
Closterkeller – Scarlett
Closterkeller – Scarlett
Nie mam marzeń. Nie mam pragnień. Taka się zrodziłam i taka już jestem, uformowana jako istota powinności.
Po cóż mi więc serce? Czemu wtłoczono w mą pierś ten kamień, który nie zagorzeje nigdy?
Tak myślałam właśnie, stojąc u bram książęcego pałacu, gdzie wielobarwny tłum płynął strumieniem gęstym i roześmianym.
Jakże różnie się od nich, dumałam, od tych, którzy są częścią życia, a nie jedynie widzami zza wielkiej szyby…
Wśród krzyków i chichotu byłam w stanie wyłapać szepty, nieśmiałe, a przesiąknięte goryczą. Wielu było gości takich, którym nadchodzący bal był nie w smak, a przybyli jedynie z powinności, lub by konspirować z podobnie sobie myślącymi.
Podszedł do mnie wtedy mężczyzna i przedstawił się jako Korneliusz z Ofillio. Choć skrywał oblicze pod lwią maską, widziałam jego oczy, jasne i przenikliwe, pełne życia. Korneliusz był szarmancki i przyjęłam ofertę, gdy zaproponował zostać mym partnerem na balu, potrzebowałam wszak obytej osoby, która wprowadzić mnie miała w towarzystwo.
Lew skomplementował żywą czerwień sukni, którą przywdziałam i misterne zdobienie owadzich skrzydeł mej maski. Zażartował nawet i rozbawił mnie szczerze.
– Czy zdarzyło się kiedyś, by kot, największy i najdumniejszy nawet, widząc motyla nie próbował go złapać?
Umalowałam usta w rozkoszny uśmiech i chwyciłam Korneliusza pod ramię, pieczętując jego los. Wyznał wtedy, że jest lekarzem, a ja westchnęłam w duchu, zachwycona niezwykłością tego przypadku.
Przeciwieństwa naprawdę się przyciągają.
Sala balowa w pałacu była wielka i zdobiona bogato, jasna od świateł i złota. Trzy kręgi suto zastawionych stołów otaczały parkiet pokaźnych rozmiarów, po którym wirowali kolorowi goście. Orkiestra grała z wysokiej sceny, a piosenki wszystkie były wesołe, skoczne i beztroskie.
Korneliusz bawił mnie rozmową i przedstawiał różnym swym znajomym o twarzach bestii, gnomów i cherubinów. Sporo się tu mówiło o polityce, zwłaszcza gospodarz, książę Alonso, był na językach wszystkich, a opinię podzielone były tak, że wielu gotowych było rzucić się w szale na rozmówcę.
Książę Alonso urządził bowiem maskaradę w momencie, gdy zamieszanie ogarnęło kraj. Na wschodzie zaraza zbierała krwawe żniwo, na zachodzie w siłę rośli miłośnicy demokracji i pierwsze bunty wybuchały, a pod zarzutem zdrady wiele ostrzy opadło już i wiele sznurów się naprężyło. Książę zaś, który to zawsze miał opinię lekkoducha, nie polityka, lecz filozofa i artysty, zebrać nakazał się szlachcie z całego kraju i biesiadować ku swej uciesze.
Nazywali to jedni głupotą i nieodpowiedzialnością, drudzy pokazem stabilności i mądrym uspokojeniem nastrojów. Korneliusz stał za księciem, pochodził bowiem z zubożałej szlachty i wiele suwerenowi zawdzięczał, pod jego patronatem ukończył studia i rozpoczął praktykę. Obiecał nas sobie przedstawić, co przyjęłam z zadowoleniem.
Wszak książę i tylko książę mnie interesował.
Gdy wyszliśmy na taras, zaczerpnąć powietrza, Korneliusz wyznał mi miłość.
Niemal parsknęłam, rozczulona. Wyjaśnić mu musiałam, w słowach szorstkich, lecz uprzejmych, jak bardzo niewłaściwie wybrał obiekt swych uczuć.
– Nie wierzysz, pani, w zakochanie od pierwszego wejrzenia? – zapytał, przekręcając koci łeb. – Tym szczersze, że oblicze twe wciąż jest dla mnie tajemnicą?
– Wierzę jedynie w to, że ludzie nie wiedzą, czego pragną – odpowiedziałam, prostując się dumnie. – Ty również, Korneliuszu. To, co bierzesz za miłość, to jedynie twój wewnętrzny chaos, w którym dostrzegłeś, co dostrzec chciałeś. Moment ledwie, przebłysk, mignięcie spadającej gwiazdy. Nie wiesz nawet, co zobaczyłeś we mnie, gdy stałam u wrót pałacu. Próbujesz to nazwać, lecz jak możesz zrozumieć? Kokietujesz kobietę, której nie znasz, podnieca cię bowiem niejasność, pierwotna materia ludzkości. Może będziesz mieć szansę ostudzić swe serce i spojrzeć na świat trzeźwym okiem… Lecz mnie wtedy nie dostrzeżesz.
Zaśmiał się głęboko i poczułam dziwną irytację, która nigdy przedtem nie była mym udziałem.
– Nie wierzę w zimne serca – rzekł Korneliusz i w ten tylko sposób skomentował mój wywód.
Rozmyślałam nad jego stwierdzeniem, gdy wróciliśmy na salę. Przeczyło całej mej istocie, czemu więc nie umiałam napiętnować go jako kłamstwa i wyrzuć z umysłu?
Korneliusz poprowadził nas do jednej z bocznych sal, gdzie w alkowie jego przyjaciele z uniwersytetu popijali wino i dyskutowali o sprawach ludzi i bogów.
– Alonso nie dożyje do końca balu – stwierdził szpakowaty mężczyzna w masce bazyliszka. – Opozycja i Świątynia mają ostatnią szansę, by ocalić kraj przed upadkiem. Cóż, tak już być musi, jak sądzę. Szkoda tylko, że pewnie zakażą czytania Alitty. Ach, Inaccio Alitta, urodziłeś się w złych czasach! Piękna to wizja, republika, braterstwo, wolny rynek, lecz spójrz, do czego doprowadził twój manifest! Z twym imieniem na ustach maszerują zastępy buntowników! Dla twej wizji brat staje przeciw bratu! Za wcześnie, za wcześnie jest na takie marzenia… Ach, lecz czy mogłoby być inaczej? Czy nawet w bardziej cywilizowanych czasach obeszłoby się bez rozlewu krwi? Czy nie w każdej epoce będą ci, którzy przed zmianą i postępem będą bronić się niby bestie przyparte do muru?
Chór smutnych westchnięć odpowiedział mu cicho.
– Wiecie, przyjaciele, że do swych poglądów Alitta doszedł po pokonaniu szkarłatnej gorączki, gdy ta pojawiała się po raz pierwszy, dwadzieścia lat temu? Cóż za przypadek, że pojawia się ponownie właśnie teraz. Niezwykła i straszna to choroba, znana i nieznana zarazem. Atakuje serce, atakuje umysł… Zmienia ludzi w dziwny sposób…
– Podobno przybyła ze stepów za wschodnią granicą – stwierdził Korneliusz. – Fascynujące miejsce i fascynująca kultura, przyjaciele. Koczownicze ludy wierzą, że choroba, każda choroba, jest darem. Zsyłane są, by nas hartować, wzmacniać, nauczać, byśmy lepiej mogli poznać świat i samych siebie. Nie mniej niż my są częścią kręgu istnienia, który nieustannie daje i zabiera, lecz nieskończenie też rozszerza się, coraz piękniejszym się stając. Choroby wypalają to, co słabe i kruche, byśmy lepszymi być mogli, pełniejszymi szacunku dla życia. Walczymy z nimi, lecz nie jest to wojna, zaledwie kłótnia, sprzeczka między kochankami, na końcu której, choć wiele będzie ran nowych i wiele starych się otworzy, każde z nich lepiej rozumieć będzie siebie i drugą stronę. I wtedy, tylko wtedy, pojmą istotę wszechświata i siły, która łączy i napędza wszystkich, łącznie z nimi, a siłą tą jest… Miłość.
Odwróciłam się na pięcie i wyszłam pospiesznie, zostawiając towarzystwo bez słowa wyjaśnienia.
Korneliusz dogonił mnie po chwili, zaszedł drogę, zgiął się w ukłonie. Przepraszał, szczerze, szybko, zawzięcie. Prosił, błagał o wyjaśnienie, cóż takiego uczynił, co rzekł, jakiej obrazy się dopuścił. Czy zrozumiałby wtedy, gdybym wyjawiła swe myśli? Człowiek jest istotą gorącą, choroba zaś zimną. Nie ma przyjaźni między nimi, nie ma uczuć, które mogliby dzielić. Jedno pragnie, drugie jest, tylko jest, nic więcej, nic mniej. Człowiek zrodził się stworzeniem chaosu, życia, rozwoju…! Choroba to marazm. Śmierć. Umie tylko krzywdzić. Po to powstała i tylko po to istnieje, żadna filozofia i żadna religia tego nie zmieni.
Nie można obrazić choroby. Nie można jej spoliczkować, pozbawić honoru. Lecz można zadać kłam jej istocie.
To okropne.
Jak człowiek mógłby pojąć tok myślenia równie mu obcy? Jak miałby odłożyć pryzmat swych emocji, swych marzeń, by zrozumieć umysł istoty, która ma jedynie początek i koniec, jedynie cel dla którego powstała i do którego dąży?
Istoty podlejszej, nie tak zdolnej, tak pełnej, jak on sam? Istoty, która istnieje, by niszczyć, a która niszczy z zemsty za to, że istnieje…
Wybaczyłam Korneliuszowi prosząc, by zapomniał o mej reakcji.
Po powrocie na salę podbiegła do nas dama w podeszłym wieku, wystraszona i zziajana. Zapytawszy, czy to prawda, że Korneliusz jest lekarzem, poprosiła go o zbadanie jej męża, który poczuł podobno nagłe osłabienie i silny ból. Zaprowadziła nas do stołu, przy którym siedział człowiek starszy, korpulentny, o błyszczących kryształach potu znaczących gęsto łysą głowę. Dyszał głośno, pięść zaciśniętą tak mocno, że białą niemal, przyciskał do piersi. Wargi wciągał, oczy przymykał, głową kręcił, jakby odmówić czegoś próbował.
Był oto przede mną obraz człowieka cierpiącego, roztrzaskanego wewnętrznie na kawałów dwa lub więcej. Była to szkarłatna gorączka, pierwsze z zasianych dziś ziaren, kiełkujących prędko i nagle, ogniem i bólem, triumf nad triumfy, wygrana choroby nad człowiekiem.
Korneliusz, spokojny, maskę zdjął, by przyjrzeć się choremu, a ja pierwszy raz zobaczyć mogłam oblicze mego partnera. Twarz miał przyjazną, inteligentną.
Pytał szlachcica o samopoczucie, o ból.
Walczył.
Walczył ze mną.
Wykuwał miecz swej wiedzy, przywdziewał zbroję doświadczenia. Maszerował na front naszej niekończącej się wojny. Życie i śmierć. Odwieczne pragnienie i odwieczny cel. Budzić się, pracować, kochać, tworzyć, przetrwać i być, niszczyć, być, niszczyć, być…
I wtedy przypomniałam sobie, że człowiek ten w inny sposób postrzega rzeczywistość, i że nie jest na polu bitwy, a w łożnicy, gdzie on i kobieta poznają się nawzajem, gdzie kłócą i przekomarzają, gdzie z pasją rozwiązują swe konflikty.
Gdy Korneliusz wierzchem palców dotknął policzka mężczyzny, przygryzłam wargę, gdy położył mu dłoń na piersi, westchnęłam cicho.
I zrozumiałam, że po raz pierwszy w mym istnieniu, wydarzyło się coś nowego.
Szlachcic, odpowiadając na pytania, coraz bardziej zaczął się rozgadywać, a od historii chorób płynnie przeszedł do opowieści o swym życiu i rodzinie, a każde kolejne zdanie wypowiadał z większym dyskomfortem. Zobaczyłam błysk zrozumienia w oczach Korneliusza, półuśmiech ukradkiem wślizgujący się na usta.
Wiedziałam już, że on wie.
Szlachcic złapał roztrzęsioną żonę za rękaw, przyciągnął bliżej. Kobieta posłała Korneliuszowi spojrzenie pełne lęku, lecz on tylko odsunął się bez słowa.
– Kochana… – Szlachcic przygryzł wargę, długo zbierał słowa. – Serce mi pęka… Płonie…! Nie zniosę tego już dłużej! Wybacz, droga żono, wybacz… Nie kocham cię już! Nie mogę znieść twego widoku! Rozwiedźmy się, a ja poproszę o rękę naszą pokojówkę Matyldę! Bierz co chcesz, idź precz i bądź szczęśliwa!
Zapadła cisza, niezręczna i nieznośnie długa. Kobieta usta otworzyła, zamrugała kilkukrotnie, męża spoliczkowała i odeszła, nie żegnając się z nikim. Szlachcic, mamrocząc niezrozumiale, drżącą dłonią sięgnął po kielich, z trudem przystawił go do ust i popił solidnie, lecz na pomarszczonej twarzy zarysował się cień ulgi, jakby wielki ciężar opuścił serce i sumienie mężczyzny.
Korneliusz zagadnął jednego z książęcych strażników, którzy rzędem stali wzdłuż każdej ze ścian, szepnął mu kilka słów na ucho, a ten, otworzywszy oczy szeroko, popędził w głąb sali.
– Co ja uczyniłem…! – rozpaczał starzec. – Me życie to ruina!
Korneliusz napełnił na nowo jego kielich
– Przeciwnie, drogi panie – rzekł, odstawiając butelkę. – Pańskie życie, na swój sposób, dopiero się zacznie! Przeżył pan atak szkarłatnej gorączki!
– Szkarłatnej…!
– Cii! Nie siejmy paniki, nic to nie pomoże! Choroba weszła już między nas, rozciągnęła swą sieć! Lecz jest nadzieja, tak mocna, jak mocna jest wola każdego z nas. Proszę wyimaginować sobie, drogi panie, że umysł ludzki składa się z punktów i łączeń między nimi. Punkty to elementy naszego życia, łączenia zaś to emocje. Punktami są pańska żona i pokojówka, i jest nim też pan sam. Pajęczyna jest gęsta, a kombinacje często… Paradoksalne. Szkarłatna gorączka, podobnie do alkoholu, napręża nasze połączenia, lecz tak mocno i tak zawzięcie, że zerwać musimy część zbędnych, by umysł i serce się nie poddały! Jesteśmy stworzeniami chaosu, a gorączka… Formuje go w porządek. Zmusza do podjęcia decyzji, wypowiedzenia na głos tego, co niewypowiedziane. Skrystalizowania pragnień i odrzucenia zakłamania. Och, gdyby widział pan całe wioski objęte zarazą! To zbiorowa psychoza! Lecz ci, którzy ją przetrwają, stają się ludźmi silniejszymi i bardziej kompletnymi. I taka jest moja opinia, jako lekarza.
Zostawiwszy zszokowanego szlachcica, Korneliusz obrócił się mą stronę. Napełniony niezwykłych wigorem, z fascynacją wirującą w błękicie oczu, objął mnie i pociągnął na parkiet.
– Zatańczymy? – zapytał, czy może nakazał raczej?
Na parkiecie złapał mą dłoń i pozwolił zawirować w swych ramionach.
Cóż z niego za lekarz, pomyślałam wtedy, lecz nie powiedziałam nic. Wszystkie odpowiedzi na wszystkie me pytania wymalowane miał na twarzy. Zawładnęła nim wizja gorączki hartującej ludzkość, nie mógł doczekać się kolejnych ataków wśród gości. Lecz… Och! Jakże mógł interpretować wszystko tak błędnie?! Silnie pragnął udowodnić swą wizję ludzi i chorób spętanych w spirali samodoskonalenia, lecz mylił się! Mylił, mylił, mylił! Gorączka nie porządkuje chaosu, a zabija go! Pragnienia zmieniają się w cel, serca nabierają kierunku i stają się zimne, tak zimne, jak moje własne! Czemuż ten głupiec, Korneliusz, tak bardzo chce pokazać, że choroba to nie tylko szkaradna bestia? Wiem, przecież, kim jestem, wiem, po co istnieję! Wiem! Wiem!
Wtedy też, nim myśli zdążyły rozbiec się na wszystkie strony, Korneliusz zdjął mą maskę. Uśmiechnął się, poczułam dłoń jego, delikatną, lecz silną, na swym policzku, z którego starł coś, co nie powinno istnieć.
Salę wnet przeszedł kobiecy krzyk, piskliwy i długi, niby wycie rannej bestii. Ucichła muzyka, a oczy wszystkich zwróciły się na młodą dziewczynę, która partnerem swym rzuciła o parkiet, w przypływie jakiejś wielkiej siły.
– Nie mogę…! Nie potrafię dłużej…! Zostawcie mnie, bandyci! Ja już…!
Rozglądała się przy tym w panice, twarz jej, czerwona i wilgotna, naprzemiennie wyrażała to groteskowy lęk, to pogardę tak wielką, że spalić mogłaby całe miasta. Nie widziano w historii rozpaczy równie potwornej.
I dziewczę okazało się osobą o woli słabej.
I nikt nigdy nie dowiedział się, cóż było powodem jej pękniętego serca.
Wybiegła na taras, skąd skoczyła ku swej zgubie.
Wtedy zakrzyknęli niemal wszyscy, lecz nie ja i nie Korneliusz.
Zamieszanie narastało, bo oto strażnicy zablokowali wyjścia z sali, a gorączka atakować zaczęła kolejnych gości. Wiele było płaczu i wiele błagań. I mężczyźni padali na kolana przed kobietami, i kobiety przed mężczyznami, i mężczyźni przed mężczyznami, i kobiety przed kobietami i wszyscy prosili o zrozumienie. Inni wstępowali na stoły, głosili wszem herezje, przyznawali się do grzechów i do upodobań śmiałych, a obrzydliwych. Wśród wrzasków i jęków rozgrywało się pandemonium, jakiego pałac książęcy nie doświadczył nigdy wcześniej oraz nigdy potem.
I polała się krew. Wielu bowiem podcinało sobie żyły lub wbijało ostrza przez żuchwę prosto w mózg. Całe tłumy wybiegały na taras, by bez chwili zastanowienia dołączyć do dziewczyny, która wytyczyła im drogę ku śmierci. Nawet zaś spośród tych, którzy gorączkę pokonali, przyznać się potrafili do swych sekretów, część nie przeżyło balu, wszak niejeden obwieścił rewelacje, które bliskich jego doprowadziły do żądzy mordu. Oto okazało się, ile przyjaźni i romansów było fałszem, ile ułudy kto trzymał w sercu i kogo pragnął zdradzić, kto czyim kosztem chciał się wybić i kto kogo nienawidził szczerze.
Minut kilka ledwie to wszystko zajęło, po których szkarłat zalał podłogę, a ci, którzy przetrwali, podnosili się z kolan, lub opadali wycieńczeni na krzesła. Wielu chlipało głośno, szczęśliwcy szukali pocieszenia w ramionach bliskich, których więzi okazały się trwałe, a marzenia moralne.
Wtedy dopiero książę dołączył do balu.
Alonso, opatulony złotymi szatami, ukazał się na scenie, twarz jego, otoczona aureolą pawich piór, była ikoną beztroski.
Rozłożył dłonie szeroko.
– Witajcie, kochani! Wybaczcie, proszę, brak uprzedzenia, lecz zaraziłem was wszystkich szkarłatną gorączką!
Kilkoro bardziej świadomych uniosło głowy, ktoś zerwał się nawet, postąpił w kierunku sceny, grożąc wyciągniętym palcem.
– Ty potworze! – zakrzyknął. – Sprowadziłeś na nas śmierć!
– Owszem! I cóż więcej mi powiesz, teraz, gdy serce twe się otworzyło?
Mężczyzna odetchnął głęboko, a wściekle, zacisnął dłonie w drżące pięści.
– Żeś jest tyranem! Wszyscy jesteśmy! Tłamsiliśmy ludzi tak długo, że ruszyli przeciw nam! Dość mam obłudy i zakłamania, dość niesprawiedliwości! Viva Inaccio! Viva Alitta!
Liczni inni powstali zawtórować mu, na co odpowiedziały głosy oburzenia.
– Co wy mówicie, głupcy! Te zwierzęta zabiorą nam wszystko, zrujnują ten kraj! Kamień na kamieniu się nie ostanie!
– Właśnie! Wybić buntowników, wszystkich, niech stryczki ciągną się po horyzont! Niech ci zbóje gniją, niech ich kobiety płaczą! Dzieciom ich utnijmy dłonie, by nigdy nie poszły w ślady ojców! Zabić, zabić, takie nasze prawo, nasza powinność! Żyjemy, by słodki odór śmierci ogarnął świat! Nasz świat!
– Buntownicy, Alonso, wszystko to jedna banda! Agenci boga głupców, który chce zniszczyć ludzkość! Przywróćmy radę książęcą i władajmy jak dawniej, surowo i zgodnie z tradycją! Razem, panowie bracia!
Książę zeskoczył ze sceny. Kilku strażników podbiegło do niego, skutecznie odstraszając tych, którzy z powodu tego lub innego rzucić by się chcieli na suwerena.
Alonso ruszył krokiem niespiesznym przez salę, prosto przez kałuże krwi.
Zatrzymał się przede mną.
– Przybyłaś po mnie, prawda? – rzekł, mrużąc ciemne, ponure oczy.
Uniosłam głowę wysoko, bo oto nadszedł moment, na który czekałam. Powinność… Powinność, o której, jakimś cudem, jakąś szansą jedną na niezliczenie wiele milionów, zapomniałam.
– Wiedziałeś, że się pojawię, że bal twój, twa drwina z życia i śmierci, sprowadzi mnie…
Skłonił się lekko.
– Tak – przyznał. – Wiedziałem. Opowiadano mi o tobie. Gdy dwadzieścia lat temu wiatr wiał znad stepu, gdy po raz pierwszy uformowałaś się z morowego powietrza…
Uniosłam palec.
– I oto… – Dotknęłam książęcego czoła. – Rozpościeram swą władzę nieograniczoną.
Minęła chwila, krótka i potwornie długa zarazem, lecz książę nie złapał się za serce i nie zakrzyknął w rozpaczy. Uśmiechnął się drapieżnie i zaśmiał nad mym niezrozumieniem.
– Wybacz, piękna pani, lecz wiem, kim jestem! – Rozłożył ręce. – Jestem tyranem i potworem! Lecz kocham Alittę i rozumiem, że upaść muszę! Widzisz, pani, przeszedłem szkarłatną gorączkę jako dziecko! Byłem wtedy na wschodzie i nastawiłem swe serce niby potężny, hebanowy zegar! Lecz nawet, gdyby było inaczej… Jak sądzisz, czemu nie zaraziłaś żadnego z mych strażników? Mamy szczepionkę!
Zakryłam usta, bo oto książę złapał Korneliusza za ramię, poklepał go bratersko po plecach.
– Drodzy zebrani, oto Korneliusz z Ofillio… Ach, maskarada dobiegła końca, nie chowajmy się za pseudonimami! Korneliusz Alitta, największy lekarz naszych czasów, syn największego filozofa naszych czasów! Mój nowy minister! Teraz pozwólcie proszę, by pałacowi strażnicy was odprowadzili! Zwolenników buntu na przemycie się, protektorów starego porządku na egzekucję! Wiemy już, kto jest kto, zniszczyliśmy maski obłudy, nastanie wreszcie nowa, merytokratyczna rzeczywistość! Dzisiaj, kochani, staliśmy się lepsi, oto, w bólach i pocie, pokonaliśmy chorobę toczącą ludzkość od tysiącleci! Krąg się rozszerzył!
Uciekłam. Uciekłam, zapłakana, w plątaninę pałacowych korytarzy, nikt mnie nie zatrzymywał. Tak bardzo żałowałam, że pozwoliłam sobie zgubić cel, że zapragnęłam pragnąć…
Dogonił mnie, jak ostatnio. Wybiegłam na najbliższy taras, ukwiecony pięknie, skąpany w zachodzącym słońcu.
Spojrzałam w dół na książęce ogrody, przypomniałam sobie wyskakujących z sali ludzi. Jeśli oni gotowi byli oddać życie, czemu ja nie miałabym zakończyć swego przekłamanego, pozbawionego sensu istnienia?
– Zaczekaj, proszę. – Korneliusz złapał mnie za nadgarstek.
– Puść!
– Proszę. Wysłuchaj mnie tylko.
Uderzyłam go w pierś.
– Kłamstwo! – krzyknęłam. – Wszystko co mówiłeś było kłamstwem! Wszystko na potrzeby waszej intrygi! Sprowadziliście mnie umyślnie! Partnerowałeś mi, bym rozprowadziła gorączkę! Zwodziłeś, bym straciła moc, gdy przestanę być potrzebna! I od początku wiedziałeś, kim jestem! Od początku, lecz… Lecz jesteś zaszczepiony. Inaczej nigdy, przenigdy nie zbliżyłbyś się do mnie…
Otulił mnie szczelnie. Był silny, a ja tak słaba…
– Tak naprawdę… – zapłakałam, gubiąc gniew. – Tak naprawdę nic o mnie nie wiesz…
– Lecz pragnę się dowiedzieć…
– Jesteś lekarzem… To tylko twa fascynacja. Nic więcej… Nic więcej, prawda?
Spojrzał mi w oczy, głębiej, niż powinien być w stanie.
– Nie jestem zaszczepiony – wyznał. – Przeszedłem gorączkę wtedy, na wschodzie, jako mały chłopiec, wspólnie z księciem i mym ojcem. Gdy rzekłem, że zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, nie kłamałem. Lecz nie stało się to dziś, a wtedy, dwadzieścia lata temu. Widziałem, jak rodzisz się, a me serce zapłonęło. I zrozumiałem wszystko, wszystko, co rozumieć muszę w całym swym życiu. I moje uczucia, i ludzkość, i wszechświat cały, i przyszłość… Stały się jasne. I spętany zostałem z tobą. Zawładnijmy światem, ty i ja, nowym, lepszym światem, nową kulturą, nowym kręgiem, nową spiralą życia. Światem, w którym miłość połączyć może wszystko i wszystko wyjaśnić. Kocham cię.
Me serce zabiło i rozjarzyło się, niby fajerwerki na pustym dotąd, ciemnym niebie.
– Och! – Korneliusz położył mi palec na ustach, gdy spróbowałam zbliżyć swą twarz do jego. – Jedno jeszcze muszę ci rzec. Rozwinąłem teorię ludów ze stepów. Choroby w bólach kształtują ludzkość, pozwalają jej osiągnąć lepszą, pełniejszą formę… Cóż, myślę, że może to działać w obie strony…
Zaśmiałam się i pocałowałam go. Pierwszy raz miłość między naszymi światami, tak dziwna i obca, przybrała postać szczerą i prostą.
Pamiętam dobrze, jakie myśli krążyły mi wtedy po głowie.
Muszę przestać.
Nie jestem taka.
Tak nie wolno.
Tak nie należy!
Wiem, kim jestem! Wiem, wiem, wiem i muszę przestać!
Ale gorące serce każe inaczej…
Hej :)
Drodzy zebrani, oto Korneliusz z Ofillio… Ach, maskarada dobiegła końca, nie chowajmy się za pseudonimami! Korneliusz Alitta, największy lekarz naszych
A tu chyba zaczyna mówić monarcha więc od “-“
Dobra, odważnie poleciałeś :D Uwaga będą spoilery :)
Stworzenie romansu lekarza z zarazą to bardzo ciekawy i karkołomny ( na pierwszy rzut pióra pomysł :)), ja bym celował w nieszczęśliwą miłość gdzie to zaraza dominuje nad zafascynowanym lekarzem, a tu psikus, bo odwróciłeś role i to lekarz za sprawą odporności, naturalnej po przebytej chorobie, usidlił zarazę i szczepionką jeszcze obdarował resztę ludzi :). Ludzie nieprzychylni szczepieniom na pewno by polubili Twój tekst, ja zresztą też polubiłem za oryginalny pomysł :). Ale tekst stoi emocjami ( plus przemyśleniami o chorobach śmierci i innymi miłymi tematami :P) więc skoro już uderzyłeś w ten dzwon, to zamarudzę. Bo skoro zaraza została tak paskudnie wykorzystana, zdradzona, bo przecież jawnie z niej zakpiono, to końcówka jednak się nie skleja. Spróbuj zakpić z kobiety, a potem ją pocałować :D, nic nie pomoże nawet najpiękniejsze wyznanie miłości ;)
Klikam i pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzie, dziękuję za klika i odpowiem na zarzut, choć nie będę bronił się rozpaczliwie, bo końcówkę zostawiam do interpretacji czytelnika. Założyłem, że to tylko książę tak niefortunnie przedstawił sytuację, Korneliusz opowiedziałby o wszystkim inaczej, tak, jak miał okazję na końcu i bohaterkę to przekonuje (lub bardzo chce być przekonana). Lekarz we własnym mniemaniu jest romantyczny i rzuca kobiecie świat do stóp, lecz musi przy tym lawirować między pragnieniami swymi, ukochanej i księcia, sam pewnie nigdy nie pomyślałby nawet o szczepionce.
Z drugiej strony może nie ma żadnej miłości, a jedynie fascynacja możliwościami. Może bohaterka nie kocha wcale, a jedynie pragnie emocji, takich lub innych, jakichkolwiek, chce być szczęśliwa równie mocno, co zdradzana, upokarzana i przepraszana.
Z trzeciej zaś – nikt tu nie jest w pełni zdrowy :) Nie ma logiki, jest tylko gorączka.
Cieszę się, że pomysł uznajesz za ciekawy. Karkołomny był rzeczywiście, przyszedł mi do głowy bardzo późno i być może mógłbym wyciągnąć z niego nieco więcej, ale czas zmusił mnie do szybkiego myślenia i w efekcie powstał tekst prosto z serca :)
Pozdrawiam!
i w efekcie powstał tekst prosto z serca :)
No i to czuć w opowiadaniu :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Witam
Świetna piosenka – klasyka, dla niej sięgnąłem po Twój tekst.
I nie żałuję. Ciekawy pomysł, ale przede wszystkim gotycki klimat, który urzeka.
Pozdrawiam i klikam
Wiedziałam już, że on wiem.
Literówka?
odstraszając tych, którzy z powodu tego lub innego rzucić by się chciało na suwerena.
rzucić by się chcieli na suwerena
Nie proponowałem zmian szyku zdań, ponieważ odniosłem wrażenie, że jest on losowy. Przyznam, że na początku bardzo przeszkadzało to w czytaniu. Mniej więcej w połowie opowiadania nauczyłem się, jak przechytrzyć rozum, by nie brał tak aktywnego udziału w lekturze, i wtedy było lepiej.
Z powyższych powodów opowiadanie ma dla mnie drugą warstwę: prowokuje, by pojmować tekst sercem, a nie próbować go leczyć. To ciekawa metafora całości, nadrzędne przesłanie zawarte nawet w strukturze tekstu.
Podobał mi się:
– oryginalny pomysł
– przekonujący romans
– opisane niebanalnie intrygi polityczne
– realizacja fabuły
– sposób przedstawiania bohaterów zarówno przez działanie, jak i dialogi
– same dialogi (poza tym “piekielnym” szykiem)
To opowiadanie jest jak zaraza: nie wiem, czy je pokochać, czy od niego uciekać. Na pewno nie jest obojętne i je zapamiętam, czyli główny cel literacki osiągnięty :D
Sajmonie, miło mi, że spodobało się miłośnikowi piosenki. Gothic rock, to i tekst musiał być gotycki. Dzięki za nominację!
marzanie, bardzo mi się podoba Twoja interpretacja. Być może strzeliłem sobie kolano tym szykiem, miałem pewien pomysł, którego nie zdradzę (przynajmniej nie na razie), zobaczymy, czy opłaca się czasem poeksperymentować.
Fajnie, że romans uznajesz za przekonujący, to był dla mnie najtrudniejszy wątek tej opowieści, zwłaszcza ze względu na długość tekstu – intrygi są o wiele łatwiejsze :)
Pozdrawiam!
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Intrygujący styl. Ciekawa historia. Dekadencki nastrój. Miłość w czasie zarazy.
Ładnie wyszło.
Pozdrawiam!
Fajny pomysł na bohaterkę. I reszta, wynikająca z niego, też jest ciekawa.
Dużo miłości, ale trudno, niech będzie, skoro taki mamy element fantastyczny.
To się nazywa femme fatale! ;-)
Babska logika rządzi!
Dużo miłości, ale trudno, niech będzie, skoro taki mamy element fantastyczny.
Ja się wzruszyłem na końcu. Ckliwe, ale ładne. A jak coś wzrusza, to i kliknąć warto.
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Jurorzy, dziękuję za odwiedziny!
AP
Miłość w czasie zarazy.
Zapomniałem zupełnie, że istnieje taka powieść! Idealnie pasowałby jakiś przemycony cytat, ech…
Finklo,
Lubię wątki miłosne, ale chyba pierwszy raz zdecydowałem się, na umieszczenie takiego w centrum fabuły. Wniosek mam po zakończeniu taki, że intrygi polityczne są o wiele łatwiejsze do skomponowania od intryg serca :)
marzanie,
Nie przypominam sobie, by udało mi się dotąd kogoś wzruszyć tekstem, więc bardzo mi przyjemnie.
Pozdrawiam!
Ave, Reinee! Czas na komentarz jurorski.
Twój tekst przypomina mi pod względem konstrukcji operę rockową. Jest gęsty klimat, jest niecodzienny romans, jest „zaraza” i jest dziwne zakończenie, które nie do końca mi się spina logicznie z wcześniejszym rozwojem fabuły :P
Zadanie konkursowe zrealizowane, chociaż musiałem najpierw przesłuchać utwór na YT, gdyż (wstyd się przyznać) wcześniej go nie znałem… Myślę, że osiągnąłeś bardzo dobry efekt budując dość ciężki klimat.
Czytało się nieźle, nawet pomimo późnej pory (a może właśnie – dzięki późnej porze?), chociaż mam wrażenie, że niektóre zdania były zbudowane w dziwny/niecodzienny sposób. Jest tego stanowczo za dużo, żeby to mogło być przypadkowe. Z drugiej strony, utwór konkursowy utrzymany jest w podobnej konwencji językowej, więc może to był zamysł stylizacyjny?
Dziękuję serdecznie za udział w konkursie i pozdrawiam!
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Klimatyczny tekst z wyjątkowo intrygującym pomysłem. Od początku do końca czytałem z przyjemnością i zainteresowaniem.
Nie do końca przemówiła do mnie postać księcia – przez dwadzieścia lat jest tyranem, po czym przyłączą się do rewolucji? I taka dwoistość pomimo tego, że przeszedł rozjaśniającą umysł chorobę? Hmm…
Zgadzam się z cezary_cezary, że w wielu miejscach szyk zdania był dziwnawy.
Ale te dwa zgrzyty zaznaczam tylko po to, żeby nadać komentarzowi pozorów merytoryki, całość jest bardzo na plus, klikam i pozdrawiam.