Pach! Pach! Pach! Drewniany młotek niemal rozleciał się na drobne kawałki, po tym jak przewodniczący składu sędziowskiego próbował powstrzymać nagły wybuch euforii, który właśnie opanował salę rozpraw.
– Cisza! Proszę o ciszę! Jeszcze nie skończyłem! A zatem sąd uznaje Jana K. winnym zarzucanego mu czynu i skazuje na karę dożywotniego pozbawienia wolności, z możliwością przedterminowego zwolnienia po upływie dwudziestu pięciu lat – ogłosił stary sędzia, litościwie patrząc w oczy obrońcy oskarżonego.
Na widowni ponownie rozległy się entuzjastyczne okrzyki, brawa i gwizdy. Młody adwokat pomyślał tylko: „Znowu to zrobiłem, znowu przegrałem. W końcu za to zapłacę”, po czym niechętnie, wyłącznie z poczucia obowiązku zerknął na klienta. Ten stał nieco dalej, a że ręce skute miał kajdankami i otaczało go dwóch postawnych funkcjonariuszy, swoją frustrację mógł wyrazić jedynie werbalnie:
– Zapłacisz mi za to! Zapłacisz, papugo! Obiecywałeś, że będzie zupełnie inaczej.
Istotnie, tym razem miało być zupełnie inaczej. Dowody zbrodni nie były zbyt mocne, alibi oskarżonego całkiem sensowne, a świadków brak. Mecenas Pawlak przygotował sobie rzekomo wyjątkowo skuteczną strategię obrony, w czym dopomóc miały również prywatne konszachty z co bardziej doświadczonymi podopiecznymi warszawskiej Temidy. Dylematy moralne schodziły na plan dalszy, gdyż liczyła się przede wszystkim kariera i poprawa nadwątlonej reputacji. Pomimo jego usilnych starań, skończyło się tak samo, jak zawsze. Totalną klapą.
Pawlak był beznadziejnym obrońcą z urzędu. Był bardziej beznadziejny, niż beznadziejne były sprawy, które mu odgórnie przydzielano. Kolegom po fachu zdarzało się uzyskiwać niskie wyroki dla jakichś poczciwych bandytów, gwałcicieli czy morderców, a czasami nawet któregoś z tych biedaków uniewinnić. Klientom Pawlaka najczęściej zasądzano jeszcze wyższe wyroki, niż domagali się tego prokuratorzy i pełnomocnicy ofiar. Prawnik pikował w dół z zawrotną prędkością, a spadochron bezpieczeństwa i tym razem się nie otworzył. Widział już oczyma wyobraźni, jak będzie musiał zajmować się niechcianymi sprawami rozwodowymi, czy prymitywnymi sąsiedzkimi waśniami.
Po opuszczeniu budynku sądu okręgowego, poszedł do pobliskiej kawiarni, gdzie chociaż na chwilę chciał zaszyć się przed wścibskimi pytaniami dziennikarzy, czy drwiącymi spojrzeniami znajomych z palestry. Nie zdążył upić jednego łyku ulubionego, podwójnego espresso, kiedy ni stąd, ni zowąd, jak z podziemi, wyrósł przy nim dziwny mężczyzna, o nieco orientalnej urodzie.
– Pan Pawlak?
– Tak, a z kim mam przyjemność?
– Miło pana poznać. Lou Cypher z tej strony, ale dla przyjaciół „Lucek” – oznajmił niezłą polszczyzną cudzoziemiec i podał Pawlakowi rękę.
– W czym mogę panu pomóc? – odparł zdziwiony mecenas, a tajemniczy przybysz pobłażliwie się uśmiechnął.
– Hmm… właściwie to ja chciałem panu pomóc.
– Pan? W jakiej sprawie?
– W pana sprawie… a dokładniej mówiąc, w sprawach.
– Dlaczego uważa pan, że potrzebuję pomocy? No, i z czego wynika ta bezinteresowna interwencja?
– Pierwsze pytanie z grzeczności przemilczę, a co do drugiego, to wcale nie taka bezinteresowna. Powiedzmy, że psuje mi pan biznes.
– Nic nie rozumiem. Biznes? Cóż to za firmę pan prowadzi?
– Zaraz wszystko pan zrozumie. Firmę piekielną! Zapewniam zresztą, iż całkiem nieźle funkcjonuję od jakichś kilku tysięcy lat.
Skonfundowany Pawlak nerwowo popijał kawę i jednocześnie z zaciekawieniem obserwował, jak jego towarzysz celebruje spożywanie przyniesionego przez kelnera jajka.
– No, dobra. Chodź Pawlak, przejdźmy się – zaproponował Lou Cypher, automatycznie porzucając formę grzecznościową.
Przeszli w milczeniu przez dwie przecznice. Pawlak nie śmiał cokolwiek powiedzieć, a „Lucek” najwyraźniej nie miał takiej potrzeby. Przy jednym ze skrzyżowań stał ambulans na sygnale, obok którego reanimowano jakiegoś zakrwawionego człowieka.
– Hmm… Ciekawe, co tutaj się stało? Kto wie, czy niedługo nie będę miał klienta? – stwierdził Pawlak.
– Hmm… Kto wie, czy mój klient już do mnie nie puka? – odpowiedział Lou Cypher.
Odeszli nieco na ubocze, unikając zbiegowiska. W końcu prawnik nie wytrzymał i zapytał:
– No dobrze, Cypher. Kim właściwie jesteś i na czym polegać ma nasza współpraca?
„O boże, że tak sobie zażartuję. Ten idiota nadal nic nie rozumie”, pomyślał rozmówca Pawlaka. Mimo to, wykazał się wyjątkową wyrozumiałością:
– Słyszałeś kiedyś o takich rzeczach, jak: zło, kara za grzechy, piekło czy szatan?
– Yyy… Nie jestem zbyt religijny, ale oczywiście obiło mi się co nieco o uszy.
„Do diabła… jest gorzej, niż myślałem”, zaklął w czarnej duszy „Lucek”, przewrócił oczyma niecierpliwie, po czym z irytacją kontynuował:
– No, dobrze. Wytłumaczę ci to, jak dziecku. Jestem wysłannikiem piekieł. Przegrywasz każdą sprawę, a przestępcy zamiast szerzyć zło na świecie, siedzą przez ciebie w więzieniach. To ja jestem również od wymierzania kar, u mnie w piekle, a nie wy ludzie, tu na ziemi. Kapisz?
Pawlak spoglądał z powagą na dziwnego mężczyznę, jednak po chwili wybuchnął śmiechem i omal się nie przewrócił. Zapalił papierosa, gdy już trochę się uspokoił. Uśmiech na jego twarzy szybko zniknął, kiedy Cypher zionął ogniem i wytrącił mu cygareta z ust. Przestraszony Pawlak poczuł uderzenie gorąca oraz… zapach cebuli. Lou Cypher odchrząknął, złapał się za brzuch i oznajmił:
– Sorry, po tych kebabach z dworca głównego zawsze mam zgagę.
Mecenas Pawlak stał jak wryty i chyba zaczynał wreszcie rozumieć. Cypher uśmiechnął się, podał mu rękę i zaproponował:
– To, co? Mamy spółkę? Ty przyjmiesz następną trudną sprawę, a ja pomogę ci ją wygrać.
Pawlak nic nie odpowiedział. Nadal był w szoku, ale raczej przystał na propozycję. Lou Cypher, którego już bez większych wątpliwości mógł od teraz nazywać Lucyferem mrugnął porozumiewawczo, a potem zaczął oddalać się w nieznanym kierunku.
– Aha! Nie będziemy podpisywać żadnego cyrogra… to znaczy umowy? – rzucił na odchodne Pawlak.
– Wyślę ci mailem. Piekło też jest już zinformatyzowane – odrzekł Lucyfer, po czym przeobraził się w chmarę czarnego ptactwa i rozproszył w powietrzu.
Kilka tygodni później Pawlak dojrzał Lou Cyphera na sali rozpraw warszawskiego sądu. Sprawa przedstawiała się bardzo źle. Jeszcze gorzej, niż zazwyczaj. Klient Pawlaka był recydywistą, oskarżonym o napad rabunkowy z bronią w ręku, a dodatkowo złapany został na gorącym uczynku. Beznadziejny, wręcz nieudolny przypadek. Groziło mu minimum osiem lat bezwzględnego więzienia. Młody prawnik podjął się w obrony tylko pod wpływem obiecanek Lucyfera. Ale czy gość, który większość czasu spędza w jakiś podziemnych czeluściach i jest zagorzałym fanem średniej jakości dworcowych kebabów może mieć jakąkolwiek wiarygodność?
Wkrótce wyszło na jaw, iż podający się za szatana typ jest całkiem prawdomówny, w przeciwieństwie do większości zwykłych śmiertelników. Przebieg procesu zaskoczył chyba wszystkich zgromadzonych, a na sali działy się rzeczy niesamowite. Pierwszy ze świadków doznał amnezji i nie dało się z niego nic wydusić. Drugi poczuł bóle w klatce piersiowej, a gdy już oprzytomniał, odmówił pomocy lekarskiej, po czym natychmiast wycofał niekorzystne dla oskarżonego zeznania. Nagranie z monitoringu okazało się kompletnie nieczytelnie, więc Pawlak bez problemu podważył ten materiał dowodowy. Wszelkie, zebrane wcześniej przez śledczych odciski palców na broni, ślady butów na miejscu zdarzenia, nagle wyparowały lub nie zgadzały się z tymi, które pobrane zostały od oskarżonego. Pawlak nie rozpoznawał nawet swojej końcowej przemowy i zastanawiał się, kto wsadza mu tak świetnie dobrane słowa w usta. Sędziowie mogli ogłosić tylko jeden werdykt. Niewinny.
Pełen sukces Pawlaka. Bandzior był nie mniej zaskoczony. Objął prawnika umięśnionymi i wytatuowanymi łapskami, podziękował ze wzruszeniem, a w ramach zadośćuczynienia zaproponował, iż chętnie podzieli się z nim kilkoma drogocennymi łupami z wcześniejszych napadów.
Mecenasa Pawlaka dopadły chwilowe wątpliwości. Wiedział doskonale, że wina jego klienta jest bezdyskusyjna, a podczas ostatniego zdarzenia tylko cudem nikt nie zginął, lub nie odniósł poważnego uszczerbku na zdrowiu. Z drobną pomocą sił nieczystych, zawodowy cel został jednak osiągnięty.
Pod gmachem sądu umówił się z żoną. Kobieta czekała w wyznaczonym miejscu, ale ku zdziwieniu Pawlaka przebywała w towarzystwie Lou Cyphera. Prawnik nie czuł zazdrości, jednak nieco się zaniepokoił. Wybranka jego serca preferowała wprawdzie klasycznych przystojniaków i kwestionowała znane powiedzonko: „że mężczyzna powinien być trochę piękniejszy od diabła”, to jednak nie sposób było przewidzieć, jaki urok może na nią rzucić sam diabeł.
– Gratulacje, kochanie. Twój kolega po fachu już mi o wszystkim opowiedział – przywitała męża.
– Kolega po fachu… – westchnął Pawlak.
– Gratuluję, gratuluję! Na mnie jednak już czas, bo i moi klienci czekają… Do zobaczenia! – oznajmił szeroko uśmiechnięty Lucyfer, po czym zniknął im z oczu, schodząc do najbliższej stacji metra.
– Miły i zabawny gość – stwierdziła Pawlakowa.
– Tak. Ma doprawdy diabelskie poczucie humoru.
Kariera Pawlaka nabrała rozpędu, gdy wygrał następną, teoretycznie niemożliwą do korzystnego rozstrzygnięcia sprawę. Oczywiście jego „szatański” pomocnik miał w tym niemały udział. Proces nie obfitował w tak spektakularne wydarzenia, jak za poprzednim razem, co było na rękę obu sprzymierzeńcom diabelskiego paktu, bo dzięki temu działalność prawnika nie wzbudzała nadmiernych podejrzeń u postronnych osób. Kolejny rzezimieszek uniknął sprawiedliwości.
Pawlak wyrobił sobie renomę, chociaż ci mniej życzliwi nazywali go najlepszym przyjacielem kryminalistów. Wątpliwości, co do słuszności tych działań miała również żona Pawlaka:
– Kochanie, czy kariera i pieniądze są naprawdę warte grzechu?
– To ludzie grzeszą, a ja tylko wykonuję swój zawód – ripostował.
Na brak zleceń nie mógł narzekać i zaczął przyjmować wyłącznie sprawy grubego kalibru od bardzo zamożnych klientów. Zwrócił się do niego o pomoc między innymi pewien dobrze znany w półświatku przestępczym gangster z podwarszawskiej miejscowości. Niezwykle śliski i nikczemny typ. Bandyta z krwi i kości. Zarzucano mu rozboje, wymuszanie haraczy, handel narkotykami, porwania dla okupu, a nawet zlecenia zabójstw. Akta sprawy liczyły dziesiątki tomów. Prokurator domagał się surowej kary, a materiał dowodowy był naprawdę mocny. Lou Cypher również stwierdził, iż tym razem trzeba będzie się mocno postarać o sukces. Sam oskarżony nie ułatwiał im zadania, gdyż cechowała go wyjątkowa arogancja i totalny brak skruchy.
– A więc oficjalnie prowadzi pan firmę sprzątającą, prawda? – zapytał oskarżonego prokurator.
– W rzeczy samej. Jesteśmy najlepszymi specjalistami od czyszczenia ulic aglomeracji z wszelkiego brudu – odpowiadał gangster.
– Zarzuca się panu między innymi obrót białym proszkiem… – kontynuował urzędnik.
– Jasne. Zimą sypiemy przecież sól na drogach, czy chodnikach, gdyż zdrowie i bezpieczeństwo mieszkańców jest dla nas priorytetem!
– Pan z zimną krwią niszczy ludziom życie!
– O nie, drogi panie prokuratorze. W moich żyłach płynie tylko gorąca krew, a ludzie niszczą sobie życie sami nawzajem!
Klient Pawlaka zaprzeczał wizerunkowi prymitywnego bandyty, ponieważ odznaczał się wysoką inteligencją, a przy tym pozował na dobrze prosperującego biznesmena.
Rozciągnięty w czasie proces przebiegał według ściśle określonego schematu. Obrońca bagatelizował zebrany materiał dowodowy, zeznania świadków były podważane, a Lou Cypher szatańskimi mocami manipulował oskarżycielami, ławnikami i sędziami.
Pawlak nawet na moment nie podważał swojej nieomylności i słuszności podjętego przedsięwzięcia, aż do chwili, w której prokuratorzy ujawnili zdjęcia potencjalnych ofiar, a także inne materiały, ukazujące przykre następstwa wieloletniej, bandyckiej działalności jego klienta. Skala problemu wydawała się porażająca, dlatego w sercu mecenasa wreszcie coś pękło. Zwątpił, pierwszy raz od dawna. Wrodzona wrażliwość i nieco melancholijne usposobienie w końcu dały o sobie znać.
Ostatecznie sąd pierwszej instancji wydał wyrok. Gangster nie został oczyszczony z zarzutów, ale otrzymał zatrważająco niski, śmieszny wręcz wyrok, z czego nie ukrywał radości. Prokuratura zapowiedziała apelację, jednak zgodnie z terminologią sportową, to przestępca wygrał pierwszą rundę.
Pawlak zszedł do ulokowanej w podpiwniczeniu warszawskiego sądu, kameralnej sali konferencyjnej i w samotności rozprawiał nad sensem wykonywania zawodu. Myślał o moralności, o granicach pomiędzy dobrem, a złem, o człowieczeństwie. Nie zauważył nawet, że nie jest sam. Kilka metrów dalej, w ciemnym kącie sali siedział Lou Cypher vel Lucyfer, który szybko przerwał niezręczną ciszę:
– Wreszcie przyszły, co? Rozterki, dylematy, wątpliwości…
– Zawsze przychodzą, prawda?
– Prawie zawsze. Widziałem to już setki razy. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce, że tak się wyrażę.
– Nie mogę. Nie mogę dłużej tego robić. Nie chcę, aby niecne sprawki uchodziły tym ludziom na sucho. – Pawlak kręcił głową nerwowo.
– Wiem, wiem. O to mi właśnie chodziło.
– Co? Mówiłeś, że…
– Ciii… Kłamałem. Zresztą, przynajmniej dwukrotnie.
Zdziwiony Pawlak nie skomentował wyznania, które ewidentnie zaprzeczało dotychczasowemu, krystalicznemu wizerunkowi jego kompana, ale z zaciekawieniem słuchał, co samozwańczy przedstawiciel piekieł jeszcze ma do powiedzenia.
– Nie jestem Lucyferem, nazywanym również szatanem, a tylko wiernym sługą mego pana. Powiedzmy, że podpisałem z nim dożywotnią umowę B2B. Musiałem jednak trochę minąć się z prawdą, gdyż chciałem być bardziej wiarygodnym.
– Rozumiem, że szef jest zbyt zajęty, aby osobiście angażować się w takie sprawy. A to drugie kłamstwo? – dociekał Pawlak.
– Chodziło o cel mojej misji. Chciałem, abyś zrozumiał, że nie można postępować wbrew swojej naturze. A ty jesteś dobry z natury.
– Myślałem, że siłom piekielnym zależy na złu…
– I tak, i nie. Ciemna strona ludzkiej natury jest warunkiem naszej działalności, ale nie chcemy, aby poważni przestępcy, mordercy, czy inni zbrodniarze pozostawali bezkarni i panoszyli się po tym łez padole. No, a przynajmniej liczba takich osobników powinna być ściśle regulowana.
– Dlaczego?
– To proste. Na świecie jest mnóstwo ludzi o nieczystych intencjach, z których większość i tak do nas trafia. Lucjan ma ręce… Yyy, przepraszam kończyny, pełne roboty. A ten wasz… Jak to się mówi, raj na ziemi, nie może stać się przecież drugim piekłem. Dwa piekła to o jedno za dużo. Lucjan nie lubi opuszczać swoich wygodnych pieleszy w gorących podziemiach. Parę razy w historii pokłócił się zresztą o to, z tym tam, na górze – oznajmił nieco pogardliwie przybysz zza zaświatów i niedbale uniósł palec wskazujący nad głowę.
– W tym braku logiki jest jednak jakaś logika – przytaknął Pawlak.
– Cieszę się, że rozumiesz, a także z tego, iż miałem okazję cię poznać! Na mnie już czas. Żegnam i mam nadzieję… nie do zobaczenia!
Sługa szatana powoli znikał w ciemnościach, ostatecznie nie przedstawiając się z imienia. Mecenas Pawlak pragnął jednak za wszelką cenę zaspokoić ciekawość. Ciekawość, która według niektórych jest pierwszym stopniem do piekła. Zadał jeszcze jedno, ostatnie pytanie i dostał błyskawiczną odpowiedź:
– „Więc kimże w końcu jesteś?
– Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.”
J. W. Goethe – „Faust”