- Opowiadanie: beeeecki - Postfeudalizm

Postfeudalizm

Tekst kon­kur­so­wy, wstrzą­śnię­ty, nie­be­to­wa­ny. Pro­szę zatem uster­ki wy­ba­czyć, acz wy­tknąć bez­względ­nie. Nie jest to te­ma­ty­ka, w któ­rej czuję się mocny, pod­da­ję się wy­ro­ko­wi Sza­cow­nych Użyt­kow­ni­ków :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Ambush

Oceny

Postfeudalizm

Widzę was nie­raz, kiedy twarz ukry­ję w dło­niach.

Macie przy­naj­mniej wasze chlub­ne po­ni­że­nie,

Gdy, wy­gna­nym, łuk Ziemi oj­czy­znę prze­sło­nił

Cią­gle taką samą w wa­szym za­pa­trze­niu.

Sto­icie w od­da­li na wy­so­kich ko­niach.

Jacek Kacz­mar­ski, „Bal­la­da feu­dal­na”

 

 

Szla­chet­ny pan Jo­nasz Twar­dow­ski po­szedł ze wsi dla Księ­cia Jó­ze­fa bić się z Ra­ku­sza­na­mi. Je­dy­ne­go syna stra­cił w cięż­kiej go­rącz­ce dobre pięć zim temu, zaś żona zmar­ła przy wy­da­wa­niu na świat dru­gie­go dziec­ka, zatem w fol­war­ku w Skot­ni­kach nie miał kto go za­stą­pić. Chło­py były roz­waż­ne i ze szla­chet­nym panem żyły w ko­mi­ty­wie, lecz prze­cież nie dość, by im za­rząd zo­sta­wić.

Od­cho­dząc, rzekł zatem:

– Pan nie zo­sta­wia swych owie­czek sa­mych.

I tak do Skot­nik ścią­gnął eko­nom Her­r­man Toj­feł, jak sam twier­dził, pół Au­striak pół Polak, któ­re­go przod­ko­wie jesz­cze ponoć Habs­bur­gom na Ślą­sku słu­ży­li. Jed­nak nawet na chłop­skie oko mu­sia­ło to być bar­dzo dawno, skoro wszyst­kie jego stro­je, choć ele­ganc­kie i zdo­bio­ne, wy­glą­da­ły na zno­szo­ne i dzie­dzi­czo­ne co naj­mniej trzy­krot­nie. Oprócz tego, jak na eko­no­ma, wy­da­wał się bar­dzo zwy­kły.

Chło­pom od razu się ten teu­toń­sko-ra­ku­szań­ski eks­pe­ry­ment nie spodo­bał. Do­cho­dzi­ły prze­cież do Skot­nik wie­ści o po­wsta­niu Na­czel­ni­ka, jak i o małym Ce­sa­rzu, co szedł wol­ność wszyst­kim nada­wać. Nie ro­zu­mie­li w pełni kto, kim był i dla­cze­go to za ich prawa wo­jo­wał, ale jedno w tym wszyst­kim ja­śnia­ło oczy­wi­sto­ścią – Nie­miec to wróg. Czy Na­czel­nik, czy Ksią­żę, czy Ce­sarz, każdy wal­czył z Niem­cem, a nawet szla­chet­ny pan po­szedł teraz na Au­stria­ków. Dla­cze­go zatem żmiję do swo­jej ko­leb­ki spro­wa­dził? I to jesz­cze taką, która już w pierw­szych dniach bar­dzo sto­sun­ki dworu z ludem po­gor­szy­ła, bo bez­czel­nie wszyst­kie po­ro­zu­mie­nia ła­ma­ła, w za­mian jeno cięż­kiej pracy wy­ma­ga­jąc.

Pan był mądry, chło­py nie, ale w roz­są­dek szla­chet­ne­go wie­rzy­ły. Jed­nak szme­ry i szep­ty po wsi się nio­sły, od chaty do chaty prze­pły­wa­ły nie­po­ko­ją­ce plot­ki i tak groza osia­dła na Skot­ni­kach. A gdzie obawa i strach, tam trze­ba ra­dzić.

– Nie może to być, mówię wam, nie może!

Jan był go­spo­da­rzem w sile wieku, ojcem ro­dzi­ny, a do tego dość za­moż­nym i krzep­kim męż­czy­zną. Od ze­szłych żniw peł­nił rolę przy­wód­cy i bar­dzo do­brze się z tym czuł.

– Kary zwięk­szył i eko­no­my tłuką! Baśce śliwę pod okiem zro­bi­li! – za­wtó­ro­wał mu Woj­ciech, który za­wsze mówił, to co chciał Jan.

– A to i mówią, żeś sam jej zro­bił śliwę! – za­śmiał się Krzych, ale nawet jego po­czu­cie hu­mo­ru nie mogło roz­bić cięż­kiej at­mos­fe­ry.

– Na stra­ży żeś miał stać, bo to i Nie­miec nad­zor­ców do wsi wy­słać nocą może – mruk­nął Jan i Krzych po­słusz­nie wró­cił przed sto­do­łę, oglą­dać oko­li­cę.

– Pańsz­czy­zny za­le­głe i przez pana umo­rzo­ne od­ra­biać każe. Nad re­je­stra­mi ślę­czy w nocy i czyta! Ma­ry­na mó­wi­ła, że ksiądz ple­ban mówił, że Toj­feł na każ­de­go coś znaj­dzie, że w re­je­strach to wszyst­ko jest, bo po­przed­ni eko­nom skru­pu­lat­nie panu to pro­wa­dził – mówił Jan, a chło­py słu­cha­ły w ciszy i sku­pie­niu.

Stał w roz­kro­ku z rę­ka­mi za ple­ca­mi i w suk­ma­nie, ele­gan­cją uda­ją­cą żupan, wy­glą­dał pra­wie jakby był szla­chet­nym panem. Wąs tylko jakiś taki miał nie­szla­chec­ki, a i spoj­rze­nie bez tego do­sto­jeń­stwa. A no i czoło ja­kieś takie…

– Ksiądz ple­ban tak mówił? – za­py­tał się Wiel­ki Mi­chaś, naj­więk­szy chłop we wsi, który nawet z Janem na rękę wy­gry­wał.

– Ona tam u niego za­mie­cie cza­sa­mi, a on sobie bie­da­czy­na stary popić lubi i do sie­bie gada bar­dziej niż do niej. Ale ona słu­cha.

Jan wła­ści­wie już pod­jął de­cy­zję, ale mimo to chciał mieć wieś po swo­jej stro­nie. W końcu, star­cza­ło mu ro­zu­mu, by po­ra­cho­wać, że chło­pów wię­cej w Skot­ni­kach niż nad­zor­ców. Jakby co do czego przy­szło, to… A zresz­tą! Sza­cu­nek był do dworu, nie do Niem­ca, który go na chwi­lę zajął.

– Toj­feł ślę­czy i szuka na każ­de­go za­pi­su. Dwa ty­go­dnie mi­nę­ły, a to już czte­rem wy­cią­gnął długi. To­masz mu od­mó­wił za­le­gło­ści spła­cić, to tak w pysk mu dali we trzech, że żal na niego teraz pa­trzeć. Stach się zgo­dził od­pra­co­wać, to mu coś pod­pi­sać kazał, nikt nie wie co, bo mu tego nie od­czy­tał. No, a Kac­per i Bła­żej to mu dali co mieli i im po­wie­dział, że „na razie wy­star­czy” – re­la­cjo­no­wał Woj­ciech, ale ja­snym było, że wszyst­ko usta­lił wcze­śniej z Janem.

Sam nigdy by tych in­for­ma­cji nie po­zy­skał. To dla naj­bo­gat­sze­go chło­pa otwie­ra­no każde drzwi, bo być jego przy­ja­cie­lem, to jak Pana Boga za nogi zła­pać.

Po tym wszyst­kim w sto­do­le, w któ­rej się spo­tka­li, za­pa­dła cisza. Ni­skie czoła marsz­czy­ły się w wy­sił­ku, pró­bu­jąc swoją sy­tu­ację zro­zu­mieć i roz­wią­za­nie zna­leźć.

– A wy nie pa­mię­ta­cie, że i pan taki. A to i on Sta­cha, nie tego na­sze­go, tylko tego co drwa rąbał, wy­gnał. Wszyst­ko mu wtedy za­brał – włą­czył się Stary Mi­łosz, naj­star­szy we wsi, na­zy­wa­ny „Ja­sno­wi­dzem”.

– On po pi­ja­ku z sie­kie­rą latał, zresz­tą teraz zbó­jem zo­stał – za­uwa­żył Jan, choć nawet on au­to­ry­te­tu Mi­ło­sza pod­wa­żać nie śmiał.

– Ale syna to mu Pan Bóg za za­słu­gi nie za­brał, co? – Stary nie ustę­po­wał, a Jan dał mu się wy­ga­dać.

Mi­łosz od lat za­prze­czał, by przy­szłość wi­dział, ale chło­py swoje wie­dzia­ły. Kto już po czę­ści za za­sło­nę tego świa­ta od­szedł, może prze­cież wi­dzieć, co jest po dru­giej stro­nie. A ksiądz ple­ban mało to opo­wia­dał o ta­kich, co dzię­ki Zba­wi­cie­lo­wi wię­cej mogli i wi­dzie­li?

– Ja pójdę do Niem­ca i mu po­wiem, tylko co? – Jan zmie­rzył wszyst­kich ocze­ku­ją­cym wzro­kiem, gdy stary się już wy­ga­dał.

– Co by bab za prze­wi­ny mężów nie bili!

– To słusz­ne, rze­czą męża jest babę bić, nie Niem­ca – zgo­dził się Jan.

– Po­ro­zu­mie­nia z panem, przed ple­ba­nem za­war­tym, prze­strze­gać musi. Świę­ta to była zgoda, na Pi­śmie Świę­tym za­war­ta – wtrą­cił Wiel­ki Mi­chaś, który był także wiel­ki w po­boż­no­ści.

– Co pan umo­rzył, to mi­nę­ło. Żad­nych za­le­głych kar i pańsz­czyzn. – Woj­ciech za­su­ge­ro­wał to, co pew­nie Jan i tak mu po­le­cił po­wie­dzieć.

– No i te wnio­ski. Pan się z nami co nie­dzie­la po mszy spo­ty­kał i każdy mógł bez­kar­nie, co mu na sercu leży, po­wie­dzieć. Jak mu Krzych zgło­sił, że kosy za tępe, to pan na­ostrzył, pa­mię­ta­cie? – Wiel­ki Mi­chaś miał także sporo ro­zu­mu.

– A tak, żeś se pra­wie stopę uciął – rzu­cił ze śmie­chem Krzych.

– Pil­no­wać mia­łeś! – upo­mniał go Jan, ale Krzych był nie­re­for­mo­wal­ny jak sys­tem feu­dal­ny. – Dobra, bo tego dużo i ja nie spa­mię­tam w ner­wach, a i Nie­miec powie, że zbyt wiele i mnie z ni­czym od­pra­wi. Kary tak jak w po­ro­zu­mie­niu, bab nie tykać, wnio­ski. Choć ja wiem, czy ten Toj­feł do ko­ścio­ła cho­dzi, może on Luter jaki… – za­wie­sił się Jan. Czę­sto tak mie­wał, bo wy­pa­da­ło przed ziom­ka­mi za mą­drzej­sze­go od nich ucho­dzić.

– Pora późna, ale u Toj­fe­ła i tak się świe­ca pali, pewno no­wych dłu­gów szuka, a i sam do­pi­su­je jakie. Po ple­ba­na i do Niem­ca. Wy­cze­kuj­cie do­brych wie­ści – oznaj­mił Jan, do­pi­na­jąc suk­ma­nę, bo na ze­wnątrz chłod­no było i wiał wiatr.

Dziar­skim kro­kiem udał się na ple­ba­nię, gdzie mimo wie­czo­ra ksiądz ja­kieś swoje in­te­re­sy ze Zba­wi­cie­lem wciąż za­ła­twiał.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny, Janie. Cóż to? Pora późna – rzu­cił ple­ban.

– Późna, ale spra­wa cze­kać nie może – od­parł Jan, kła­nia­jąc się księ­dzu. – Do Niem­ca trze­ba iść i mu wy­ło­żyć, co się nam nie po­do­ba we wsi. Takie tu pie­kło urzą­dził! Wielu leży po­obi­ja­nych po do­mach, dzie­ci ze stra­chu z cha­łup nie wy­cho­dzą. Lud wier­ny trwo­ga zdję­ła. Jesz­cze tro­chę i do ko­ścio­ła cho­dzić prze­sta­ną – wy­ło­żył, naj­ład­niej jak umiał.

Wie­dział, że ple­ban, choć krew szla­chec­ką miał roz­cień­czo­ną, jak wódkę z gorzelni pana, to jed­nak człek in­te­li­gent­ny i lubił mą­drze po­mó­wić. Jego za­wa­ha­nie po sło­wach Jana nie wy­da­wa­ło się jed­nak mądre, a bar­dziej ze stra­chu zro­dzo­ne.

– Iść w imie­niu wsi mo­żesz, a szczę­ść ci Panie Boże, ale dla­cze­góż ja do tego po­trzeb­ny? – za­py­tał sucho, marsz­cząc czoło.

– Bo to Luter jakiś, ja nie wiem, Pana Boga to po swo­jej stro­nie le­piej mieć, gdy się za lud wy­po­wia­dam. A i da mi coś do pod­pi­su, ja nie wiem, czy mi prze­czy­ta tak, jak na­pi­sa­no. Księ­dza po­trze­ba, by to bo­skie ukła­dy, nie dia­bel­ne były.

Jan po­tra­fił prze­ko­ny­wać nawet lep­szych od sie­bie. Ple­ban zmarsz­czył czoło jesz­cze bar­dziej i my­ślał dość długo.

– Do­brze, do­brze, już niech ci bę­dzie. Czap­kę tylko znaj­dę, bom ją już za­pa­ko… yyy… bo wieje okrut­nie – rzu­cił wresz­cie zmie­sza­ny.

Po­mru­czał jesz­cze chwil­kę, ale w końcu po­szli do dworu, który stał na nie­wiel­kim wznie­sie­niu. Stara i pięk­na to była bu­dow­la, z so­lid­ne­go ka­mie­nia, pełna ja­kich wło­skich, czy in­nych zdo­bień, za­wi­ja­sów i ta­kich tam. Aż by się miło na to pa­trzy­ło, ale czas spo­nie­wie­rał dwór okrut­nie. Nie było ze Skot­nik przy­cho­dów, by utrzy­mać w do­brym sta­nie taką iście ksią­żę­cą re­zy­den­cję, toteż wiele ozdób się po­kru­szy­ło, ścia­ny po­kry­wał mech i pną­cza, a dach pełen był zre­pe­ro­wa­nych byle jak dziur. Sam szla­chet­ny pan ko­rzy­stał je­dy­nie z kilku po­ko­jów. Także teraz, wszyst­kie okna były ciem­ne, a tylko jedno, nie­znacz­ne świa­teł­ko mi­ga­ło w pań­skim ga­bi­ne­cie.

Wi­cher fak­tycz­nie wiał mocno, aż ma­syw­ne­go Jana ścią­ga­ło na bok. Ple­ban to by chyba od­le­ciał, gdyby go chłop za ramię nie chwy­cił. Po­nu­ra była to wę­drów­ka pod górkę.

– Pan zwykł przy­by­wać w lek­kim po­wie­wie, może po­win­ni­śmy jed­nak po­cze­kać! – za­wo­łał ksiądz, z tru­dem prze­bi­ja­jąc się przez gwizd wia­tru.

– Każdy dzień ma zna­cze­nie, gdy o dobro ludu bo­że­go idzie! – od­krzyk­nął Jan, cią­gnąc ple­ba­na za rękę.

Wie­leb­ny chyba nie do końca się zga­dzał, ale mimo za­tro­ska­nej miny szedł dalej, po­ty­ka­jąc się co jakiś czas. Gwiaz­dy tej nocy scho­wa­ły się za chmu­ry, po­dob­nie księ­życ, zatem ciem­no­ści były zu­peł­ne.

Wresz­cie do­tar­li do ma­syw­nych drzwi ze zdo­bio­ny­mi za­wia­sa­mi, rów­nież po­waż­nie do­tknię­tych zębem czasu. Tu wiatr mniej dawał się we znaki, choć zu­peł­ny mrok i wizja spo­tka­nia z Niem­cem nie na­pa­wa­ły spo­ko­jem.

Jan so­lid­nie za­ło­mo­tał do drzwi.

Od­po­wie­dzia­ła mu długa cisza.

Pię­ścią walnął kilka ko­lej­nych razy. Dalej cisza.

– Może śpi. Ponoć w Rze­szy sobie pcha­ją do uszu grud­ki chle­ba i mech, żeby ich ko­gu­ty nie bu­dzi­ły, pewno nas nie sły­szy. Jutro z sa­me­go rana przyj­dzie­my, Janie. Albo le­piej, w nie­dzie­lę po mszy! – Ple­ban mówił ocho­czo, jakby na­praw­dę chciał pójść.

Jan rów­nież za­czy­nał się oba­wiać i wąt­pić, ale gniew był moc­niej­szy. Za­ło­mo­tał jesz­cze raz.

I wtedy z dworu do­biegł ich de­li­kat­ny głos.

Ich komme, ich komme! Już idę, du blöder Kerl.

Jeśli był to Nie­miec, a nikt inny w dwo­rze pana nie miesz­kał, to wy­da­wał się nie śpie­szyć. Wresz­cie drzwi się otwo­rzy­ły, a Jana i ple­ba­na ośle­pi­ło świa­tło świe­cy. 

– A, ja, gute ksiądz pro­boszcz i… ty. – Głos był spo­koj­ny, wręcz przy­jem­ny do słu­cha­nia, ale brzmia­ło w nim coś zło­wiesz­cze­go, jakaś nuta groź­by. – Pora późna, ja, ale gość w dom, to Bóg w dom, wchodź­cie.

Jan wciąż był lekko ośle­pio­ny, ale za­uwa­żył, że Toj­feł uśmie­cha się, bły­ska­jąc jed­nym z przed­nich zębów. Drugi z nich był w zu­peł­no­ści czar­ny i krzy­wy, co wy­glą­da­ło tak nie­zdro­wo, że aż dreszcz obrzy­dze­nia prze­biegł po chłop­skich ple­cach, choć nie takie pasz­cze już wi­dział.

We­szli do ciem­ne­go przed­sion­ka. Eko­nom po­pro­wa­dził ich dalej, prze­cho­dząc przez pu­sta­we po­miesz­cze­nia. Wszę­dzie wiele było sta­rych, ma­je­sta­tycz­nych mebli, które teraz po­kry­wał kurz i mno­gie pa­ję­czy­ny. Pod­ło­ga gło­śno skrzy­pia­ła, za­głu­sza­jąc wycie wia­tru za oknem i stwa­rza­jąc wra­że­nie, że roz­le­ci się pod na­ci­skiem stopy.

Przez całą drogę Nie­miec mam­ro­tał coś pod nosem, jakby z kimś roz­ma­wiał. Jan kątem oka po­pa­trzył na ple­ba­na, który wy­da­wał się nie tyle prze­stra­szo­ny, co za­kło­po­ta­ny. To na­peł­ni­ło chłop­skie serce po­waż­ną obawą.

Wresz­cie do­szli do ga­bi­ne­tu. To po­miesz­cze­nie ewi­dent­nie było już za­dba­ne i wy­ko­rzy­sty­wa­ne, zwłasz­cza są­dząc po dzie­siąt­kach roz­ło­żo­nych wszę­dzie per­ga­mi­nów. Ko­mi­nek tlił się nie­znacz­nie, a także skwier­cza­ło kilka świec.

Für jeden gibt es einen Ab­satz, Io­an­nes… – Nie­miec mam­ro­tał dalej, a pod­cho­dząc do półki, wy­cią­gnął z niej zwi­nię­ty w rulon per­ga­min. Po dro­dze wziął też trzy kubki i fla­szę wódki.

– Za­pra­szam, sia­daj­cie za sto­łem, go­rzał­ka z pań­skie­j gorzelni– po­wie­dział i usiadł za biur­kiem, ge­stem ręki za­pra­sza­jąc ich do tego sa­me­go.

Teraz do­pie­ro Jan mógł się przyj­rzeć Toj­fe­ło­wi. Nie był wy­so­ki, czar­nych wło­sów jesz­cze tro­chę rosło na jego czasz­ce, ale cof­nę­ły się one, po­sze­rza­jąc czoło, zaś oczy miały dziw­ną barwę spa­lo­ne­go drew­na, które jesz­cze raz na czas roz­bły­ska pło­mie­niem. Z pew­no­ścią nie za­sta­li go szy­ku­ją­ce­go się do snu, bo ubra­ny był w strój dzien­ny, czar­ną ka­mi­ze­lę, która utra­ci­ła już peł­nię swo­jej barwy, za­pi­na­ną na złote gu­zi­ki, na tyle za­nie­czysz­czo­ne, że wy­glą­da­ją­ce na mie­dzia­ne. Na nosie miał po­łów­ki oku­la­rów, a palec zdo­bił mu pier­ścień, na któ­rym na­ma­lo­wa­no czar­ne­go orła z ro­ga­mi.

– Zatem, czym wam słu­żyć? – za­py­tał, ob­na­ża­jąc swój strasz­ny, czar­ny ząb.

Ple­ban wes­tchnął i za­czął cicho:

– Ehh… może nie­po­trzeb­nie…

– Ksiądz ple­ban tu dla świad­ka, jak zwy­kło przy ta­kich roz­mo­wach – prze­rwał Jan.

Gdy mógł już mówić, czuł się pew­niej, choć w gło­wie my­li­ły mu się wszyst­kie po­stu­la­ty i ar­gu­men­ty.

– Wy­bacz­cie panie, ale myśmy tu od dawna do­brze z dwo­rem żyli i to się we dwie stro­ny opła­ca­ło. Je­ste­ście, panie nowi, więc tego i owego wie­dzieć nie mu­si­cie, ale ja, w imie­niu całej wsi, przed­sta­wię wam to, co my, czyli wieś, chce­my – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nie, choć tro­chę mu się ele­ganc­ka mowa mie­sza­ła.

Nie­miec słu­chał cier­pli­wie i nie re­ago­wał choć­by drgnię­ciem na twa­rzy, jakby był jed­nym ze sta­rych po­są­gów z dworu.

– My, to zna­czy wieś, chce­my, żeby po­ro­zu­mie­nia z panem, na Pi­śmie Świę­tym po­przy­się­gnię­te, przez was, panie, były sza­no­wa­ne. Tam było do­kład­nie, ile kary, za jakie na­ru­sze­nie. Dru­gie, to, że eko­no­my już kilka bab po­bi­ły za to, że ich chło­py cze­goś nie do­peł­ni­ły. Ja nie wiem, co te chło­py po­ro­bi­ły, ale bab nie po­win­no się tłuc. Nie eko­no­mo­wie. No i po trze­cie, szla­chet­ny pan zwykł nas po mszy świę­tej w nie­dzie­lę przyj­mo­wać i wnio­sków słu­chać. Każdy mógł bez obawy po­wie­dzieć, szla­chet­ny pan się zga­dzał albo nie. Ale roz­mo­wa była i to dobre. To chce­my, żeby było dalej, a odkąd szla­chet­ny pan po­je­chał, to ina­czej jest. – Jan mówił długo i sztyw­nym gło­sem, skon­cen­tro­wa­ny na tym, by po­wie­dzieć wszyst­ko.

Nie­miec w ogóle nie re­ago­wał na jego słowa. Sie­dział za­mar­ły, ze wzro­kiem wbi­tym w chło­pa.

– To zna­czy, jeśli pan Twar­dow­ski inne wam, panie, przy­ka­zy zo­sta­wił, to ja, jako re­pre­zen­tant Ko­ścio­ła Bo­że­go dla tej wsi, oczy­wi­ście te przy­ka­zy usza­nu­ję, jeno je wy­ja­śnić lu­do­wi warto, bo tak to le­piej – wtrą­cił się ple­ban, po­ru­sza­jąc ner­wo­wo pal­ca­mi.

Toj­feł dalej nic nie mówił, ale po chwi­li dopił go­rzał­kę i za­czął po­ru­szać usta­mi, choć nie wy­do­by­wał się z nich żaden dźwięk.

– W imie­niu całej wsi przy­sze­dłeś? – za­py­tał wresz­cie, dość szorst­ko, wbi­ja­jąc wzrok znad po­łó­wek oku­la­rów w Jana i dolał księ­dzu, bo się ten do­pra­szał.

– Tak – od­parł hardo chłop, choć trud­no było za­cho­wać od­wa­gę z tym spoj­rze­niem na sobie.

– Zatem nowy układ za­wrze­my, mię­dzy nami. Der neue Ver­trag… Taki, jak po­wie­dzia­łeś – mruk­nął Nie­miec, wy­cią­ga­jąc na biur­ko ka­ła­marz z pió­rem oraz czy­sty per­ga­min.

Roz­ło­żył obok sie­bie wcze­śniej wy­ję­ty zwój i kątem oka czy­tał jego treść. Jan nie mógł po­zbyć się wra­że­nia, że każde oko Niem­ca spraw­dza inny do­ku­ment.

– Wie­leb­ny, spi­szesz może? Och, rącz­ka się trzę­sie od go­rzał­ki, oko­wi­tę ma szla­chet­ny pan mocną. Ja spi­szę. – Toj­feł za­czął mówić bar­dzo szyb­ko.

Jan i ksiądz nawet nie za­re­ago­wa­li, gdy już spo­rzą­dził na­głó­wek nowej umowy.

– Dnia Pań­skie­go… ksiądz pro­boszcz niżej pod­pi­sa­ny… oraz… pod­pi­sa­ny zna­kiem krzy­ża… po­sta­no­wi­li – mam­ro­tał pi­sząc nad­zwy­czaj­nie szyb­ko.

Der Ver­gle­ich, ugoda. Po­ro­zu­mie­nia ze szla­chet­nym panem ni­niej­szym anek­su­je­my tym pi­smem… Ko­bie­ta rzecz świę­ta… Kary i normy z daw­ne­go po­ro­zu­mie­nia pod­trzy­ma­ne, tak jak pańsz­czy­zny umo­rzo­ne. W nie­dzie­lę po mszy was słu­chać nie będę, bo to i przed zgro­ma­dze­niem nie każdy powie, co mu na sercu leży. A to ma skar­gę na są­sia­da i nie­dy­plo­ma­tycz­nie ją upu­blicz­niać, a to wsty­dli­wy kło­pot. Ale progi dworu otwo­rem stoją, czego wy tu świad­ka­mi, o każ­dej porze przyj­mę i radą we­sprę. Tak za­pi­szę i czy pod tym się pod­pi­sze­cie?

Nie­miec znów po­wie­dział wszyst­ko tak szyb­ko, że nim do Jana do­tar­ło zna­cze­nie pierw­sze­go zda­nia, to już wy­po­wie­dzia­no ostat­nie. Co wię­cej, pra­wie skoń­czył już za­pi­sy­wać. Wszyst­kie czyn­no­ści wy­ko­ny­wał jed­no­cze­śnie, z nie­ludz­kim wręcz po­śpie­chem.

– Tak na­pi­sa­ne, księ­że? – za­py­tał nie­pew­nie Jan.

Nie mógł wiecz­nie uda­wać pew­ne­go sie­bie. Czy­tać nie umiał i mu­siał go ple­ban wes­przeć. Ale to ksiądz za­wsze przy­ja­zny lu­do­wi był i Jan na nim po­le­gał, choć się aku­rat teraz wie­leb­ny wy­da­wał nieco za­kło­po­ta­ny i spity dwoma kub­ka­mi wódki.

Toj­feł znów za­marł na chwi­lę, tak jakby jego uwaga była w zu­peł­nie innym świe­cie, ale szyb­ko prze­ka­zał per­ga­min księ­dzu. Wtedy do­pie­ro Jan za­uwa­żył, że palec, na któ­rym Nie­miec nosił pier­ścień, miał po­czer­nia­ły pa­zno­kieć. Wy­glą­da­ło to tak samo za­trwa­ża­ją­co, jak krzy­wy ząb eko­no­ma.

– Jako żywo, zga­dza się – mruk­nął ksiądz i czknął cicho.

– Zna­kiem krzy­ża, pro­szę tutaj. – Nie­miec już przy­sta­wiał za­mo­czo­ne w atra­men­cie pióro do ręki Jana.

– Na Pi­śmie Świę­tym pod­pi­sze­my – rzu­cił chłop, od­su­wa­jąc się od dłoni eko­no­ma.

– Zo­sta­wi­łem na ple­ba­nii! – prze­stra­szył się ksiądz.

– Ależ księ­że, i tutaj mamy… – od­parł ła­god­nie Nie­miec.

Wstał i pod­szedł do półek, z któ­rych wy­cią­gnął opra­wio­ną w skórę księ­gę i wró­cił do biur­ka.

– Pismo Świę­te, praw­daż? – oznaj­mił, po­ka­zu­jąc okład­kę.

– Jako żywo – od­parł ple­ban. – Janie, w imie­niu wsi mo­żesz zna­kiem krzy­ża pod­pi­sać.

– Na­resz­cie za­pa­nu­je mię­dzy nami pełna zgoda – ucie­szył się eko­nom.

Jan mu­siał im uwie­rzyć na słowo i pod­pi­sał.

 

***

 

Ko­lej­ne trzy dni był naj­gor­szy­mi, jakie spo­tka­ły Skot­ni­ki od wie­ków. Baby i chło­pów bito, śliwy pod ocza­mi oraz si­nia­ki na rę­kach i no­gach się mno­ży­ły, długi umo­rzo­ne ścią­ga­no bez­li­to­śnie, a skarg nie słu­cha­no, po­wo­łu­jąc się na po­le­ce­nie Toj­fe­ła. Jed­nak i gor­sze spra­wy się wy­da­rzy­ły.

Naj­pierw, na roz­mo­wy do dworu, udał się Stach, który coś wcze­śniej pod­pi­sał co do swo­ich dłu­gów. Wró­cił ura­do­wa­ny, oznaj­mia­jąc, że Toj­feł po­zwo­lił mu wieś opu­ścić, ma­ją­tek i babę zo­sta­wić, by się do woj­ska ksią­żę­ce­go za­cią­gnąć. Naj­wy­raź­niej chłop bar­dzo się śpie­szył, bo znik­nął jesz­cze w nocy i pra­wie cały do­by­tek zo­sta­wił. Był i we dwo­rze na roz­mo­wie dow­cip­ny Krzych i naj­wy­raź­niej tak mocno żar­to­wa­li, że na­stęp­ne­go dnia rano zna­le­zio­no go za sto­do­łą po­wie­szo­ne­go.

A już naj­gor­sze, że na zdro­wiu za­padł ple­ban. Prze­cho­ro­wał cięż­ko dwa dni, aż wresz­cie mu­siał po­je­chać do me­dy­ka. Ktoś miał w za­stęp­stwo przy­je­chać, by mszę od­pra­wić, ale osta­tecz­nie nikt nie przy­był.

Strach padł na po­zba­wio­ne opie­ki Boga Skot­ni­ki.

Jan cho­dził roz­go­ry­czo­ny, roz­ma­wiał z ludź­mi, po­cie­szał, zbie­rał skar­gi i po­stu­la­ty. Za­mie­rzał jesz­cze raz iść do Toj­fe­ła, tym razem z Wiel­kim Mi­cha­siem, tak dla po­pra­wy roz­mów. W końcu eko­nom poza kil­ko­ma pa­cho­ła­mi nie miał swo­ich żoł­da­ków i bro­ni­ła go tylko wola szla­chet­ne­go pana i umowa ze wsią, a tę łamał bez­czel­nie, sie­dząc za­mknię­ty w dwo­rzy­sku. Jed­nak bez księ­dza Jan czuł się zbyt słaby, by pak­to­wać.

Pro­myk na­dziei po­ja­wił się ko­lej­ne­go dnia, gdy nie­spo­dzie­wa­nie do wsi po­wró­cił Ma­ciej, który dobre dzie­sięć wio­sen temu po­szedł, by w in­su­rek­cji wal­czyć. Co wię­cej, oka­za­ło się, że za szcze­gól­ne za­słu­gi Na­czel­nik przy­znał mu na wła­sność za­gro­dę, w któ­rej do­tych­czas za­miesz­ki­wał. W mię­dzy­cza­sie, Ma­ciej był w mie­ście, gdzie ak­tyw­nie dla Na­czel­ni­ka, a teraz Księ­cia dzia­łał, co nieco pisma i ukła­dów po­li­tycz­nych li­znął i ogól­nie to taki się zro­bił pań­ski bar­dziej niż chłop­ski.

Przy­wi­ta­no go z wiel­ką ra­do­ścią i na­dzie­ją. Jan zaś zy­skał to, czego mu bra­ko­wa­ło.

– Nie może być! Takie spra­wy się nie dzie­ją, że przy­cho­dzi eko­nom peł­nić rolę pana. Za­wsze zo­sta­je dzie­dzic albo mał­żon­ka, no wie­cie. Błę­kit­nej krwi z mia­no­wa­nia na eko­no­ma nie przy­by­wa – oznaj­mił już na po­cząt­ku Ma­ciej. – My tu czasy wy­zwa­la­nia chło­pów, rów­ność mamy, a was walą ki­ja­mi, jak nigdy. Nie może to być, nie może!

Jan po­czuł się pra­wie oskar­żo­ny o to, że wieś sam na ka­tor­gi ska­zał, a prze­cież po­ro­zu­mie­nie dobre pod­pi­sał.

Ale skoro pi­śmien­ne­go przy­by­ło, to i twar­da de­le­ga­cja mogła się do Niem­ca udać. Po­szedł zatem Jan, jako przy­wód­ca, choć po praw­dzie mó­wiąc, przy Ma­cie­ju takim się nie czuł i nie do końca do­brze mu z tym było. Do­łą­czy­li do niego Wiel­ki Mi­chaś oraz no­wo­przy­by­ły wła­śnie. Tym razem szli za dnia, ale do­tknię­ty cza­sem, a jed­nak prze­bły­sku­ją­cy świet­no­ścią, dwór i tak miał swoją mrocz­ną aurę.

– Ty coś pi­śmien­ny je­steś, to bę­dziesz go spraw­dzał – przy­po­mniał Jan, pró­bu­jąc udo­wod­nić, kto tu bę­dzie rzą­dził.

Za­pu­kał do drzwi, które tym razem otwo­rzy­ły się nie­mal na­tych­miast, jakby eko­nom stał zaraz za nimi cały czas. Ubrał tę samą ka­mi­ze­lę, ale bra­ko­wa­ło oku­la­rów, ręce scho­wał za sobą i wy­glą­dał na w pełni go­to­we­go na przy­ję­cie choć­by Księ­cia, a nie trzech chło­pów.

– Witam was i cie­bie, Ma­cie­ju, co pobił Mo­ska­li. Już do mnie do­tar­ły wie­ści, ale z ra­do­ścią witam cię oso­bi­ście – oznaj­mił nie­po­ko­ją­cym gło­sem.

– Miło mi was po­znać, panie. Jed­nak, jak sądzę, spra­wy Skot­nik wcale miłe nie są i o tym chcie­li­by­śmy po­mó­wić – od­parł sta­now­czo Ma­ciej, który nie wy­da­wał się za­gu­bio­ny szyb­ką mową Niem­ca.

– Dwór jest za­wsze dla was otwar­ty, za­pra­szam – po­wie­dział eko­nom.

Znów przejść mu­sie­li cały dwór, po okrut­nie skrzy­pią­cej pod­ło­dze, by zna­leźć się w ga­bi­ne­cie, który wy­glą­dał zgoła ina­czej niż ostat­nio. Do­ku­men­ty upo­rząd­ko­wa­no, a znacz­ną część scho­wa­no, książ­ki po­ukła­da­no ina­czej, a także lekko prze­su­nię­to biur­ko. Jan za­sta­na­wiał się, jak Toj­feł zro­bił to wszyst­ko sam przy swo­jej po­stu­rze, a prze­cież nie pro­sił ni­ko­go ze wsi o pomoc.

Ja, der Bes­ser­wis­ser – mam­ro­tał do sie­bie Nie­miec, pa­trząc na Ma­cie­ja. – Z czym zatem do mnie przy­by­wa­cie?

– Nie prze­strze­gasz po­ro­zu­mie­nia. Czte­ry dni, a tylu chło­pów że­ście po­bi­li! Krzych się po­wie­sił, a księ­dza nie ma – po­wie­dział od razu Jan, w zło­ści za­po­mi­na­jąc o sza­cun­ku.

Ma­ciej uspo­ko­ił go ge­stem ręki.

– Nie było mnie długo w Skot­ni­kach, ale zo­ba­czy­łem inne wsie. W żad­nej nie jest aż tak źle, jak tutaj. To nie fol­wark, to ka­tor­ga i gwałt. Szla­chet­ny pan nigdy by się na to nie zgo­dził – po­wie­dział.

Wiel­ki Mi­chaś przy­tak­nął głową, nawet jeśli do końca nie ro­zu­miał.

Toj­feł uśmiech­nął się słu­żal­czo i prze­spa­ce­ro­wał po skrzy­pią­cej pod­ło­dze. Znów otwie­rał usta, jakby pro­wa­dząc niemą roz­mo­wę. Wresz­cie za­trzy­mał się i spoj­rzał na nich.

– Wieś się na to zgo­dzi­ła. Chło­pi to my­ślą­cy lud, po­trak­to­wa­łem ich zda­nie po­waż­nie – po­wie­dział spo­koj­nie, ani tro­chę nie wy­glą­da­jąc na zde­ner­wo­wa­ne­go.

– Na mniej bicia się zgo­dzi­li­śmy! – za­pro­te­sto­wał Jan, ści­ska­jąc dłoń w pięść.

Toj­feł uśmiech­nął się, ob­na­ża­jąc czar­ny, krzy­wy ząb. W jego ciem­nych oczach wy­da­wał się tlić pło­mień.

– Ma­cie­ju, je­steś pi­śmien­ny? – za­py­tał i wcią­gnął z szafy per­ga­min.

– Sza­nu­ję naszą dy­plo­ma­cję, dla­te­go po­zwól­cie, że wyjdę, gdy wy usta­li­cie swoje sta­no­wi­sko, które chce­cie mi osta­tecz­nie przed­sta­wić – dodał i rze­czy­wi­ście opu­ścił ga­bi­net.

– Mi­chaś, ty miej­że na niego oko – mruk­nął Jan. – Może Toj­feł wła­śnie pa­ku­je konia i ucie­ka ze Skot­nik, by unik­nąć gnie­wu ludu, kto wie?

Ma­ciej pa­trzył na per­ga­min. Ewi­dent­nie czy­ta­nie przy­cho­dzi­ło mu z tru­dem, wy­da­wał się jed­nak ro­zu­mieć treść. Im wię­cej od­czy­ty­wał, tym bar­dziej wzbu­rzo­ną robił minę.

– Jak mo­gli­ście to pod­pi­sać! Tu oprócz jakiś bzdur, jest zgoda na wszyst­ko, co się dzie­je we wsi! – krzyk­nął zde­ner­wo­wa­ny.

Jan w ogóle nie ro­zu­miał.

– Może źle od­czy­ta­łeś, prze­cież ple­ban…

– Nie mógł tego czy­tać! Oni was mę­czy­li za waszą zgodą! Tu jest na­pi­sa­ne, że chce­cie pra­co­wać z ta­ki­mi nor­ma­mi, jakie na­rzu­ci wam eko­nom, pod­da­je­cie się jego karom i osą­do­wi i w pełni ufa­cie jego me­to­dom! – po­wie­dział z nie­do­wie­rza­niem pa­trząc na per­ga­min.

– Nie­moż­li­we! – Jan długo trzy­mał w sobie ten wście­kły krzyk, ale, gdy wresz­cie go wy­do­był, za­trzę­sły się od niego ścia­ny sta­re­go dworu. – Na Pi­śmie Świę­tym ple­ban po­świad­czył! O, na tym! – rzu­cił zroz­pa­czo­ny, wy­cią­ga­jąc z półki księ­gę, któ­rej okład­kę za­pa­mię­tał.

Ma­ciej po­pa­trzył na nią smut­no.

– To nie żadne Pismo Świę­te. Jakiś Ksią­żę, czy coś ta­kie­go – od­parł krót­ko. – Janie, nie wiem, co ci po­wie­dzie­li, ale jak mo­głeś się nie zo­rien­to­wać? Gdyby nie ja, to by was tu tłu­kli jesz­cze Bóg wie ile!

– Za­mknij się! Nie było cię tu i nie mu­sia­łeś zno­sić Niem­ca razem z nami! On nas oszu­kał, wszyst­kich! – wark­nął Jan i z tych ner­wów wy­mie­rzył Ma­cie­jo­wi so­lid­ny cios w twarz.

We­te­ran wo­jen­ny za­to­czył się od tego ciosu, jed­nak nie upadł. Otarł rę­ka­wem krew z wargi i splu­nął nią na zie­mię.

– Po­li­czy­my się póź­niej. Ale teraz znajdź­my Niem­ca – rzu­cił wście­kle.

Jan po­czuł falę upo­ko­rze­nia tym, że to Ma­ciej po­my­ślał roz­sąd­niej od niego. Po­zo­sta­ło tylko pójść za jego roz­ka­zem.

Wiel­kie­mu Mi­cha­sio­wi po­le­ci­li spraw­dzić staj­nie i zo­ba­czyć, czy Nie­miec nie uciekł, a we dwój­kę ru­szy­li na po­szu­ki­wa­nia we dwo­rze. Po­cząt­ko­wo trzy­ma­li się razem, ale w sta­rych i czę­sto ciem­nych po­miesz­cze­niach, peł­nych wiel­kich, dziw­nych mebli, któ­rych nikt nie uży­wał od lat, nie dało się tak ko­go­kol­wiek zna­leźć. Dwór był zbyt wiel­ki. Chcąc nie chcąc mu­sie­li się roz­dzie­lić.

Jan szu­kał na pię­trze, prze­dzie­ra­jąc się przez la­bi­rynt ze ścian, fi­la­rów, cu­dacz­nych ozdób i jesz­cze cu­dacz­niej­szych mebli. Nigdy ta­kich rze­czy nie wi­dział i nawet nie spo­dzie­wał się, że zo­ba­czy. Jak pan mógł miesz­kać w tak po­nu­rym miej­scu? I dla­cze­go nie wy­rzu­cił tych rze­czy? Są­dząc po ogrom­nej ilo­ści pa­ję­czyn i kurzu, nie uży­wa­no ich od po­ko­leń.

Wresz­cie jego uwagę przy­cią­gnął ruch na końcu sze­ro­kie­go po­ko­ju. Okno za­kry­wa­ła cięż­ka ko­ta­ra i do środ­ka do­cie­ra­ły po­je­dyn­cze stróż­ki świa­tła. Jan roz­glą­da­jąc się ner­wo­wo, pod­szedł w tam­tym kie­run­ku. Chciał się skra­dać, ale pod­ło­ga skrzy­pia­ła gło­śno przy każ­dym kroku. Po­tknął się i prze­wró­cił, ude­rza­jąc w głowę i roz­kr­wa­wia­jąc czoło o kant ja­kie­goś przy­kry­te­go płach­tą mebla. Ocie­ra­jąc krew o rękaw suk­ma­ny, prze­ci­snął się dalej, zbie­ra­jąc we włosy coraz wię­cej pa­ję­czyn.

Cze­ka­ło go roz­cza­ro­wa­nie. Ruch, który wi­dział, był jego wła­snym, gdyż na końcu po­ko­ju znaj­do­wa­ło się sze­ro­kie i brud­ne lu­stro. Roz­go­ry­czo­ny spoj­rzał na swoje od­bi­cie. Wy­glą­dał mi­zer­nie, jego bo­ga­ta suk­ma­na miała na sobie pełno brudu, a na rę­ka­wie krew. Włosy były such­sze niż słoma, a spoj­rze­nie zmę­czo­ne i smut­ne. Jakże róż­ni­ło się to od jego wy­obra­żeń. Nie dziw­ne, że Ma­ciej, który był na woj­nie i miesz­kał w mie­ście, nie wi­dział w nim przy­wód­cy. Nie­wy­klu­czo­ne, że bę­dzie chciał go za­stą­pić, skoro sam był wła­ści­cie­lem swo­jej za­gro­dy i miał na to do­ku­ment od Na­czel­ni­ka. Jan był tylko pro­stym chło­pem, który chciał coś za­ła­twić, a zo­stał oszu­ka­ny.

W chwi­li naj­więk­sze­go smut­ku, roz­legł się krót­ki huk. Prze­ra­żo­ny Jan od­wró­cił się, tylko po to, by zo­ba­czyć, jak bez­wład­ne ciało Wiel­kie­go Mi­cha­sia upada na pod­ło­gę. Z tyłu stał Toj­feł i mie­rzył do Jana z dru­gie­go pi­sto­le­tu. Uśmiech­nął się pod nosem, a jego ciem­ne oczy wy­da­wa­ły się mieć w sobie praw­dzi­we pło­mie­nie.

- Ruhig und leise, ja…

– Ma­ciej na pewno ostrze­że in­nych! Wieś cię do­pad­nie! – wark­nął Jan, roz­złosz­czo­ny uśmie­chem Niem­ca.

– Jed­nak słaby to układ dla cie­bie, nie­praw­daż? Dla wsi może i nie, Ma­ciej ich po­pro­wa­dzi dalej, jakoś wy­ja­śni mor­der­stwo na eko­no­mie, jest zdol­ny. Ty jed­nak z tego nie sko­rzy­stasz. A ja bar­dzo lubię ko­rzyst­ne ukła­dy – po­wie­dział ła­god­nie Toj­feł, lecz nie prze­sta­wał mie­rzyć do Jana.

– Słu­chaj, bo dam ci naj­lep­szą ofer­tę, jaką mo­żesz do­stać – rzekł Nie­miec. – Ten wasz pan za­warł ze mną kie­dyś układ, ale nie­ele­ganc­ko się z niego wy­mi­gi­wał. Tak długo, że na­ro­sły od­set­ki, które sobie za­strze­gli­śmy. Mu­siał więc wy­ku­pić sie­bie i jesz­cze po­bocz­no­ści uiścić. A i księ­dza jesz­cze chciał ra­to­wać, mój Boże! – za­śmiał się, chyba praw­dzi­wie roz­ba­wio­ny.

– O czym mó­wisz?! Jaki układ?! – krzyk­nął Jan, szu­ka­jąc wzro­kiem ja­kiejś luź­nej deski, którą mógł­by się bro­nić.

– Nie kom­bi­nuj, nie, nie. Ja, ruhig… – po­wie­dział ła­god­nie Nie­miec, pod­cho­dząc nieco bli­żej. – Szla­chet­ny pan Twar­dow­ski wy­ku­pił się wa­szy­mi rab­ski­mi du­szycz­ka­mi. Dla­te­go wszy­scy na­le­ży­cie do mnie!

Koń­co­we słowa Niem­ca zmie­ni­ły się w groź­ny głos, który wy­brzmiał z każ­dej stro­ny. Rów­no­cze­śnie oczy Toj­fe­ła za­pło­nę­ły praw­dzi­wym ogniem, po­dob­nie, jak kilka in­nych mebli w po­miesz­cze­niu.

Prze­ra­żo­ny Jan upadł na zie­mię, pa­trząc na zbli­ża­ją­cą się do niego pie­kiel­ną po­stać, która nie wy­glą­da­ła już na czło­wie­ka.

– Oczy­wi­ście, pa­ra­gra­fy, pa­ra­gra­fy. Aby się sprze­dać, du­szycz­ka musi zro­bić to sama. Jakże się ucie­szy­łem, gdy wieś wy­bra­ła cię na re­pre­zen­tan­ta, jeden znak krzy­ża, by po­tę­pić całe Skot­ni­ki. Sprze­da­łeś mi wasze du­szycz­ki, a ksiądz ple­ban kon­trakt uświę­cił, oj będą mieli ubaw przy ko­tłach! – mó­wi­ła szyb­ko mrocz­na isto­ta, po­cie­ra­jąc sczer­nia­łe dło­nie z dłu­gi­mi pa­zu­ra­mi.

– Ale, ostat­nie dwa­dzie­ścia lat się za tym wa­szym Twar­dow­skim uga­nia­łem, syna i żonkę mu trze­ba była za­brać, by zmiękł, dość mi tego! Nie chcę tu żad­ne­go spry­cia­rza, co mi bę­dzie umy­kał. I tu, lie­ber Jan, po­ja­wiasz się ty. Dwa po­sta­no­wie­nia, a obie­cu­ję, że twoją du­szycz­kę wezmę ostat­nią, gdy już i tak nie­wie­le jej czasu po­zo­sta­nie na tym łez pa­do­le – mó­wi­ła isto­ta z wiel­kim za­do­wo­le­niem i eks­cy­ta­cją.

– C-co? – jęk­nął Jan.

Na klęcz­kach, trzę­sąc się z prze­ra­że­nia, bał się nawet pa­trzeć na prze­mie­nio­ne­go eko­no­ma, sto­ją­ce­go po­śród pło­mie­ni, ale coś we­wnątrz niego pra­gnę­ło słu­chać tych słów.

Zu­erst, tu i teraz po­zbę­dziesz się wi­chrzy­cie­la Ma­cie­ja. Jesz­cze by tobie za­brał po­zy­cję wodza, a tego nie chcesz, czyż nie?

Jan ski­nął po­słusz­nie głową.

– I dru­gie, utrzy­masz wieś w po­słu­szeń­stwie. Mo­żesz im mówić, że jest cięż­ko, po­ma­gać i tak dalej, nie in­te­re­su­je mnie to. Żad­nych ucie­czek masz nie wspie­rać i mnie o wszyst­kim in­for­mo­wać, zro­zu­mia­no? – rzu­ci­ła isto­ta, która na po­wrót coraz bar­dziej za­czy­na­ła przy­po­mi­nać Niem­ca.

Nie wia­do­mo skąd w nie­pło­ną­cych już dło­niach zma­te­ria­li­zo­wa­ły się per­ga­min i pióro.

– Pa­ra­gra­fy spi­sa­ne, pod­pis… ach zna­kiem krzy­ża, ale będą mieli ubaw! – ucie­szył się już zu­peł­nie ludz­ki Toj­feł, gdy Jan skre­ślił swój pod­pis. – A teraz pa­ra­graf pierw­szy. To prost­sze niż my­ślisz – po­wie­dział po­waż­nie, wrę­cza­jąc mu na­bi­ty pi­sto­let i prze­su­wa­jąc jego palec na spust.

Znów wszyst­ko wy­da­rzy­ło się naraz. Do wciąż pło­ną­ce­go w czę­ści po­miesz­cze­nia wpadł Ma­ciej i wydał okrzyk prze­ra­że­nia na widok Jana w za­krwa­wio­nej suk­ma­nie z cią­żą­cym pi­sto­le­tem w dłoni. Nie­miec znik­nął, ale jego szept po­zo­stał:

– Jeden klik, a bę­dziesz długo i do­brze żył… Ze swoją ro­dzi­ną… I dalej bę­dziesz sza­no­wa­nym przy­wód­cą…

Jan strze­lił cel­nie.

Koniec

Komentarze

Cześć beeeecki

 

Ciekawe opowiadanie. Przypomniał mi się “Potop” jedyną książkę jaką przeczytałem przygotowując się do matury i właśnie z potopu była matura :))))))

 

Końcówka bardzo fajna. Dobra wciągająca intryga. Wydaje mi się też, że profesjonalnie napisane.

 

Pozdrawiam serdecznie!!!

Jestem niepełnosprawny...

wódkę z browaru

Wódę to chyba z gorzelni?

 

gorzałka z pańskiego browaru

j.w.

 

 

Hmmm no nie jest to złe opowiadanie, aczkolwiek muszę napisać szczerze, wydało mi się bardzo przegadane. Mamy 30k znaków, a akcję tak naprawdę można streścić w kilku zdaniach, i postacie też nie są jakoś szczególnie rozbudowane. Część tych znaków realnie służy budowaniu klimatu i napięcia, ale spora część to (w moim odczuciu) zbytnia szczegółowość.

 

Na plus sam pomysł i na pewno zakończenie, chociaż nazwanie diabła Tojfeł to trochę spoiler. No i wykonanie wydaje mi się dobre, poza tymi uwagami u góry raczej się nie potykałem.

 

Mimo tego mojego marudzenia po przeczytaniu jestem dość zadowolony, także pozdrawiam i klik

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Witaj. :)

Przepiękna stylizacja języka oraz sporo humoru, naprawdę wielkie brawa! :)

 

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (tylko do przemyślenia):

Jan był w gospodarzem w sile wieku, ojcem rodziny, a do tego dość zamożnym i krzepkim mężczyzną. – literówka omyłkowa lub brak części zdania?

– Iść w imieniu wsi możesz, a szczęści ci Panie Boże, ale dlaczegóż ja do tego potrzebny? – zapytał sucho, marszcząc czoło. – czy tu celowo taka forma jako stylizacja językowa epoki?

Także teraz, wszystkie okna były ciemne, a tylko jedno, nieznaczne światełko migało w pańskim gabinecie. – pierwszy przecinek zbędny?

– Pan zwykł przybywać w lekkim powiewie, może powinniśmy, (zbędny przecinek?) jednak poczekać! – zawołał ksiądz, z trudem przebijając się przez gwizd wiatru.

Pięścią walną kilka kolejnych razy. – literówka/gramatyczny – brak „ł”?

– Zostawiłem na plebani! – przestraszył się ksiądz. – i tu – brak „i”?

Jesteście panie nowi, więc tego i owego wiedzieć nie musicie, ale ja, w imieniu całej wsi, przedstawię wam to, co my, czyli wieś, chcemy – powiedział zdecydowanie, choć trochę mu się elegancka mowa mieszała. – przecinki przy Wołaczu?

Tam było dokładnie (przecinek?) ile kary, za jakie naruszenie. Drugie, to (przecinek?) że ekonomy już kilka bab pobiły, (zbędny przecinek?) za to, że ich chłopy czegoś nie dopełniły.

Ja nie wiem, co te chłopy porobiły, ale bab nie powinno się tłuc. Nie ekonomowie. – tu tylko dopytam, czy nie miało być bez „e”?: Nie ekonomowi.

Teraz dopiero Jan zauważył, że palec, na którym Niemiec nosi pierścień (przecinek?) ma poczerniały paznokieć. – dopytam tylko, czy tu celowo czas teraźniejszy?

– Ależ księże i tutaj mamy… – odparł łagodnie Niemiec. – przecinki przy Wołaczu?

O (przecinek?) na tym! – rzucił zrozpaczony, wyciągając z półki księgę, której okładkę zapamiętał.

Janie, nie wiem (przecinek?) co ci powiedzieli, ale jak mogłeś się nie zorientować. – czy to nie zdanie pytające?

Ten wasz pan, zawarł ze mną kiedyś układ, ale nieelegancko się z niego wymigiwał. – zbędny pierwszy przecinek?

Szlachetny pan Twardowski, wykupił się waszymi rabskimi duszyczkami. – i ten?

Dwie postanowienia, a obiecuję, że twoją duszyczkę wezmę ostatnią, gdy już i tak niewiele jej czasu pozostanie na tym łez padole – mówiła istota z wielkim zadowoleniem i ekscytacją. – czy tu celowo taka forma?

Do wciąż płonącego w części pomieszczenia wpadł Maciej i wydał okrzyk przerażenia, na widok Jana w zakrwawionej sukmanie z ciążącym pistoletem w dłoni. – zbędny przecinek?

 

Świetny horror, do końca trzymający w napięciu i ukazujący prawdziwą ludzką naturę; klik, powodzenia w Konkursie. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dawidzie!

Przypomniał mi się “Potop” jedyną książkę jaką przeczytałem przygotowując się do matury i właśnie z potopu była matura :))))))

Czasem to trzeba mieć szczęście i mu dopomóc :)

Dzięki za komentarz i opinię, cieszy pozytywny odbiór!

 

Galicyjski Zakapiorze!

Dzięki za wizytę i zwrócenie uwagi na oczywisty błąd.

Hmmm no nie jest to złe opowiadanie, aczkolwiek muszę napisać szczerze, wydało mi się bardzo przegadane. Mamy 30k znaków, a akcję tak naprawdę można streścić w kilku zdaniach, i postacie też nie są jakoś szczególnie rozbudowane. Część tych znaków realnie służy budowaniu klimatu i napięcia, ale spora część to (w moim odczuciu) zbytnia szczegółowość.

Dobrze to rozszyfrowałeś, koncentracja była na klimacie, postaci są proste celowo. Pierwotnie był zamysł, aby było ich więcej i miały bardziej dynamiczne relacje między sobą, ale nie spinało się to limitowo, a zależało mi na cierpliwym zbudowaniu klimatu. 

Dziękuję za klika i dobrą, merytoryczną opinię o tekście!

 

Czołem bruce,

witam serdecznie i dziękuję za komentarz i rzetelne poprawki tekstu. Tym razem nie betowałem, a widzę z generatora błędów wylosowały się literówki (i interpunkcja z urzędu) :). Znakomicie, że je wychwyciłaś, bo psują klimat, który z mozołem staram budować.

Nie ekonomowie. – tu tylko dopytam, czy nie miało być bez „e”?: Nie ekonomowi.

Do tego się tylko odniosę, bo reszta bezdyskusyjna. Zostawiam tak, ponieważ Jan odnosi się do tego komu wolno bić żonę. Tj. “Bab nie powinno się tłuc. Mogą to robić mężowie, nie ekonomowie”. Stąd taka forma, choć wcześniej Jan mówi “ekonomy”, to jednak raz na czas, jako światłemu, uda się mu trafić z odmianą. 

Przepiękna stylizacja języka

Zaskoczenie nr 1, bo zakładałem, że stylizacja będzie pierwszym zarzutem, że nieudana i niezupełna.

Świetny horror, do końca trzymający w napięciu 

Zaskoczenie nr 2, że uznajesz to za horror, co schlebia zbudowanemu klimatowi. Nie stosowałem takiego tagu, bo nie uważam, bym w morzu znakomitych horrorów na Portalu, potrafił choćby w części zrobić taki klimat grozy. Dlatego miło, że jednak tę grozę choć trochę czuć.

i ukazujący prawdziwą ludzką naturę

Tu zaskoczenie mniejsze, pragmatyzm ludzki miał być pewną puentą. Pierwotnie zakończenie brzmiało nawet “Jan strzelił celnie i żył długo i szczęśliwie”, ale zrezygnowałem z tej igraszki z bajkowym zakończeniem.

 

Wszystkich Was serdecznie pozdrawiam!

Bardzo dziękuję. :) Elementy horroru dostrzegę zawsze. :)

A wszelkie sugestie to tylko wątpliwości. :) 

 

Tutaj dopytam jeszcze:

Mój poprzedni wpis:

Ja nie wiem, co te chłopy porobiły, ale bab nie powinno się tłuc. Nie ekonomowie. – tu tylko dopytam, czy nie miało być bez „e”?: Nie ekonomowi.

 

Ty piszesz:

Zostawiam tak, ponieważ Jan odnosi się do tego komu wolno bić żonę. Tj. “Bab nie powinno się tłuc. Mogą to robić mężowie, nie ekonomowie”. Stąd taka forma, choć wcześniej Jan mówi “ekonomy”, to jednak raz na czas, jako światłemu, uda się mu trafić z odmianą. 

Ok, rozumiem, że chodziło Ci o ekonomów w liczbie mnogiej, ale – skoro jest forma: “nie powinno się tłuc”, pytałam, czy nie miało być “nie ekonomowi”, bo tam chyba powinien być Celownik – komu? czemu? – temu ekonomowi, a – jeśli ma być liczba mnoga – tym ekonomom ?

 

To tak tylko gwoli wyjaśnienia, bo poprzednio niedokładnie to napisałam, wybacz. :) Jednak, kiedy teraz myślę, już sama nie wiem… 

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Podobnie jak Zakapior myślę, że rzeczywiście momentami jest przegadane, ale nie psuło mi to całości opowiadania. Trzymało w napięciu, świetne zakończenie. Naprawdę udany tekst. Powodzenia w konkursie!

Pozdrawiam.

You cannot petition the Lord with prayer!

bruce,

fajnie, że drążysz temat :).

Moim zdaniem ten celownik brzmi tam źle.

“Ja nie wiem, co te chłopy porobiły, ale bab nie powinno się tłuc. Nie ekonomowie.”

Rozumiem to tak, że 

 

zdanie nr 1: kobiet nie należy bić

zdanie nr 2: na pewno nie ekonomowie powinni je bić.

W mianowniku, że kto? co? bije baby? – nie ekonomowie biją baby.

Bo przy brzmieniu “Nie ekonomom” brzmi to jakoś jakby było niezwiązane ze zdaniem poprzednim. Może po prostu nie do powinności, a do czynności się odnoszę, nie wiem, czy to poprawnie.

 

Ale,

Jednak, kiedy teraz myślę, już sama nie wiem… 

Niech to nas zjednoczy, skoro i ja nie wiem :)

Ogólnie to ciekawa kwestia.

 

Jurora szanownego pancernego witam i o zdrowie pytam :)

Buy Cat Armor Online In India – Etsy India

 

MichaelBullfinchu

cześć i czołem! Dziękuję za opinię, przytyk i pochwała zawsze najbardziej wiarygodne są w parze :). Zresztą z tym zarzutem przegadania nie zamierzam walczyć, bo on ma swoje uzasadnione podłoże. Niemniej, cieszy, że uważasz tekst za udany.

 

Pozdrawiam!

Niereformowalny dla mnie za nowoczesny, nie pasuje do klimatu całości.

 

Wiedział, że pleban, choć krew szlachecką miał rozcieńczoną, jak wódkę z gorzelni pana, to jednak człek inteligentny i lubił mądrze pomówić.

Według mnie rozcieńczoną jak kto/co wódka. 

 

Ładna stylizacja, czyta się przyjemnie i nie razi.

Jednak jak to w tamtych czasach dużo okrągłych słów i jak dla mnie za wolno się akcja posuwa. 

Wolałabym z 20% mniej. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Nowa Fantastyka