- Opowiadanie: exedunder - Pierwszy stopień do nieba

Pierwszy stopień do nieba

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pierwszy stopień do nieba

 

Leżałem na podłodze. Odkąd zwaliłem się z kanapy – tak już zostałem. Jak długi, z wyciągniętymi nogami. Na wznak, głaszcząc podłogę z wyczuwalnym pod palcem truchłem piachu. Jak typowy nieudacznik, któremu życie pokazało środkowy palec, wpierdalając pod pociąg permanentnej melancholii. Do Licha… To nie tak, że czekałem już tylko na zderzenie z objawieniem iluminatora świetlnego – przecież nawet nie byłem na końcu tunelu.

Po prostu potrzebowałem przemyśleć parę spraw, a w widok świecznikowego żyrandolu – czy tam: żyrandola – położonego idealnie na środku sufitu, idealnie sprawdzał się w roli pomostu łączącego nieidealnego mnie z idealnym idiotyzmem złamanego serca. Jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało: otchłań mieściła się w tym samym miejscu, co cholerny żyrandol. Dlatego patrzyłem. To coś też patrzyło, gapiło, choć lepiej używać adekwatniejszych skojarzeń: lampiło, że żyrandoliło potrójnymi ślepiami energooszczędnych żarówek LED.  

Ona tam była, uśmiechała się do mnie, przyzywała – nie głosem, lecz wymowną ciszą. I znów chciałem trwać, ciągle od nowa, zatracać się w sobie w nieskończoność. Być blisko. By czerpać przyjemność za obopólną zgodą. Poczuć się… błogo. O, podłogo – jak miło, że w nery ciągniesz. 

No nic. Gdybym nie potrzebował wstać za potrzebą, pewnie bym tak zdechł z pragnienia. Jak dureń, ostatni w przedziale z wydartym z piersi biletem miesięcznym rogacz, odarty z godności przez tramwaj zwany – kurwa! – pożądaniem. Zawsze uważałem się za gościa w miarę rozgarniętego, może nie takiego, co potrafi bez problemu rozwiązać piekielne równanie różniczkowe, nie mniej, rozsądnego, racjonalnego – to na pewno. Dlaczego wobec tego rozważałem oddanie moczu pod siebie? Może dlatego, że do głosu doszedł mój pragmatyzm. W końcu, jak piec na jednym ogniu, to zawsze dwie pieczenie. Przecież, uryna to też woda.

No nic. Przewróciłem się na lewy bok, zgiąłem kolana, podciągając nogi do brody. Jeszcze zbierałem się w sobie – czy tam w garść – jednocześnie zagryzając pięść jak ostatnia mamałyga człowiek. Brakowało tylko żebym zaczął łkać.

Uświadomiłem sobie… ale to nie ważne. Musiałbym naprawdę solidnie napłakać, żeby cokolwiek się napić. Tym bardziej, że łzy, z tego, co mi wiadomo, to roztwór elektrolitów z domieszką zwykłej soli kuchennej. Tylko ta jedna wada mogła okazać się gwoździem do trumny albo raczej wywołać niepodobne do niczego wcześniej sprzężenie zwrotne. Powłoka cielesna zareagowałby słusznie i adekwatnie do okoliczności, a ja musiałbym wówczas wstać lub napić się…

Nie no – no nic. W końcu przewróciłem się na bok drugi, potem usiadłem z założonymi rękami. Kiwałem się. Prawie jak sam Judasz lub jego naśladowca – ten czy inny wariat Iskariota, postępujący zgodnie ze sztuką zrzucania okowów bezpieczeństwa Houdini. To w przód, to w tył, potem jeszcze na ukos i, zdaje mi się, zdołałem policzyć jeszcze do pięciu albo do sześciu, zanim wystrzeliłem jak z procy, gnając na złamanie kulasów do łazienki.

Wycierając ręce o ręcznik usłyszałem pukanie do drzwi. Krótkie, lecz zdecydowane. Takie: „puk-puk” – bez charakterystycznej natarczywości rozchodzenia się dźwięku o trzeciej trzydzieści trzy nad ranem. Olałem to, przechodząc do kuchni, z palcem wetkniętym w szczelinę nosa. Jedną ręką eksplorowałem pokłady własnego obrzydlistwa jak górnik w kopalni Ruhry, a drugą zająłem się nalewaniem wody do czajnika jak hydraulik Archimedesa.

Puk-puk – i wtedy wybrzmiało głośniej.

Spojrzałem w kierunku drzwi wejściowych, nasłuchując kolejnego pukowego odgłosu, a wtedy… wybałuszyłem ślepia. Jak na złość – cisza absolutna. Nie pozostało mi nic innego, jak wzruszyć ramionami, zapalić gaz i skrzywić, ale nie jak zawsze – bez mrugnięcia trzecim okiem – tylko wyjątkowo ironicznie (cokolwiek to oznacza), wypluwając na potrzeby chwili niewiarygodnie lapidarną wiązankę pięknej piekielszczyzny. Dokładnie tak uczyniłem. Tyle że w odwrotnej kolejności, jak przystało na spokojnego furiata.

Miałem ochotę na herbatę. Czarna siekiera, z arszenikiem, bez cukru – taka, jak lubię. Mogłem poczekać. Gardło przepłukałem wcześniej zwykłą, uzdrowiskową wodą płynącą z kranu.

Otworzyłem szafkę, potem metalowe pudełko. Zajrzałem do jego środka.

– Ty kurw… – zakląłem pod nosem. – Akurat teraz?

Zdziwiłem się. I to bardzo. Nie po raz pierwszy w mym wiecznie długim życiu, jednak teraz zdziwienie przybrało formę egzystencjalnego braku dla wszechrzeczy.

To musiała być herbata. Ta konkretna. Nie zielona z pierdoloną trawą cytrynową, nie owocowa z pierdolonymi owocami leśnymi. Nie, do cholery, sok z buraka albo czegokolwiek innego – czerwonego, żółtego, białego. Nie! I jeszcze raz: nie!

Kuchenna półka uginała się od niezbędności i szczerzyła do mnie złośliwie, nie pozostawiając żadnych złudzeń. Może nawet… no tak – drwiła, albowiem było wszystko, co tylko dusza potępieńca mogłaby zapragnąć, włącznie z yerbą, której przecież nigdy nie piłem. Skąd zatem? W jaki sposób foliowa torebka z ambrozją znalazła swoje sardynkowe miejsce akurat między wódą a ogórkami kiszonymi i czerstwym chlebem. No tak… przecież to prezent dla niej.

Z chwili zamyślenia wyrwało mnie:

Puk-puk. Mocne, tubalne… wściekłe i zajadłe, jakby łupanie drewna kantem pięści. Co z kolei nasunęło mi myśl o sąsiedzie z parteru, który ma w zwyczaju właśnie tak prowadzić każdą konwersację, nawet wtedy, gdy bawi się z dzieciakami.

 – Idę – krzyknąłem.

Przeszedłem przez salon, zatrzymując się dopiero przy drzwiach.

– Zaraz. Ubieram się. – Spojrzałem w głąb mieszkania. To wcale nie taka rudera. Owszem, przechodzi – krótko mówiąc – kryzys wieku deweloperskiego, czasem zdarzy się, że coś odpadnie razem ze ścianą, albo z połową sufitu, albo – niefortunnie – rura pęknie, wentylacja nawali… No, można tak długo wymieniać – że chlew i burdel na wrotkach, i że szczur czasem przebiegnie po wypaczonej podłodze. No tak, ale szczerze mówiąc nie mam serca eksmitować na bruk całej rodziny. 

Chwyciłem za klamkę, szeroko otworzyłem drzwi.

– Dzień dobry – powiedział mężczyzna, z twarzy skórka zdjęta z Marilyna Mansona.

– Czy zastanawiał się pan, dlaczego na świecie jest tyle…

Trach!

Zatrzasnąłem drzwi.

No kurwa bez przesady. Co mnie interesuje teraz jakaś ontologia. Kobieto?! O rysach twarzy jak z najgorszej woskowej figury Marilyn Monroe.

Przekręciłem łucznik, tak aby mieć pewność, że obydwoje mogą mnie co najwyżej w klamkę pocałować. I jeszcze, dla nieświętego spokoju, przeciąłem ręką powietrze – wzdłuż i wrzesz, błogosławieństwem doprawiłem. A kto mi teraz zabroni?

– Apages – syknąłem, po czym zniesmaczony odwróciłem się na pięcie i powłóczyłem się do salonu.  

Usiadłem na kanapie, a właściwie wtopiłem się w jej tapicerowaną miękkość bytu. Obok miałem pilota od telewizora. Sięgnąłem po niego rozciągliwą ręką.

– A niech gra. Tylko cicho – stwierdziłem, naciskając guzik.

Teraz mogłem bez przeszkód. Wzrok ku górze. Spoglądać w otchłań. Ona tam była – jasna, zarazem mroczna. Ciemna, zarazem pełna pogody ducha, z kojącym przyrzeczeniem na ustach. Napierała na mnie. Pozbawiona osobliwości, a jednak czułem jej dotyk. Delikatny, anielski, zmysłowy. Kwadratowa przestrzeń pokoju zdawała się przylegać wobec mnie. Wobec? Tak, wobec wszystkiego, co dobre, wobec wszystkiego, co złe. Wydawała się przyzywać, kusić, mrugać i…

Puk-puk. 

–…pukać. Nie. Czy ktoś pukał?

No to teraz się doigrali.

W dupach się poprzewracało, co? Skurwesyny – macie tupet niepokoić jedynego osobnika w kamienicy, który ma…

– Głupiś!

Zostawiłeś wygrzmotywator z hakiem w legowisku. No przecież, kurwa, a mogło być inaczej? Jak to się mówi: „gdy się diabeł śpieszy, nic go już nie cieszy”. A wtedy zapomina o lucyfelarnym świecie. Trudno. Nie mam ostatnio do tego wszystkiego rogogłowy.

Na pstryczek palca pojawiłem się przed drzwiami – znowu tymi wejściowymi. Tym razem jednak byłem wkurwiony. Och, to dlatego chwyciłem za tłuczek do mięsa. Zawsze go trzymam w stojaku na parasole, obok pogrzebacza. Tłuczek, całkiem wymyślna rzecz – na tym planie egzystencji doskonale sprawdza się podczas masażu karku czy samych pleców. To, że czasem trzeba uczynić z tego narzędzie tortur, dobitnie świadczy jedynie o względności dzieła stworzenia.

I znów musiałem chwycić za klamkę, szeroko otworzyć drzwi. Teraz jednak zdębiałem. Nie po raz pierwszy w mym wiecznie długim życiu. Tak jakby… żywej duszy. Tylko przetarta wycieraczka, obskurna ściana korytarza niknącego w półmroku. Nic poza tym, absolutnie.

Tak tylko, dla pewności, przekroczyłem próg. Dla nieświętego spokoju rozejrzałem się dookoła. Tak tylko, ukradkiem. Przyszło mi na myśl kolejno: „pachnie”, „siarka”, „dom” i „wino”. Każdy emisariusz – nawet ten z godnością księcia – oddelegowany na ziemską prowincję ma przykazany pobyt w ściśle określonej domenie zła. Może zagnieździć się, jak większość, w ambasadzie Niosącego Światło i stamtąd wykonywać posługę albo też znaleźć chawirę na własne kopyto. Składa wówczas odpowiednie podanie o przydział lokum z wolnej woli, a wybór pieczętuje krwią lub zastrzega imieniem. Sprawa pozostaje do rozstrzygnięcia przez tronową administrację. Z reguły to tylko zwykła formalność, albowiem nie czeka się dłużej niż jedno niematerialne palenisko – tutaj to będzie, że godzinę. A nawet gdyby procedury trwały i trwały, jak to się zdarza, że u ludzi, to i tak warto.

Amatorzy otwartych przestrzeni zwykle wbijają w zaklęte drzewa wisielców. Podnieca ich kontakt z dziką naturą – przynajmmniej tak mówi Rokita, który często zaprasza mnie na roztaje, by gwizdać wiatrem. „Jest w tym pewna romantyczność” – tak mówi. Ja jednak wiem swoje: liczy się koncentracja źródła negatywnej energii, z której czerpiemy silę. Nie ważne zatem, gdzie, ale…

Nie widząc nikogo – a szczególności nikogo konkretnego, proszącego się o niewerbalny kontakt z prawem pięści – zszedłem na niższe piętro.

– O, witam sąsiada spod trzynastki. Kłaniam się. Dzień dobry. – Usłyszałem, zatrzymując się na ostatnim kamiennym schodku.  

– Dobry – burknąłem.

Starzec, łysy jak wykarczowana polana z brwiami jak przerzedzone krzaki stał przygarbiony trzymając się z jednej strony poręczy, z drugiej – wiaderka ze śmieciami, które równoważyło jego prawie pionową postawę. Uśmiechał się. A ja wiedziałem, że zostało mu raptem tydzień do zgonu.

Jego wzrok utkwił na mej prawicy.

– A cóż to?

– To? A widzi sąsiad, karaluchy po mieszkaniu ganiam i, tak z rozpędu…

– U mnie to samo – tyle że większe.

– Większe?

– No tak. – Pokiwał głową. – Pół ściany mi przeżarły na wylot.

– To szczury.

– Szczury też mam.

– I co one – nie gryzą?

– A skąd. Dobrze się chowają. Resztki z obiadu im zostawiam.

– Aha.  

Nerwowy skurcz twarzy dopadł mnie nagle, tak że musiałem kły na wierzch wystawić.

– I jak się mieszka, sąsiedzie? – Obrócił się ku mnie. – Nikt nie dokucza?

Złapałem się za nasadę nosa, po czym zsunąłem dłoń niżej i nastawiłem szczękę z cichym trzaskiem. Podszedłem bliżej.

– A wszystko gra. Jak to się mówi: bywało gorzej.

– Wcześniej gdzie mieszkał?

– Za granicą.

– O, gdzie?  

– W ciepłych krajach.

– Sąsiad nie jest zbyt rozmowny… To czemu do takiej nory?

Pstryknąłem mu przed nosem.

– O, niech sąsiad zobaczy. – Postawił wiaderko na posadzce. – Pióro znalazłem, przypomina pawie, ale jest srebrne. I pachnie, chyba migdałem.

Migdał… czyżby?

Wyciągnął z kieszeni spodni – faktycznie pióro mi podał.

– Cholera!  

– A panu co?

– A nic. Ten… zapach. To nie migdał, raczej cyjanek. Mogę zatrzymać?

– No tak. Mam jeszcze trzy takie same.

– Niech i tak będzie.

– Nie mogłem się powstrzymać. Leżały na ziemi, niedaleko, na skwerze. Sięgnąłem i wziąłem.

– Kiedy to było?

– A wczoraj. W życiu nie widziałem nic podobniejszego. Pod światło dasz, panie sąsiedzie, a błyszczy złotem. To źle? Dlaczego sąsiad się śmieje?

– Poprawiłeś mi humor starcze.

– Że co?

W oczy, w oczy głęboko spojrzałem. Dalej w dół – głęboko, głębiej, głąbiej.  

– Posłuchasz mnie. Wrócisz do mieszkania…

– A śmieci?

– To nie istotne.

– Tak, nie istotne. A – zawahał się – co mam robić w mieszkaniu?

O, wiele tu wspomnień masz. Ciemność. Z ciebie pożytku nie będzie. Jasność. W zamiarze duch nie splamiony.

– Spokojnie na dupie spoczniesz, przedtem jednak jedno piórko z ketchupem zjesz.

– Tak, zjem. Wpierdalał będę, aż lata ubędą.

– Drugie splamisz krwią własną, jak kaszankę pokroisz, cebuli dodasz, ze smakiem zjesz.

– Tak, zjem. Wpierdalał będę, aż lata przybędą.  

– Ostanie spalisz na popiół…

– Tak, zjem…

– Milcz! Głupcze. Ostatnie spalisz na popiół. Słuchaj, bo nie zamierzam powtarzać.

 – Tak, panie.

– Popiołem krąg nakreślisz. W nim zaśniesz.

– Uczynię to według zaleceń panie.

– A więc?

– Idę.

Tyle mogę zrobić. Jakieś trzy lata dodatkowo. W tym czasie zejdzie na manowce. Może. A jak nie, to trudno. Z wiaderkiem też trudno. Pstryknąłem na raz, dwa, trzy. Był problem, ale stała się światłość, co?

Postawiłem już pusty pojemnik na wycieraczce przy drzwiach.

Ty… Może jednak mnie… i nie wszystko stracone. Może być też, że zmyłka. Tak. To najprędzej.

Na cztery, pięć, sześć i siedem pojawiłem się w progu Trzynastki. Odłożyłem tłuczek na swoje miejsce i pognałem zaraz do kuchni, ponaglany wrzaskiem gwizdka.

Przy Pierwszej Wielkiej Sprzeczce o Prymat Instytucji Piekła nie było żadnej herbaty. I jakoś dało się przetrwać – oczywiście nie wszystkim i nie w jednym kawałku.

– Bobok!

Tak, twe imię wymawiam.

Na próżno, lecz nie z poczucia obowiązku, a żalu. Lubiłem drania, choć działał na nerwy. Nie było sprośniejszego figlarza.

Dureń ponad wszystko cenił dobrą herbatę, jego skaza słabości – pięta, przez którą wydłubał w amoku lewą powłokę niematerialnego dziedzictwa mózgu, wraz ze ślepiem na dokładkę. Potem przeszedł samego siebie, i to dosłownie. Całe krnąbrne jestestwo uzewnętrznił. Wyszło całe: najpierw wypustką – ślepiodołem, później czymkolwiek ze środka na zewnątrz, z prawej strony na lewą, tak jakby koszulę zdejmował. Dureń stał się wrażliwszy od tych najświętszych, anielskich. No i nie wytrzymał próżności, aż go rozerwało; Moment zapadał się w sobie, po czym moment natężał się w sobie. W końcu, no pękł.

A pierdolnęło wówczas hukiem trąb jerychońskich, tak że zatrzęsło w posadach cały grajdoł piekielny. Wtedy też zdecydowano o zakończeniu sporu. Wtedy też nauczyłem się nie złorzeczyć bez istotnego powodu – i, co ważniejsze, zaparzać czaj.

Sprawa wyglądała prosto: nie miałem herbaty, za to miałem wrzątek i… but obuty w nieskończoność przebytych dróg. Miałem też niepohamowaną ochotę oraz skarpetę. Co z tego, że przepoconą. Każdy diabeł wie: „zdarzy się dzień doprowadzony do ostateczności” – nieprzewidywalny w mierzalnych skutkach. Taki, co w zamyśle nawet samej, tfu, Omnipotencji, nie zmieści się w granicach kontrolowanej niesubordynacji. Mniejsza z tym. To Jego ego i Jego problem. Co wówczas uczynić? Ano – przyzwyczaić się.

Jak się nie ma, co się lubi…

Ma się czaj. Nawet się nie zastanawiałem – na pierwsze pstryknięcie ściągnąłem skarpety, czyniąc z nich odpowiedni użytek. Lewą zakręciłem w powietrzu nie raz, nie dwa – ile, konkretnie, to nie wiem, trudno powiedzieć. Na pewno nabrała konkretnej prędkości, jakieś kątowej czy odśrodkowej i „śuuur!” – rzuciłem na ścianę, gdzie przywarła śluzem trzymana.

Prawą wepchałem do zwykłego ceramicznego kubka z napisem „coffee”. Potem wrzątkiem zalałem i talerzykiem zakryłem. Gotowe. O drugim pstryknięciu również nie zapomniałem, wszak plugawy drań ze mnie – taki, jak przystało, i obrzydliwy – taki, jak trzeba, i dobrze, jak trzeba prawie przez Strzygę wychowany. Umyłem ręce.

Na trzy siedziałem na kanapie zanurzony w tapicerowaną miękkość bytu. I znowu w otchłań patrzyłem. Na jej kosmyk włosów anielskich.  

A gdyby tak… „na wieczne pokuszenie piekła spalać” – mówiła. Głos jej balsamem rozkoszy, tnące, kruszące nieprawość ostrze – jej język żyletki.

A gdyby tak… „na wieczne pokuszenie nieba spalać” – mówiłem. Oczy nasze – karzące nagrodą nie do zniesienia, więcej niźli łoże Madeja znaczące. Na ustach – nasze przyrzecze…

Puk-puk.

Poderwałem się.

– Kurwa mać! – ryknąłem.

A wściekłość przez mnie ogniem przemawiała – tfu! Dupa! – gorzała! Gotów byłem zetrzeć na proch każdy byt, rozszarpać, zmielić, wciągnąć go nozdrzem, gotów byłem gruchotać, miażdżyć, smarować jak dżem albo szpony zatopić, wbić kły – przeżuć i wysrać. Albo… nawet jeśli tam, za drzwiami, sam Czort. Per Szatan. Trudno. Już nie żyje.

Puk-puk.

I zaraza potem: puk-puk i kolejne. Przerwa, i znów: puk-puk i kolejne.

Wtedy się przygarbiłem, uszy jak bies nastroszyłem; kolejno: zmarszczyłem brwi, wargę przegryzłem, splunąłem. Podłoga zaskrzypiała, z bólu. Wtedy też się zorientowałem – to z szafy.

Spokojnie, bez nerw, zbliżyłem się do niej. Szafa jak szafa, zwykła – dwudrzwiowa, stała gdzie zawsze, w rogu przy oknie. Prosta, z litego drewna, bejca kasztan, człowiek w takiej ubrania trzyma.

– Kto tam? – spytałem głośno.

Szafa odpowiedziała cichym westchnieniem, a potem…:

 – Agrh!

…jakiś sapnięcie, odgłos zawodu, bliżej zwierzęciu – no, nie wiem.

Czasem zdarzy się – raczej to żadna nowość – dusza, zaklęta w mebel, jęczy, bo czuje złość. Może być tak, że wspomina za dużo, a wtedy skrzypi nienaoliwionym zawiasem – raczej czyni tak z bólu. Lata mijają i kwęka, tłucze się z wielkogabarytowej wnęki lub – przeciwnie –z małej szuflady. Dekady mijają, no i męczy się taki, farmazony marudzi, nie mogąc zaznać spokoju. Czasem zdarzy się, że przedrzeźni nowego właściciela dudnieniem. Zawsze jednak, po meblowemu odpowiada.

Chyba że to dusza trupa, co go żona kujnęła przy stole – za kibel zapchany. Dostał w tętnicę szyjną, złapał się, chciał zatrzymać krwawienie, ale to nie pomogło za wiele. Złapał więc za lapis lazuli obrus i padł, wylewając talerz niedoprawionej zupy.

Wystarczył jeden tylko podszept, co z ucha do serca trafił, a coś jej w mózgu zaskoczyło. Zaczęła dźgać – łącznie sześćdziesiąt dziewięć razy, jakby w ekstazie, jakby Irę wyznawała. No tak. Takie to praźródło upadku człowieka, jego grzech pierworodny. Takie to odwieczne prawo natury. No tak – i srak. Taka to… niekończąca się opowieść o zbrodni zamknięta w pętli. Historia przemocy domowej w krzywym zwierciadle ujęta, na tyle nielogiczna, by na pierwszych stronicach gazet brukowych, bez pardonu tłustym drukiem walić: „Spowiedź Krwawej Mary” i „Dobry mąż to poćwiartowany mąż w szafie” 

– Arg, arg, dor! – wybrzmiało z wnętrza, już całkiem znajomo. 

– Że poczta zaświatowa? Trzeba było tak od razu.

– Dor gra. A!  

– Mów zatem, tylko się streszczaj. Jestem zajęty.

– Ery ta mo, In eter uuu. Baka nor! Or me arg i arg i arg, arhg.

– Baka? – spytałem zaciekawiony.

– Du paka, ameno baka.

– Aha.

– Argh oter arg noter a, lux arg i arg i rag liber ate. 

– Aha.

– Długo tak będziesz mnie ignorować?

– Co? – odpowiedziałem, jednocześnie spojrzałem przez ramię.

– Arg aeterna…

Ki czort? Diabeł, upiór czy inny demon – nie znałem go. Choć pewnie zaraz poznam. Wyłożył się na mojej kanapie, na moim stole położył nogę i jak nicpoń głupio się uśmiechał, popijając mój czaj.

– Czego? – zapytałem grzecznie.

Byt przybrał postać mężczyzny, jednakże jego aparycja zdradzała więcej kobiecego wdzięku niż zniósłby przeciętny śmiertelnik. Lico miał szlachetne i gładkie jak jedwab, nieskalane najmniejszą skazą. Włosy – podkręcane, średniej długości, czarne jak smoła i równie niedorzecznie piękne.

– Dobrze wiesz. – Poderwał się nieznacznie, ułożył jedną nogę na drugą. Siorbnął jeszcze raz z kubka. – Całkiem niezłe.

– Nie potrzebuję niańki. Możesz im tak powiedzieć.

– Jednak…

– Słuchaj, pozwólcie mi działać po swojemu.

– Według swej woli czyniłeś – odpowiedział sucho, po czym odstawił kubek.

– Et cete rate arg i arg i arg…

Popatrzyłem na szafę, potem spojrzałem na niego i jeszcze raz na szafę, potem dodatkowo przerzuciłem wzrok na okno. Wzruszyłem ramionami, po czym zacząłem dłubać w nosie.

– Chcesz? – zapytałem drwiąco.

– Nie, dziękuję. Trzymam się zasad: przed przyjemnościami wpierw ubijam interes.

– Cóż – skrzywiłem się – twoja strata. Więc co proponujesz?

– Tysiąc dusz. Nie uważasz, że to i tak niewiele? A może wolisz… tłumaczyć się przed Radą Czworga? 

Nie chciałem stanąć przed majestatem Najwyższej Rady Tronowego Zgromadzenia. Żaden diabeł nie chciał – nawet sam Niosący Światło Oskarżyciel. Wszak po ustanowieniu aneksu do Konstytucji Piekielnej powołano organ dyscyplinujący niepokorność nieczystych bytów. Niby normalna rzecz – u pierzastych na podobnej zasadzie działa Jednochwalebny Trybunał Nieomylności – a jednak nikczemna w swej istocie procedura doprowadzała wszystkich do szału. O to, w każdym razie, toczyła się Druga Wielka Sprzeczka o Prymat Instytucji Piekła – nie ważne. W każdym razie stawiano takiego delikwenta w akt pomówienia, gdy coś mu udowodniono, wówczas kara stawała się niewyobrażalnie obrzydliwa i nieunikniona. Czytano takiemu, jedna po drugiej, wszystkie encykliki papieskie – oczywiście – do samego pożygu, i tak w kółko przez cały okres karencji, a gdy mimo to utrzymywał fason, wtedy… wówczas działa się rzecz najgorsza. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Wybierano najkrótszy wiersz, o tematyce dowolnej, wszak każde dzieło Stwórcy to tyle samo warte łajno. I to wystarczyło. Pamiętam jak mnie… nie ważne.

– Pięćset. Co powiesz na to? 

– Ha! Chcesz się jeszcze targować? Mam cię w garści. Wiem wystarczająco, będziesz popielnik garować w mamrze o zaostrzonej resocjalizacji, lirycznej. 

Zbliżyłem się do niego, przystanąwszy na krańcu kanapy. Wystawiłem otwartą dłoń.

– Sześćset?

– Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – odpowiedział znudzony. – Phi! Milczałeś, a to już jest zdrada. Poza tym… okazałeś słabość i to komu? Człowiekowi.

– Umowa stoi.

Na jeden wykonał salto w tył przez kanapę, na dwa przeczesał oburącz włosy, by w szybkim potrójnym piruecie obrócić się w moim kierunku. Na trzy długim susem stanął tuż przede mną.

– I co, jeszcze cztery do kompletu? – Uśmiechnął się chytrze, po czym energicznie przyklepał pakt demonus agrement.

 – Wiesz, że tyle nie mam na cyrografie.

– Zatem będziesz mi dłużny.

– Zatem będę ci dłużny.

***

Wiedziałem, że prędzej czy później do tego dojdzie – wszak musieli wysłać egzekutora, coby im sprawdził na czym sprawa stoi, a właściwie: co i jak wybadał, dlaczego koncept wprowadzenia kreta na tyły wroga pozostaje w perturbacji przyczynowo-skutkowej rozciągniętego odcinka czasowego lub – krótko mówiąc – pozostaje w dupie Szatana. Gdy funkcjonuje się w stadzie wrednych dziwolągów, mając nakreśloną z dołu optykę rozwiązywania problemów, należy przynajmniej raz na ziemski tydzień meldować się u zwierzchnika. Tak się składa, że jednak o tym zapomniałem, ale nie to jest najśmieszniejsze. O swoich porażkach najlepiej mówić w sposób zawoalowany, tym bardziej, że nie jest to zwykła hańba, a raczej osobista przyjemność, prowadząca do pierwszego stopnia do nieba… 

Dałem się podejść – po raz pierwszy w mym wiecznie długim życiu – to prawda. I tylko czysty przypadek zdecydował o tym, że przejrzałem na ślepia. Lepiej późno niż później. Prawda, Fortuniku?

Gdy zobaczyłem Serafinję w objęciach tamtego diabła, tam w parku, gdy sam werbowałem czarne, bezdomne koty na szpicle – zrozumiałem jej prawdziwe intencje. Tamtego dnia wszystko nabrało wreszcie sensu. To nie ja infiltrowałem zmaterializowaną Ambasadę Trójcy na ziemskim planie egzystencji, lecz to ona rozgrywała pozory. Jej działania zmierzały jasno do celu – chciała przerobić naszą placówkę na wywiadowczy konfesjonał… 

Po trupach do celu, prawda? Nawet gdybyś musiała zostać kolejną nierządnicą władającą piekłem. Mogłabyś, prawda?

Wiedz jednak, że oblubienice Niosącego Światło to najgorsze suki.

Chciałabyś, prawda? Oczywiście, że tak.

W Trzeciej Wielkiej Sprzeczce o Prymat Instytucji Piekła wytłukły się niemal wszystkie. Od tamtej pory ladacznic jednak przybyło – czekamy wobec tego tylko na ciebie. Chętnie bym zobaczył Dziesiątą. Dobrej zabawy nigdy za wiele.

Wystarczy. Było minęło. To już dla mnie nic nie znaczy. Pora więc unieść dupę i wziąć się do roboty. Cholera! Zanim przyślą bardziej rozgarniętego diabła, a nie tylko chciwego.

– Raaaz – zaintonowałem.

Choć brakowało już sił – nie miałem czasu do stracenia. Stałem się czysty, piękny, feromonem pachnący. 

 – Dwwwa.

Sex, elegancja, potęga.

Stałem ubrany w najdroższy włoski garnitur.

– Trzy.

Stałem przed drzwiami z teczką, gotowy do wyjścia, a wtedy:

Puk-puk.

Otworzyłem.

– To ty.  

– Ja.

– Znalazłaś mnie.

– Tak.

– Po co tu?

– Kocham!

 

 

Koniec

Komentarze

Hmm, ciekawe. Nie będę kłamał, trochę ciężko się czytało. Mogło być trochę krótsze, mam wrażenie, że kilka miejsc jest przegadanych. Przekleństwa w pierwszej części opowiadania są jakby na siłę – potem już albo jest ich mniej, albo się przywyczaiłem. Co do języka to myślę, że ktoś bardziej doświadczony niż ja się wypowie.

Sam pomysł ciekawy, zakończenie tym bardziej. Jest trochę humoru, jest tajemniczość. Ogólnie mi się podobało. Powodzenia w konkursie!

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

 

Hej, MichaelBullfinch

 

No, faktycznie – w pewnych miejscach jest przegadane, to prawda. Przyznaję się. Zwłaszcza w jednym miejscu.

Jednak będę obstawał przy swojej racji, jakoby tym razem to nie brak kompetencji, a raczej echo neurotycznego stanu rozchwiania emocjonalnego. Taki ładny eufemizm mi wyszedł.

A jeśli chodzi o wulgaryzmy – myślę, że powinno być ich jeszcze więcej. Wszak diabeł to nie szewc – i klnie jednak bardziej ^-^

Nowa Fantastyka