- Opowiadanie: GalicyjskiZakapior - Mężczyźni wolą alternatywki

Mężczyźni wolą alternatywki

Witam i przed­sta­wiam dru­gie opo­wia­da­nie prze­zna­czo­ne na kon­kurs “Na­wie­dzo­ne miej­sca”.
 

Okre­ślił­bym je jako hor­ror psy­cho­lo­gicz­no-komediowy.

Opi­sa­ne na­wie­dzo­ne miej­sce i ota­cza­ją­ca je le­gen­da są oczy­wi­ście praw­dzi­we, acz­kol­wiek znowu po­zwo­li­łem je sobie dla zmył­ki prze­su­nąć geo­gra­ficz­nie.

 

Tekst za­wie­ra wul­ga­ry­zmy, ale w na­praw­dę śla­do­wej ilo­ści.

 

Za­chę­cam, by dać opo­wia­da­niu szan­sę, po­zdra­wiam i z góry dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Mężczyźni wolą alternatywki

Wstęp, w któ­rym uta­len­to­wa­na, acz nie­mo­gą­ca się po­chwa­lić suk­ce­sa­mi au­tor­ka dzie­li się z czy­tel­ni­kiem prze­my­śle­nia­mi na temat ludz­kiej na­tu­ry

 

Po­grze­by od za­wsze bu­dzi­ły moją fa­scy­na­cję. Żadna inna uro­czy­stość nie po­tra­fi wy­zwo­lić tak sze­ro­kie­go wa­chla­rza emo­cji.

Jed­nym z uczuć ty­po­wych dla po­grze­bu jest szcze­ra roz­pacz.

Gdy cho­wa­li­śmy mo­je­go ko­le­gę ze szko­ły, Kry­stia­na, razem z resz­tą ża­łob­ni­ków wy­la­łam cały potok łez. Sta­re­mu księ­dzu głos się łamał, gdy pod­czas ostat­niej po­słu­gi przed­sta­wiał chło­pa­ka jako wzór cnót, chrze­ści­jań­skich i każ­de­go in­ne­go ro­dza­ju. Ani dla ka­pła­na, ani dla zgro­ma­dzo­nych nie miało zna­cze­nia, że w isto­cie zmar­ły był roz­pusz­czo­nym ba­na­nem, który za­brał ze sobą na tam­ten świat nie tylko tu­nin­go­wa­ne­go po­rsza­ka, ale też dwoje Bogu ducha win­nych prze­chod­niów. Rop­czy­ce może i stały się bez­piecz­niej­szym miej­scem, od kiedy Kry­stian, za­miast w nar­ko­ty­ko­wym wi­dzie latać autem po mie­ście, spo­koj­nie leżał w za­mknię­tej trum­nie. Zmarł jed­nak przed­wcze­śnie, jako czło­wiek młody, pięk­ny i mimo wszyst­ko lu­bia­ny, więc jego śmierć sta­no­wi­ła tra­ge­dię.

Po­grze­bo­wym kla­sy­kiem jest też ulga.

Kiedy moja są­siad­ka zmar­ła we śnie, po dłu­giej cho­ro­bie, rów­nież nie miało zna­cze­nia, że ode­szła ko­bie­ta, któ­rej nikt nie miał nic do za­rzu­ce­nia – może poza nad­mier­ną skłon­no­ścią do czę­sto­wa­nia dzie­cia­ków z oko­li­cy krów­ka­mi. Pani Maja przez dłu­gie de­ka­dy uczy­ła w szko­le pod­sta­wo­wej, wszy­scy pa­mię­ta­li­śmy ją jako cho­dzą­ce cie­pło i cier­pli­wość. Po jej śmier­ci za­rów­no dawni ucznio­wie, jak i ro­dzi­na od­czu­ła ulgę – a naj­więk­szej do­świad­czy­ła za­pew­ne wła­śnie pani Maja. Ja sama, wstyd przy­znać, cią­gle spraw­dza­łam ze­ga­rek w oba­wie, że jeśli po­grzeb prze­dłu­ży się, nie zdążę na spo­tka­nie z chło­pa­kiem. Tak to już jest, że gdy od­cho­dzi czło­wiek star­szy, sa­mot­ny i mę­czo­ny długą cho­ro­bą, przyj­mu­je­my to jako na­tu­ral­ną kolej rze­czy.

Emo­cją wbrew po­zo­rom cał­kiem nie­ty­po­wą jest pa­nicz­ny strach.

Ow­szem, na widok mar­twej osoby eg­zy­sten­cjal­ny lęk nie­rzad­ko ści­ska nam trze­wia. Przy­po­mi­na­my sobie, że nas też kie­dyś po­ło­żą na ka­ta­fal­ku, a pro­ce­sy roz­kła­du, które w przy­szło­ści za­mie­nią nasze ciało w ka­łu­żę cuch­ną­cej brei, już dawno się roz­po­czę­ły, je­dy­nie tym­cza­so­wo trzy­ma­ne są w ry­zach sy­zy­fo­wym wy­sił­kiem ca­łe­go or­ga­ni­zmu, który bez­li­to­śnie tępi nad­gry­za­ją­ce go bak­te­rie gnil­ne i za­stę­pu­je utra­co­ne ko­mór­ki no­wy­mi. Gni­je­my nie­ustan­nie od uro­dze­nia i nie ma dla nas in­ne­go końca niż w ob­ję­ciach zgni­li­zny. Na co dzień wy­pie­ra­my ze świa­do­mo­ści to nie­uchron­ne prze­zna­cze­nie, więc w ob­li­czu tego faktu czu­je­my nie­po­kój. To na­tu­ral­ne. Ja mówię jed­nak nie o drę­czą­cym wy­łącz­nie homo sa­piens lęku przed wiecz­ną pust­ką i osta­tecz­nym koń­cem, a o praw­dzi­wym, zwie­rzę­cym stra­chu – gdy nasze nad­ner­cza wrzesz­czą, tupią, świe­cą na czer­wo­no i za­le­wa­ją tęt­ni­ce tok­sycz­ny­mi che­mi­ka­lia­mi, ma­ją­cy­mi na celu zmu­sić świa­do­mą część umy­słu do na­tych­mia­sto­we­go pod­ję­cia sza­leń­czej uciecz­ki.

Tak wła­śnie czu­łam się, spusz­cza­jąc uko­cha­ną rybkę mojej mamy w to­a­le­cie. Chcia­łam biec, nie oglą­da­jąc się. Byle dalej od tego kibla, domu, mia­sta a naj­le­piej też od tej pla­ne­ty.

Może się to wy­da­wać dość dziw­ne. Po­wiem nawet, że po­win­no – mar­twy pupil to rzecz roz­dzie­ra­ją­ca serce, ale prze­cież zu­peł­nie nie­groź­na.

Żeby spra­wę wy­ja­śnić, muszę się jed­nak cof­nąć o kilka dni. Do tego nie­szczę­sne­go młyna, worka na mojej gło­wie i za­si­ka­nych poń­czoch.

Za­py­tasz, drogi Czy­tel­ni­ku: po co w takim razie roz­pi­sy­wać się o tych po­grze­bach?

Cóż, po­wie­ki opa­da­ją mi coraz bar­dziej i z ro­sną­cym tru­dem trzy­mam głowę w górze. Te no­tat­ki, które za­czę­łam kre­ślić tylko po to, żeby od­pę­dzić sen­ność, mogą się oka­zać ostat­nią rze­czą, jaką na­pi­szę w życiu. Jest więc chyba oczy­wi­ste, że nie chcia­łam po­świę­cić pierw­szych aka­pi­tów opi­sy­wa­niu, jak siu­sia­łam pod sie­bie ze stra­chu. Ten pa­mięt­nik to w końcu moje opus ma­gnum. Ma­gnum – i naj­praw­do­po­dob­niej ul­ti­mum.

 

Część pierw­sza, w któ­rej czy­tel­nik do­wia­du­je się o sta­rym mły­nie i o pro­ble­mach ró­wie­śni­ków au­tor­ki w zro­zu­mie­niu jej

 

Za­cznij­my zatem od młyna. Stał on nad brze­giem wy­schnię­tej od­no­gi Wie­lo­pol­ki. Może to zresz­tą nie była praw­dzi­wa od­no­ga, a kanał wy­ko­pa­ny spe­cjal­nie po to, by pły­ną­ca przez niego woda krę­ci­ła młyń­skim kołem. Nie mam po­ję­cia i chyba nikt tego nie wie, bo młyn nie funk­cjo­no­wał co naj­mniej od cza­sów wojny. Nie jest to też zresz­tą takie istot­ne – waż­niej­sza jest le­gen­da o na­wie­dza­ją­cym go dia­ble.

Skąd ów demon miał się wziąć, nie pa­mię­tam – szcze­rze, to za­wsze my­śla­łam, że to bajka opo­wia­da­na dzie­ciom, żeby się nie plą­ta­ły po grożą­cym za­wa­le­niem bu­dyn­ku. Tak do końca nigdy w żad­ne­go dia­bła nie wie­rzy­łam, choć prze­cho­dząc obok młyna nocą, za­wsze przy­spie­sza­łam kroku.

Cał­kiem innej per­spek­ty­wy na kwe­stię ist­nie­nia nie­czy­stych sił na­bra­łam, gdy zna­la­złam się w mły­nie nocą, z wor­kiem na gło­wie i rę­ka­mi przy­wią­za­ny­mi za ple­ca­mi do słupa. Dia­beł wydał mi się nagle za­gro­że­niem cał­kiem re­al­nym.

– Sły­szy­cie ją? Beczy – drwi­ła ze mnie jedna z ko­le­ża­nek ze szko­ły. Z oczy­wi­stych przy­czyn nie wiem do­kład­nie, która. – Wi­dzia­ły­ście kie­dyś, żeby do­ro­sła pan­ni­ca tak be­cza­ła?

– Niech wyje. Może się od­uczy pod­ry­wa­nia cu­dzych fa­ce­tów. – Usły­sza­łam nad sobą inny głos. Tym razem roz­po­zna­łam go bez pudła. To była Angie, pro­wo­ka­tor­ka ca­łe­go zaj­ścia.

Angie nie­na­wi­dzi­ła mnie od za­wsze, to zna­czy, od kiedy wraz z mamą spro­wa­dzi­ły­śmy się do Rop­czyc. Szcze­rze za­zdro­ści­ła mi wszyst­kie­go – nie­złych ocen, ta­len­tu do ma­ki­ja­żu i wy­szu­ka­ne­go smaku w ubio­rze. Do­brze też wie­dzia­ła, że po­do­bam się jej chło­pa­ko­wi o wiele bar­dziej, niż ona. Tak – mo­głam mieć Kry­stia­na, gdy­bym tylko chcia­ła, zwy­czaj­nie nie byłam tak łatwa, jak Angie. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie świa­do­mość tego faktu naj­bar­dziej pod­no­si­ła jej ci­śnie­nie. Przy­znasz sam, drogi Czy­tel­ni­ku, że to wy­jąt­ko­wa ma­łość ze stro­ny Angie – czy można mnie winić za to, że fa­ce­ci wolą al­ter­na­tyw­ki?

Rzecz jasna, nie można.

Angie mu­sia­ła mieć jed­nak pro­ble­my ze zro­zu­mie­niem tej pro­stej praw­dy, bo kilka mie­się­cy temu z pa­ro­ma po­dob­ny­mi sobie zoł­za­mi za­cza­iły się na mnie, skrę­po­wa­ły nad­garst­ki i wcią­gnę­ły do młyna.

Wrzesz­cza­łam i szar­pa­łam się, kiedy przy­wią­zy­wa­ły mi ręce do słupa. Jed­nej la­fi­ryn­dzie chyba nawet wy­bi­łam zęba wy­jąt­ko­wo cel­nym kop­nia­kiem. Sama była sobie winna. Skoro już Angie ka­za­ła jej mnie drę­czyć, to mogła się przy tym przy­naj­mniej nie szcze­rzyć.

Kiedy naciągnęły mi na głowę worek, zro­zu­mia­łam, że z pew­no­ścią będę zmu­szo­na zo­stać w sta­rym mły­nie całą noc. Mi­mo­wol­nie za­czę­łam po­chli­py­wać, a potem ry­czeć. Tusz i pod­kład spły­wa­ły po po­licz­kach.

A potem po­cie­kło coś jesz­cze, coś cie­płe­go i obrzy­dli­we­go, tym razem po no­gach, bru­dząc moje ulu­bio­ne sia­tecz­ko­we poń­czo­chy.

– Nie no, nie wie­rzę. Ze­szcza­ła się! – za­uwa­ży­ła Angie z obrzy­dze­niem w gło­sie. – Dobra, zmy­wa­my się, bo nie mogę na nią pa­trzeć. Siedź tu, pin­dziu, aż zmą­drze­jesz, bo na drugi raz nie będę taka miła!

Można by po­my­śleć, że gdy opraw­czy­nie mnie zo­sta­wi­ły, po­win­nam od­czuć jakąś ulgę – przy­naj­mniej usta­ło szar­pa­nie, ko­pa­nie i wy­śmie­wa­nie.

Tak jed­nak nie było. Trzę­słam się ze stra­chu, cze­ka­jąc, aż przyj­dzie dia­beł albo – co gor­sza! – jakiś wy­posz­czo­ny bez­dom­ny.

Nie wiem, ile czasu tak upły­nę­ło. W każ­dym razie zro­bi­ło się cał­kiem ciem­no i pie­kiel­nie zimno, a ja nie mia­łam już sił nawet na tyle, żeby krzy­kiem wzy­wać po­mo­cy. Ku­li­łam się tylko z ko­la­na­mi przy bro­dzie, żeby za­cho­wać jak naj­wię­cej cie­pła, i ci­chut­ko sobie po­chli­py­wa­łam.

Wrza­snę­łam na całe gar­dło, gdy ktoś ze­rwał z mojej głowy worek. Nad­wy­rę­żo­ny stru­ny gło­so­we za­pie­kły, jak­bym po­łknę­ła roz­ża­rzo­ną grud­kę węgla.

Stał nade mną męż­czy­zna nie­ziem­sko przy­stoj­ny i nie­zwy­kle ele­ganc­ko ubra­ny. Wszech­obec­ny pył i pa­ję­czy­ny zda­wa­ły się nie imać je­dwab­nej ko­szu­li, spodni ani butów. Wbił we mnie świ­dru­ją­ce spoj­rze­nie czar­nych oczu i za­czął wy­py­ty­wać, kto mi wy­ciął taki numer.

Ja, rzecz jasna, nie mia­łam ocho­ty na po­ga­dusz­ki. Wy­stra­szo­na i prze­mar­z­nię­ta, chcia­łam po pro­stu jak naj­szyb­ciej wziąć cie­pły prysz­nic i dać nura w po­ściel. No i wcale nie uśmie­cha­ło mi się tłu­ma­czyć przed obcym, że ko­le­żan­ki prze­śla­du­ją mnie za nie­win­ność. Pro­si­łam go, żeby czym prę­dzej roz­wią­zał sznur krę­pu­ją­cy moje nad­garst­ki. Wtedy nie­zna­jo­my po­wie­dział coś, czego nie zro­zu­mia­łam od razu, a co za­pa­mię­tam do końca życia.

Czyli naj­pew­niej jesz­cze przez kilka go­dzin.

– Do­brze, dziec­ko. Ale pa­mię­taj – jedna proś­ba, jedna śmierć.

Za­śmia­łam się. Mia­łam kogoś zabić, żeby pan nie­zna­jo­my ła­ska­wie ra­czył roz­wią­zać mi ręce? Sam przy­znasz, drogi Czy­tel­ni­ku, że to cena ab­sur­dal­nie wręcz wy­gó­ro­wa­na. Tak też od­po­wie­dzia­łam.

– Istot­nie – mruk­nął, ku­ca­jąc przy mnie i bio­rąc się do roz­su­pły­wa­nia wię­zów. – Po­wiedz­my, że ten jeden raz może być „coś” za­miast „kogoś”.

Gdy tylko uwol­nił mi ręce, pobiegłam do domu, nie oglą­da­jąc się. Nie czułam najmniejszej potrzeby wiedzieć, czego nie­zna­jo­my tak na­praw­dę chciał, ani o czym bre­dził. Pew­nie to była strasz­na nie­grzecz­ność z mojej stro­ny i ow­szem, gdyby chciał zro­bić mi krzyw­dę, mógł to zro­bić, zanim mnie uwol­nił. Weź jed­nak pod uwagę, że spę­dzi­łam kilka go­dzin, ku­ca­jąc w ka­łu­ży szczyn z par­cia­nym wor­kiem na gło­wie – dobre ma­nie­ry, za­zwy­czaj bli­skie memu sercu, chwi­lo­wo zaj­mo­wa­ły ostat­nie miej­sce na li­ście prio­ry­te­tów.

Matka jak zwy­kle pra­co­wa­ła na noc­nej zmia­nie, mo­głam więc bez­ce­re­mo­nial­nie wrzu­cić cuch­ną­ce ubra­nia do pral­ki, a samej wsko­czyć pod prysz­nic. Go­rą­ca woda roz­kosz­nie koiła prze­mar­z­nię­tą i po­ob­cie­ra­ną od wię­zów skórę. Ster­cza­łam pod stru­mie­niem chyba z go­dzi­nę, aż wresz­cie upo­mniał się o mnie Mor­fe­usz. Na­gu­sień­ka, nie­owi­nię­ta choć­by ręcz­ni­kiem, po­drep­ta­łam do swo­je­go po­ko­ju, by za­koń­czyć ten fe­ral­ny dzień.

Przy­go­to­wy­wa­łam się do snu, gdy kątem oka za oknem zo­ba­czy­łam sto­ją­cą pod la­tar­nią po­stać. Od stóp do głów prze­szedł mnie dreszcz. Ktoś ster­czał nie­ru­cho­mo na chod­ni­ku i naj­wy­raź­niej gapił się w moje okno. Od­ru­cho­wo za­sło­ni­łam ręką pier­si i na­tych­miast zga­si­łam świa­tło, żeby z ze­wnątrz nie było mnie widać.

Nogi ugię­ły się pode mną.

Wy­ba­łu­szo­ne oczy. Koźle rogi. Ośli­zgły, bi­czo­wa­ty jęzor, chla­sta­ją­cy na lewo i prawo. Po­ja­wił się zni­kąd, tuż przed moją twa­rzą, gdy tylko lampa zga­sła. I ten smród – odór, któ­re­go nie dało się wy­trzy­mać choć­by przez mo­ment. Fetor przy­pa­la­nych dusz.

Wrzesz­cza­łam.

Na oślep biłam ręką w ścia­nę, sta­ra­jąc się tra­fić we włącz­nik.

Cuch­ną­cy jęzor be­stii sma­gnął mnie po od­sło­nię­tym brzu­chu. Na de­li­kat­nej skó­rze czu­łam wszyst­kie kro­sty pie­kiel­ne­go ozora.

Chwi­la zda­wa­ła się wiecz­no­ścią.

Wresz­cie roz­bły­sło świa­tło i wizja roz­wia­ła się, jakby nigdy nic.

Usia­dłam na podłodze, z tru­dem chwy­ta­jąc po­wie­trze.

Co to było? Co to było? Co to było? – Taka man­tra dud­ni­ła w mojej gło­wie. Se­kun­dę wcze­śniej wi­dzia­łam pie­kiel­ną be­stię, a w na­stęp­nej chwi­li pusty pokój dawał nieme świa­dec­two, że naj­wy­raź­niej tra­ci­łam rozum.

Obej­rza­łam się. Na ko­ry­ta­rzu pa­no­wa­ła ciem­ność. Pod­bie­głam do włącz­ni­ka, nie dając mro­ko­wi szans na zro­dze­nie ko­lej­ne­go po­two­ra. Wciąż naga, obie­głam cały dom, za­pa­la­jąc świa­tło nawet w ko­mór­ce pod scho­da­mi.

Obec­no­ści żad­nych be­stii nie stwier­dzi­łam.

W miarę jak stru­mień żrą­cych che­mi­ka­liów pły­ną­cych z nad­ner­czy do krwio­obie­gu tra­cił na in­ten­syw­no­ści, wra­ca­ła mi ja­sność umy­słu. Po­twór nie mógł być ni­czym innym jak tylko przy­wi­dze­niem. Tak jest – wy­koń­czo­na zim­nem i stra­chem ubz­du­ra­łam sobie to mon­strum. Z tru­dem, ale jed­nak zdo­ła­łam samą sie­bie prze­ko­nać do tego wnio­sku. Mu­sisz się po pro­stu wy­spać – stwier­dzi­łam w my­ślach i, nie ga­sząc świa­teł, wciąż roz­dy­go­ta­na, po­ma­sze­ro­wa­łam do łóżka. Za­nur­ko­wa­łam w mojej uko­cha­nej, czar­no-ró­żo­wej po­ście­li.

Był tam, gdy tylko za­mknę­łam oczy. Noz­drza stwo­ra rap­tow­nie wcią­ga­ły po­wie­trze tuż przy moim uchu. Ten dźwięk ogłu­szał jak start od­rzu­tow­ca.

Wy­le­cia­łam z po­ko­ju jak strza­ła. Gonił mnie, po­ma­ga­jąc sobie w ga­lo­pie przed­ni­mi ła­pa­mi, jak osza­la­ły z wście­kło­ści goryl.

„Jedna proś­ba – jedno życie” – przy­po­mnia­łam sobie słowa nie­zna­jo­me­go. Wbie­głam do po­ko­ju mamy.

Drżą­cy­mi jak w ma­li­gnie dłoń­mi wy­ło­wi­łam z akwa­rium Fi­stasz­ka, jej uko­cha­ną rybkę.

Be­stia była tuż za mną. Prze­ci­ska­ła opa­słe ciel­sko przez drzwi, a ja nie mo­głam zła­pać do­bre­go chwy­tu na ma­leń­kim, trze­po­czą­cym stwo­rze­niu. Znów to ogłu­sza­ją­ce wą­cha­nie tuż obok ucha i znów ten nie­ludz­ki fetor.

Wresz­cie drob­ne kost­ki czasz­ki strze­li­ły pod na­po­rem moich dłoni.

Spoj­rza­łam na po­two­ra. Ten po­chy­lił głowę, jakby się kła­niał.

I znik­nął.

Ru­nę­łam na pod­ło­gę i wyłam, wyłam, wyłam.

 

Część druga, w któ­rej au­tor­ka wie­dzio­na ab­so­lut­ną ko­niecz­no­ścią ob­my­śla i re­ali­zu­je zu­peł­nie nie­przy­sta­ją­cy do jej na­tu­ry nie­cny plan, a Czy­tel­nik po­zna­je Ba­cia­ra

 

Zro­bi­ło się ciut strasz­nie, nie­praw­daż, drogi Czy­tel­ni­ku? Za­pew­niam Cię – to nic w po­rów­na­niu z tym, co cze­ka­ło mnie na­stęp­ne­go dnia.

W szko­le byłam kom­plet­nie nie­obec­na. Głowę za­przą­ta­ły mi myśli o ataku prze­brzy­dłej be­stii – czy ist­nia­ła na­praw­dę, i dla­cze­go od­pu­ści­ła, gdy za­bi­łam rybkę? Czy to nie­zna­jo­my z młyna na­słał ją na mnie? Czy fak­tycz­nie za­war­łam z nim jakiś ro­dzaj nad­przy­ro­dzo­nej umowy? Czy był on, jak mówią le­gen­dy, dia­błem?

Tyle pytań, tak mało od­po­wie­dzi.

„Jedna proś­ba – jedno życie” – to zda­nie od­bi­ja­ło się echem w mojej gło­wie.

Pew­nie wła­śnie przez to zro­zu­mia­łe roz­ko­ja­rze­nie aż do po­łu­dnia nie za­uwa­ży­łam ob­ra­ca­ją­cych się za mną głów i roz­mów, nagle cich­ną­cych, gdy mi­ja­łam kogoś na ko­ry­ta­rzu.

Nie zro­zum mnie źle, drogi Czy­tel­ni­ku. Zdą­ży­łam się przy­zwy­cza­ić za­rów­no do za­zdro­snych łyp­nięć, wbi­ja­nych w plecy jak szty­le­ty przez mniej atrak­cyj­ne ko­le­żan­ki, jak rów­nież po­żą­dli­we­go wzro­ku ko­le­gów i – co gor­sza! – na­uczy­cie­li. Tak, pa­no­wie bel­frzy, my to wszyst­ko wi­dzi­my. Nie my­śl­cie sobie ina­czej.

Ale w tych spoj­rze­niach było coś, czego nie czu­łam nigdy wcze­śniej. Nie­smak i szcze­ra po­gar­da.

Mi­ja­łam aku­rat Luśkę i Klau­dię z klasy B. Chi­chra­ły jak wi­dow­nia na ka­ba­re­cie, ale gdy mnie zo­ba­czy­ły, jedna szarp­nę­ła drugą za ło­kieć, nagle uci­chły i od­wró­ci­ły wzrok. Mia­łam tego ser­decz­nie dość.

– Co tam macie ta­kie­go za­baw­ne­go, hm? – za­py­ta­łam, wy­ry­wa­jąc Luśce z rąk ko­mór­kę. – Pokaż mi, też się po­śmie­ję.

Za­mar­łam, gdy spoj­rza­łam na zdję­cie, przed­sta­wia­ją­ce mnie samą w ka­łu­ży pa­ru­ją­cych szczyn. Angie, czy tam która wy­wło­ka zro­bi­ła fo­to­gra­fię, wy­ka­dro­wa­ła ją aku­rat tak, żeby nie było widać ani worka na gło­wie, ani zwią­za­nych rąk – ale wszy­scy, któ­rzy ją wi­dzie­li, nie­chyb­nie po­zna­li mnie po bia­łej su­kien­ce i sia­tecz­ko­wych poń­czo­chach.

Po­czu­łam, jak łzy na­pły­wa­ją mi do oczu, a nogi za­czy­na­ją się trząść. Stało się jasne, że od rana byłam po­śmie­wi­skiem całej szko­ły.

Upu­ści­łam te­le­fon Luśki na podłogę i, nie zwa­ża­jąc na jej krzy­ki, po­bie­głam ukryć się w szkol­nej to­a­le­cie.

Cicho po­chli­py­wa­łam, z ko­la­na­mi pod­cią­gnię­ty­mi pod brodę. Nie mia­łam sił na zno­sze­nie po­gar­dli­wych spoj­rzeń. Pla­no­wa­łam za­cze­kać, aż usłyszę dzwo­nek, ucznio­wie po­cho­wa­ją się do klas i chył­kiem wy­kraść się z bu­dyn­ku.

I wtedy, zza za­ry­glo­wa­nych drzwi, usły­sza­łam znie­na­wi­dzo­ne głosy. Angie, wraz ze swoim sta­dem zołz. Wstrzy­ma­łam od­dech, żeby przy­pad­kiem nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

Oczy­wi­ście, na­tych­miast za­czę­ły mnie ob­ga­dy­wać.

– My­ślisz, że prze­sa­dzi­ły­śmy? – Głos jed­nej z la­fi­rynd do­bie­gał sprzed jed­nej z za­mon­to­wa­nych w ścia­nie umy­wa­lek. – Cała szko­ła się z niej śmie­je. Jasne, wy­ta­pe­to­wa­na pin­dzia sama się pro­si­ła, ale ni­ko­mu cze­goś ta­kie­go nie życzę.

– Oj, Ania, Ania – od­po­wie­dzia­ła Angie. Nie wi­dzia­łam jej wtedy, ale je­stem pewna, że z po­li­to­wa­niem krę­ci­ła głową. – W życiu trze­ba być twar­dym, nie mięk­kim. Kogo ob­cho­dzi Marta? Niech się nawet rzuci z mostu, tym le­piej. Mnie in­te­re­su­je tylko to, że Kry­stian wię­cej w jej stro­nę nie spoj­rzy i, co nawet waż­niej­sze, że wszyst­kie tępe suki w mie­ście teraz wie­dzą, jak się koń­czy ła­sze­nie do mo­je­go chło­pa!

Angie, co się ro­zu­mie, ga­da­ła wie­rut­ne bzdu­ry. Jeśli ktoś się do kogoś „łasił”, to co naj­wy­żej jej facet do mnie. Już mia­łam z hu­kiem wy­sko­czyć z ukry­cia i to wy­krzy­czeć, kiedy za­czę­ły gadać o czymś jesz­cze.

– To co, dzi­siaj przed­sta­wiasz tego swo­je­go Romea ro­dzi­com? Stres jest?

– A wiesz, jakiś tam za­wsze jest. Ale wy­tłu­ma­czy­łam mu, że jak mi siary przed sta­ry­mi na­ro­bi, to nogi z dupy po­wy­ry­wam…

No nie – po­my­śla­łam sobie. Ja je­stem po­śmie­wi­skiem całej szko­ły, a Angie bę­dzie fa­ce­ta przed­sta­wiać ro­dzi­com? Nie.

Za­cze­ka­łam do dzwon­ka, wy­bie­głam na ulicę i ruszyłam do prze­klę­te­go młyna.

Może ci się to wydać pa­ra­dok­sal­ne, drogi Czy­tel­ni­ku, ale młyn za dnia wy­glą­dał jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­co. Noc miała to do sie­bie, że sku­tecz­nie ukry­wa­ła wszę­do­byl­skie pa­ją­ki i ugi­na­ją­ce się pod wła­snym cię­ża­rem, próch­nie­ją­ce belki.

Cisza aż pisz­cza­ła w uszach. Gdy tak rozglądałam się na wszyst­kie stro­ny, było mi strasz­nie głu­pio. Czego się spo­dzie­wa­łam, że ktoś tu sobie sie­dzi i czeka na wi­zy­tę skrzyw­dzo­nych przez życie osób?

Może zresz­tą żad­ne­go nie­zna­jo­me­go wcale nie było. Może prze­ra­żo­na spę­dzo­ną we mły­nie nocą wszyst­ko zmy­śli­łam. I jego, i ro­ga­tą be­stię. Mogło się oka­zać, że Fi­sta­szek za­pła­cił ży­ciem za moje uro­je­nia.

Sfru­stro­wa­na, kop­nę­łam sto­ją­cą pod ścia­ną pre­hi­sto­rycz­ną becz­kę i od razu tego po­ża­ło­wa­łam. Po­wie­trze wy­peł­ni­ł pył, skła­da­ją­cy się – byłam tego pewna! – co naj­mniej w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z za­rod­ni­ków szko­dli­wej ple­śni.

Ze­sztyw­nia­łam, czu­jąc dotyk mę­skich dłoni na ra­mio­nach.

– Wie­dzia­łem, że wró­cisz – mruk­nął swoim ak­sa­mit­nym gło­sem. – Za­wsze wra­ca­cie.

Od­wró­ci­łam się, żeby spoj­rzeć na nie­zna­jo­me­go. Na­bra­łam pew­no­ści, że nie mam do czy­nie­nia ze zwy­kłym czło­wie­kiem – moje ślady wy­raź­nie od­ci­na­ły się od wszech­obec­ne­go pyłu. Od­ci­sków jego stóp ni­g­dzie nie było widać.

Prze­łknę­łam ślinę i przed­sta­wi­łam swoją proś­bę. Wzru­szył ra­mio­na­mi, jakby wcale go nie zdzi­wi­ła.

– Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych, dziec­ko. Zo­sta­je tylko kwe­stia ceny. Czym ostat­nio za­pła­ci­łaś, rybką? W do­dat­ku nie swoją. – Po­krę­cił głową z dez­apro­ba­tą. – Przed wie­ka­mi, jeśli nawet ka­pła­ni wzbra­nia­li się przed ofia­ra­mi z ludzi, to przy­nam­niej za­rzy­na­li dla mnie pier­wo­rod­ne koź­lę­ta…

– Nie za­bi­ję czło­wie­ka – stwier­dzi­łam sta­now­czo. – Nawet Angie.

– Prze­cież wiem, dziec­ko. – Pa­trząc mi pro­sto w oczy, wy­cią­gnął rękę i spo­mię­dzy moich he­ba­no­wych splo­tów wy­łu­skał jeden włos krót­ki i rudy. Serce ­sta­nę­ło mi na mo­ment, ale kiw­nę­łam głową, na znak, że ro­zu­miem i się zga­dzam.

Długo sta­łam w mil­cze­niu.

– To wszyst­ko? – wy­szep­ta­łam nie­pew­nie. Po­twier­dził. Dy­gnę­łam przed nim, sama nie wie­dząc, dla­cze­go, i po­bie­ga­łam do wyj­ścia.

– Marta? – za­trzy­mał mnie, zanim zdą­ży­łam otwo­rzyć cięż­kie drzwi. Nie py­ta­łam, skąd zna moje imię. – Pa­mię­taj tym razem, żeby ko­niecz­nie wy­peł­nić swoją część umowy, zanim za­śniesz. Nie chciał­bym zbyt szyb­ko stra­cić obie­cu­ją­cej… współ­pra­cow­nicz­ki.

Nie od­po­wie­dzia­łam. Jak naj­szyb­ciej wró­ci­łam do domu, wzię­łam ką­piel, za­ło­ży­łam no­wiut­ką spód­nicz­kę, bluz­kę tak prze­świ­tu­ją­cą, że w szko­le nie mo­gła­bym się w niej po­ka­zać choć­by na mi­nu­tę, i za­czę­łam pie­czo­ło­wi­cie na­kła­dać ma­ki­jaż.

Do­myśl­ny Czy­tel­nik, zwłasz­cza, jeśli jest męż­czy­zną, może się w tej chwi­li zdzi­wić, dla­cze­go wkła­da­łam tyle wy­sił­ku w pre­zen­cję. Jeśli dia­beł ze młyna – albo czym tam w końcu był nie­zna­jo­my – speł­nił swoje za­da­nie, to prze­cież mój wy­gląd wcale nie miał zna­cze­nia i po­win­nam mieć Kry­stia­na na ski­nie­nie.

Na to ja od­po­wia­dam: my to na­praw­dę ro­bi­my dla sie­bie!

Wy­sła­łam do Kry­stia­na SMS-a. Po­zo­sta­ło cze­kać.

W jed­nej spra­wie muszę oddać spra­wie­dli­wość tej wred­nej zoł­zie Angie – ma świet­ny gust do fa­ce­tów. Nawet moja mama wi­dząc wy­so­kie­go blon­dy­na, który za­je­chał przed dom po­rsza­kiem (nie naj­now­szym, co praw­da, i ku­pio­nym mu przez dzia­nych ro­dzi­ców, ale umów­my się: po­rsche to po­rsche) wy­da­wa­ła się pod wra­że­niem.

Przy­znam, drogi Czy­tel­ni­ku, że oba­wia­łam się, że cała ta ma­ni­pu­la­cja rze­czy­wi­sto­ścią okaże się bujdą i za­pra­sza­jąc Kry­stia­na do domu, tylko zro­bię z sie­bie kre­tyn­kę. Jesz­cze bar­dziej oba­wia­łam się, że chło­pak pod wpły­wem dia­blej magii bę­dzie się za­cho­wy­wał jak na­ćpa­ny, opę­ta­ny albo, co gor­sza, otu­ma­nio­ny.

Nic bar­dziej myl­ne­go.

Kry­stian nie tylko spra­wiał wra­że­nie, jakby spę­dza­nie wie­czo­ru ze mną było dla niego naj­na­tu­ral­niej­szą rze­czą na świe­cie. Oprócz tego oka­zał się nie­tra­gicz­nym to­wa­rzy­stwem. Pra­wie prze­ko­nu­ją­co uda­wał za­in­te­re­so­wa­nie moimi ry­sun­ka­mi i ko­lek­cją al­bu­mów, i tylko ze dwa razy przy­ła­pa­łam go na ga­pie­niu mi się w de­kolt, i na uda. Co praw­da nie zwra­ca­łam na to ja­kiejś spe­cjal­nej uwagi – przede wszyst­kim cze­ka­łam na oka­zję do wpro­wa­dze­nia w życie dru­giej czę­ści planu.

Nada­rzy­ła się ona wkrót­ce potem, jak za moją matką za­mknę­ły się drzwi i zo­sta­li­śmy sami. Usły­sza­łam z jego kie­sze­ni po­brzę­ki­wa­nie te­le­fo­nu. Potem jesz­cze raz. I jesz­cze. I znowu.

Pew­nie to była moja wy­obraź­nia, ale mo­gła­bym wtedy przy­siąc, że za każ­dym razem po­brzmie­wa­ła w nich ro­sną­ca furia!

Wresz­cie pa­dłam na wznak na łóżku, przy­cią­gnę­łam Kry­stia­na do sie­bie i gdy był za­ję­ty ob­sy­py­wa­niem po­ca­łun­ka­mi moich oboj­czy­ków, zwin­nym ru­chem wy­łu­ska­łam te­le­fon z jego kie­sze­ni. Albo nie za­uwa­żył, albo było mu do­sko­na­le wszyst­ko jedno.

Uśmie­cha­łam się do sie­bie, czy­ta­jąc serię rzu­ca­nych w bez­sil­nej fru­stra­cji gróźb i prze­kleństw.

A potem pchnę­łam Kry­stia­na w dół, zdar­łam z niego ko­szul­kę i wy­sła­łam do Angie serię jego zdjęć z moimi sto­pa­mi na twa­rzy i pier­si. Za­do­wo­lo­na z sie­bie jak nigdy, wy­łą­czy­łam ko­mór­kę i ci­snę­łam gdzieś w kąt.

O tym, jak spę­dzi­li­śmy resz­tę wie­czo­ra i sporą część nocy nie będę się długo roz­pi­sy­wać, bo chcia­ła­bym, drogi Czy­tel­ni­ku, żeby to był ka­wa­łek po­rząd­nej li­te­ra­tu­ry, a nie ja­kieś so­ft­por­no z Wat­t­pa­da. Dość ci wie­dzieć, że tro­chę dałam się po­nieść i po wszyst­kim Kry­stian chra­pał w naj­lep­sze, a ja, wy­śli­zgnąw­szy się z jego objęć, po­de­szłam do okna, żeby co­kol­wiek wy­wie­trzyć pokój, bo się ab­so­lut­nie wy­trzy­mać nie dało.

Z tru­dem po­wstrzy­ma­łam się od krzy­ku.

Be­stia była do­kład­nie tam, gdzie ostat­nio. Sto­jąc na tyl­nych ła­pach i pod świa­tło łu­dzą­co przy­po­mi­na­ła czło­wie­ka, ale wie­dzia­łam, że się nie mylę.

No tak, kre­tyn­ko – skar­ci­łam się w my­ślach. Jedną je­dy­ną rzecz mia­łaś do zro­bie­nia, a za­miast tego ko­tłu­jesz się w po­ście­li z pierw­szym lep­szym blon­dy­nem.

Po­spiesz­nie wcią­gnę­łam majt­ki i bluz­kę, i stą­pa­jąc tak lekko, jak tylko po­tra­fi­łam, wy­kra­dłam się z po­ko­ju. Mo­dli­łam się w duchu, żeby Ba­ciar był gdzieś w po­bli­żu, ale szyb­ko prze­sta­łam, bo nie byłam pewna, czy dziew­czy­nie, która dwu­krot­nie – raz przy­pad­ko­wo, a raz w pełni świa­do­mie, i do tego wie­dzio­na czy­stą zło­śli­wo­ścią – za­war­ła kon­trakt z dia­błem, mo­dli­twa może jesz­cze w czym­kol­wiek pomóc.

– Ba­ciar, kici, kici – za­czę­łam na­wo­ły­wać, na­law­szy mleka do mi­secz­ki.

Ba­cia­ra – świeć Panie nad jego duszą, któ­rej nigdy nie miał, bo nie dość, że był kotem, to co gor­sza rudym jak lis – wzię­łam do sie­bie po śmier­ci babci, już do­brych kilka lat temu, jakoś pod ko­niec gim­na­zjum. Po­ko­cha­łam od razu jak swo­je­go. Zwie­rzak, zgod­nie z imie­niem, ło­bu­zo­wał nie­ustan­nie jak opę­ta­ny. Jeśli aku­rat nie prze­wra­cał do­ni­czek, ni­cze­go nie de­mo­lo­wał ani nie roz­dra­py­wał, to tylko dla­te­go, że wy­mknął się, wy­ko­rzy­stu­jąc uchy­lo­ne na kil­ka­na­ście mi­li­se­kund drzwi lub okno.

Czu­łam, jak strach za­ci­ska ko­sma­tą łapę na moich trze­wiach. A co, jeśli Ba­ciar gdzieś się znowu uga­nia za mar­cu­ją­cy­mi kot­ka­mi? Był, co praw­da, do­pie­ro luty, ale prze­cież glo­bal­ne ocie­ple­nie ata­ku­je coraz wście­klej. Ni­cze­go nie mo­głam wy­klu­czyć.

Obe­szłam całe pię­tro i par­ter, ni­g­dzie nie wi­dząc, ani nie sły­sząc pu­pi­la.

Za­wa­ha­łam się przed wyj­ściem na ze­wnątrz, ale prze­cież nie mo­głam bier­nie cze­kać na atak be­stii.

Mon­strum zbli­ża­ło się wol­nym, jakby non­sza­lanc­kim kro­kiem, chla­sta­jąc przy tym szpet­nym ję­zo­rem. Prze­łknę­łam ślinę, przy­po­mi­na­jąc sobie dotyk pie­kiel­ne­go ozora na brzu­chu. Sta­ra­łam się nie pa­trzeć w jego stro­nę, jakby to miało je po­wstrzy­mać od ataku.

– Kici, kici – na­wo­ły­wa­łam, za­glą­da­jąc mię­dzy tuje z mi­secz­ką w ręku. Glo­bal­ne ocie­ple­nie mu­sia­ło aku­rat mieć słab­szy dzień, bo bose stopy bły­ska­wicz­nie prze­mar­z­ły mi do kości. Nie chcia­łam jed­nak wra­cać po buty, bo wie­dzia­łam, że nie będę miała na tyle od­wa­gi, żeby drugi raz wyjść na dwór.

Wresz­cie coś mięk­kie­go i cie­płe­go otar­ło się o moje kost­ki. Wes­tchnę­łam z ulgą

– Tu je­steś, Ba­ciar­ku – szep­nę­łam czule. Po czym pod­nio­słam go za skórę na karku i kil­ko­ma cio­sa­mi miski roz­wa­li­łam mu łeb.

Gdy­bym zna­la­zła go prze­je­cha­ne­go albo gdyby padł ofia­rą ja­strzę­bia, pew­nie pła­ka­ła­bym długo i szcze­rze. Ale w tam­tej chwi­li nie mia­łam czasu na sen­ty­men­ty – mu­sia­łam przed po­wro­tem matki po­zbyć się tru­chła i, co waż­niej­sze, fa­ce­ta z po­ko­ju.

 

Część trze­cia, w któ­rej au­tor­ka wresz­cie cie­szy się ży­ciem, tak jak od bar­dzo dawna po­win­na

 

Co było potem, drogi Czy­tel­ni­ku? Cóż, potem było bar­dzo we­so­ło.

Angie wpa­dła w szał, gdy na­stęp­ne­go dnia rano prze­ko­na­ła się, do kogo na­le­żą nie­ziem­sko zgrab­ne stóp­ki ze zdjęć. Przy­szła na lek­cje spóź­nio­na o pra­wie dwie go­dzi­ny i gdy zołzy ze stada do­nio­sły, że Kry­stian pod­wiózł do szko­ły mnie za­miast jej, wy­ła­do­wa­ła swoją złość na po­rsza­ku. Kry­stian nawet nie pod­niósł głosu, spoj­rzał na nią tylko jak na ro­ba­la, jakby nie mógł uwie­rzyć, że kie­dy­kol­wiek mieli ze sobą co­kol­wiek wspól­ne­go. Kilka dni póź­niej na adres Angie przy­szło groź­nie brzmią­ce we­zwa­nie za­pła­ty – oj­ciec Kry­stia­na to wzię­ty praw­nik i wie, jak się za­ła­twia takie rze­czy. Od tam­tej pory mia­łam z nią spo­kój, jeśli nie li­czyć rzu­ca­nych ukrad­kiem, szty­le­tu­ją­cych spoj­rzeń.

A co ze mną? Ja zna­la­złam się w nie­zwy­kle trud­nym po­ło­że­niu.

Bo wi­dzisz, drogi czy­tel­ni­ku, nagle mia­łam na karku fa­ce­ta, który w oczy­wi­sty spo­sób nie po­dzie­lał mojej wy­so­kiej wraż­li­wo­ści i ogól­nie od­sta­wał ode mnie po­zio­mem o co naj­mniej dwie klasy roz­gryw­ko­we.

Z dru­giej jed­nak stro­ny, Kry­stian był cał­kiem uro­dzi­wy, dzia­ny, a dzię­ki de­mo­nicz­nym mo­dy­fi­ka­cjom rze­czy­wi­sto­ści, od­da­ny i po­słusz­ny jak pro­fe­sjo­nal­nie wy­szko­lo­ny pies. Po­wie­dzia­łam więc sobie, że, jak pisał poeta Ho­ra­cy, „carpe diem” i, jak pi­sa­ła moja uko­cha­na Yoru So­mi­no, „skoro już zja­dłaś tru­ci­znę, rów­nie do­brze mo­żesz wy­li­zać ta­lerz”. Wstyd przy­znać, ale za każ­dym razem, gdy zo­sta­wa­li­śmy sami, coraz bar­dziej utwier­dza­łam się we wnio­sku, że fa­ce­ci zwy­czaj­nie nie zo­sta­li stwo­rze­ni do po­dzie­la­nia na­szej wraż­li­wo­ści i za­miast ich za to winić, le­piej znaj­dy­wać im takie za­sto­so­wa­nia, do któ­rych się na­da­ją.

I pew­nie w tym mo­men­cie ta hi­sto­ria skoń­czy­ła­by się wy­tłusz­czo­nym i wy­środ­ko­wa­nym „żyli długo i szczę­śli­wie”, gdyby nie prze­klę­ta ma­tu­ra.

Kto w ogóle wy­my­ślił, żeby wy­ma­ga­niem do pod­ję­cia stu­diów ar­ty­stycz­nych było zda­nie eg­za­mi­nów z an­giel­skie­go i ma­te­ma­ty­ki? Przy­znasz z pew­no­ścią, drogi Czy­tel­ni­ku, że to po­ro­nio­ny po­mysł. Pol­ski – no, to mogę zro­zu­mieć. Ar­ty­sta musi znać kod kul­tu­ro­wy, w któ­rym ope­ru­je, choć, jeśli mam być szcze­ra, w dobie kul­tu­ry glo­bal­nej nawet to wy­ma­ga­nie wy­da­je mi się co­kol­wiek ana­chro­nicz­ne.

Nie­ste­ty, ja­kieś wą­sa­te gru­ba­sy z War­sza­wy wy­my­śli­ły to tak, a nie ina­czej i mnie, ar­ty­st­ce na razie ra­czej mało zna­nej, po­zo­sta­wa­ło się pod­po­rząd­ko­wać.

No i wła­śnie z tym pod­po­rząd­ko­wa­niem nagle zro­bił się pro­blem.

– Pani Kuraś jest bar­dzo zmar­twio­na. Przy­znam, że ja też – po­wie­dzia­ła do mnie mama, po krót­kim te­le­fo­nie z na­uczy­ciel­ką. – Wiesz, córuś, że nie lubię mówić ci, co masz robić. A już na pewno nie za­mie­rzam ci za­bra­niać spę­dza­nia czasu z Kry­stia­nem. Je­steś prze­cież do­ro­sła. Ale chyba sama ro­zu­miesz, że jak tak dalej pój­dzie, to wy­ma­rzo­ne stu­dia przej­dą ci koło nosa.

Cóż, mu­sia­łam przy­znać jej rację. Mo­głam, oczy­wi­ście, li­czyć, że uda mi się na far­cie prze­sko­czyć trzy­dzie­ści pro­cent. Nawet ża­ło­sny wynik nie był pro­ble­mem, o ile moje port­fo­lio prze­ko­na­ło­by ko­mi­sję – a ufa­łam w swój ta­lent na tyle, żeby nie mieć wąt­pli­wo­ści, że tak wła­śnie bę­dzie.

Nie­ste­ty, spra­wy po­to­czy­ły się tak, że zołza ma­te­ma­tycz­ka się upar­ła, że mnie do eg­za­mi­nu nawet nie do­pu­ści.

Przez kilka dni za­sta­na­wia­łam się nad naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji, aż wresz­cie pod­ję­łam je­dy­ną słusz­ną de­cy­zję.

Cała drża­łam, skra­da­jąc się na ścież­ce do na­wie­dzo­ne­go młyna. Czym innym było za­wie­rać kon­trakt z dia­błem, gdy moja głowa bu­zo­wa­ła emo­cja­mi, a czym innym z pełną pre­me­dy­ta­cją.

Długo cze­ka­łam, zanim demon się ob­ja­wił.

– Dawno cię tu nie było, dziec­ko – stwier­dził, kła­dąc mi obie dło­nie na po­licz­kach, jakby za­mie­rzał mnie po­ca­ło­wać. Od­ru­cho­wo cof­nę­łam się o krok, ale dia­beł tylko się uśmiech­nął.

W kilku sło­wach wy­ja­śni­łam, że jego pomoc bę­dzie nie­zbęd­na w do­sta­niu się na wy­ma­rzo­ne stu­dia.

– Oczy­wi­ście, mogę to zro­bić. Ale chyba ro­zu­miesz, że tym razem nie wy­wi­niesz się kot­kiem albo rybką. Tak, cho­dzi o życie czło­wie­ka – wy­ja­śnił, wi­dząc moje py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

Łzy na­pły­nę­ły mi do oczu. Idąc tam, oba­wia­łam się, że wła­śnie coś ta­kie­go usły­szę. Sła­bym gło­sem po­pro­si­łam o wy­ja­śnie­nia – prze­cież speł­nie­nie mojej proś­by nie mogło być trud­niej­sze, niż spra­wie­nie, żeby Kry­stian się we mnie bez pa­mię­ci za­du­rzył.

Dia­beł za­śmiał się do­no­śnie i upior­nie. Ciar­ki prze­szły mnie od tego śmie­chu. To wtedy tak na­praw­dę po raz pierw­szy po­czu­łam, że mam do czy­nie­nia z do­szczęt­nie złą isto­tą.

– Wręcz prze­ciw­nie, dziec­ko. Tego two­je­go pięk­ni­sia wy­star­czy­ło lekko po­pchnąć. – Wy­ko­nał gest, jakby kogoś sztur­chał małym pal­cem. – Jeśli mam być cał­kiem szcze­ry, to tro­chę zmar­no­wa­łaś życie swo­je­go kotka. Nie­wy­klu­czo­ne, że wy­star­czy­ło w stra­te­gicz­nym mo­men­cie za­rzu­cić Kry­stia­no­wi ręce na szyję.

Tak wła­śnie po­wie­dział, drogi Czy­tel­ni­ku. Nie zmy­ślam!

– Tutaj spra­wa jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­na – kon­ty­nu­ował dia­beł. – Mu­siał­bym naj­pierw wtło­czyć do two­jej ślicz­nej głów­ki wie­dzę, któ­rej tam nie ma, a potem jesz­cze zma­ni­pu­lo­wać ko­mi­sję.

Nieco bez­czel­na była ta uwaga z jego stro­ny, bo oczy­wi­ście moje port­fo­lio bro­ni­ło się samo, czego mu­siał być świa­do­my, bo prze­cież wie­dział o róż­nych rze­czach, o któ­rych mu nigdy nie mó­wi­łam. Nie wy­pro­wa­dzi­łam go z błędu tylko dla­te­go, że wszyst­kie myśli za­przą­ta­ła mi okropna cena, któ­rej żądał.

Od­wró­ci­łam się na pię­cie, chcąc jak naj­szyb­ciej opu­ścić strasz­ne miej­sce. Ludz­kie życie w za­mian za ma­tu­rę i, ra­czej nie­po­trzeb­ną, ma­ni­pu­la­cję ko­mi­sją?

Nie.

Tak po pro­stu – nie.

Dia­beł za­trzy­mał mnie, chwy­ta­jąc za ramię.

– Za­cze­kaj, dziec­ko. Zdą­ży­łem cię po­lu­bić, więc coś ci jesz­cze po­wiem. Kilka domów od cie­bie miesz­ka scho­ro­wa­na sta­rusz­ka.

Wie­dzia­łam, o kim mówi. Cho­dzi­ło o moją dawną na­uczy­ciel­kę, panią Maję. Od dawna wal­czy­ła z cięż­ką cho­ro­bą.

– Jej już wiele nie zo­sta­ło. Za­ufaj mi, po­tra­fię to wy­czuć. Wła­ści­wie to za­osz­czę­dzi­ła­byś sta­rusz­ce cier­pie­nia.

Ze­sztyw­nia­łam. Myśl o tym, co su­ge­ro­wał dia­beł, na­pa­wa­ła mnie au­ten­tycz­nym prze­ra­że­niem.

– Chodź tu – szep­nął mi do ucha. – Po­ka­żę ci.

Potem chyba mnie cia­sno objął, a oczy za­sło­nił dło­nią.

Chyba. Pew­no­ści nie mam, bo w tej samej se­kun­dzie zna­la­złam w nie­zna­nym mi za­tę­chłym, ciem­nym po­miesz­cze­niu. Ro­zej­rza­łam się. Ścia­ny zdo­bi­ło z tuzin ob­raz­ków przed­sta­wia­ją­cych Ma­ry­ję i in­nych świę­tych, pod­ło­gę od wie­ków nie­od­ku­rza­ny dywan. Ze sprzę­tów były je­dy­nie pra­sta­ra trzy­drzwio­wa szafa i łóżko. Po­ściel, nie­wy­mie­nia­ną chyba od wojny, szpe­ci­ło tyle plam, że je­dy­nie z tru­dem mo­głam roz­po­znać kolor.

Po chwi­li drzwi się uchy­li­ły i zo­ba­czy­łam za nimi sta­rusz­kę opie­ra­ją­cą się o bal­ko­nik. Szła zgię­ta wpół, a tłu­ste, siwe włosy opa­da­ły jak strą­ki fa­so­li, więc nie od razu zo­ba­czy­łam jej twarz. Ale po­zna­łam ją, gdy tylko na mo­ment pod­nio­sła wzrok.

– Pani Maju? Może pomóc? – po­wie­dzia­łam, do­ska­ku­jąc do niej od­ru­cho­wo.

Jęk­nę­łam, gdy moja ręka prze­śli­zgnę­ła się przez ramię sta­rusz­ki, jakby w ogóle jej tam nie było. Ona, jakby w ogóle mnie nie za­uwa­ży­ła, upar­cie drep­ta­ła w stro­nę łóżka.

Nigdy wcze­śniej ani póź­niej nie wi­dzia­łam tak strasz­ne­go wy­sił­ku.

Z każ­dym kro­kiem pani Maja prze­miesz­cza­ła się naj­wy­żej o pół cen­ty­me­tra. Dy­sza­ła jak lo­ko­mo­ty­wa, a całe jej ciało trzę­sło się, jakby nie była ko­bie­tą zwy­czaj­nie chcą­cą przejść kilka me­trów, a strongmanem za­przę­żo­nym do tira, i to ta­kie­go z za­cią­gnię­tym ha­mul­cem.

Jakiś metr od łóżka sta­rusz­ka upa­dła na podłogę. Wy­da­ła z sie­bie tylko ciche stęk­nię­cie, ale w ga­sną­cych oczach wi­dzia­łam, jak bar­dzo cier­pi. Pró­bo­wa­łam ją pod­nieść, ale moje ręce chwy­ta­ły je­dy­nie próż­nię, jakby albo mnie, albo jej wcale tam nie było. Nie mo­głam sta­rusz­ce pomóc, i serce krwa­wi­ło mi od tej bez­sil­no­ści, drogi Czy­tel­ni­ku!

Po zda­ją­cej się trwać wiecz­ność chwi­li, pani Maja z tru­dem dźwi­gnę­ła się do siadu. A potem za­nio­sła się kasz­lem. Napad trwał i trwał. Sta­rusz­ka świsz­cza­ła jak czaj­nik, rzę­ża­ła jak cią­gnik i szcze­ka­ła jak pies, a ja za każ­dym razem mia­łam wra­że­nie, że jej żebra nie mogą tego wy­trzy­mać. Kro­ple plwo­ci­ny, fleg­my i krwi bar­wi­ły dywan.

– Pani Maju? – po­chli­py­wa­łam, ku­ca­jąc przy niej. – Pani Maju, wszyst­ko w po­rząd­ku?

Nigdy wcze­śniej nic tak mną nie wstrzą­snę­ło. Czy na­praw­dę tak wy­glą­da sta­rość, czy to dia­beł pró­bo­wał mącić mi w gło­wie?

Sta­rusz­ka nie sły­sza­ła moich pytań. Praw­do­po­dob­nie nie do­tar­ły­by do niej, nawet gdyby to nie była wizja, trans­lo­ka­cja, czy jakiś inny ro­dzaj pie­kiel­nej magii – dźwię­ki jej kasz­lu sku­tecz­nie ma­sko­wa­ły wszyst­kie po­zo­sta­łe.

– Okej, zro­bię to! – za­wo­ła­łam, nie mogąc dłu­żej znieść tego wi­do­ku.

W jed­nej se­kun­dzie zna­la­złam się znowu we mły­nie. Wy­rwa­łam się z objęć de­mo­na i wy­bie­głam, ani razu nie patrząc wstecz.

Kilka go­dzin póź­niej, ob­gry­za­jąc pa­znok­cie, wy­glą­da­łam przez okno sy­pial­ni. Be­stia od­gry­wa­ją­ca rolę pie­kiel­ne­go eg­ze­ku­to­ra stała w swoim zwy­czaj­nym miej­scu i wbi­ja­ła we mnie po­na­gla­ją­ce spoj­rze­nie wy­trzesz­czo­nych ślepi.

Gdy wresz­cie zga­sły la­tar­nie i ulicę oświe­tlał je­dy­nie nikły blask księ­ży­ca, wy­śli­zgnę­łam się z domu, ubra­na w czar­ny dres. W jego przed­niej kie­sze­ni spo­czy­wał stary scy­zo­ryk. Tak, drogi Czy­tel­ni­ku, za­mie­rza­łam po­de­rżnąć star­szej pani gar­dło. Teraz, po cza­sie, zdaję sobie spra­wę, jak to o mnie świad­czy. Wtedy za­sta­na­wia­łam się tylko nad tym, jak do­brać oręż, żeby w razie czego po­li­cja nie mogła go po­łą­czyć ze mną.

Mu­sisz my­śleć, że je­stem okrop­ną osobą. Po­wiem tak: czy­taj do końca.

Nie bie­głam, żeby nawet przy­pad­kiem nie zwró­cić na sie­bie uwagi kogoś, kto mógł­by aku­rat wyj­rzeć przez okno, a jed­nak szłam szyb­ko, bo kilka kro­ków za ple­ca­mi sły­sza­łam dy­sze­nie znie­cier­pli­wio­nej be­stii.

Drża­łam na całym ciele, skra­da­jąc się przez za­nie­dba­ny ogród na ty­łach domu pani Mai. Wy­da­wa­ło mi się, że z każ­de­go prze­ro­śnię­te­go krza­ka pa­trzy na mnie para cie­kaw­skich oczu. Przy­gry­złam wargi, uważ­nie ana­li­zu­jąc bu­dy­nek. Je­dy­ne otwar­te okno znaj­do­wa­ło się na pię­trze. Wspi­nacz­ka po pre­hi­sto­rycz­nej ryn­nie nie wy­da­wa­ła mi się naj­lep­szym po­my­słem, ale nie chcia­łam też wy­bi­jać szyby, tym samym zo­sta­wia­jąc oczy­wi­ste ślady dla stró­żów prawa.

Bez wiel­kiej na­dziei na­ci­snę­łam klam­kę tyl­nych drzwi domu. Z tru­dem zdu­si­łam okrzyk – ustą­pi­ła!

Po­wiesz, Czy­tel­ni­ku, że to nie­praw­do­po­dob­ny wręcz fart. Wtedy, trzę­sąc się z ner­wów, nie za­sta­na­wia­łam się nad tym. Da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi nie za­glą­da się w zęby, praw­da? Póź­niej jed­nak my­śla­łam o tym bar­dzo długo. Wszyst­ko po­szło aż zbyt łatwo. Otwar­te drzwi. Ni­ko­go w domu oprócz wła­ści­ciel­ki, choć prze­cież dzie­ci czę­sto składały jej kil­ku­dnio­we wi­zy­ty. Jedna z po­du­szek le­żą­ca nie pod głową sta­rusz­ki, a obok, jakby na mnie cze­ka­ła. I sama pani Maja po­grą­żo­na w tak głę­bo­kim śnie, że nawet nie drgnę­ła, gdy z bez­gło­śny­mi prze­pro­si­na­mi na ustach za­tka­łam jej usta i nos. No­ży­ka nawet nie mu­sia­łam wy­cią­gać z kie­sze­ni.

Czy to fak­tycz­nie był łut szczę­ścia, czy ra­czej dia­beł po­ma­gał mi w tym za­bój­stwie swoją mocą, jak diler, który pierw­szą dział­kę daje za darmo?

Cóż, mo­głam za­py­tać. Teraz już ra­czej nie będę miała oka­zji.

 

Część czwar­ta, w któ­rej jest dużo kre­sek

 

Jeśli nawet po ofie­rze zło­żo­nej ze sta­rej na­uczy­ciel­ki mia­łam ja­kieś wy­rzu­ty su­mie­nia, to szyb­ko mi­nę­ły. Do po­grze­bu pani Mai udało mi się samą sie­bie prze­ko­nać, że to, co zro­bi­łam, było wła­ści­wie aktem li­to­ści, a znu­dzo­ne miny jej ro­dzi­ny utwier­dzi­ły mnie w tym prze­ko­na­niu.

Mimo tego, po ta­kich prze­ży­ciach, co zro­zu­mia­łe, zu­peł­nie nie mia­łam głowy przy­go­to­wy­wać się ani do ma­tu­ry, ani tym bar­dziej do eg­za­mi­nów wstęp­nych. Po­zo­sta­wa­ło mi li­czyć na to, że dia­bel­skie moce po raz ko­lej­ny okażą się nie­za­wod­ne.

Muszę przy­znać, że gdy sia­dłam przed ar­ku­szem eg­za­mi­na­cyj­nym, trzę­słam się z ner­wów. Nie czu­łam żad­ne­go na­głe­go przy­pły­wu wie­dzy ani dia­bel­skie­go na­tchnie­nia. Nie mia­łam wra­że­nia, jakby ktoś stał za mną, szep­tał do ucha od­po­wie­dzi, albo pro­wa­dził pióro. Nic z tych rze­czy – na­pi­sa­łam, co na­pi­sa­łam i już.

– No nie płacz, słoń­ce – szep­tał Kry­stian, gła­dząc mnie po wło­sach. – Na pewno zda­łaś, je­steś prze­cież by­stra, jak mało kto. A jeśli nawet nie, to świat się nie koń­czy na ma­tu­rze. Po­dej­dziesz naj­wy­żej za rok.

Prych­nę­łam. Oczy­wi­ście, dla niego wszyst­ko było takie pro­ste. Nie teraz, to za rok. Może gdyby wtedy Kry­stian po­tra­fił oka­zać po­trzeb­ne współ­czu­cie, spra­wy nie po­to­czy­ły­by się tak źle.

Jego jed­nak stać było tylko na po­ma­cha­nie mi przed twa­rzą wo­recz­kiem bia­łe­go prosz­ku.

– Co to ma być?! – opie­przy­łam go. – Pro­si­łam, żebyś rzu­cił to cho­ler­stwo, a już na pewno masz go nie przy­no­sić do mo­je­go domu!

– Słon­ko, wiem, że je­steś scep­tycz­na wobec dra­gów, ale na­praw­dę, po­win­naś spró­bo­wać. Za­ufaj mi, to po­mo­że. Chyba nie chcesz być do lipca takim kłęb­kiem ner­wów?

No i co tu dużo pisać, drogi Czy­tel­ni­ku – za­ufa­łam, spró­bo­wa­łam i po­mo­gło, i nie byłam już kłęb­kiem ner­wów. Kłęb­kiem czego się sta­łam – sama nie wiem. Dość po­wie­dzieć, że z ko­lej­nych ty­go­dni nie­wie­le pa­mię­tam. Jak pi­sa­ła wspa­nia­ła Emily Dic­kin­son, „za każ­dym razem, gdy zro­bisz coś po raz pierw­szy, wy­pusz­czasz ma­łe­go de­mo­na”. Mała kre­secz­ka wcią­gnię­ta z lu­ster­ka po­mo­gła od­su­nąć lęki, więc szyb­ko biały wę­gorz za­czął mnie od­wie­dzać re­gu­lar­nie.

Ko­niec koń­ców oboje do­sta­li­śmy się tam, gdzie chcie­li­śmy. Wi­dząc swoje na­zwi­sko na li­ście kwa­li­fi­ka­cyj­nej, aż się roz­pła­ka­łam.

Suk­ces świę­to­wa­li­śmy nad mo­rzem. Tak, wiem, opa­le­ni­zna gotce nie pa­su­je, ale po pierw­sze, od czego jest puder, a po dru­gie… cóż, i tak więk­szość czasu spę­dza­li­śmy w po­ko­ju. Nie wcho­dząc w szcze­gó­ły, było dużo ko­tło­wa­nia i dużo kre­sek.

A po po­wro­cie wje­cha­ły jesz­cze dwie kre­ski. Tam, gdzie zu­peł­nie nie chcia­łam ich zo­ba­czyć.

Z wra­że­nia upu­ści­łam test na po­sadz­kę. Nie chcia­łam wie­rzyć, że to na­praw­dę się dzie­je. Ciąża, przed sa­my­mi stu­dia­mi? Jesz­cze z tym ćpu­nem, który wy­ko­rzy­stu­jąc moje lęki, wcią­gnął mnie w swój nałóg?

Nie. Na pewno nie – po­my­śla­łam sobie.

Bez za­sta­no­wie­nia po­bie­głam do młyna.

Tym razem dia­beł sie­dział na becz­ce, nie­dba­le opar­ty o ścia­nę, jakby na mnie cze­kał. Jak zwy­kle na jego ele­ganc­kim ubra­niu nie osia­dła nawet jedna dro­bin­ka wszech­obec­ne­go kurzu. Po­de­szłam po­wo­li, mię­dląc w dło­niach to­reb­kę.

Może to pa­mięć mnie myli, ale chyba od razu czu­łam, czego za­mie­rza za­żą­dać pie­kiel­ny han­dlarz.

Po­pro­sił, bym usia­dła mu na ko­la­nach. Zro­bi­łam to i ła­mią­cym się gło­sem wy­ja­śni­łam sy­tu­ację.

– To nie może się tak skoń­czyć. Nie teraz i nie z nim.

– Już, już, dziec­ko – szep­nął mi do ucha, uspo­ka­ja­ją­co gła­dząc po wło­sach. Robił to do­kład­nie jak tata, kiedy jesz­cze żył. – Wszyst­ko jest do za­ła­twie­nia, prze­cież już o tym wiesz.

Gdy wy­ja­wił cenę, nic nie po­wie­dzia­łam, tylko ukry­łam twarz w rę­kach. Demon wes­tchnął cięż­ko.

–  Mu­sisz wie­dzieć, że góra szcze­gól­nie nie lubi, gdy mie­sza­my się do cze­goś ta­kie­go. Nie mogę ci od­pu­ścić…

Uci­szy­łam go ge­stem dłoni.

– Nie o to cho­dzi. Wła­ści­wie to prze­cież sam sobie jest wi­nien. Tylko zu­peł­nie nie wiem, jak mia­ła­bym to zro­bić… On jest ode mnie trzy razy sil­niej­szy, a nawet gdy­bym zdo­ła­ła go udu­sić po­dusz­ką, jak panią Maję, to ani jego ro­dzi­ce, ani tym bar­dziej po­li­cja nie kupią śmier­ci we śnie w przy­pad­ku osiem­na­sto­let­nie­go chło­pa­ka.

Spoj­rza­łam pro­szą­co w ciem­ne oczy dia­bła.

– Może masz ja­kieś su­ge­stie? – za­py­ta­łam cicho.

Demon, a jakże, miał sporo świet­nych po­my­słów.

Kry­stian zdzi­wił się, że go od­wie­dzi­łam – za­zwy­czaj to on wpa­dał do mnie. Jego za­sko­cze­nie jesz­cze wzro­sło, gdy upar­łam się wra­cać przed dzie­sią­tą. Co od­czuł, gdy chwi­lę póź­niej do­stał SMS-a na­ka­zu­ją­ce­go mu na­tych­miast przy­je­chać do mo­je­go domu, nie wiem. Może się wściekł, że wy­dzi­wiam – sama bym się wście­kła. A może jed­nak ucie­szył się, że wie­czór nie pój­dzie na marne. Osta­tecz­nie, gdy dziew­czy­na na­pi­sze, że jest sama w domu, psim obo­wiąz­kiem fa­ce­ta jest przy­le­cieć z ję­zy­kiem na bro­dzie – taką mą­drość przy­naj­mniej gło­szą in­ter­ne­to­we memy, i chyba aku­rat w tym wy­pad­ku można im wie­rzyć.

Wtedy nie za­sta­na­wia­łam się nad tym spe­cjal­nie. Sta­łam przy oknie, przy­glą­da­jąc się pie­kiel­nej be­stii, która swoim zwy­cza­jem ster­cza­ła na chod­ni­ku, nie­ru­cho­ma, jeśli nie li­czyć chla­sta­nia bi­czo­wa­te­go ję­zy­ka. Bałam się, że jeśli choć­by mru­gnę, po­twór ma­gicz­nym spo­so­bem znaj­dzie się tuż obok i znów będę mu­sia­ła słu­chać ogłu­sza­ją­ce­go dy­sze­nia.

Jesz­cze więk­szym prze­ra­że­niem na­pa­wa­ła mnie myśl, że za chwi­lę kątem oka zo­ba­czę nad­jeż­dża­ją­ce nie­bie­skie po­rsche. Co, jeśli po­mysł dia­bła za­wie­dzie? W ra­mach planu „B” przy­go­to­wa­łam nóż ku­chen­ny, ale czu­łam, że w razie czego za­brak­nie mi od­wa­gi, żeby go użyć.

Mi­nu­ty zda­wa­ły się cią­gnąć jak de­ka­dy. Ob­ser­wo­wa­nie be­stii i ulicy jed­no­cze­śnie sta­no­wi­ło nie lada wy­zwa­nie. Mi­mo­wol­nie za­czę­łam ob­gry­zać nie­daw­no zro­bio­ne pa­znok­cie. Po­twór pa­trzył pro­sto na mnie i czu­łam, jak jego wzrok wy­pa­la ślady w mojej duszy.

Wresz­cie be­stia skło­ni­ła się i znik­nę­ła.

Z nie­wy­sło­wio­ną ulgą pa­dłam na łóżko i od razu za­snę­łam.

Śmierć Kry­stia­na od­czu­łam jak nóż wbity pro­sto w serce. Do wyj­ścia z po­ko­ju zmu­si­łam się do­pie­ro w dzień jego po­grze­bu. Ow­szem, nigdy nie był fa­ce­tem na moim po­zio­mie, ale z nikim innym nie spę­dzi­łam tylu pięk­nych chwil.

Nogi ugię­ły się pode mną na widok za­mknię­tej trum­ny. O ob­ra­że­niach, jakie od­niósł Kry­stian, nawet nie chcia­łam słu­chać – moja de­li­kat­na psy­chi­ka z pew­no­ścią by tego nie znio­sła. Z tru­dem zmu­si­łam się by po­dejść do ka­ta­fal­ku i wy­szep­tać kilka słów.

Z roz­ma­za­nym tu­szem zło­ży­łam kon­do­len­cje na ręce jego ro­dzi­ców.

– To moja wina – po­wie­dzia­łam. – Gdy­bym go nie za­pra­sza­ła do sie­bie o ta­kiej póź­nej go­dzi­nie, nigdy nie do­szło­by do tego wy­pad­ku.

Oj­ciec Kry­stia­na nic nie po­wie­dział, tylko objął mnie czule jak wła­sną córkę.

 

Część piąta, któ­rej nie mam siły pod­su­mo­wać

 

Na­stęp­ne­go dnia słu­cha­łam swo­ich uko­cha­nych al­bu­mów i roz­my­śla­łam o przy­szło­ści – a kon­kret­nie, to prze­glą­da­łam zdję­cia po­ten­cjal­nych na­stęp­ców Kry­stia­na. Letni upał wle­wał się do po­ko­ju przez otwar­te na oścież okno.

Z za­du­my wy­rwa­ło mnie pu­ka­nie do drzwi. Zo­ba­czy­łam w nich moją mamę.

– Marta? Po­li­cja do cie­bie.

Chwi­lę póź­niej stało nade mną dwóch funk­cjo­na­riu­szy. Byłam tak prze­ję­ta, że nie od razu zo­rien­to­wa­łam się, że wciąż mam w uszach słu­chaw­ki.

– Pro­szę nas zo­sta­wić. – Usły­sza­łam, gdy je w końcu zdję­łam.

– Ależ wy­klu­czo­ne! – za­pro­te­sto­wa­ła mama. – Marta sporo ostat­nio prze­szła i w ogóle nie wiem, po co ją pa­no­wie nie­po­ko­ją.

Po­li­cjant spoj­rzał na nią, marsz­cząc brwi.

– Droga pani, córka jest już do­ro­sła i ab­so­lut­nie nie po­trze­bu­je asy­sty ro­dzi­ca. Pro­szę nas nie zmu­szać, że­by­śmy ją za­bra­li na ko­mi­sa­riat.

Mama była wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­na, ale osta­tecz­nie zo­sta­wi­ła mnie z funk­cjo­na­riu­sza­mi. Nie od razu zo­rien­to­wa­łam się, czego chcą. Pa­no­wie przed­sta­wi­li się, po­twier­dzi­li moje dane, a potem jeden z nich wy­cią­gnął ta­blet i po­ka­zał mi wideo.

– Ze­chce nam to pani wy­ja­śnić? – za­py­tał.

Za­nie­mó­wi­łam.

Na­gra­nie przed­sta­wia­ło wy­jąt­ko­wo zgrab­ną dziew­czy­nę w krót­kiej su­kien­ce i sia­tecz­ko­wych poń­czo­chach, która, dzier­żąc ja­kieś na­rzę­dzie, wczoł­ga­ła się pod sto­ją­ce w ga­ra­żu nie­bie­skie po­rsche i dłuż­szą chwi­lę pod nim grze­ba­ła. Jej twarz po­zo­sta­wa­ła nie­wi­docz­na, ale nie było trud­no się do­my­ślić, kim jest.

– To nie ja – skła­ma­łam. Czu­łam, że za­czy­nam się trząść. Jak mo­głam być tak głu­pia – oczy­wi­ście, że lu­dzie po­kro­ju ro­dzi­ców Kry­stia­na mieli w ga­ra­żu ka­me­rę!

Po­li­cjan­ci jak na ko­men­dę po­krę­ci­li gło­wa­mi.

– W takim razie oba­wiam się, że bę­dzie mu­sia­ła pani pójść z nami.

Se­kun­dę póź­niej dyn­da­łam za oknem, kur­czo­wo trzy­ma­jąc się pa­ra­pe­tu. Sama do końca nie wiem, jak to się stało, więc nie proś, drogi Czy­tel­ni­ku, żebym wy­tłu­ma­czy­ła ten nagły przy­pływ zwin­no­ści. Naj­praw­do­po­dob­niej zresz­tą wy­ni­kał on ze skoku ad­re­na­li­ny, a nie z żad­nej pie­kiel­nej magii.

Mój pokój znajdował się na pierw­szym pię­trze, ale i tak nie mia­łam od­wa­gi spoj­rzeć w dół. Gdy po­li­cjant wy­chy­lił się, żeby spró­bo­wać mnie wcią­gnąć z po­wro­tem, zwol­ni­łam chwyt i, pisz­cząc, spa­dłam pro­sto na krzew tar­ni­ny. Po­ha­ra­ta­na cier­nia­mi skóra pie­kła jak dia­bli, ale nie po­zwo­li­łam, żeby ból spo­wol­nił moje ruchy – jak strza­ła po­mknę­łam na ko­lej­ne spo­tka­nie z de­mo­nem.

– Dia­ble! – za­wo­ła­łam, gdy tylko zna­la­złam się w opusz­czo­nym mły­nie. – Dia­ble, nie mam czasu na za­ba­wy, pokaż się w tej chwi­li!

– Gdzie ta gów­nia­ra się scho­wa­ła? – Usły­sza­łam z ze­wnątrz niski głos. Czu­łam, że za­czy­na ogar­niać mnie pa­ni­ka. – Sprawdź tę ru­de­rę!

Jęk­nę­łam, sły­sząc to. Nie­wie­le my­śląc, za­su­nę­łam pre­hi­sto­rycz­ny ry­giel a potem, nie ufa­jąc mu, do­dat­ko­wo za­blo­ko­wa­łam drzwi ławą. Dy­sza­łam cięż­ko, bo mebel sporo ważył.

– No, dziec­ko. Tym razem to na­py­ta­łaś sobie biedy, co?

Aż pod­sko­czy­łam, sły­sząc za ple­ca­mi ak­sa­mit­ny głos de­mo­na. Po­pchnę­łam go wście­kle, ale nawet nie drgnął, jakby był zro­bio­ny z ka­mie­nia.

– Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łeś mi o ka­me­rach?! – wrza­snę­łam z wy­rzu­tem. – Mó­wi­łam, że nie chcę mieć po­li­cji na karku!

– Do­ra­dzi­łem ci, żebyś pod­cię­ła prze­wo­dy ha­mul­co­we, a nie, żebyś to zro­bi­ła w domu Kry­stia­na.

Otwo­rzy­łam usta, ale nic nie po­wie­dzia­łam. Nie mia­łam żad­nej od­po­wie­dzi na taką bez­czel­ność.

Otrzeź­wi­ło mnie do­pie­ro wa­le­nie do drzwi.

– Wiem, że tam je­steś! – Roz­legł się do­no­śny głos po­li­cjan­ta. – Wyjdź z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi, to się jesz­cze nie musi źle skoń­czyć!

– Mu­sisz mi pomóc! – za­ape­lo­wa­łam do dia­bła. – Spraw, żeby oni o mnie za­po­mnie­li. A naj­le­piej niech cał­kiem znik­ną, o!

Demon po­pa­trzył mi pro­sto w oczy. Zo­ba­czy­łam na jego twa­rzy wyraz, ja­kie­go nie było tam nigdy wcze­śniej. Roz­ba­wie­nie? Po­gar­dę?

– Nie­ła­twa spra­wa, dziec­ko. Od­dasz za to życie matki? – za­py­tał.

Nagle zro­bi­ło się pie­kiel­nie zimno. Przez mo­ment nie mo­głam za­czerp­nąć po­wie­trza.

– Żar­tu­jesz sobie? – obu­rzy­łam się. – Proś o kogoś in­ne­go, ko­go­kol­wiek!

Za ple­ca­mi usły­sza­łam huk. Po­li­cjant ude­rzał w drzwi bar­kiem.

– Oba­wiam się, że nie mogę tym razem zejść z ceny – mruk­nął dia­beł, wciąż z tym po­gar­dli­wym uśmiesz­kiem na twa­rzy. Mia­łam go ser­decz­nie dość.

– A to spier­da­laj! Spier­da­laj, sły­szysz?! – wrza­snę­łam wście­kle.

Dia­beł po raz ko­lej­ny speł­nił moje ży­cze­nie. Znik­nął, jakby nigdy go nie było. Zo­sta­łam cał­kiem sama. Za­sło­ni­łam usta dłoń­mi i drżąc, wpa­try­wa­łam się w ryt­micz­nie ude­rza­ne drzwi. Z każ­dym ata­kiem po­li­cjan­ta tu­ma­ny wszech­obec­ne­go pyłu wzbi­ja­ły się w po­wie­trze.

Wresz­cie moja blo­ka­da za­wio­dła. Funk­cjo­na­riusz w se­kun­dę do­sko­czył do mnie i oba­lił na zie­mię. Wy­krzy­ki­wał coś, ale wcale nie słu­cha­łam.

– Okej, zro­bię to – wy­szep­ta­łam ze łzami w oczach.

Nie roz­legł się żaden dźwięk, nie było bły­sków ma­gicz­ne­go świa­tła, nikt nie wy­gło­sił słów za­klę­cia. Po pro­stu w jed­nej se­kun­dzie po­li­cjant do­ci­skał mnie do ziemi, a w dru­giej ku­li­łam się na oku­rzo­nych de­skach cał­kiem sama.

Po­cią­gnę­łam ko­la­na pod brodę. Nie mo­głam opa­no­wać pła­czu.

Mu­sia­łam przed za­śnię­ciem zabić wła­sną matkę.

Przez dłu­gie go­dzi­ny na zmia­nę chli­pa­łam na pod­ło­dze i ner­wo­wo drep­ta­łam w kółko. Jak mo­gła­bym zro­bić coś ta­kie­go? Mu­sia­ła­bym być cał­ko­wi­cie po­zba­wio­na su­mie­nia.

Pró­bo­wa­łam wzy­wać de­mo­na, li­cząc, że jesz­cze uda się zmie­nić nasz układ. Dia­beł jed­nak nie uka­zał się moim oczom choć­by na mo­ment.

Ale gdy tylko słoń­ce scho­wa­ło się za ho­ry­zon­tem, po­ja­wi­ło się coś in­ne­go.

Usły­sza­łam tuż za sobą ogłu­sza­ją­ce dy­sze­nie, a na karku po­czu­łam obrzy­dli­wy, chro­po­wa­ty jęzor.

W tej samej se­kun­dzie, wrzesz­cząc jak opę­ta­na, wy­bie­głam z prze­klę­te­go młyna. De­cy­zja wła­ści­wie pod­ję­ła się sama.

Za­kra­dłam się do kuch­ni, chwy­ci­łam tasak i za­cza­iłam się za tują – wie­dzia­łam, że mama za chwi­lę bę­dzie wy­cho­dzić do pracy.

Palce po­bie­la­ły mi od kur­czo­we­go za­ci­ska­nia na pla­sti­ko­wej rącz­ce. Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, drogi Czy­tel­ni­ku, że sama wtedy nie wie­rzy­łam w to, co za­mie­rza­łam zro­bić, ale to by­ła­by nie­praw­da – be­stia przy­cup­nę­ła na po­dwór­ku, po dru­giej stro­nie chod­ni­ka, i wbi­ja­ła we mnie spoj­rze­nie obrzy­dli­wych, wy­trzesz­czo­nych ślepi. Roz­war­ta pasz­cza zda­wa­ła się cze­kać, żeby od­gryźć mi głowę. Wie­dzia­łam, że mam tylko jedno wyj­ście.

Wresz­cie usły­sza­łam szczęk zamka i zo­ba­czy­łam plecy idą­cej do sa­mo­cho­du mamy. Sko­czy­łam w jej stro­nę jak kot.

Uspo­ko­ję Cię, drogi Czy­tel­ni­ku. Oczy­wi­ście, nie zro­bi­łam tego. Tak tylko sobie bu­du­ję na­pię­cie. Nie­źle, co? Nada­wa­ła­bym się do tego ca­łe­go pi­sa­nia. Nie jest to gałąź sztu­ki tak eks­pre­syj­na, jak ry­su­nek, a jed­nak cał­kiem sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca. Szko­da, że nie za­czę­łam wcze­śniej.

Ale, ale. Nie­po­trzeb­nie zba­czam z te­ma­tu.

Gdy zo­ba­czy­łam mamę, która od lat zno­si­ła trudy sa­mot­ne­go ro­dzi­ciel­stwa, i która ob­cią­żo­na torbą z ro­bo­czym stro­jem szy­ko­wa­ła się na ko­lej­ne osiem go­dzin ha­rów­ki, coś we mnie pękło. Nóż sam wy­śli­zgnął się z moich rąk w trawę, a ja z całej siły uści­ska­łam ro­dzi­ciel­kę.

Gdy py­ta­ła, co się stało, skła­ma­łam, że nic, i za­pew­ni­łam, że po pro­stu bar­dzo ją ko­cham.

I wła­śnie tak zna­la­złam się w obec­nej sy­tu­acji.

Nie spa­łam od sze­ściu dni.

Be­stia nie od­stę­pu­je mnie nawet na krok, ale czeka cier­pli­wie, wier­na przed­sta­wio­nym przez dia­bła za­sa­dom: na spła­tę długu mam czas do za­śnię­cia. Już wiem, że tego nie zro­bię – mia­łam ty­siąc oka­zji, by po­now­nie chwy­cić za nóż, a jed­nak coś mnie przed tym po­wstrzy­mu­je.

Do chro­po­wa­te­go ję­zy­ka na karku zdą­ży­łam się przy­zwy­cza­ić – pra­wie go nie za­uwa­żam. Tylko ten smród… Boże, ten odór!

Nie­dłu­go nie wy­trzy­mam i zasnę – to pewne jak dwa razy dwa. Co wtedy? Mon­strum mnie pożre czy po­rwie pro­sto do pie­kła? Nie mam po­ję­cia. Wciąż żywię na­dzie­ję, że za­do­wo­li się jedną koń­czy­ną, jak ma­fio­so, który ucina dłuż­ni­ko­wi palec.

Coraz mi trudniej trzy­mać pióro, a głowa zdaje się ważyć wię­cej i wię­cej.

Mam jesz­cze tyle do opi­sa­nia, drogi Czy­tel­ni­ku… Przed­wczo­raj, na przy­kład, wi­dzia­łam się z księ­dzem. Wcale mi nie po­mógł, za to spo­tka­nie prze­bie­gło cał­kiem za­baw­nie. Ale o tym za chwi­lę, bo teraz na­praw­dę nie mam siły.

 

Część szó­sta, którą na­pi­szę za mo­ment, bo muszę mi­nut­kę od­po­cząć

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie. :)

Od razu bardzo dziękuję za okazanie szacunku poprzez oznaczenie wulgaryzmów w Przedmowie oraz tagach. :)

Wątpliwości i sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):

Po jej śmierci zarówno dawni uczniowie, jak i rodzina odczuła ulgę – a największej doświadczyła pewnie sama pani Maja. Ja sama, wstyd przyznać, ciągle sprawdzałam zegarek w obawie, że jeśli pogrzeb przedłuży się, nie zdążę na spotkanie z chłopakiem. – powtórzenie?

Wtedy nieznajomy powiedział coś, czego nie od razu zrozumiałam, a co zapamiętam do końca życia. – może lepiej zabrzmi odwrócenie (?): Wtedy nieznajomy powiedział coś, czego nie zrozumiałam od razu, a co zapamiętam do końca życia.

Sekundę wcześniej widziałam piekielną bestię, a w następnej chwili pusty pokój dawał nieme świadectwo, że najwyraźniej traciłam rozum. – literówka albo brak części zdania?

Pościel, niewymienianą chyba od wojny, szpeciło tyle plam, że z jedynie z trudem mogłam rozpoznać kolor. – tu podobnie?

– Oj (przecinek?) Ania, Ania – odpowiedziała Angie.

Szła zgięta w pół (przecinek?) a tłuste, siwe włosy opadały z głowy jak strąki fasoli, więc nie od razu zobaczyłam jej twarz.

 

Nie czułam żadnego nagłego przypływu wiedzy ani diabelskiego natchnienia. Nie miała wrażenia, jakby ktoś stał za mną, szeptał mi do ucha odpowiedzi, albo prowadził moje pióro. Nic z tych rzeczy – napisałam, co napisałam i już. – literówka – miałam?

 

Na pewno zdałaś, jesteś przecież bystra, jak mało kto. A jeśli nawet nie, to świat się przecież nie kończy. – czy to celowe powtórzenie w potocznej mowie?

 

Ostatecznie, gdy dziewczyna napisze, że jej sama w domu, psim obowiązkiem faceta jest przylecieć z językiem na brodzie – taką mądrość przynajmniej głoszą internetowe memy, i chyba akurat w tym wypadku można im wierzyć. – dwie literówki – jest zamiast jej?

–(brak spacji?) Ależ wykluczone! – zaprotestowała mama.

Niewiele myśląc, zasunęłam prehistoryczny rygiel (przecinek?) a potem, nie ufając mu, dodatkowo zablokowałam drzwi ławą.

Rozwarta paszcza zdawała się tylko czekać, żeby odgryźć mi głowę. Wiedziałam, że mam tylko jedno wyjście. – powtórzenie?

Bestia nie odstępuje mnie na nawet na krok, ale czeka cierpliwie, wierna przedstawionym przez diabła zasadom: na spłatę długu mam czas do zaśnięcia. – zbędne?

 

Opowieść wciąga tak, że nie można przestać czytać. :) Mimo wielu zabójstw i opisywanych okropności, jest to znakomity oraz niezwykle pomysłowy horror komediowy! Brawa! :)

Powodzenia, klikam podwójnie i pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Witam bruce. Dzięki za wizytę.

 

Od razu bardzo dziękuję za okazanie szacunku poprzez oznaczenie wulgaryzmów w Przedmowie oraz tagach. :)

Nie ma sprawy. Też nie jestem wielkim fanem wulgaryzmów w literaturze i myślałem nawet, jakby je tu jakoś zastąpić, ale jakoś na nic nie wpadłem, a kiedyś trzeba opowiadanie skończyć i wysłać :O

 

czy to celowe powtórzenie w potocznej mowie

Nie i dziękuję za wskazanie go (jak i pozostałych potknięć) :)

Opowieść wciąga tak, że nie można przestać czytać. :) Mimo wielu zabójstw i opisywanych okropności, jest to znakomity oraz niezwykle pomysłowy horror komediowy! Brawa! :)

Powodzenia, klikam podwójnie i pozdrawiam serdecznie. ;) 

 

Dzięki za tak miłe słowa. “Horror komediowy” to bardzo dobre określenie na to, do czego tu doszło :O

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

To ja bardzo dziękuję, dawno tak mnie nie ubawił horror. :) Mam nadzieję, że i Loża doceni oraz nagrodzi. :) No i Jury Konkursowe. :) 

Wulgaryzmy były, są i będą, czasem ich pominięcie szkodzi tekstowi i ja to rozumiem, ale – jak z horrorem – Czytelnik woli, aby go oznaczyć, wtedy sam decyduje, czy chce czytać, czy nie. :)

Pozdrawiam serdecznie i raz jeszcze dziękuję, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Cześć!

Solidna lektura na niedzielę, niewątpliwie warto było dać opowiadaniu szansę. Obrany temat jest zrealizowany sprawnie, fabuła wciąga, nie czuje się tych pięćdziesięciu tysięcy znaków. Podobnie jak przy Twoim poprzednim tekście, zwróciłem uwagę na przekonujące opisy życia wewnętrznego i trafiające do wyobraźni detale kreacji świata, historia ma – można powiedzieć – sutą materię, nie jest naszkicowana grubą kreską, tylko szczegółowo odmalowana. Świadczy to o dobrym warsztacie pisarskim, z pewnością mogę pod tym względem podpatrzyć u Ciebie coś wartościowego. Na aspekty komediowe jakoś mniej zwróciłem uwagę, ale skoro bruce one przekonały, pewnie to kwestia indywidualnego gustu.

Pod kątem głębszych warstw konstrukcji utworu mogę jednak sformułować pewne zastrzeżenia. Po pierwsze, cały pomysł – sprowadzający się do tego, że diabeł uzależnia od siebie bohaterkę, sprowadza ją na złą drogę i żąda coraz większych ofiar – nie jest szczególnie nowy i nie ma w sobie nic zaskakującego. Nawet z bardzo sprawnej realizacji takiej koncepcji trudno byłoby uzyskać arcydzieło. Po drugie, niektóre z decyzji Marty wydają się niepojęte, jak gdyby kierowała nią potrzeba fabularna, a nie własna umysłowość. Sądząc po tym, jak umiejętnie prowadzi opowieść, dzieli się przemyśleniami, pogrywa sobie z czytelnikiem (skoro już zdecydowałeś się na narrację pierwszoosobową), mamy do czynienia z osóbką dosyć, jeśli nie wybitnie, inteligentną. Nie musiałaby zatem zawierać paktu z diabłem w sprawie matury z matematyki ani przecinać przewodów hamulcowych w monitorowanym garażu. Proszenie go, jeśli dobrze rozumiem, o pomoc w aborcji też jest słabo uzasadnione, gdy akcja jest osadzona we współczesności i można zamówić tabletki przez Internet – właściwie to spodziewałem się, że pójdziesz w innym kierunku i bohaterka w zamian za coś zaoferuje życie nienarodzonego dziecka. A choćby i ta złota rybka na początku: kto by tak postąpił, gdy wystarczyłoby wyjść na dwór i utłuc byle jakiego owada albo i wyrwać roślinkę? Po trzecie, cała klamra oparta o to, że Marta nie spała od sześciu dni, byłaby uzasadniona konstrukcyjnie tylko wówczas, gdyby znalazło to wyraźne odbicie w narracji – gdybyś tworzył eksperyment literacki, próbując oddać sposób wypowiadania się śmiertelnie wyczerpanej i przerażonej, przysypiającej postaci. Tymczasem cała opowieść jest spójna, płynna, ładna: w tym sensie wypada to raczej mało wiarygodnie.

Redakcyjnie na pewno nie jest źle. Zatrzymało mnie parę literówek, ale wygląda na to, że bruce odłowiła już większość z nich. Powtarzającym się motywem są jeszcze niedomknięte przecinkami wtrącenia, wyrywkowo:

Kuliłam się tylko z kolanami przy brodzie, żeby zachować jak najwięcej ciepła, i cichutko sobie pochlipywałam.

Jak najszybciej wróciłam do domu, wzięłam kąpiel, ubrałam nowiutką spódniczkę, bluzkę tak prześwitującą, że w szkole nie mogłabym się w niej pokazać choćby na minutę, i zaczęłam pieczołowicie nakładać makijaż.

Skądinąd “założyłam spódniczkę”: może świadomie wkładasz ten błąd w usta narratorki, bo jest rzeczywiście bardzo powszechny, ale raczej bym nie polecał, nie kreujesz jej odrębnego stylu o cechach na tyle odległych od Twojego własnego pisarstwa, żeby taki zabieg był czytelny.

bestia przycupnęła na podwórku, po drugiej stronie chodnika, i wbijała we mnie spojrzenie swoich obrzydliwych, wytrzeszczonych ślepi.

Monstrum mnie pożre, czy porwie prosto do piekła?

A tu z kolei bez przecinka – niepowtórzona partykuła pytajna.

 

Polecam do Biblioteki i pozdrawiam!

Ślimak Zagłady podkreślił ważną kwestię, którą wyczuwałam mniej lub bardziej podczas czytania – narratorka niejako bawi się tym, co daje jej los i, prawdę powiedziawszy, kilkakrotnie roześmiałam się podczas czytania tego zaskakującego opowiadania, ponieważ odniosłam wrażenie, że… ona bardzo chętnie za każdym razem biegała do owego młyna. ;) Miałam wrażenie, że dziewczyna w niektórych momentach jest bardziej obojętna i bardziej nikczemna, niż diabeł. :) Nienaturalne zachowanie dziewczyny, ciągle usprawiedliwiającej się przed czytelnikiem, ma w moim odczuciu pewne, drugie dno. :) Czyżby faktycznie bardziej zależało jej na świetnym opisaniu własnych przeżyć, niż czystym sumieniu? Bo, jakoś nie wierzę, że spokojnie da się pokonać mieszkańcowi młyna. Jedna zbrodnia więcej – cóż to dla niej? I – kto powiedział, że ta będzie ostatnią? :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Cześć Ślimaku, dzięki za wizytę.

 

Świadczy to o dobrym warsztacie pisarskim, z pewnością mogę pod tym względem podpatrzyć u Ciebie coś wartościowego.

Oj, bo się zarumienię.

może świadomie wkładasz ten błąd w usta narratorki

Przeceniasz mnie, Ślimaku :O Zrobiłem byka, bo zrobiłem byka. Takiego zwrotu po prostu używam na co dzień, poprawię to.

 

Aczkolwiek półżartem dodam, że widzę, że słowniki zaczynają uwzględniać to znaczenie jako “kwestionowane”, więc spodziewam się, że ten regionalizm w końcu zatriumfuje :P

 

cały pomysł – sprowadzający się do tego, że diabeł uzależnia od siebie bohaterkę, sprowadza ją na złą drogę i żąda coraz większych ofiar – nie jest szczególnie nowy

Po drugie, niektóre z decyzji Marty wydają się niepojęte, jak gdyby kierowała nią potrzeba fabularna, a nie własna umysłowość.

Cóż mogę powiedzieć – masz w dużym stopniu rację i na pewno będę miał Twoje uwagi w pamięci pisząc następny tekst. Pewne “naciąganie” to u mnie powtarzający się problem, z którym walczę, ale nie zawsze starcza mi umiejętności, by wyjść z tej walki zwycięsko.

 

Po trzecie, cała klamra oparta o to, że Marta nie spała od sześciu dni, byłaby uzasadniona konstrukcyjnie tylko wówczas, gdyby znalazło to wyraźne odbicie w narracji – gdybyś tworzył eksperyment literacki, próbując oddać sposób wypowiadania się śmiertelnie wyczerpanej i przerażonej, przysypiającej postaci. Tymczasem cała opowieść jest spójna, płynna, ładna: w tym sensie wypada to raczej mało wiarygodnie.

 

A tutaj muszę się nie do końca zgodzić. Oczywiście nie neguję tej uwagi, a twój punkt widzenia nie jest bezpodstawny, i jako czytelnik wybredny (w dobrym znaczeniu tego słowa) masz prawo domagać się realizmu i postrzegać taką konstrukcję jako wadę, natomiast wydaje mi się, że ta klamra jest dostatecznie uzasadniona po prostu tym, że jest fajna :) Nawet jeśli realizm na tym traci, to w moim odczuciu było warto – opowiadanie jest ostatecznie gatunkiem przede wszystkim rozrywkowym. Szczególnie, jeśli docelowo ma trafić na jutuba.

 

Na aspekty komediowe jakoś mniej zwróciłem uwagę, ale skoro bruce one przekonały, pewnie to kwestia indywidualnego gustu.

Pisząc nie miałem na myśli komedii, dopiero komentarz bruce zwrócił moją uwagę na to, że pewne aspekty można tak odebrać. Więc pewnie tak, trochę to zależy od tego, co kto rozumie pod słowem “komedia”. Marta jest, że tak powiem po młodzieżowemu, odklejona i to może bawić.

 

Jeszcze raz dziękuję za wizytę, cenne uwagi i klika.

 

Pozdrawiam

 

 

bruce,

Miałam wrażenie, że dziewczyna w niektórych momentach jest bardziej obojętna i bardziej nikczemna, niż diabeł. :) Nienaturalne zachowanie dziewczyny, ciągle usprawiedliwiającej się przed czytelnikiem, ma w moim odczuciu pewne, drugie dno.

NOWY PLAN BALCEROWICZA (na klimat …

Chyba nie zgrzeszę pisząc wprost, że o taki efekt właśnie mi chodziło. Narratorka, choć pod wieloma względami ma budzić jakąś sympatię czytelnika, jest antagonistką tej historii w większym stopniu, niż sam diabeł.

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Na prawdę kawał dobrego opowiadania.

Zarówno pod względem konstrukcji, jak i literacko znakomity.

Podoba mi się bohaterka i jej staczanie się, diabeł jest świetny.

To stopniowe pogrążanie się jest takie naturalne. Czytam i czuję, że ją rozumiem, a potem jeszcze trochę i znowu.

Nawet to długie wprowadzenie o pogrzebach łyknęłam jak młody pelikan.

Opowieść moralizatorska, ale przy tym lekka, chrupka i ogólnie smakowita.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ambush,

 

bardzo miło czytać takie opinie :) Cieszę się, że się podobało.

 

Nawet to długie wprowadzenie o pogrzebach łyknęłam jak młody pelikan.

Cieszę się. Miałem je nawet skracać, ale wydało mi się, że Marta to ktoś, kto mógłby taki właśnie przydługi wstęp napisać, więc zostawiłem to tak, jak jest.

 

Pozdrawiam i dzięki za wizytę

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

czy można mnie winić za to, że faceci wolą alternatywki?

Ojej, ale się z tym nie zgadzam!

Chciałem biec, nie oglądając się.

Rodzaj męski.

– Tu jesteś, Baciarku – szepnęłam czule. Po czym podniosłam go za skórę na karku i kilkoma ciosami miski rozwaliłam mu łeb.

O wow, ale mnie ta nagła zmiana kupiła, to było tak nieoczekiwane i mocne, że aż się zatrzymałem na moment.

A po powrocie wjechały jeszcze dwie kreski. Tam, gdzie zupełnie nie chciałam ich zobaczyć.

Hah! Mega przejście.

 

Fantastyczne opowiadanie, czytałem, nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Muszę nadrobić Twoje inne pozycje na profilu. Zazwyczaj drażni mnie jak narrator zwraca się do czytelnika, ale tutaj było to naprawdę dobre posunięcie, pasowało idealnie. Zakończenie idealne. Świetne postaci. Naprawdę jestem pod wrażenie, trzymam kciuki w konkursie!

A najbardziej i tak szkoda mi Fistaszka!

 

You cannot petition the Lord with prayer!

Cześć MichaelBullfinch :)

 

Ojej, ale się z tym nie zgadzam!

Ufff, na szczęście to nie moja opinia, tylko Marty ;>

 

Fantastyczne opowiadanie, czytałem, nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Muszę nadrobić Twoje inne pozycje na profilu.

Dzięki za miłe słowa. Zapraszam, oczywiście, ale uprzedzam, że niektóre mogą być mniej udane.

 

Pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Celne, powiadasz, Szanowny Autorze? To się cieszę i pozdrawiam, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Dobrze napisany tekst.

Historia ewoluuje na wielu poziomach – ceny stopniowo idą w górę, życzenia stają się coraz trudniejsze do spełnienia, z bohaterki wyłazi wredna sucz…

Dostrzegam bardzo fajne literackie tricki: na początku wrażenia z dwóch pogrzebów, dopiero potem się dowiadujemy, że Marta się do nich mocno przyczyniła. I tytuł ostatniego rozdziału też piękny.

Fabuła zainteresowała i trzymała w napięciu.

Warunki konkursowe elegancko spełnione.

Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to faktycznie można było jeszcze dorzucić stopniowe pogorszenie jakości tekstu. Zdaje się, że po kilkudziesięciu godzinach czuwania mózg zaczyna robić niezłe cuda.

Ale plusy dodatnie zdecydowanie przeważały nad ujemnymi. Jestem na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Finkla,

Dobrze napisany tekst.

Historia ewoluuje na wielu poziomach – ceny stopniowo idą w górę, życzenia stają się coraz trudniejsze do spełnienia, z bohaterki wyłazi wredna sucz…

Dostrzegam bardzo fajne literackie tricki: na początku wrażenia z dwóch pogrzebów, dopiero potem się dowiadujemy, że Marta się do nich mocno przyczyniła. I tytuł ostatniego rozdziału też piękny.

Fabuła zainteresowała i trzymała w napięciu.

Warunki konkursowe elegancko spełnione.

Dziękuję za miłe słowa :)

 

Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to faktycznie można było jeszcze dorzucić stopniowe pogorszenie jakości tekstu. Zdaje się, że po kilkudziesięciu godzinach czuwania mózg zaczyna robić niezłe cuda.

Taka sugestia ma oczywiście bardzo solidne podstawy i dostrzegam Twój punkt widzenia, natomiast wydaje mi się, że wtedy opowiadanie by się po prostu gorzej czytało i uzyskany takim zabiegiem uzysk nie byłby warty strat. Może są giganci pióra, którzy umieliby taki zabieg przeprowadzić bez szkody dla odczuć czytelnika, ale ja się póki co nie poczuwam :O

 

Ale plusy dodatnie zdecydowanie przeważały nad ujemnymi. Jestem na TAK, czyli.

Dziękuję pięknie.

 

Pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej, 

 

opowiadanie o problemach nastolatki, są tak interesujące, jak problemy nastolatki ;) – nawet jeśli wplątany jest w to sam księciunio ciemności :). Lekki ton z jakim bohaterka opisuje historię dodatkowo zniszczył jakiekolwiek napięcie w tekście. Na plus na pewno jest “lekkie pióro” , którym opisałeś perypetie alternatywki, czyta się lekko i przyjemnie ale w tym przypadku bez większego zainteresowania. 

Zdaję sobie sprawę, że raczej nie jestem targetem dla tego opowiadania. Więc starałem się spojrzeć na tekst z punktu widzenia, nastolatki ;) No niestety, sam pomysł nie jest szczególnie oryginalny, więc jak dla mnie opowiadanie jest biblioteczne ale piórkowo jestem na NIE. 

 

Pozdrawiam.

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej Bardjaskier,

 

No trochę szkoda, że tak to odebrałeś, bo pisząc na pewno nie miałem za cel “targetowania” nastolatek, raczej po pierwsze chciałem się trochę “zczelendżować” i wejść w buty kogoś, kim nie jestem, a po drugie wydawało mi się, że nastolatka najłatwiej wzbudzi sympatię czytelnika.

 

Ale na pewno Twoja perspektywa nie jest bez racji, zwłaszcza wzmianka, że pomysł nie jest szczególnie oryginalny, pisał już zresztą o tym Ślimak.

 

Dzięki za wizytę i pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Też nie odbierz mnie źle, bo dobrze piszesz i doceniam wyzwanie l, wejścia w glany alternatywki;), ale to nie jest zdecydowanie mój klimat :), choć mogę zrozumieć, że znajdą się osoby, którym opowiadanie może się podobać:)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Nie no, powinienem pisząc dojść do oczywistego wniosku, że to opowiadanie może zostać odebrane jako nastolatkowe, skoro jest o nastolatce :O

 

Ale cóż, analiza wsteczna zawsze jest skuteczna.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

O Ty złośliwa kawko z Galicji;P

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ale ja tego nie piszę złośliwie tylko całkiem serio :O

 

50k znaków nastukałem i autentycznie przez sekundę nie przyszedł mi do głowy najbardziej oczywisty odbiór tekstu. Będę mądrzejszy na przyszłość.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

:) luzik i powodzenia:).

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Taka sugestia ma oczywiście bardzo solidne podstawy i dostrzegam Twój punkt widzenia, natomiast wydaje mi się, że wtedy opowiadanie by się po prostu gorzej czytało i uzyskany takim zabiegiem uzysk nie byłby warty strat. Może są giganci pióra, którzy umieliby taki zabieg przeprowadzić bez szkody dla odczuć czytelnika, ale ja się póki co nie poczuwam :O

Coś takiego (tylko na odwrót) jest w “Kwiatach dla Algernona”. Noż, kurde, miszczostwo i czapki z głów.

Babska logika rządzi!

Nom, tam to fajnie wyszło, czyli da się zrobić.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej, 

„Diablicą” postawiłeś sobie bardzo wysoko poprzeczkę :) Oba opowiadania są świetnie napisane i z ciekawymi pomysłami. Fabularnie chyba trochę jednak bardziej wciągnęła mnie „Diablica”, z kolei bohaterowie wydają mi się barwniejsi w „Alternatywce”.  

Pozdrawiam i powodzenia! 

Marszawa, dzięki za wizytę i miłe słowa.

 

Fabularnie chyba trochę jednak bardziej wciągnęła mnie „Diablica”, z kolei bohaterowie wydają mi się barwniejsi w „Alternatywce”.

Wydaje mi się, że to opinia niepozbawiona podstaw :)

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Bardzo dobre, wciągające opowiadanie. Czytałem “jednym tchem”. Trochę jak kryminał, w którym domyślamy się, kto zabił i kogo, ale czekamy na opis tego “jak”. A ten opis jest ciekawy.

Podobał mi się język (nie diabła, tylko bohaterki :) ) i pierwszoosobowa narratorka, który w przekonujący sposób komentowała rzeczywistość. Dodaje to opowiadaniu dużo wiarygodności, a czasem wplata humorystyczne akcenty.

Szczypta humoru, dużo akcji, trochę grozy, niby nie jest to rewolucyjne danie, ale i tak bardzo smaczne :D

Idę kliknąć, jeśli jeszcze nie jest podliczone do biblioteki.

Marzanie, dziękuję za wizytę i za miłe słowa.

 

Trochę jak kryminał, w którym domyślamy się, kto zabił i kogo, ale czekamy na opis tego “jak”. A ten opis jest ciekawy.

No w coś takiego mniej więcej celowałem. Wydaje mi się, że słuchacz jutubowy musi szybko coś dostać “do ręki”, bo inaczej kliknie w inne wideo. Więc zaczynam od trupów, a potem je wyjaśniam. Aczkolwiek oczywiście mogę nie mieć racji.

 

 

P.S. jako niedawno opierzony (gratuluję, i muszę przeczytać pełną wersję) nie musisz już dręczyć loży, możesz klikać bezpośrednio :O

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

zwolniłam chwyt i, piszcząc, spadłam prosto na krzew aronii. Poharatana cierniami skóra piekła

Z detali: aronia nie ma kolców, wcześniej nawet to przeoczyłem :)

Wystarczy zmienić na głóg, różę… może tarninę? :D

Zmieniam na tarninę oczywiście. Nie widzę innego wyjścia.

 

Aczkolwiek nie rozumiem, jak mogłem aż tak źle zapamiętać krzewy aronii.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Przyznam, też nie załapałam, nie znam dobrze, a aronia należy do “różowatych” i byłam przekonana, że one wszystkie mają kolce… 

Pecunia non olet

Ja tez byłem przekonany, ale Internet bardzo jednoznacznie przyznaje rację Marzanowi.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Część pierwsza wprowadza specyficzny klimat i opisuje szczególne odczucia bohaterki podczas pogrzebów, ale potem, kiedy pojawił się młyn, w którym uwięziły ją koleżanki, zjeżyłam się nieco, przewidując opowieść o prześladowaniu nielubianej dziewczyny. Na szczęście nie skończyło się na tej warstwie i cieszę się, że dostałam niezły horror, mimo dramatycznych sytuacji, napisany lekko i miejscami nie stroniący od czarnego, ale jednak humoru, okraszony postacią wszystkomogącego diabła.

I tylko szkoda, że wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

a pro­ce­sy roz­kła­du, jakie w przy­szło­ści… → …a pro­ce­sy roz­kła­du, które w przy­szło­ści

 

Za­py­tasz, drogi Czy­tel­ni­ku: po co w takim razie… → Dlaczego wielka litera? To chyba nie jest list skierowany do jednego, określonego czytelnika-adresata? Uwaga dotyczy też zwrotów użytych w dalszej części opowiadania.

 

 Kiedy za­cią­gnę­ły mi na głowę worek… → Raczej: Kiedy na­cią­gnę­ły mi na głowę worek

 

Tusz i pod­kład spły­wa­ły po moich po­licz­kach. → Czy zaimek jest konieczny? Czy w opisanej sytuacji kosmetyki mogły spływać po cudzych policzkach?

 

i bio­rąc się za roz­su­pły­wa­nie wię­zów. → …i bio­rąc się do rozsupływania wię­zów.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

pu­ści­łam się bie­giem do domu, nie oglą­da­jąc się. Nie mia­łam naj­mniej­szej ocho­ty do­wia­dy­wać się, czego… → Lekka siękoza.

 

Usia­dłam na ziemi, z tru­dem chwy­ta­jąc po­wie­trze. → Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: Usia­dłam na podłodze, z tru­dem chwy­ta­jąc po­wie­trze.

 

Za­pew­niam Cię – to nic→ Za­pew­niam cię – to nic

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, a to chyba nie ten przypadek.

 

Upu­ści­łam te­le­fon Luśki na zie­mię→ Upu­ści­łam te­le­fon Luśki na podłogę

 

Pla­no­wa­łam za­cze­kać, aż za­dzwo­ni dzwo­nek… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Pla­no­wa­łam za­cze­kać, aż usłyszę dzwo­nek

 

– To co, dzi­siaj przed­sta­wiasz tego swo­je­go Romeo ro­dzi­com? → To imię się odmienia, więc: – To co, dzi­siaj przed­sta­wiasz tego swo­je­go Romea ro­dzi­com?

 

wy­bie­głam na ulicę i skie­ro­wa­łam kroki do prze­klę­te­go młyna. → A może zwyczajnie: …wy­bie­głam na ulicę i ruszyłam do prze­klę­te­go młyna.

 

ugi­na­ją­ce się pod wła­snym cię­ża­rem, próch­nie­ją­ce belki Cisza aż pisz­cza­ła w uszach. Roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny, czu­łam się strasz­nie głu­pio. Czego się spo­dzie­wa­łam… → Lekka siękoza.

 

Po­wie­trze wy­peł­ni­ło się pyłem, skła­da­ją­cym się… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Po­wie­trze wy­peł­ni­ł pył, skła­da­ją­cy się…

 

mruk­nął swoim ak­sa­mit­nym gło­sem. → Zbędny zaimek.

 

Jeśli dia­beł ze młyna→ Jeśli dia­beł z młyna

 

myśli zaprzątała mi straszna cena, której żądał.

Odwróciłam się na pięcie, chcąc jak najszybciej opuścić straszne miejsce. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Zdą­ży­łem cię po­lu­bić, wiec coś ci jesz­cze po­wiem. → Literówka.

 

Szła zgię­ta w pół, a tłu­ste, siwe włosy opa­da­ły z głowy jak strą­ki fa­so­li. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy strąki włosów mogły opadać z innych miejsc, nie z głowy.

Proponuję: Szła zgię­ta wpół, a tłu­ste, siwe włosy opa­da­ły/ wisiały jak strą­ki fa­so­li.

https://nck.pl/en/projekty-kulturalne/projekty/ojczysty-dodaj-do-ulubionych/ciekawostki-jezykowe/w-pol-czy-wpol-

 

za­wod­ni­kiem strong­man za­przę­żo­nym do tira, i to ta­kie­go z za­cią­gnię­tym ha­mul­cem. → Proponuję: …strong­manem za­przę­żo­nym do tira z za­cią­gnię­tym ha­mul­cem.

 

Jakiś metr od łóżka sta­rusz­ka upa­dła na zie­mię. → Jakiś metr od łóżka sta­rusz­ka upa­dła na podłogę.

 

zna­la­złam się znowu we mły­nie. Wy­rwa­łam się z objęć de­mo­na i wy­bie­głam, nie oglą­da­jąc się ani razu. → Lekka siękoza.

 

wy­glą­da­łam przez okno mojej sy­pial­ni. → Czy zaimek jest konieczny?

 

ogród na ty­łach domu pani Maji. → …ogród na ty­łach domu pani Mai.

 

choć prze­cież dzie­ci czę­sto od­by­wa­ły u niej kil­ku­dnio­we wi­zy­ty. → A może: …choć prze­cież dzie­ci czę­sto składały jej kil­ku­dnio­we wi­zy­ty.

 

jakby ktoś stał za mną, szep­tał mi do ucha od­po­wie­dzi, albo pro­wa­dził moje pióro. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Proponuję: …jakby ktoś stał za mną, szep­tał do ucha od­po­wie­dzi albo pro­wa­dził pióro.

 

Mój pokój był tylko na pierw­szym pię­trze… → Czy mam rozumieć, że bywają pokoje na kilku piętrach?

A może miało być: Mój pokój znajdował się na pierw­szym pię­trze

 

Dia­beł jed­nak nie uka­zał się moim oczom choć­by na mo­ment. → A może wystarczy: Dia­beł jed­nak nie uka­zał się choć­by na mo­ment.

 

wbi­ja­ła we mnie spoj­rze­nie swo­ich obrzy­dli­wych, wy­trzesz­czo­nych ślepi. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Coraz cię­żej mi trzy­mać to pióro→ Coraz mi trudniej trzy­mać pióro

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dzięki miłe słowa i za te bardziej gorzkie też, a nawet przede wszystkim :)

Dlaczego wielka litera? To chyba nie jest list skierowany do jednego, określonego czytelnika-adresata?

Hmm kierowałem się tą poradą, zakładając, że czytelnik, jeśli narratorka zwraca się do niego bezpośrednio, będzie właśnie “adresatem potencjalnym” i jako taki zasługuje na wielką literę. Rozumiem, że byłoby to zasadne tylko, gdybym pisał we własnym imieniu, a nie wyimaginowanej postaci?

 

Dzięki jeszcze raz za wizytę i cóż, biegnę poprawiać

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Ave, Zakapiorze!

 

Opowiadanie z pewnością nietuzinkowe. Podobała mi się zabawa formą, jaką sobie urządziłeś. Burzenie czwartej ściany, kąśliwe uwagi narratorki, opisy rozdziałów robiące fajną podwalinę pod dalszy tekst, to wszystko wyszło naprawdę dobrze. 

 

Pod względem konkursowym na szczęście nie muszę oceniać, ale mam wrażenie, że opowiadanie pasowałoby bardziej do “Diabli sługę wzięli” niż “Nawiedzone miejsca”.

 

Teraz będę musiał troszkę ponarzekać. Przy drugim spotkaniu z diabłem/demonem/bestią/co_to_tam_było spodziewałem się, że fabularnie będzie to taki trochę odwrócony “Death note”, ale poprowadziłeś historię w zupełnie inny sposób. Samo w sobie nie byłoby to oczywiście złe, ale przyznam, że nie ogarniam procesu decyzyjnego narratorki. Rozumiem, że początkowo trochę kierowała nią chęć zemsty, może fascynacja pogrzebami, o której wspomina na początku, ale jakoś mi się to wszystko rozjechało.

 

O ile, jak wspomniałem wyżej, podobało mi się burzenie czwartej ściany, jako zabieg stylistyczny, to język narratorki pod koniec zaczął mnie już troszkę irytować. Ale możliwe, że jestem na niego zbyt mało młodzieżowy, więc to niekoniecznie musi być wada tekstu, a raczej kwestia osobistych preferencji.

 

Sam też kiedyś popełniłem horror z aspektami komediowymi i wyszło to dość przeciętnie. W przypadku Twojego tekstu aspekty komediowe i obyczajowe całkiem się bronią. Natomiast o występowaniu grozy w tekście informowała mnie narratorka, bo sam jej nie uświadczyłem.

 

Tekst zdecydowanie biblioteczny, naprawdę umiejętnie napisany, ale w mojej ocenie nie jest to materiał na piórko.

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w konkursie!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Witam,

 

Pod względem konkursowym na szczęście nie muszę oceniać, ale mam wrażenie, że opowiadanie pasowałoby bardziej do “Diabli sługę wzięli” niż “Nawiedzone miejsca”.

A no, też tak sobie w pewnym momencie pomyślałem :O Ale tworzyłem je od początku z myślą o konkursie Bruno Siaka, no i do tego drugiego bym go nijak nie zmieścił w limicie znaków.

 

O ile, jak wspomniałem wyżej, podobało mi się burzenie czwartej ściany, jako zabieg stylistyczny, to język narratorki pod koniec zaczął mnie już troszkę irytować.

Hmm. Pisząc, nie pomyślałem, że to może mieć taki efekt, ale widzę, o co ci chodzi. Będę miał takie rzeczy na uwadze w przyszłości.

 

Sam też kiedyś popełniłem horror z aspektami komediowymi i wyszło to dość przeciętnie. W przypadku Twojego tekstu aspekty komediowe i obyczajowe całkiem się bronią. Natomiast o występowaniu grozy w tekście informowała mnie narratorka, bo sam jej nie uświadczyłem.

Cóż, groza bywa naprawdę trudna do osiągnięcia :O Hmm… muszę kiedyś spróbować napisać taki 100% horror.

 

Dzięki za wizytę i cenne uwagi, pozdrawiam również!

 

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Masz lekkie pióro, a ja lubię teksty przez które płynie się leciutko, nawet nie czując, że to kobyłka na w cholerę znaków. Lubię też humor, a w Twoim tekście jest on widoczny. Masz też umiejętność konstruowania bohaterów, co by o Marcie nie powiedzieć, jest dziewczyną z krwi i kości ;)

Wątpliwości mam co do podejmowanych przez nią decyzji, bo przecież głupia nie jest, a przecinanie przewodu hamulcowego w czyimś garażu, mądre nie było. Ale zwalam winę na wiek i okoliczności.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witam Irka_Luz :)

Masz lekkie pióro, a ja lubię teksty przez które płynie się leciutko, nawet nie czując, że to kobyłka na w cholerę znaków.

Dziękuję za miłe słowa, choć nie jestem przekonany, czy faktycznie mam lekkie pióro, czy akurat tak się udało :)

 

Wątpliwości mam co do podejmowanych przez nią decyzji, bo przecież głupia nie jest, a przecinanie przewodu hamulcowego w czyimś garażu, mądre nie było. Ale zwalam winę na wiek i okoliczności.

Mój pomysł był taki, że Marta po wizycie u pani Mai niepotrzebnie zaufała, że diabeł ułatwi jej sprawę, jak tylko będzie mógł. Aczkolwiek patrząc wstecz pewnie powinienem taką rzecz o wiele mocniej zasugerować w tekście. Hmm…

 

Dzięki za wizytę i miłe słowa!

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Historia bardzo wciągająca. Świetnie nakreślona główna bohaterka, wyrazista i ewoluująca wraz z fabułą. Bardzo dobre tempo i niezłe zakończenie. Co prawda fundamenty tekst tekstu (diabeł, spełnianie życzeń) nie są przesadnie oryginalne, ale czytało się na tyle dobrze, że będą na TAK.

Zygfrydzie, witam i serdecznie dziękuję za miłe słowa i za TAKa :D

 

fundamenty tekst tekstu (diabeł, spełnianie życzeń) nie są przesadnie oryginalne

Masz rację i już Ślimak to podnosił.

 

Pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nowa Fantastyka