek, wszystko przepadło. Bezradność mieszała się z żywą już wściekłością. Nie pozwoli! Nie może tak być! Komu potrzebne jego zapiski i stary pergamin z tajemniczym przepisem? Kto zadał sobie trud, by przyleźć tu nocą i zabrać wszystko, co było dla niego ważne?! Kto?!
Bezsilne pytania kotłowały się w głowie młodzieńca, gdy on sam zakładał kapotę i zamykał drzwi chaty na skobel. Nic cennego tam nie było. Już nie.
Do karczmy doszedł po południu, na skróty, przez brzezinę. Złość niosła go niczym szlachetny rumak.
Pięć chałup i szósta, nieco większa, postawiona jako wytchnienie dla wędrowców przy głównym gościńcu, co aż do stolicy prowadził, wszystko to wyglądało jak dobry zalążek przyszłej wioski. Ale tylko wyglądało. Wprawdzie do karczmy zaglądali mieszkańcy z okolicy bliższej i dalszej, jednak w chałupach życia młodego nie było, wszystko uciekło ku miastom na północy, innego losu szukać. Jedyne dobre, że parę wiosen temu kowal osiadł obok karczmarza i jeden interes z drugim dobrze się napędzały. Konie miały podkowy a podróżni jadło i spoczynek.
Rzepikrost w tym zapomnianym przez królestwo i demony miejscu znał każdego, więc szedł jak do swoich. A w karczmie był zwyczaj taki, że kto się na noc zatrzymał, jako część zapłaty musiał podzielić się opowieścią z dalekiego świata. I na to liczył młody zielarz. Że w opowieściach odnajdzie przyczynę i winowajcę.
Na podwórzu stały obce konie.
Wszedł do środka i od razu pożałował swego wyglądu. Pod ścianą siedziała bowiem kobieta, wprawdzie po męsku ubrana, ale burza kasztanowych włosów, wysoko upiętych i kształtne usta barwy zimowych owoców głogu budziły w młodzieńcu nowe emocje. Było w jej urodzie coś dostojnego i kruchego zarazem. Siedziała w towarzystwie dwóch mężczyzn.
– Rzep, dawno cię nie było! – zawołał karczmarz, wychodząc z kuchni. – Masz zioła?
– Mam – odpowiedział zielarz. – Te do gulaszu, a te na ból głowy. Nie pomyl.
– Nie pomylę. Masz tu piwo. Co tam w głuszy? Baby przychodzą?
– Rzadko – skrzywił się Rzep. – Muszę zacząć się laską podpierać i brodę zapuścić, to może mi zaufają. Rych, napadli mnie wczoraj. Napadli i ograbili.
– Co ty gadasz?! Co ci ukradli?
– Wszystkie zapiski, pergaminy, nawet ten stary, z przepisem. Pióro, inkaust, wszystko.
– Kto by się na coś takiego połasił? Widziałeś ich?
Cisza w karczmie stała się bardziej intensywna, wyraźnie nasłuchująca.
– Nie. Jeno cień na ścianie. Guza na głowie mi zostawili.
Wszedł kowal i już od drzwi wołał:
– Widziałem cię z daleka, pomyślałem od razu, że może masz dla mnie…
– Tak, mam – przerwał mu Rzep i z kapoty wyjął zawiniątko. – Dwa razy dziennie, przed jedzeniem.
– Napadli go w chałupie i okradli – rzucił konwersacyjnie Rych.
– Nie może być! W tej głuszy? Kto by tam lazł bez powodu?!
– No właśnie – podjął chłopak, dotykając guza na głowie. – Chyba, że miał powód. Tu się nikt wczoraj nie kręcił?
– Prócz tych trzech, to nikt. – Rych wskazał głową towarzystwo pod ścianą. – Zresztą, do twojej chałupy tak daleko, że wcale nie musieli się tu pokazywać.
– Prawda.
– Na demony i wymarłych mędrców! Nikt już nie może czuć się bezpiecznie! Co za czasy nastały, tfu! – zdenerwował się trochę przesadnie kowal.
– Ty, Marian, lepiej nie przeklinaj, bo jeszcze cię usłyszą. A co myślisz o tych, tam? – mruknął już ciszej karczmarz.
Kowal zaczął zezować w stronę kobiety i jej towarzyszy, aż w końcu potrząsnął głową.
– Za gładcy. Gdzie im tam do puszczy ruszać w takich strojach? Po chatach młokosa ubijać i pergaminy kraść? Nie widzi mi się. Tfu! – Marian z obrzydzeniem ocenił wygląd podróżników.
Zapadła cisza. Długa.
– Marian?
– No?
– Nikt ci nie mówił, że ukradli pergaminy.
– Co?
– Skąd wiesz, że papiery zabrali? Marian? Przyznaj się od razu!
Kowal nachmurzył czoło i pochylił głowę.
– Marian?!
– Co mam się przyznać? No, co?! – podniósł głowę i zaczął krzyczeć. – Że w łepetynę zdzieliłem i wszystko ze stołu zabrałem?! To chciałeś wiedzieć?! No, to masz! Bo ja się nie będę wypierał, a co! Co mi kazali, to zrobiłem! Zamaskowani byli! Miałem pozwolić, żeby mi kuźnię spalili? To już wolałem, żeby wszyscy żywi byli! A że trochę zapisów zabrałem?! Sam to wymyślałeś, masz przecież w głowie, to napiszesz jeszcze raz!
Ani zielarz ani karczmarz nie wiedzieli, co powiedzieć na takie wyznanie. Rzepikrostowi tylko ręce same zacisnęły się w pięści.
Nie zauważyli nawet, że kobieta podniosła się i podeszła bliżej.
– Panowie, bardzo przepraszam…
Chłopak nie pamiętał by ktokolwiek go kiedyś nazwał panem, ale spodobało mu się. Nieśmiało przyjrzał się nieznajomej. Nie była to wprawdzie Alusia, bo o wiele dojrzalsza w latach, ale i tak piękna. Bujne włosy spływały kaskadą w dół, regularne rysy twarzy zdradzały szlachetne pochodzenie, pewny głos i wysoko podniesiony podbródek mówiły, że to osoba nawykła do wydawania poleceń. Jeśli nie rozkazów.
– Usłyszałam niechcący waszą rozmowę i uznałam za konieczne się wtrącić.
– To nieładnie podsłuchiwać! – wyrwało się wciąż rozdrażnionemu Marianowi.
– To prawda – przytaknęła kobieta. – Jednak, trudno nie słuchać, gdy ktoś krzyczy na całą izbę.
Na to Marian już nie miał odpowiedzi.
– To my kazaliśmy ukraść pergaminy – powiedziała spokojnie, jakby mówiła o wczorajszej kolacji.
I uniosła dłoń, uciszając pojawiające się pytania i powstrzymując wybuchy gniewu. Dwóch towarzyszy dołączyło, milcząco dając znać, że są gotowi, gdyby zaszła potrzeba. Jeden, z paskudną szramą na czole i poliku, nawet lekko się uśmiechnął. Z nadzieją.
– Nie rozumiem, jak można tak spokojnie mówić, że kazało się coś ukraść i kogoś pobić. U nas za to wieszają… – wycedził Rzepikrost. – Kowalowi swoje powiem, ale wam… nie mam słów na taką niegodziwość!
– Nie zrozum mnie źle, młodzieńcze, nie kazałam cię pobić, to już własna… inwencja twego… przyjaciela. Hm, tak, źle się to potoczyło.
– Źle się potoczyło?! Jesteś złodziejką!
Popatrzyła na niego bez emocji, chłodno.
– Bez przesady. Ten pergamin został skradziony wiele lat temu z mojego… domu. Nie był twój.
– Ale notatki były! Tyle pracy! Nieprzespanych nocy! Oddaj chociaż to!
Westchnęła cicho.
– Nie mogę.
Wtedy odezwał się towarzysz kobiety. Ten wyższy i szczuplejszy.
– Z całym szacunkiem dla zebranego tu grona i umiejętności używania rozumu rozwiniętej w stopniu zadowalającym, chciałem powiedzieć, że wyjaśnienie sytuacji wykracza poza zdolności pojmowania rzeczonego grona. Wyjąwszy ciebie, o pani.
Skłonił się nisko.
– Czy on nas obraża? – mruknął Rych niepewnie.
– Nie wiem, ale wygląda jakby chciał.
– Chcemy mu pokazać, że nas nie wolno obrażać? – spytał kowal, najwyraźniej pragnąc wykazać się solidarnością z rzeczonym gronem, które było wściekłe również na niego.
– Nie. Cicho bądź. Dosyć już pokazałeś – odburknął Rzep, macając się po głowie.
– Och, z całą pewnością da się to wyjaśnić nieco prościej, Kroniuszu, może nie wszystko, ale te najważniejsze… sprawy.
Kroniusz popatrzył na nią wzrokiem wodnistym, bez wyrazu i ukłonił się ponownie.
– Jak sobie życzysz, pani, jednak zwracam uwagę, że należy być świadomym skutków ujawnienia teorii nieoznaczoności czasu takiemu audytorium.
– Czy on to robi specjalnie? Bo czuję się jednak obrażany, mimo że nie rozumiem, o co…
– Cisza! – Głos kobiety był stanowczy, ucinający wszelkiego rodzaju dyskusje, władczy.
Posłusznie zamilkli.
– Najprościej mówiąc – zaczęła, patrząc wymownie na Kroniusza. – Nie jesteśmy z tego miejsca. Mieszkamy… między światami. Tak, jest więcej światów, takich karczm i takich zielarzy, każdy nieco podobny, ale czas płynie inaczej w każdym z nich. Ktoś od was – tu zrobiła gest ręką mogący oznaczać zarówno cały ten świat jak i wnętrze karczmy. – Ukradł coś u nas. – Poklepała torbę przerzuconą przez ramię, z której wystawały pergaminy. – Jesteśmy tutaj wyłącznie z tego powodu. A ty, zielarzu, pójdziesz z nami.
– Pójdę z wami? – zdziwił się chłopak, nieco przestraszony.
– Tak. To nie jest prośba – dodała zdecydowanie.
– No, to jeszcze zobaczymy, pani – odezwał się na to Rych, patrząc w oczy człowiekowi ze szramą, który cały czas się uśmiechał.
– Żadnych takich – powstrzymała ich kobieta – Zapewniam cię, karczmarzu, że pójdzie sam.
Pochyliła się ku Rzepikrostowi i wyszeptała mu coś do ucha.
Zdziwienie i zainteresowanie pojawiło się na twarzy chłopaka. Spojrzał na Rycha i rzekł:
– Ma rację. Pójdę sam.
– Szkoda – odrzekł Rych. – Twoja wola. Mam nadzieję, że wrócisz.
– Ja też – odparł Rzep.
– Ja też – rzucił Marian i od razu dodał: – No co? Przecież nie ubiłem cię na śmierć! Wróć, to poprawię!
Dziwna to była podróż. Chłopakowi co chwilę przypominała się mgła przesączająca się do chaty poprzedniego wieczoru. Nie był wprawdzie pewien, kiedy był wczorajszy wieczór, ale mgła dokuczała mu jak wtedy. Wciskająca się za koszulę, obłapiająca zimnem na karku, pełzająca wokół stóp, niczym żywa. Rozglądał się w nadziei dostrzeżenia czegoś, lecz była tylko ona – chmura wilgoci, która falowała, wiła się, kładła się nisko, by zaraz uciec do góry. Miał wrażenie, że się mu przygląda, bada go, dotyka. Sprawdza.
Pozostali nie zwracali na nią uwagi.
Kobieta, która przedstawiła mu się jako Lina, szła pierwsza. Najwyraźniej wiedziała, co robi, skręcając i prowadząc zdecydowanie w tym białym mleku. Rzepowi wydawało się, że przekrzywia czasem głowę, jakby nasłuchiwała. Nie zwalniała jednak kroku i wkrótce powiedziała:
– Jesteśmy na miejscu. Wskakuj.
Wskakuj gdzie, chciał zapytać Rzep, ale wtedy zobaczył.
Drzewo.
Wielkie, potężne, stare drzewo.
Kroniusz i ten ze szramą już się gramolili do góry, po grubych konarach. Lina czekała na niego, jakby bała się, że zmieni zdanie i ucieknie. Złapał najniższą gałąź i podciągnął się. Dalej już szło łatwo, bo wiekowy dąb miał naprawdę grube konary. Im wyżej szli, tym robiły się grubsze i bardziej płaskie i, zamiast zmieniać się w cieńsze gałęzie, stawały się chodnikami, po których można było iść swobodnie, bo po bokach wyrastały drewniane poręcze, wygodne i mocne. Wkrótce Rzep zapomniał, że idzie po drzewie, czuł się jak na gościńcu, zwłaszcza że w oddali zobaczył karczmę. Poręcze zniknęły, a po bokach drogi pojawiły się drzewa, nieregularne rzędy młodej dąbrowy. Karczma, nieco inna od tej, którą znał, ale też drewniana, stała tuż przy drodze. Spojrzał w górę i zobaczył niebo. Intensywnie niebieskie, nasycone barwą tak mocno, jakby ktoś pomalował je łąkowymi chabrami. Czasem widział taki kolor w bardzo głębokim jeziorze, gdy letnie niebo odbijało się w niezmierzonej otchłani wody.
Inne niebo.
Karczma okazała się podobna tylko z daleka. Budynek miał szerokie, szklane drzwi zamiast okien, dach błyszczał, odbijając światło niczym lustro. Wyglądał… lekko. Przed wejściem stały ławy i stoły, tak jakby jedzono i pito również na zewnątrz. Dziwaczny pomysł.
Rzepikrost poczuł zawroty głowy, gdy z karczmy wyszedł Rych. Nie, nie Rych. Ktoś tak podobny do niego, że mógłby być jego bratem.
– Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? – pytał chłopak, chwytając się gałęzi drzewa.
– Spokojnie, Rzepikroście, to przestrzeń między światami.
– Mówiłem, że nadmiar danych wprowadzanych zbyt pośpiesznie źle wpływa na percepcję obiektów nieprzystosowanych do takich podróży i…
– Nie mówiłeś, więc nie chrzań, Kroniuszu. Robisz się marudny.
– To przez rozłąkę. Nie mogę długo przebywać poza Sferą, tracę wówczas ponadinteligentą percepcję…
– Marudzisz. Rzepikroście, idziemy. Bajt, zostań tutaj. – Gestem wskazała ławę przy samej ścianie karczmy i mężczyzna ze szramą na policzku usiadł, wyciągając od razu nogi do przodu i przymykając oczy.
Chłopak wszedł zaraz za Liną do jasnego wnętrza karczmy. Tam okazało się, że dach był przezroczysty i gęsta niebieskość nieba wdzierała się do środka. Było przestronnie i czysto. Nie czuć było zapachu spoconych ciał, przetrawionego alkoholu, czy przypalonego jedzenia. Nie-Rych wszedł za nimi i skierował się ku kuchni.
– To samo co zawsze, Lino? – spytał, mijając ich.
– Tak, dziękuję! I coś odżywczego dla młodzieńca.
– Oczywiście.
Usiedli.
– Pani, nieoznaczoność nie pozwala nam przebywać tu zbyt…
– Kroniuszu, mam cię dosyć na dzisiaj. Idź, usiądź razem z Bajtem.
Obraził się i wyszedł.
Wtedy stół wygiął się pod dziwnym kątem, blat zafalował, a wybrzuszenie, które powstało, wypuściło parę miniaturowych szczytów górskich. Poszarpanych i ośnieżonych.
– Musimy porozmawiać o twoich eksperymentach z przepisem.
Rzepikrost zafascynowany wpatrywał się w czubki drewnianych gór. Nad jedną uformowała się chmurka, z której zaczął sypać śnieg.
– Ukradłaś mi wszystko. O czym chcesz rozmawiać?
– O proporcjach. Widzisz, w przepisie nie ma proporcji.
Proporcje. Na szczycie zjawił się miniaturowy narciarz i zaczął zjeżdżać w dół, gdzie rozpadł się w śnieżny pył. Proporcje. Był olbrzymem dla tego narciarza i dla tej góry. Proporcje były niewłaściwe. Ale czy to one były ważne? Czy dla narciarza ważny był on, obserwator? Ogromny, lecz niedostrzegalny? Był istotny? Czy chodziło o coś zupełnie innego? Nie o proporcje. O perspektywę. O właściwe pytanie. O samą istotę przepisu, lakonicznego, niejasnego. Właściwie pytanie. Nowy narciarz zjechał brawurowo z wysokiego szczytu stołowego blatu. Rzepikrost nie mógł oderwać od niego wzroku. Życie w miniaturze to jeden szalony zjazd bez trzymanki. Jeden zjazd. Całe życie. Jeden.
– Czy wiesz, co otrzymasz z tego przepisu, Lino?
Popatrzyła z wahaniem na młodzieńca i pokręciła głową.
– Nie wiesz. Ja też nie. Nikt nie wie. Nie wiedział mój opiekun. Wszystko, co otrzymywałem, to śmierdząca maź, która nie ma zastosowania. Pergamin jest stary i nikt nie dopisał na nim, co ma powstać.
Kiwnęła głową. Następny narciarz zjechał ze stoku. I rozpadł się w pył. Stół zafalował, szczyty stopiły się, jakby były z wosku. Powierzchnia blatu zapadła się, powstało wgłębienie, które natychmiast wypełniło się wodą, tworząc jeziorko. Wokół niego wyrosły sosny i świerki, a na środek jeziora wypłynęła łódka. Samotny rybak zarzucił wędkę i znieruchomiał.
– Mam wrażenie, że nie chodzi o proporcje, pani – wyszeptał zielarz, obserwując wędkarza.
Ryba chwyciła. Człowieczek sprawnie wyciągnął ją na pokład i zarzucił wędkę ponownie.
– Czemu szepczesz?
– Nie chcę spłoszyć ryb.
Wyraźnie się zdziwiła, ale nie skomentowała.
– Nie chodzi o proporcje, mówisz?
– Nie.
Przestrzeń między światami.
– Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś?
– Powiedziałam ci wcześniej.
– Powiedziałaś, że spotkam Alusię.
Pokręciła głową.
– Nie. Powiedziałam, że znajdziesz odpowiedź na tęsknotę serca.
Ryba, większa od łódki, wyskoczyła do góry, rozwarła szczęki i połknęła wędkarza, nurkując wprost w głębinę jeziora. Tafla wody wygładziła się, a od brzegu płynęła już następna łódka.
Zielarz znowu poczuł się obserwatorem, tym razem jednak wydawało mu się, że wydarzenia dzieją się dla niego, że jest przyczyną, widzem, dla którego przygotowano przedstawienie. A scena wciąż się przekształca. Jak u wędrownych kuglarzy, gdy zmieniają jedno płótno dekoracji ze wschodem słońca, na drugie z wnętrzem zamku.
Chłopak nie był może wyedukowany, ale znał metody przeprowadzania doświadczeń, zasadę powtarzalności wyników, posiadał umiejętność wyciągania wniosków.
Jeśli sceny powtarzały się, narciarz zjeżdżał, wędkarz łapał rybę, wynik pozostawał ten sam. Zielarz był widzem, gościem, który miał oglądać. Szkiełko i oko. Perspektywa. Zsuszyć, skruszyć. Zmienić. Nie. Trzeba inaczej.
Lina siedziała w ciszy, jedząc, bo karczmarz już dawno przyniósł jedzenie. Rzepikrost wpatrywał się w stół, jakby oglądał swoje życie. Nie przeszkadzała mu. To miejsce tak działało na ludzi. Ale czas im się kończył.
– Jedz. – Nie wytrzymała w końcu.
Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
– Perspektywa jest błędna. Źle to odczytywałem – wymruczał bardziej do siebie niż do niej. – To nie przepis zielarski.
– Nie? A co?
– Życie.
– Co? – Nie zrozumiała go.
Rzepikrosta ogarnęła mgła, dotknęła chłodem, tak jak w chacie, zasnuła jezioro całunem szarości. Blat zafalował po raz ostatni, sosny niknęły w kłębach wilgotnych oparów, ryba zjadła wędkarza w ostatnim widocznym fragmencie sceny, po czym wszystko pochłonęła mgła. Przez chwilę zasłaniała całą widzialną rzeczywistość, muskając zimnymi mackami włoski na karku, wciskając się do uszu i tłumiąc dźwięki. Po czym rozwiała się w nicość. Na stole parowało pół kury, wydzielając zapach pieczeni.
Złapał mięso i wgryzł się z młodzieńczym zapałem.
– Nnnn błlłył bułyłłł.
– Nie mów, kiedy jesz – powiedziała Lina zupełnie jak jego matka.
Przełknął i właśnie chciał się odezwać, gdy w drzwiach karczmy pojawił się Kroniusz.
– Nie żebym chciał przeszkadzać w ważnych dysputach, ale rozjeżdżamy się!
– Tak szybko? – Lina z niepokojem rozejrzała się wokół.
Przestrzeń falowała, jak w czasie wielkiego upału.
– Musimy się zbierać! Szybko!
– Nie zjadłem!
– Kura i tak już znika, zobacz!
Rzepikrost spojrzał na kurę, lecz wciąż tam była. Za to Lina rozmyła się w niebyt a wraz z nią reszta karczmy.
Został sam z kurą i z własnymi myślami. Perspektywa, życie i tęsknota serca. Zastanowił się. Naprawdę tęsknił za Alusią? Może to tylko jego lędźwia? Przecież tak naprawdę jej nie znał, bardziej karmił się jej wyobrażeniem, jakąś nieprawdziwą wizją. Jak wszystko tutaj, w tym dziwnym miejscu. Nieprawdziwa wizja i prawdziwa tęsknota. Pragnienie. Potrzeba.
– To nie przepis, to szyfr – mruknął do siebie, bo nie było nikogo innego w pobliżu.
Pustka wypełniała przestrzeń, pospiesznie ugryzł kęs mięsa, zanim to również zniknęło.
Wstał, bo ława migotała i pobiegł do miejsca, gdzie wcześniej było wyjście. Tak mu się przynajmniej zdawało. Podłoga też znikała i w ostatniej chwili skoczył na kawałek trawy, jeszcze widoczny w postępującej nicości. Zrobiło się gorąco, a on czuł, że traci grunt pod nogami. Wiedziony jakimś pierwotnym instynktem uniósł nogi do poziomu, rozłożył ręce i zaczął unosić się w powietrzu. Latał. To było jak przebudzenie. Nie ograniczało go własne ciało, jego ciężkość, niezdarność, pionowość. Latał. Jego umysł unosił się z nim. Wszystkie myśli stały się jasne, wyraźne, uformowane. Jakby wyszły zza grubej zasłony. Ciało było lekkie, nie czuł strachu, więc mógł myśleć. Zniknęły ograniczenia. Płynął przez niezmierzone przestrzenie własnych doświadczeń, wniosków, błędnych założeń, nierozwiązanych zagadek. Wiedział, że jest blisko.
I wtedy poczuł ciężar, wrócił strach przed upadkiem, nogi odruchowo zaczęły szukać gruntu, a ciało właściwiej pozycji. O dziwo, stanął na deskach jakiejś platformy. Usłyszał muzykę, powolną, lecz rytmiczną. Tęskną. Dookoła zaczęły pojawiać się elementy rzeczywistości, jakieś budynki, droga, a na platformie, na której stał, zobaczył idącą ku niemu Alusię. W niebieskiej sukience, z niezapominajkami we włosach. Wiedział, że to nie jego Alusia, ale gdy podeszła bliżej, wziął ją w ramiona i zaczęli tańczyć. Walc niósł ich po deskach lekko i płynnie. Wirowali zapatrzeni w siebie, jakby nie istniał świat. A świat istniał coraz bardziej. Raz, dwa, trzy, kroki szukały rytmu, raz, dwa, trzy, echo powtarzało do swojej własnej melodii. Raz, dwa, trzy, muzyka niosła pytania, raz, dwa, trzy, wiatr niósł odpowiedzi. Raz, dwa, trzy, za czym tęsknisz zielarzu, raz, dwa, trzy, czego pragniesz naprawdę. Raz, dwa, trzy, myśli mkną do taktu, raz, dwa, trzy, umysł płynie wraz z ciałem.
Taniec uwalniał te pokłady umysłu, których nie zdołało latanie, wplatał w ruch ciała muzykę, pozwalał jej penetrować wnętrze, jak oddychanie pozwalało na to powietrzu. Wpuszczał ją w najdalsze zakamarki, aż tętnice zaczęły pompować krew do jej rytmu, a komórki nerwowe tworzyć połączenia w niezbadanych rejonach mózgu, posłuszne melodii.
Rzepikrost nagle już wiedział. Nagle nie musiał niczego odkrywać, niczego zgadywać. Po prostu wiedział. A wiedza sprawiła, że zrozumiał za czym tęskni i czego pragnie, i dlaczego. Zrozumiał, o czym mówi starożytny przepis, jak czytać litery i słowa tak stare, że może pamiętają czasy, gdy świat cały był muzyką. Zdał sobie sprawę, jak proste to słowa i jak w tej prostocie znalazł informację o samym sobie. Niesiony dźwiękami w miejscu między światami, zagubił gdzieś Alusię, zagubił młodzieńcze pragnienia. Znalazł spokój.
Dużo później, gdy Lina pytała o przepis z pergaminu, nie umiał jej wyjaśnić tego, co wówczas było dla niego tak oczywiste. Nie umiał przekazać tego stanu uwolnienia, energii otaczającej go w postaci dźwięków, euforii związanej z prostotą rozwiązań, które dają człowiekowi to, czego pragnie. Ludzkie słowa były za małe, brakowało im pojemności, wydobywał z siebie zdania i od razu zdawał sobie sprawę, że to bezcelowe, że nigdy nie zdoła przekazać tego ludzką mową. Mógł tylko odszyfrować dla Liny stary tekst i liczyć, że sama spróbuje, że uda jej się oddzielić strach, zsuszyć go, zmielić, sparzyć, by ujrzeć, co tak naprawdę jest ważne. Dla niej mogło to być coś zupełnie innego.
Tak więc z uśmiechem zapisał jej notatkę, a ona pozwoliła mu wrócić do jego karczmy, jego Rycha, do chaty zielarza.
Wkrótce przed chatą zrobił się ruch, bo nic tak nie przyciąga drugiego człowieka jak szczęście emanujące nieustannie cichą melodią pośrodku puszczy.
Lina czytała jego prostą notatkę każdego ranka w nadziei na zrozumienie. Co za bzdury, myślała i zerwała znowu.
„Z pozdrowieniami od młodego zielarza napisane dla szczęścia ludzkości,
ten przepis na nowo przetwarzam, zawiera on sekret młodości, gdy wkroczysz już w pustkę nicości: biegać, skakać, latać, pływać, w tańcu w ruchu wypoczywać.”