Wstęp, w którym utalentowana, acz niemogąca się pochwalić sukcesami autorka dzieli się z czytelnikiem przemyśleniami na temat ludzkiej natury
Pogrzeby od zawsze budziły moją fascynację. Żadna inna uroczystość nie potrafi wyzwolić tak szerokiego wachlarza emocji.
Jednym z uczuć typowych dla pogrzebu jest szczera rozpacz.
Gdy chowaliśmy mojego kolegę ze szkoły, Krystiana, razem z resztą żałobników wylałam cały potok łez. Staremu księdzu głos się łamał, gdy podczas ostatniej posługi przedstawiał chłopaka jako wzór cnót, chrześcijańskich i każdego innego rodzaju. Ani dla kapłana, ani dla zgromadzonych nie miało znaczenia, że w istocie zmarły był rozpuszczonym bananem, który zabrał ze sobą na tamten świat nie tylko tuningowanego porszaka, ale też dwoje Bogu ducha winnych przechodniów. Ropczyce może i stały się bezpieczniejszym miejscem, od kiedy Krystian, zamiast w narkotykowym widzie latać autem po mieście, spokojnie leżał w zamkniętej trumnie. Zmarł jednak przedwcześnie, jako człowiek młody, piękny i mimo wszystko lubiany, więc jego śmierć stanowiła tragedię.
Pogrzebowym klasykiem jest też ulga.
Kiedy moja sąsiadka zmarła we śnie, po długiej chorobie, również nie miało znaczenia, że odeszła kobieta, której nikt nie miał nic do zarzucenia – może poza nadmierną skłonnością do częstowania dzieciaków z okolicy krówkami. Pani Maja przez długie dekady uczyła w szkole podstawowej, wszyscy pamiętaliśmy ją jako chodzące ciepło i cierpliwość. Po jej śmierci zarówno dawni uczniowie, jak i rodzina odczuła ulgę – a największej doświadczyła zapewne właśnie pani Maja. Ja sama, wstyd przyznać, ciągle sprawdzałam zegarek w obawie, że jeśli pogrzeb przedłuży się, nie zdążę na spotkanie z chłopakiem. Tak to już jest, że gdy odchodzi człowiek starszy, samotny i męczony długą chorobą, przyjmujemy to jako naturalną kolej rzeczy.
Emocją wbrew pozorom całkiem nietypową jest paniczny strach.
Owszem, na widok martwej osoby egzystencjalny lęk nierzadko ściska nam trzewia. Przypominamy sobie, że nas też kiedyś położą na katafalku, a procesy rozkładu, które w przyszłości zamienią nasze ciało w kałużę cuchnącej brei, już dawno się rozpoczęły, jedynie tymczasowo trzymane są w ryzach syzyfowym wysiłkiem całego organizmu, który bezlitośnie tępi nadgryzające go bakterie gnilne i zastępuje utracone komórki nowymi. Gnijemy nieustannie od urodzenia i nie ma dla nas innego końca niż w objęciach zgnilizny. Na co dzień wypieramy ze świadomości to nieuchronne przeznaczenie, więc w obliczu tego faktu czujemy niepokój. To naturalne. Ja mówię jednak nie o dręczącym wyłącznie homo sapiens lęku przed wieczną pustką i ostatecznym końcem, a o prawdziwym, zwierzęcym strachu – gdy nasze nadnercza wrzeszczą, tupią, świecą na czerwono i zalewają tętnice toksycznymi chemikaliami, mającymi na celu zmusić świadomą część umysłu do natychmiastowego podjęcia szaleńczej ucieczki.
Tak właśnie czułam się, spuszczając ukochaną rybkę mojej mamy w toalecie. Chciałam biec, nie oglądając się. Byle dalej od tego kibla, domu, miasta a najlepiej też od tej planety.
Może się to wydawać dość dziwne. Powiem nawet, że powinno – martwy pupil to rzecz rozdzierająca serce, ale przecież zupełnie niegroźna.
Żeby sprawę wyjaśnić, muszę się jednak cofnąć o kilka dni. Do tego nieszczęsnego młyna, worka na mojej głowie i zasikanych pończoch.
Zapytasz, drogi Czytelniku: po co w takim razie rozpisywać się o tych pogrzebach?
Cóż, powieki opadają mi coraz bardziej i z rosnącym trudem trzymam głowę w górze. Te notatki, które zaczęłam kreślić tylko po to, żeby odpędzić senność, mogą się okazać ostatnią rzeczą, jaką napiszę w życiu. Jest więc chyba oczywiste, że nie chciałam poświęcić pierwszych akapitów opisywaniu, jak siusiałam pod siebie ze strachu. Ten pamiętnik to w końcu moje opus magnum. Magnum – i najprawdopodobniej ultimum.
Część pierwsza, w której czytelnik dowiaduje się o starym młynie i o problemach rówieśników autorki w zrozumieniu jej
Zacznijmy zatem od młyna. Stał on nad brzegiem wyschniętej odnogi Wielopolki. Może to zresztą nie była prawdziwa odnoga, a kanał wykopany specjalnie po to, by płynąca przez niego woda kręciła młyńskim kołem. Nie mam pojęcia i chyba nikt tego nie wie, bo młyn nie funkcjonował co najmniej od czasów wojny. Nie jest to też zresztą takie istotne – ważniejsza jest legenda o nawiedzającym go diable.
Skąd ów demon miał się wziąć, nie pamiętam – szczerze, to zawsze myślałam, że to bajka opowiadana dzieciom, żeby się nie plątały po grożącym zawaleniem budynku. Tak do końca nigdy w żadnego diabła nie wierzyłam, choć przechodząc obok młyna nocą, zawsze przyspieszałam kroku.
Całkiem innej perspektywy na kwestię istnienia nieczystych sił nabrałam, gdy znalazłam się w młynie nocą, z workiem na głowie i rękami przywiązanymi za plecami do słupa. Diabeł wydał mi się nagle zagrożeniem całkiem realnym.
– Słyszycie ją? Beczy – drwiła ze mnie jedna z koleżanek ze szkoły. Z oczywistych przyczyn nie wiem dokładnie, która. – Widziałyście kiedyś, żeby dorosła pannica tak beczała?
– Niech wyje. Może się oduczy podrywania cudzych facetów. – Usłyszałam nad sobą inny głos. Tym razem rozpoznałam go bez pudła. To była Angie, prowokatorka całego zajścia.
Angie nienawidziła mnie od zawsze, to znaczy, od kiedy wraz z mamą sprowadziłyśmy się do Ropczyc. Szczerze zazdrościła mi wszystkiego – niezłych ocen, talentu do makijażu i wyszukanego smaku w ubiorze. Dobrze też wiedziała, że podobam się jej chłopakowi o wiele bardziej, niż ona. Tak – mogłam mieć Krystiana, gdybym tylko chciała, zwyczajnie nie byłam tak łatwa, jak Angie. Prawdopodobnie właśnie świadomość tego faktu najbardziej podnosiła jej ciśnienie. Przyznasz sam, drogi Czytelniku, że to wyjątkowa małość ze strony Angie – czy można mnie winić za to, że faceci wolą alternatywki?
Rzecz jasna, nie można.
Angie musiała mieć jednak problemy ze zrozumieniem tej prostej prawdy, bo kilka miesięcy temu z paroma podobnymi sobie zołzami zaczaiły się na mnie, skrępowały nadgarstki i wciągnęły do młyna.
Wrzeszczałam i szarpałam się, kiedy przywiązywały mi ręce do słupa. Jednej lafiryndzie chyba nawet wybiłam zęba wyjątkowo celnym kopniakiem. Sama była sobie winna. Skoro już Angie kazała jej mnie dręczyć, to mogła się przy tym przynajmniej nie szczerzyć.
Kiedy naciągnęły mi na głowę worek, zrozumiałam, że z pewnością będę zmuszona zostać w starym młynie całą noc. Mimowolnie zaczęłam pochlipywać, a potem ryczeć. Tusz i podkład spływały po policzkach.
A potem pociekło coś jeszcze, coś ciepłego i obrzydliwego, tym razem po nogach, brudząc moje ulubione siateczkowe pończochy.
– Nie no, nie wierzę. Zeszczała się! – zauważyła Angie z obrzydzeniem w głosie. – Dobra, zmywamy się, bo nie mogę na nią patrzeć. Siedź tu, pindziu, aż zmądrzejesz, bo na drugi raz nie będę taka miła!
Można by pomyśleć, że gdy oprawczynie mnie zostawiły, powinnam odczuć jakąś ulgę – przynajmniej ustało szarpanie, kopanie i wyśmiewanie.
Tak jednak nie było. Trzęsłam się ze strachu, czekając, aż przyjdzie diabeł albo – co gorsza! – jakiś wyposzczony bezdomny.
Nie wiem, ile czasu tak upłynęło. W każdym razie zrobiło się całkiem ciemno i piekielnie zimno, a ja nie miałam już sił nawet na tyle, żeby krzykiem wzywać pomocy. Kuliłam się tylko z kolanami przy brodzie, żeby zachować jak najwięcej ciepła, i cichutko sobie pochlipywałam.
Wrzasnęłam na całe gardło, gdy ktoś zerwał z mojej głowy worek. Nadwyrężony struny głosowe zapiekły, jakbym połknęła rozżarzoną grudkę węgla.
Stał nade mną mężczyzna nieziemsko przystojny i niezwykle elegancko ubrany. Wszechobecny pył i pajęczyny zdawały się nie imać jedwabnej koszuli, spodni ani butów. Wbił we mnie świdrujące spojrzenie czarnych oczu i zaczął wypytywać, kto mi wyciął taki numer.
Ja, rzecz jasna, nie miałam ochoty na pogaduszki. Wystraszona i przemarznięta, chciałam po prostu jak najszybciej wziąć ciepły prysznic i dać nura w pościel. No i wcale nie uśmiechało mi się tłumaczyć przed obcym, że koleżanki prześladują mnie za niewinność. Prosiłam go, żeby czym prędzej rozwiązał sznur krępujący moje nadgarstki. Wtedy nieznajomy powiedział coś, czego nie zrozumiałam od razu, a co zapamiętam do końca życia.
Czyli najpewniej jeszcze przez kilka godzin.
– Dobrze, dziecko. Ale pamiętaj – jedna prośba, jedna śmierć.
Zaśmiałam się. Miałam kogoś zabić, żeby pan nieznajomy łaskawie raczył rozwiązać mi ręce? Sam przyznasz, drogi Czytelniku, że to cena absurdalnie wręcz wygórowana. Tak też odpowiedziałam.
– Istotnie – mruknął, kucając przy mnie i biorąc się do rozsupływania więzów. – Powiedzmy, że ten jeden raz może być „coś” zamiast „kogoś”.
Gdy tylko uwolnił mi ręce, pobiegłam do domu, nie oglądając się. Nie czułam najmniejszej potrzeby wiedzieć, czego nieznajomy tak naprawdę chciał, ani o czym bredził. Pewnie to była straszna niegrzeczność z mojej strony i owszem, gdyby chciał zrobić mi krzywdę, mógł to zrobić, zanim mnie uwolnił. Weź jednak pod uwagę, że spędziłam kilka godzin, kucając w kałuży szczyn z parcianym workiem na głowie – dobre maniery, zazwyczaj bliskie memu sercu, chwilowo zajmowały ostatnie miejsce na liście priorytetów.
Matka jak zwykle pracowała na nocnej zmianie, mogłam więc bezceremonialnie wrzucić cuchnące ubrania do pralki, a samej wskoczyć pod prysznic. Gorąca woda rozkosznie koiła przemarzniętą i poobcieraną od więzów skórę. Sterczałam pod strumieniem chyba z godzinę, aż wreszcie upomniał się o mnie Morfeusz. Nagusieńka, nieowinięta choćby ręcznikiem, podreptałam do swojego pokoju, by zakończyć ten feralny dzień.
Przygotowywałam się do snu, gdy kątem oka za oknem zobaczyłam stojącą pod latarnią postać. Od stóp do głów przeszedł mnie dreszcz. Ktoś sterczał nieruchomo na chodniku i najwyraźniej gapił się w moje okno. Odruchowo zasłoniłam ręką piersi i natychmiast zgasiłam światło, żeby z zewnątrz nie było mnie widać.
Nogi ugięły się pode mną.
Wybałuszone oczy. Koźle rogi. Oślizgły, biczowaty jęzor, chlastający na lewo i prawo. Pojawił się znikąd, tuż przed moją twarzą, gdy tylko lampa zgasła. I ten smród – odór, którego nie dało się wytrzymać choćby przez moment. Fetor przypalanych dusz.
Wrzeszczałam.
Na oślep biłam ręką w ścianę, starając się trafić we włącznik.
Cuchnący jęzor bestii smagnął mnie po odsłoniętym brzuchu. Na delikatnej skórze czułam wszystkie krosty piekielnego ozora.
Chwila zdawała się wiecznością.
Wreszcie rozbłysło światło i wizja rozwiała się, jakby nigdy nic.
Usiadłam na podłodze, z trudem chwytając powietrze.
Co to było? Co to było? Co to było? – Taka mantra dudniła w mojej głowie. Sekundę wcześniej widziałam piekielną bestię, a w następnej chwili pusty pokój dawał nieme świadectwo, że najwyraźniej traciłam rozum.
Obejrzałam się. Na korytarzu panowała ciemność. Podbiegłam do włącznika, nie dając mrokowi szans na zrodzenie kolejnego potwora. Wciąż naga, obiegłam cały dom, zapalając światło nawet w komórce pod schodami.
Obecności żadnych bestii nie stwierdziłam.
W miarę jak strumień żrących chemikaliów płynących z nadnerczy do krwioobiegu tracił na intensywności, wracała mi jasność umysłu. Potwór nie mógł być niczym innym jak tylko przywidzeniem. Tak jest – wykończona zimnem i strachem ubzdurałam sobie to monstrum. Z trudem, ale jednak zdołałam samą siebie przekonać do tego wniosku. Musisz się po prostu wyspać – stwierdziłam w myślach i, nie gasząc świateł, wciąż rozdygotana, pomaszerowałam do łóżka. Zanurkowałam w mojej ukochanej, czarno-różowej pościeli.
Był tam, gdy tylko zamknęłam oczy. Nozdrza stwora raptownie wciągały powietrze tuż przy moim uchu. Ten dźwięk ogłuszał jak start odrzutowca.
Wyleciałam z pokoju jak strzała. Gonił mnie, pomagając sobie w galopie przednimi łapami, jak oszalały z wściekłości goryl.
„Jedna prośba – jedno życie” – przypomniałam sobie słowa nieznajomego. Wbiegłam do pokoju mamy.
Drżącymi jak w malignie dłońmi wyłowiłam z akwarium Fistaszka, jej ukochaną rybkę.
Bestia była tuż za mną. Przeciskała opasłe cielsko przez drzwi, a ja nie mogłam złapać dobrego chwytu na maleńkim, trzepoczącym stworzeniu. Znów to ogłuszające wąchanie tuż obok ucha i znów ten nieludzki fetor.
Wreszcie drobne kostki czaszki strzeliły pod naporem moich dłoni.
Spojrzałam na potwora. Ten pochylił głowę, jakby się kłaniał.
I zniknął.
Runęłam na podłogę i wyłam, wyłam, wyłam.
Część druga, w której autorka wiedziona absolutną koniecznością obmyśla i realizuje zupełnie nieprzystający do jej natury niecny plan, a Czytelnik poznaje Baciara
Zrobiło się ciut strasznie, nieprawdaż, drogi Czytelniku? Zapewniam Cię – to nic w porównaniu z tym, co czekało mnie następnego dnia.
W szkole byłam kompletnie nieobecna. Głowę zaprzątały mi myśli o ataku przebrzydłej bestii – czy istniała naprawdę, i dlaczego odpuściła, gdy zabiłam rybkę? Czy to nieznajomy z młyna nasłał ją na mnie? Czy faktycznie zawarłam z nim jakiś rodzaj nadprzyrodzonej umowy? Czy był on, jak mówią legendy, diabłem?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
„Jedna prośba – jedno życie” – to zdanie odbijało się echem w mojej głowie.
Pewnie właśnie przez to zrozumiałe rozkojarzenie aż do południa nie zauważyłam obracających się za mną głów i rozmów, nagle cichnących, gdy mijałam kogoś na korytarzu.
Nie zrozum mnie źle, drogi Czytelniku. Zdążyłam się przyzwyczaić zarówno do zazdrosnych łypnięć, wbijanych w plecy jak sztylety przez mniej atrakcyjne koleżanki, jak również pożądliwego wzroku kolegów i – co gorsza! – nauczycieli. Tak, panowie belfrzy, my to wszystko widzimy. Nie myślcie sobie inaczej.
Ale w tych spojrzeniach było coś, czego nie czułam nigdy wcześniej. Niesmak i szczera pogarda.
Mijałam akurat Luśkę i Klaudię z klasy B. Chichrały jak widownia na kabarecie, ale gdy mnie zobaczyły, jedna szarpnęła drugą za łokieć, nagle ucichły i odwróciły wzrok. Miałam tego serdecznie dość.
– Co tam macie takiego zabawnego, hm? – zapytałam, wyrywając Luśce z rąk komórkę. – Pokaż mi, też się pośmieję.
Zamarłam, gdy spojrzałam na zdjęcie, przedstawiające mnie samą w kałuży parujących szczyn. Angie, czy tam która wywłoka zrobiła fotografię, wykadrowała ją akurat tak, żeby nie było widać ani worka na głowie, ani związanych rąk – ale wszyscy, którzy ją widzieli, niechybnie poznali mnie po białej sukience i siateczkowych pończochach.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, a nogi zaczynają się trząść. Stało się jasne, że od rana byłam pośmiewiskiem całej szkoły.
Upuściłam telefon Luśki na podłogę i, nie zważając na jej krzyki, pobiegłam ukryć się w szkolnej toalecie.
Cicho pochlipywałam, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nie miałam sił na znoszenie pogardliwych spojrzeń. Planowałam zaczekać, aż usłyszę dzwonek, uczniowie pochowają się do klas i chyłkiem wykraść się z budynku.
I wtedy, zza zaryglowanych drzwi, usłyszałam znienawidzone głosy. Angie, wraz ze swoim stadem zołz. Wstrzymałam oddech, żeby przypadkiem nie zdradzić swojej obecności.
Oczywiście, natychmiast zaczęły mnie obgadywać.
– Myślisz, że przesadziłyśmy? – Głos jednej z lafirynd dobiegał sprzed jednej z zamontowanych w ścianie umywalek. – Cała szkoła się z niej śmieje. Jasne, wytapetowana pindzia sama się prosiła, ale nikomu czegoś takiego nie życzę.
– Oj, Ania, Ania – odpowiedziała Angie. Nie widziałam jej wtedy, ale jestem pewna, że z politowaniem kręciła głową. – W życiu trzeba być twardym, nie miękkim. Kogo obchodzi Marta? Niech się nawet rzuci z mostu, tym lepiej. Mnie interesuje tylko to, że Krystian więcej w jej stronę nie spojrzy i, co nawet ważniejsze, że wszystkie tępe suki w mieście teraz wiedzą, jak się kończy łaszenie do mojego chłopa!
Angie, co się rozumie, gadała wierutne bzdury. Jeśli ktoś się do kogoś „łasił”, to co najwyżej jej facet do mnie. Już miałam z hukiem wyskoczyć z ukrycia i to wykrzyczeć, kiedy zaczęły gadać o czymś jeszcze.
– To co, dzisiaj przedstawiasz tego swojego Romea rodzicom? Stres jest?
– A wiesz, jakiś tam zawsze jest. Ale wytłumaczyłam mu, że jak mi siary przed starymi narobi, to nogi z dupy powyrywam…
No nie – pomyślałam sobie. Ja jestem pośmiewiskiem całej szkoły, a Angie będzie faceta przedstawiać rodzicom? Nie.
Zaczekałam do dzwonka, wybiegłam na ulicę i ruszyłam do przeklętego młyna.
Może ci się to wydać paradoksalne, drogi Czytelniku, ale młyn za dnia wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. Noc miała to do siebie, że skutecznie ukrywała wszędobylskie pająki i uginające się pod własnym ciężarem, próchniejące belki.
Cisza aż piszczała w uszach. Gdy tak rozglądałam się na wszystkie strony, było mi strasznie głupio. Czego się spodziewałam, że ktoś tu sobie siedzi i czeka na wizytę skrzywdzonych przez życie osób?
Może zresztą żadnego nieznajomego wcale nie było. Może przerażona spędzoną we młynie nocą wszystko zmyśliłam. I jego, i rogatą bestię. Mogło się okazać, że Fistaszek zapłacił życiem za moje urojenia.
Sfrustrowana, kopnęłam stojącą pod ścianą prehistoryczną beczkę i od razu tego pożałowałam. Powietrze wypełnił pył, składający się – byłam tego pewna! – co najmniej w dziewięćdziesięciu procentach z zarodników szkodliwej pleśni.
Zesztywniałam, czując dotyk męskich dłoni na ramionach.
– Wiedziałem, że wrócisz – mruknął swoim aksamitnym głosem. – Zawsze wracacie.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć na nieznajomego. Nabrałam pewności, że nie mam do czynienia ze zwykłym człowiekiem – moje ślady wyraźnie odcinały się od wszechobecnego pyłu. Odcisków jego stóp nigdzie nie było widać.
Przełknęłam ślinę i przedstawiłam swoją prośbę. Wzruszył ramionami, jakby wcale go nie zdziwiła.
– Nie ma rzeczy niemożliwych, dziecko. Zostaje tylko kwestia ceny. Czym ostatnio zapłaciłaś, rybką? W dodatku nie swoją. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Przed wiekami, jeśli nawet kapłani wzbraniali się przed ofiarami z ludzi, to przynamniej zarzynali dla mnie pierworodne koźlęta…
– Nie zabiję człowieka – stwierdziłam stanowczo. – Nawet Angie.
– Przecież wiem, dziecko. – Patrząc mi prosto w oczy, wyciągnął rękę i spomiędzy moich hebanowych splotów wyłuskał jeden włos krótki i rudy. Serce stanęło mi na moment, ale kiwnęłam głową, na znak, że rozumiem i się zgadzam.
Długo stałam w milczeniu.
– To wszystko? – wyszeptałam niepewnie. Potwierdził. Dygnęłam przed nim, sama nie wiedząc, dlaczego, i pobiegałam do wyjścia.
– Marta? – zatrzymał mnie, zanim zdążyłam otworzyć ciężkie drzwi. Nie pytałam, skąd zna moje imię. – Pamiętaj tym razem, żeby koniecznie wypełnić swoją część umowy, zanim zaśniesz. Nie chciałbym zbyt szybko stracić obiecującej… współpracowniczki.
Nie odpowiedziałam. Jak najszybciej wróciłam do domu, wzięłam kąpiel, założyłam nowiutką spódniczkę, bluzkę tak prześwitującą, że w szkole nie mogłabym się w niej pokazać choćby na minutę, i zaczęłam pieczołowicie nakładać makijaż.
Domyślny Czytelnik, zwłaszcza, jeśli jest mężczyzną, może się w tej chwili zdziwić, dlaczego wkładałam tyle wysiłku w prezencję. Jeśli diabeł ze młyna – albo czym tam w końcu był nieznajomy – spełnił swoje zadanie, to przecież mój wygląd wcale nie miał znaczenia i powinnam mieć Krystiana na skinienie.
Na to ja odpowiadam: my to naprawdę robimy dla siebie!
Wysłałam do Krystiana SMS-a. Pozostało czekać.
W jednej sprawie muszę oddać sprawiedliwość tej wrednej zołzie Angie – ma świetny gust do facetów. Nawet moja mama widząc wysokiego blondyna, który zajechał przed dom porszakiem (nie najnowszym, co prawda, i kupionym mu przez dzianych rodziców, ale umówmy się: porsche to porsche) wydawała się pod wrażeniem.
Przyznam, drogi Czytelniku, że obawiałam się, że cała ta manipulacja rzeczywistością okaże się bujdą i zapraszając Krystiana do domu, tylko zrobię z siebie kretynkę. Jeszcze bardziej obawiałam się, że chłopak pod wpływem diablej magii będzie się zachowywał jak naćpany, opętany albo, co gorsza, otumaniony.
Nic bardziej mylnego.
Krystian nie tylko sprawiał wrażenie, jakby spędzanie wieczoru ze mną było dla niego najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Oprócz tego okazał się nietragicznym towarzystwem. Prawie przekonująco udawał zainteresowanie moimi rysunkami i kolekcją albumów, i tylko ze dwa razy przyłapałam go na gapieniu mi się w dekolt, i na uda. Co prawda nie zwracałam na to jakiejś specjalnej uwagi – przede wszystkim czekałam na okazję do wprowadzenia w życie drugiej części planu.
Nadarzyła się ona wkrótce potem, jak za moją matką zamknęły się drzwi i zostaliśmy sami. Usłyszałam z jego kieszeni pobrzękiwanie telefonu. Potem jeszcze raz. I jeszcze. I znowu.
Pewnie to była moja wyobraźnia, ale mogłabym wtedy przysiąc, że za każdym razem pobrzmiewała w nich rosnąca furia!
Wreszcie padłam na wznak na łóżku, przyciągnęłam Krystiana do siebie i gdy był zajęty obsypywaniem pocałunkami moich obojczyków, zwinnym ruchem wyłuskałam telefon z jego kieszeni. Albo nie zauważył, albo było mu doskonale wszystko jedno.
Uśmiechałam się do siebie, czytając serię rzucanych w bezsilnej frustracji gróźb i przekleństw.
A potem pchnęłam Krystiana w dół, zdarłam z niego koszulkę i wysłałam do Angie serię jego zdjęć z moimi stopami na twarzy i piersi. Zadowolona z siebie jak nigdy, wyłączyłam komórkę i cisnęłam gdzieś w kąt.
O tym, jak spędziliśmy resztę wieczora i sporą część nocy nie będę się długo rozpisywać, bo chciałabym, drogi Czytelniku, żeby to był kawałek porządnej literatury, a nie jakieś softporno z Wattpada. Dość ci wiedzieć, że trochę dałam się ponieść i po wszystkim Krystian chrapał w najlepsze, a ja, wyślizgnąwszy się z jego objęć, podeszłam do okna, żeby cokolwiek wywietrzyć pokój, bo się absolutnie wytrzymać nie dało.
Z trudem powstrzymałam się od krzyku.
Bestia była dokładnie tam, gdzie ostatnio. Stojąc na tylnych łapach i pod światło łudząco przypominała człowieka, ale wiedziałam, że się nie mylę.
No tak, kretynko – skarciłam się w myślach. Jedną jedyną rzecz miałaś do zrobienia, a zamiast tego kotłujesz się w pościeli z pierwszym lepszym blondynem.
Pospiesznie wciągnęłam majtki i bluzkę, i stąpając tak lekko, jak tylko potrafiłam, wykradłam się z pokoju. Modliłam się w duchu, żeby Baciar był gdzieś w pobliżu, ale szybko przestałam, bo nie byłam pewna, czy dziewczynie, która dwukrotnie – raz przypadkowo, a raz w pełni świadomie, i do tego wiedziona czystą złośliwością – zawarła kontrakt z diabłem, modlitwa może jeszcze w czymkolwiek pomóc.
– Baciar, kici, kici – zaczęłam nawoływać, nalawszy mleka do miseczki.
Baciara – świeć Panie nad jego duszą, której nigdy nie miał, bo nie dość, że był kotem, to co gorsza rudym jak lis – wzięłam do siebie po śmierci babci, już dobrych kilka lat temu, jakoś pod koniec gimnazjum. Pokochałam od razu jak swojego. Zwierzak, zgodnie z imieniem, łobuzował nieustannie jak opętany. Jeśli akurat nie przewracał doniczek, niczego nie demolował ani nie rozdrapywał, to tylko dlatego, że wymknął się, wykorzystując uchylone na kilkanaście milisekund drzwi lub okno.
Czułam, jak strach zaciska kosmatą łapę na moich trzewiach. A co, jeśli Baciar gdzieś się znowu ugania za marcującymi kotkami? Był, co prawda, dopiero luty, ale przecież globalne ocieplenie atakuje coraz wścieklej. Niczego nie mogłam wykluczyć.
Obeszłam całe piętro i parter, nigdzie nie widząc, ani nie słysząc pupila.
Zawahałam się przed wyjściem na zewnątrz, ale przecież nie mogłam biernie czekać na atak bestii.
Monstrum zbliżało się wolnym, jakby nonszalanckim krokiem, chlastając przy tym szpetnym jęzorem. Przełknęłam ślinę, przypominając sobie dotyk piekielnego ozora na brzuchu. Starałam się nie patrzeć w jego stronę, jakby to miało je powstrzymać od ataku.
– Kici, kici – nawoływałam, zaglądając między tuje z miseczką w ręku. Globalne ocieplenie musiało akurat mieć słabszy dzień, bo bose stopy błyskawicznie przemarzły mi do kości. Nie chciałam jednak wracać po buty, bo wiedziałam, że nie będę miała na tyle odwagi, żeby drugi raz wyjść na dwór.
Wreszcie coś miękkiego i ciepłego otarło się o moje kostki. Westchnęłam z ulgą
– Tu jesteś, Baciarku – szepnęłam czule. Po czym podniosłam go za skórę na karku i kilkoma ciosami miski rozwaliłam mu łeb.
Gdybym znalazła go przejechanego albo gdyby padł ofiarą jastrzębia, pewnie płakałabym długo i szczerze. Ale w tamtej chwili nie miałam czasu na sentymenty – musiałam przed powrotem matki pozbyć się truchła i, co ważniejsze, faceta z pokoju.
Część trzecia, w której autorka wreszcie cieszy się życiem, tak jak od bardzo dawna powinna
Co było potem, drogi Czytelniku? Cóż, potem było bardzo wesoło.
Angie wpadła w szał, gdy następnego dnia rano przekonała się, do kogo należą nieziemsko zgrabne stópki ze zdjęć. Przyszła na lekcje spóźniona o prawie dwie godziny i gdy zołzy ze stada doniosły, że Krystian podwiózł do szkoły mnie zamiast jej, wyładowała swoją złość na porszaku. Krystian nawet nie podniósł głosu, spojrzał na nią tylko jak na robala, jakby nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek mieli ze sobą cokolwiek wspólnego. Kilka dni później na adres Angie przyszło groźnie brzmiące wezwanie zapłaty – ojciec Krystiana to wzięty prawnik i wie, jak się załatwia takie rzeczy. Od tamtej pory miałam z nią spokój, jeśli nie liczyć rzucanych ukradkiem, sztyletujących spojrzeń.
A co ze mną? Ja znalazłam się w niezwykle trudnym położeniu.
Bo widzisz, drogi czytelniku, nagle miałam na karku faceta, który w oczywisty sposób nie podzielał mojej wysokiej wrażliwości i ogólnie odstawał ode mnie poziomem o co najmniej dwie klasy rozgrywkowe.
Z drugiej jednak strony, Krystian był całkiem urodziwy, dziany, a dzięki demonicznym modyfikacjom rzeczywistości, oddany i posłuszny jak profesjonalnie wyszkolony pies. Powiedziałam więc sobie, że, jak pisał poeta Horacy, „carpe diem” i, jak pisała moja ukochana Yoru Somino, „skoro już zjadłaś truciznę, równie dobrze możesz wylizać talerz”. Wstyd przyznać, ale za każdym razem, gdy zostawaliśmy sami, coraz bardziej utwierdzałam się we wniosku, że faceci zwyczajnie nie zostali stworzeni do podzielania naszej wrażliwości i zamiast ich za to winić, lepiej znajdywać im takie zastosowania, do których się nadają.
I pewnie w tym momencie ta historia skończyłaby się wytłuszczonym i wyśrodkowanym „żyli długo i szczęśliwie”, gdyby nie przeklęta matura.
Kto w ogóle wymyślił, żeby wymaganiem do podjęcia studiów artystycznych było zdanie egzaminów z angielskiego i matematyki? Przyznasz z pewnością, drogi Czytelniku, że to poroniony pomysł. Polski – no, to mogę zrozumieć. Artysta musi znać kod kulturowy, w którym operuje, choć, jeśli mam być szczera, w dobie kultury globalnej nawet to wymaganie wydaje mi się cokolwiek anachroniczne.
Niestety, jakieś wąsate grubasy z Warszawy wymyśliły to tak, a nie inaczej i mnie, artystce na razie raczej mało znanej, pozostawało się podporządkować.
No i właśnie z tym podporządkowaniem nagle zrobił się problem.
– Pani Kuraś jest bardzo zmartwiona. Przyznam, że ja też – powiedziała do mnie mama, po krótkim telefonie z nauczycielką. – Wiesz, córuś, że nie lubię mówić ci, co masz robić. A już na pewno nie zamierzam ci zabraniać spędzania czasu z Krystianem. Jesteś przecież dorosła. Ale chyba sama rozumiesz, że jak tak dalej pójdzie, to wymarzone studia przejdą ci koło nosa.
Cóż, musiałam przyznać jej rację. Mogłam, oczywiście, liczyć, że uda mi się na farcie przeskoczyć trzydzieści procent. Nawet żałosny wynik nie był problemem, o ile moje portfolio przekonałoby komisję – a ufałam w swój talent na tyle, żeby nie mieć wątpliwości, że tak właśnie będzie.
Niestety, sprawy potoczyły się tak, że zołza matematyczka się uparła, że mnie do egzaminu nawet nie dopuści.
Przez kilka dni zastanawiałam się nad najlepszym wyjściem z sytuacji, aż wreszcie podjęłam jedyną słuszną decyzję.
Cała drżałam, skradając się na ścieżce do nawiedzonego młyna. Czym innym było zawierać kontrakt z diabłem, gdy moja głowa buzowała emocjami, a czym innym z pełną premedytacją.
Długo czekałam, zanim demon się objawił.
– Dawno cię tu nie było, dziecko – stwierdził, kładąc mi obie dłonie na policzkach, jakby zamierzał mnie pocałować. Odruchowo cofnęłam się o krok, ale diabeł tylko się uśmiechnął.
W kilku słowach wyjaśniłam, że jego pomoc będzie niezbędna w dostaniu się na wymarzone studia.
– Oczywiście, mogę to zrobić. Ale chyba rozumiesz, że tym razem nie wywiniesz się kotkiem albo rybką. Tak, chodzi o życie człowieka – wyjaśnił, widząc moje pytające spojrzenie.
Łzy napłynęły mi do oczu. Idąc tam, obawiałam się, że właśnie coś takiego usłyszę. Słabym głosem poprosiłam o wyjaśnienia – przecież spełnienie mojej prośby nie mogło być trudniejsze, niż sprawienie, żeby Krystian się we mnie bez pamięci zadurzył.
Diabeł zaśmiał się donośnie i upiornie. Ciarki przeszły mnie od tego śmiechu. To wtedy tak naprawdę po raz pierwszy poczułam, że mam do czynienia z doszczętnie złą istotą.
– Wręcz przeciwnie, dziecko. Tego twojego pięknisia wystarczyło lekko popchnąć. – Wykonał gest, jakby kogoś szturchał małym palcem. – Jeśli mam być całkiem szczery, to trochę zmarnowałaś życie swojego kotka. Niewykluczone, że wystarczyło w strategicznym momencie zarzucić Krystianowi ręce na szyję.
Tak właśnie powiedział, drogi Czytelniku. Nie zmyślam!
– Tutaj sprawa jest bardziej skomplikowana – kontynuował diabeł. – Musiałbym najpierw wtłoczyć do twojej ślicznej główki wiedzę, której tam nie ma, a potem jeszcze zmanipulować komisję.
Nieco bezczelna była ta uwaga z jego strony, bo oczywiście moje portfolio broniło się samo, czego musiał być świadomy, bo przecież wiedział o różnych rzeczach, o których mu nigdy nie mówiłam. Nie wyprowadziłam go z błędu tylko dlatego, że wszystkie myśli zaprzątała mi okropna cena, której żądał.
Odwróciłam się na pięcie, chcąc jak najszybciej opuścić straszne miejsce. Ludzkie życie w zamian za maturę i, raczej niepotrzebną, manipulację komisją?
Nie.
Tak po prostu – nie.
Diabeł zatrzymał mnie, chwytając za ramię.
– Zaczekaj, dziecko. Zdążyłem cię polubić, więc coś ci jeszcze powiem. Kilka domów od ciebie mieszka schorowana staruszka.
Wiedziałam, o kim mówi. Chodziło o moją dawną nauczycielkę, panią Maję. Od dawna walczyła z ciężką chorobą.
– Jej już wiele nie zostało. Zaufaj mi, potrafię to wyczuć. Właściwie to zaoszczędziłabyś staruszce cierpienia.
Zesztywniałam. Myśl o tym, co sugerował diabeł, napawała mnie autentycznym przerażeniem.
– Chodź tu – szepnął mi do ucha. – Pokażę ci.
Potem chyba mnie ciasno objął, a oczy zasłonił dłonią.
Chyba. Pewności nie mam, bo w tej samej sekundzie znalazłam w nieznanym mi zatęchłym, ciemnym pomieszczeniu. Rozejrzałam się. Ściany zdobiło z tuzin obrazków przedstawiających Maryję i innych świętych, podłogę od wieków nieodkurzany dywan. Ze sprzętów były jedynie prastara trzydrzwiowa szafa i łóżko. Pościel, niewymienianą chyba od wojny, szpeciło tyle plam, że jedynie z trudem mogłam rozpoznać kolor.
Po chwili drzwi się uchyliły i zobaczyłam za nimi staruszkę opierającą się o balkonik. Szła zgięta wpół, a tłuste, siwe włosy opadały jak strąki fasoli, więc nie od razu zobaczyłam jej twarz. Ale poznałam ją, gdy tylko na moment podniosła wzrok.
– Pani Maju? Może pomóc? – powiedziałam, doskakując do niej odruchowo.
Jęknęłam, gdy moja ręka prześlizgnęła się przez ramię staruszki, jakby w ogóle jej tam nie było. Ona, jakby w ogóle mnie nie zauważyła, uparcie dreptała w stronę łóżka.
Nigdy wcześniej ani później nie widziałam tak strasznego wysiłku.
Z każdym krokiem pani Maja przemieszczała się najwyżej o pół centymetra. Dyszała jak lokomotywa, a całe jej ciało trzęsło się, jakby nie była kobietą zwyczajnie chcącą przejść kilka metrów, a strongmanem zaprzężonym do tira, i to takiego z zaciągniętym hamulcem.
Jakiś metr od łóżka staruszka upadła na podłogę. Wydała z siebie tylko ciche stęknięcie, ale w gasnących oczach widziałam, jak bardzo cierpi. Próbowałam ją podnieść, ale moje ręce chwytały jedynie próżnię, jakby albo mnie, albo jej wcale tam nie było. Nie mogłam staruszce pomóc, i serce krwawiło mi od tej bezsilności, drogi Czytelniku!
Po zdającej się trwać wieczność chwili, pani Maja z trudem dźwignęła się do siadu. A potem zaniosła się kaszlem. Napad trwał i trwał. Staruszka świszczała jak czajnik, rzężała jak ciągnik i szczekała jak pies, a ja za każdym razem miałam wrażenie, że jej żebra nie mogą tego wytrzymać. Krople plwociny, flegmy i krwi barwiły dywan.
– Pani Maju? – pochlipywałam, kucając przy niej. – Pani Maju, wszystko w porządku?
Nigdy wcześniej nic tak mną nie wstrząsnęło. Czy naprawdę tak wygląda starość, czy to diabeł próbował mącić mi w głowie?
Staruszka nie słyszała moich pytań. Prawdopodobnie nie dotarłyby do niej, nawet gdyby to nie była wizja, translokacja, czy jakiś inny rodzaj piekielnej magii – dźwięki jej kaszlu skutecznie maskowały wszystkie pozostałe.
– Okej, zrobię to! – zawołałam, nie mogąc dłużej znieść tego widoku.
W jednej sekundzie znalazłam się znowu we młynie. Wyrwałam się z objęć demona i wybiegłam, ani razu nie patrząc wstecz.
Kilka godzin później, obgryzając paznokcie, wyglądałam przez okno sypialni. Bestia odgrywająca rolę piekielnego egzekutora stała w swoim zwyczajnym miejscu i wbijała we mnie ponaglające spojrzenie wytrzeszczonych ślepi.
Gdy wreszcie zgasły latarnie i ulicę oświetlał jedynie nikły blask księżyca, wyślizgnęłam się z domu, ubrana w czarny dres. W jego przedniej kieszeni spoczywał stary scyzoryk. Tak, drogi Czytelniku, zamierzałam poderżnąć starszej pani gardło. Teraz, po czasie, zdaję sobie sprawę, jak to o mnie świadczy. Wtedy zastanawiałam się tylko nad tym, jak dobrać oręż, żeby w razie czego policja nie mogła go połączyć ze mną.
Musisz myśleć, że jestem okropną osobą. Powiem tak: czytaj do końca.
Nie biegłam, żeby nawet przypadkiem nie zwrócić na siebie uwagi kogoś, kto mógłby akurat wyjrzeć przez okno, a jednak szłam szybko, bo kilka kroków za plecami słyszałam dyszenie zniecierpliwionej bestii.
Drżałam na całym ciele, skradając się przez zaniedbany ogród na tyłach domu pani Mai. Wydawało mi się, że z każdego przerośniętego krzaka patrzy na mnie para ciekawskich oczu. Przygryzłam wargi, uważnie analizując budynek. Jedyne otwarte okno znajdowało się na piętrze. Wspinaczka po prehistorycznej rynnie nie wydawała mi się najlepszym pomysłem, ale nie chciałam też wybijać szyby, tym samym zostawiając oczywiste ślady dla stróżów prawa.
Bez wielkiej nadziei nacisnęłam klamkę tylnych drzwi domu. Z trudem zdusiłam okrzyk – ustąpiła!
Powiesz, Czytelniku, że to nieprawdopodobny wręcz fart. Wtedy, trzęsąc się z nerwów, nie zastanawiałam się nad tym. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, prawda? Później jednak myślałam o tym bardzo długo. Wszystko poszło aż zbyt łatwo. Otwarte drzwi. Nikogo w domu oprócz właścicielki, choć przecież dzieci często składały jej kilkudniowe wizyty. Jedna z poduszek leżąca nie pod głową staruszki, a obok, jakby na mnie czekała. I sama pani Maja pogrążona w tak głębokim śnie, że nawet nie drgnęła, gdy z bezgłośnymi przeprosinami na ustach zatkałam jej usta i nos. Nożyka nawet nie musiałam wyciągać z kieszeni.
Czy to faktycznie był łut szczęścia, czy raczej diabeł pomagał mi w tym zabójstwie swoją mocą, jak diler, który pierwszą działkę daje za darmo?
Cóż, mogłam zapytać. Teraz już raczej nie będę miała okazji.
Część czwarta, w której jest dużo kresek
Jeśli nawet po ofierze złożonej ze starej nauczycielki miałam jakieś wyrzuty sumienia, to szybko minęły. Do pogrzebu pani Mai udało mi się samą siebie przekonać, że to, co zrobiłam, było właściwie aktem litości, a znudzone miny jej rodziny utwierdziły mnie w tym przekonaniu.
Mimo tego, po takich przeżyciach, co zrozumiałe, zupełnie nie miałam głowy przygotowywać się ani do matury, ani tym bardziej do egzaminów wstępnych. Pozostawało mi liczyć na to, że diabelskie moce po raz kolejny okażą się niezawodne.
Muszę przyznać, że gdy siadłam przed arkuszem egzaminacyjnym, trzęsłam się z nerwów. Nie czułam żadnego nagłego przypływu wiedzy ani diabelskiego natchnienia. Nie miałam wrażenia, jakby ktoś stał za mną, szeptał do ucha odpowiedzi, albo prowadził pióro. Nic z tych rzeczy – napisałam, co napisałam i już.
– No nie płacz, słońce – szeptał Krystian, gładząc mnie po włosach. – Na pewno zdałaś, jesteś przecież bystra, jak mało kto. A jeśli nawet nie, to świat się nie kończy na maturze. Podejdziesz najwyżej za rok.
Prychnęłam. Oczywiście, dla niego wszystko było takie proste. Nie teraz, to za rok. Może gdyby wtedy Krystian potrafił okazać potrzebne współczucie, sprawy nie potoczyłyby się tak źle.
Jego jednak stać było tylko na pomachanie mi przed twarzą woreczkiem białego proszku.
– Co to ma być?! – opieprzyłam go. – Prosiłam, żebyś rzucił to cholerstwo, a już na pewno masz go nie przynosić do mojego domu!
– Słonko, wiem, że jesteś sceptyczna wobec dragów, ale naprawdę, powinnaś spróbować. Zaufaj mi, to pomoże. Chyba nie chcesz być do lipca takim kłębkiem nerwów?
No i co tu dużo pisać, drogi Czytelniku – zaufałam, spróbowałam i pomogło, i nie byłam już kłębkiem nerwów. Kłębkiem czego się stałam – sama nie wiem. Dość powiedzieć, że z kolejnych tygodni niewiele pamiętam. Jak pisała wspaniała Emily Dickinson, „za każdym razem, gdy zrobisz coś po raz pierwszy, wypuszczasz małego demona”. Mała kreseczka wciągnięta z lusterka pomogła odsunąć lęki, więc szybko biały węgorz zaczął mnie odwiedzać regularnie.
Koniec końców oboje dostaliśmy się tam, gdzie chcieliśmy. Widząc swoje nazwisko na liście kwalifikacyjnej, aż się rozpłakałam.
Sukces świętowaliśmy nad morzem. Tak, wiem, opalenizna gotce nie pasuje, ale po pierwsze, od czego jest puder, a po drugie… cóż, i tak większość czasu spędzaliśmy w pokoju. Nie wchodząc w szczegóły, było dużo kotłowania i dużo kresek.
A po powrocie wjechały jeszcze dwie kreski. Tam, gdzie zupełnie nie chciałam ich zobaczyć.
Z wrażenia upuściłam test na posadzkę. Nie chciałam wierzyć, że to naprawdę się dzieje. Ciąża, przed samymi studiami? Jeszcze z tym ćpunem, który wykorzystując moje lęki, wciągnął mnie w swój nałóg?
Nie. Na pewno nie – pomyślałam sobie.
Bez zastanowienia pobiegłam do młyna.
Tym razem diabeł siedział na beczce, niedbale oparty o ścianę, jakby na mnie czekał. Jak zwykle na jego eleganckim ubraniu nie osiadła nawet jedna drobinka wszechobecnego kurzu. Podeszłam powoli, międląc w dłoniach torebkę.
Może to pamięć mnie myli, ale chyba od razu czułam, czego zamierza zażądać piekielny handlarz.
Poprosił, bym usiadła mu na kolanach. Zrobiłam to i łamiącym się głosem wyjaśniłam sytuację.
– To nie może się tak skończyć. Nie teraz i nie z nim.
– Już, już, dziecko – szepnął mi do ucha, uspokajająco gładząc po włosach. Robił to dokładnie jak tata, kiedy jeszcze żył. – Wszystko jest do załatwienia, przecież już o tym wiesz.
Gdy wyjawił cenę, nic nie powiedziałam, tylko ukryłam twarz w rękach. Demon westchnął ciężko.
– Musisz wiedzieć, że góra szczególnie nie lubi, gdy mieszamy się do czegoś takiego. Nie mogę ci odpuścić…
Uciszyłam go gestem dłoni.
– Nie o to chodzi. Właściwie to przecież sam sobie jest winien. Tylko zupełnie nie wiem, jak miałabym to zrobić… On jest ode mnie trzy razy silniejszy, a nawet gdybym zdołała go udusić poduszką, jak panią Maję, to ani jego rodzice, ani tym bardziej policja nie kupią śmierci we śnie w przypadku osiemnastoletniego chłopaka.
Spojrzałam prosząco w ciemne oczy diabła.
– Może masz jakieś sugestie? – zapytałam cicho.
Demon, a jakże, miał sporo świetnych pomysłów.
Krystian zdziwił się, że go odwiedziłam – zazwyczaj to on wpadał do mnie. Jego zaskoczenie jeszcze wzrosło, gdy uparłam się wracać przed dziesiątą. Co odczuł, gdy chwilę później dostał SMS-a nakazującego mu natychmiast przyjechać do mojego domu, nie wiem. Może się wściekł, że wydziwiam – sama bym się wściekła. A może jednak ucieszył się, że wieczór nie pójdzie na marne. Ostatecznie, gdy dziewczyna napisze, że jest sama w domu, psim obowiązkiem faceta jest przylecieć z językiem na brodzie – taką mądrość przynajmniej głoszą internetowe memy, i chyba akurat w tym wypadku można im wierzyć.
Wtedy nie zastanawiałam się nad tym specjalnie. Stałam przy oknie, przyglądając się piekielnej bestii, która swoim zwyczajem sterczała na chodniku, nieruchoma, jeśli nie liczyć chlastania biczowatego języka. Bałam się, że jeśli choćby mrugnę, potwór magicznym sposobem znajdzie się tuż obok i znów będę musiała słuchać ogłuszającego dyszenia.
Jeszcze większym przerażeniem napawała mnie myśl, że za chwilę kątem oka zobaczę nadjeżdżające niebieskie porsche. Co, jeśli pomysł diabła zawiedzie? W ramach planu „B” przygotowałam nóż kuchenny, ale czułam, że w razie czego zabraknie mi odwagi, żeby go użyć.
Minuty zdawały się ciągnąć jak dekady. Obserwowanie bestii i ulicy jednocześnie stanowiło nie lada wyzwanie. Mimowolnie zaczęłam obgryzać niedawno zrobione paznokcie. Potwór patrzył prosto na mnie i czułam, jak jego wzrok wypala ślady w mojej duszy.
Wreszcie bestia skłoniła się i zniknęła.
Z niewysłowioną ulgą padłam na łóżko i od razu zasnęłam.
Śmierć Krystiana odczułam jak nóż wbity prosto w serce. Do wyjścia z pokoju zmusiłam się dopiero w dzień jego pogrzebu. Owszem, nigdy nie był facetem na moim poziomie, ale z nikim innym nie spędziłam tylu pięknych chwil.
Nogi ugięły się pode mną na widok zamkniętej trumny. O obrażeniach, jakie odniósł Krystian, nawet nie chciałam słuchać – moja delikatna psychika z pewnością by tego nie zniosła. Z trudem zmusiłam się by podejść do katafalku i wyszeptać kilka słów.
Z rozmazanym tuszem złożyłam kondolencje na ręce jego rodziców.
– To moja wina – powiedziałam. – Gdybym go nie zapraszała do siebie o takiej późnej godzinie, nigdy nie doszłoby do tego wypadku.
Ojciec Krystiana nic nie powiedział, tylko objął mnie czule jak własną córkę.
Część piąta, której nie mam siły podsumować
Następnego dnia słuchałam swoich ukochanych albumów i rozmyślałam o przyszłości – a konkretnie, to przeglądałam zdjęcia potencjalnych następców Krystiana. Letni upał wlewał się do pokoju przez otwarte na oścież okno.
Z zadumy wyrwało mnie pukanie do drzwi. Zobaczyłam w nich moją mamę.
– Marta? Policja do ciebie.
Chwilę później stało nade mną dwóch funkcjonariuszy. Byłam tak przejęta, że nie od razu zorientowałam się, że wciąż mam w uszach słuchawki.
– Proszę nas zostawić. – Usłyszałam, gdy je w końcu zdjęłam.
– Ależ wykluczone! – zaprotestowała mama. – Marta sporo ostatnio przeszła i w ogóle nie wiem, po co ją panowie niepokoją.
Policjant spojrzał na nią, marszcząc brwi.
– Droga pani, córka jest już dorosła i absolutnie nie potrzebuje asysty rodzica. Proszę nas nie zmuszać, żebyśmy ją zabrali na komisariat.
Mama była wyraźnie niezadowolona, ale ostatecznie zostawiła mnie z funkcjonariuszami. Nie od razu zorientowałam się, czego chcą. Panowie przedstawili się, potwierdzili moje dane, a potem jeden z nich wyciągnął tablet i pokazał mi wideo.
– Zechce nam to pani wyjaśnić? – zapytał.
Zaniemówiłam.
Nagranie przedstawiało wyjątkowo zgrabną dziewczynę w krótkiej sukience i siateczkowych pończochach, która, dzierżąc jakieś narzędzie, wczołgała się pod stojące w garażu niebieskie porsche i dłuższą chwilę pod nim grzebała. Jej twarz pozostawała niewidoczna, ale nie było trudno się domyślić, kim jest.
– To nie ja – skłamałam. Czułam, że zaczynam się trząść. Jak mogłam być tak głupia – oczywiście, że ludzie pokroju rodziców Krystiana mieli w garażu kamerę!
Policjanci jak na komendę pokręcili głowami.
– W takim razie obawiam się, że będzie musiała pani pójść z nami.
Sekundę później dyndałam za oknem, kurczowo trzymając się parapetu. Sama do końca nie wiem, jak to się stało, więc nie proś, drogi Czytelniku, żebym wytłumaczyła ten nagły przypływ zwinności. Najprawdopodobniej zresztą wynikał on ze skoku adrenaliny, a nie z żadnej piekielnej magii.
Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze, ale i tak nie miałam odwagi spojrzeć w dół. Gdy policjant wychylił się, żeby spróbować mnie wciągnąć z powrotem, zwolniłam chwyt i, piszcząc, spadłam prosto na krzew tarniny. Poharatana cierniami skóra piekła jak diabli, ale nie pozwoliłam, żeby ból spowolnił moje ruchy – jak strzała pomknęłam na kolejne spotkanie z demonem.
– Diable! – zawołałam, gdy tylko znalazłam się w opuszczonym młynie. – Diable, nie mam czasu na zabawy, pokaż się w tej chwili!
– Gdzie ta gówniara się schowała? – Usłyszałam z zewnątrz niski głos. Czułam, że zaczyna ogarniać mnie panika. – Sprawdź tę ruderę!
Jęknęłam, słysząc to. Niewiele myśląc, zasunęłam prehistoryczny rygiel a potem, nie ufając mu, dodatkowo zablokowałam drzwi ławą. Dyszałam ciężko, bo mebel sporo ważył.
– No, dziecko. Tym razem to napytałaś sobie biedy, co?
Aż podskoczyłam, słysząc za plecami aksamitny głos demona. Popchnęłam go wściekle, ale nawet nie drgnął, jakby był zrobiony z kamienia.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi o kamerach?! – wrzasnęłam z wyrzutem. – Mówiłam, że nie chcę mieć policji na karku!
– Doradziłem ci, żebyś podcięła przewody hamulcowe, a nie, żebyś to zrobiła w domu Krystiana.
Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam. Nie miałam żadnej odpowiedzi na taką bezczelność.
Otrzeźwiło mnie dopiero walenie do drzwi.
– Wiem, że tam jesteś! – Rozległ się donośny głos policjanta. – Wyjdź z podniesionymi rękami, to się jeszcze nie musi źle skończyć!
– Musisz mi pomóc! – zaapelowałam do diabła. – Spraw, żeby oni o mnie zapomnieli. A najlepiej niech całkiem znikną, o!
Demon popatrzył mi prosto w oczy. Zobaczyłam na jego twarzy wyraz, jakiego nie było tam nigdy wcześniej. Rozbawienie? Pogardę?
– Niełatwa sprawa, dziecko. Oddasz za to życie matki? – zapytał.
Nagle zrobiło się piekielnie zimno. Przez moment nie mogłam zaczerpnąć powietrza.
– Żartujesz sobie? – oburzyłam się. – Proś o kogoś innego, kogokolwiek!
Za plecami usłyszałam huk. Policjant uderzał w drzwi barkiem.
– Obawiam się, że nie mogę tym razem zejść z ceny – mruknął diabeł, wciąż z tym pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Miałam go serdecznie dość.
– A to spierdalaj! Spierdalaj, słyszysz?! – wrzasnęłam wściekle.
Diabeł po raz kolejny spełnił moje życzenie. Zniknął, jakby nigdy go nie było. Zostałam całkiem sama. Zasłoniłam usta dłońmi i drżąc, wpatrywałam się w rytmicznie uderzane drzwi. Z każdym atakiem policjanta tumany wszechobecnego pyłu wzbijały się w powietrze.
Wreszcie moja blokada zawiodła. Funkcjonariusz w sekundę doskoczył do mnie i obalił na ziemię. Wykrzykiwał coś, ale wcale nie słuchałam.
– Okej, zrobię to – wyszeptałam ze łzami w oczach.
Nie rozległ się żaden dźwięk, nie było błysków magicznego światła, nikt nie wygłosił słów zaklęcia. Po prostu w jednej sekundzie policjant dociskał mnie do ziemi, a w drugiej kuliłam się na okurzonych deskach całkiem sama.
Pociągnęłam kolana pod brodę. Nie mogłam opanować płaczu.
Musiałam przed zaśnięciem zabić własną matkę.
Przez długie godziny na zmianę chlipałam na podłodze i nerwowo dreptałam w kółko. Jak mogłabym zrobić coś takiego? Musiałabym być całkowicie pozbawiona sumienia.
Próbowałam wzywać demona, licząc, że jeszcze uda się zmienić nasz układ. Diabeł jednak nie ukazał się moim oczom choćby na moment.
Ale gdy tylko słońce schowało się za horyzontem, pojawiło się coś innego.
Usłyszałam tuż za sobą ogłuszające dyszenie, a na karku poczułam obrzydliwy, chropowaty jęzor.
W tej samej sekundzie, wrzeszcząc jak opętana, wybiegłam z przeklętego młyna. Decyzja właściwie podjęła się sama.
Zakradłam się do kuchni, chwyciłam tasak i zaczaiłam się za tują – wiedziałam, że mama za chwilę będzie wychodzić do pracy.
Palce pobielały mi od kurczowego zaciskania na plastikowej rączce. Chciałabym powiedzieć, drogi Czytelniku, że sama wtedy nie wierzyłam w to, co zamierzałam zrobić, ale to byłaby nieprawda – bestia przycupnęła na podwórku, po drugiej stronie chodnika, i wbijała we mnie spojrzenie obrzydliwych, wytrzeszczonych ślepi. Rozwarta paszcza zdawała się czekać, żeby odgryźć mi głowę. Wiedziałam, że mam tylko jedno wyjście.
Wreszcie usłyszałam szczęk zamka i zobaczyłam plecy idącej do samochodu mamy. Skoczyłam w jej stronę jak kot.
Uspokoję Cię, drogi Czytelniku. Oczywiście, nie zrobiłam tego. Tak tylko sobie buduję napięcie. Nieźle, co? Nadawałabym się do tego całego pisania. Nie jest to gałąź sztuki tak ekspresyjna, jak rysunek, a jednak całkiem satysfakcjonująca. Szkoda, że nie zaczęłam wcześniej.
Ale, ale. Niepotrzebnie zbaczam z tematu.
Gdy zobaczyłam mamę, która od lat znosiła trudy samotnego rodzicielstwa, i która obciążona torbą z roboczym strojem szykowała się na kolejne osiem godzin harówki, coś we mnie pękło. Nóż sam wyślizgnął się z moich rąk w trawę, a ja z całej siły uściskałam rodzicielkę.
Gdy pytała, co się stało, skłamałam, że nic, i zapewniłam, że po prostu bardzo ją kocham.
I właśnie tak znalazłam się w obecnej sytuacji.
Nie spałam od sześciu dni.
Bestia nie odstępuje mnie nawet na krok, ale czeka cierpliwie, wierna przedstawionym przez diabła zasadom: na spłatę długu mam czas do zaśnięcia. Już wiem, że tego nie zrobię – miałam tysiąc okazji, by ponownie chwycić za nóż, a jednak coś mnie przed tym powstrzymuje.
Do chropowatego języka na karku zdążyłam się przyzwyczaić – prawie go nie zauważam. Tylko ten smród… Boże, ten odór!
Niedługo nie wytrzymam i zasnę – to pewne jak dwa razy dwa. Co wtedy? Monstrum mnie pożre czy porwie prosto do piekła? Nie mam pojęcia. Wciąż żywię nadzieję, że zadowoli się jedną kończyną, jak mafioso, który ucina dłużnikowi palec.
Coraz mi trudniej trzymać pióro, a głowa zdaje się ważyć więcej i więcej.
Mam jeszcze tyle do opisania, drogi Czytelniku… Przedwczoraj, na przykład, widziałam się z księdzem. Wcale mi nie pomógł, za to spotkanie przebiegło całkiem zabawnie. Ale o tym za chwilę, bo teraz naprawdę nie mam siły.
Część szósta, którą napiszę za moment, bo muszę minutkę odpocząć