Złoty skrawek słońca żarzył się jeszcze na horyzoncie, gdy Elara dostrzegła w oddali zarys zabudowań. Skąpane w blasku zachodu wzniesienia z coraz wyraźniejszymi budynkami znajdowały się około mili od niej. Oznaczało to, że jej kilkudniowa podróż dobiega końca i jest już blisko celu: miejscowości Dunharrow.
To, co wiedziała o tym mieście, nie należało do historii, które chciałaby usłyszeć – a tym bardziej doświadczyć. Jej klacz, Mirel – mimo że nie znała tych opowieści – również zdawała się wyczuwać coś niepokojącego, dając o tym znać to poprzez nerwowe potrząsanie łbem, to przez głośniejsze i częstsze niż zwykle parskanie. Powietrze było gęste, niemal lepkie – Elara czuła, że nie tylko od wilgoci, ale także od czegoś ohydnego, czego nie potrafiła nawet nazwać. Na niebie zbierało się coraz więcej chmur.
Zaniepokojona perspektywą spóźnienia na wieczorną odprawę medycznych praktykantów, ponagliła konia. Tętent kopyt, w połączeniu z dźwiękiem uderzających o siebie fiolek i ampułek, roznosił się pośród mijanych obumarłych sadów. Zbutwiałe drzewa, których konary przypominały agonalnie powykrzywiane kończyny, wznosiły się ku niebu jakby w błaganiu o życiodajny deszcz. Ziemia była spękana, a porzucone narzędzia ogrodnicze rdzewiały w trawie – zbyt długo nieużywane.
Cała okolica zdawała się zapowiadać coś złowieszczego, z czym Elara będzie musiała się wkrótce zmierzyć.
***
Gdy minęła pierwsze domostwa, zwolniła – nie chcąc niepokoić mieszkańców. Aż nadto zmartwień i lęków dostarczyła im już trwająca właśnie zaraza. Tymczasem słońce zdążyło całkiem zniknąć za horyzontem, a ponura atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Mijane domy sprawiały wrażenie porzuconych. Drewniane ściany, niegdyś – zapewne – solidne i zadbane, teraz spróchniałe i wygięte, uginały się pod ciężarem dachów. Elarze wydawało się, że z ciemnych – coraz ciemniejszych – wnętrz, spoglądają na nią zaniepokojone oczy tutejszych lokatorów.
Posuwając się naprzód co jakiś czas słyszała dziwne, niewyraźne szepty. Parę razy miała wrażenie, że ktoś nazywa ją po imieniu, co trudno było uznać za możliwe, zważywszy na to, że pierwszy raz zawitała do Dunharrow. Bełkotliwym – słyszanym zewsząd – mamrotom akompaniowały także okazjonalne kaszlnięcia i niepokojące trzaski. Mimo, że znała sytuację miasta z raportu profesora Herlinga, czuła że to co właśnie doświadcza, przerasta jej wyobrażenia – wszystko było znacznie bardziej przytłaczające, niż mogło wynikać z owego obszernego opisu.
Miejscowość wydawała się być większa, niż dziewczyna z początku sobie wyobrażała. Wieża Konsylium, której widoku spodziewała się od razu po wjeździe i która była jej celem, znajdowała się poza zasięgiem wzroku. Elara żałowała, że nie dotarła choćby kwadrans wcześniej, gdy ostatnie światło dnia mogło pomóc jej w zlokalizowaniu obiektu. Od głównej drogi – pomiędzy drewnianymi chatami – odchodziły liczne, wąskie uliczki, jednak przez mrok trudno było powiedzieć, dokąd prowadzą. Bez pochodni bezpieczniej było tego nie sprawdzać. Dziewczynie nie pozostawało więc nic innego, jak tylko brnąć naprzód głównym traktem.
Wzdłuż tegoż traktu ustawiono latarnie – wysokie, smukłe pale, na których zawieszone były uliczne lampy naftowe. Ich żółtawo-pomarańczowy blask tańczył wśród cieni, oświetlając okoliczne, spróchniałe budynki. Może powodem było zmęczenie, a może to aura tego miejsca wywoływała u niej jakieś zwidy, ale momentami – gdy światło sięgało wnętrza chat – Elarze zdawało się, że widzi w ich środku, nie do końca zdefiniowane, zdeformowane sylwetki.
W oddali, kilka domów dalej, zamajaczyła ciemna, niska, krępa postać. Ktoś, posługując się długim prętem, zapalał właśnie uliczną latarnię. Choć Elara nie była pewna, czy powinna, zdecydowała się zapytać o drogę.
Już otwierała usta, by wypowiedzieć pierwsze słowa, gdy ta osoba nagle przerwała czynność i powoli obróciła zakapturzoną głowę w jej stronę. Adeptka jednocześnie wstrzymała konia – i oddech.
Nienaturalnie duże, zaskakująco jasne, białe, zmętniałe oczy – jedyne wyróżniające się punkty na tle ciemnej sylwetki – wpatrywały się teraz hipnotycznie w stronę medyczki.
Gdy odzyskała dech i uspokoiła się nieco, stwierdziła, że oczy te należą do sędziwej kobiety. Medyczka znalazła w sobie odwagę, by spróbować ponowić pytanie.
– Przepraszam… czy… – przełknęła ślinę – czy wie pani, gdzie znajdę Wieżę Konsylium?
Starucha przekrzywiła głowę i wydała z siebie przeraźliwie głośne – jakby krukowate – skrzeczenie. Wskazała ręką – bardzo niezgrabnie i chaotycznie – parę losowo wyglądających kierunków, a następnie odwróciła się gwałtownie i kuśtykając zniknęłą w mroku bocznej alejki, pozostawiając lampę nie zaświeconą, a pytanie bez – jakkolwiek przydatnej – odpowiedzi. Zastygła bez ruchu Elara, zaciskała ręce na wodzy mocniej niż zwykle. Wciąż wpatrywała się w miejsce gdzie przed chwilą zniknęła postać. Przez chwilę rozważała zawrócenie konia i powrót do domu. Zastanawiała się czego właściwie była świadkiem. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że pierwszy raz otacza ją absolutna cisza. Cisza… która nie ukoiła bynajmniej jej nerwów.
– Dzielna z ciebie dziewczyna – szepnęła do Mirel, głaszcząc jej grzbiet. – Poradzimy sobie – dodała, bardziej do siebie niż do niej.
***
Znajdująca się w raporcie wzmianka o tym że Wieża Konsylium góruje niejako nad miejscowością, na nic się o tej porze zdała. Bogatsza o wydarzenia sprzed chwili Elara stwierdziła, że pytanie o drogę któregoś z mieszkańców, jest kiepskim pomysłem. Dotarła do skrzyżowania głównych szlaków i zatrzymała konia. Nie miała pojęcia gdzie powinna się udać. Zrezygnowana i zdenerwowana pociągnęła lejce w lewo, ale – ku swojemu zaskoczeniu – natrafiła na opór ze strony Mirel. Opór można by rzec zbawienny. Szarpiąca wodze Elara w niemal już kompletnym mroku przy przeciwległej ścieżce dostrzegła drogowskaz, który jak się okazało wskazywał tylko jedno miejsce. To właściwe.
***
Budynek rzeczywiście był całkiem pokaźny. W porównaniu do dominujących w mieście niskich, drewnianych chat, ten posiadał aż trzy piętra i składał się w większości z pozieleniałej cegły. Do bocznej ściany przymocowane były pierścienie uwiązowe, ale żaden z nich nie był używany.
Zsunęła się z grzbietu Mirel i wciąż zaniepokojona otaczającą ją absolutną ciszą – omiotła spojrzeniem otoczenie. Teraz, gdy nareszcie nie dobiegały już żadne szepty ani odgłosy z wnętrza chat, upiorna głusza – jak na złość – potęgowała w Elarze wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Zaczęła odpinać sakwy z medykamentami, niespokojnie obserwując okolice. Jedynymi dźwiękami były te, które sama wydawała. Gdy ściągnęła ostatni pakunek – torbę podręczną – nagle poczuła… dotyk na ramieniu.
Odwróciła się gwałtownie, wypuszczając z rąk torbę – i zamarła. Z mroku wyłoniła się potężna, humanoidalna sylwetka o okrągłych ślepiach i kruczym dziobie. Postać stała nieruchomo, z wyciągniętą dłonią.
Zanim Elara zdążyła cokolwiek zrobić, usłyszała lekko stłumiony, młody głos:
– Elara? Elara Vel?
Zawahała się, próbując opanować oddech.
– T… tak – odpowiedziała wreszcie.
Nieznajomy zdjął maskę. Okazał się nie aż tak rosły, jak początkowo sądziła – raczej szczupły, młody i – być może – całkiem urodziwy. Co do urody nie była jednak pewna; w mroku – podobnie jak pod wpływem alkoholu – łatwo było się pomylić. Jednak co ważniejsze, świadomość, że ma przed sobą człowieka, a nie krukowatego upiora, pozwoliła jej odetchnąć z ulgą.
– Przepraszam… – powiedział z zakłopotaniem, widząc jej reakcję. – Wcześniej przywitałem tak pozostałych. Nie pomyślałem, że nocą może to wyglądać… nieco straszniej – dodał, zerkając na maskę w dłoniach.
– Rozumiem – odparła Elara, dostrzegając szczerą skruchę. – Przyjmuję przeprosiny. Ale… jesteś medykiem? Jeśli tak, to jestem zaszczy…
– Nie, jeszcze nie – przerwał chłopak i uśmiechnął się lekko. – Razem będziemy się szkolić. Jestem praktykantem. Przybyłem do Dunharrow dwa dni temu.
– Ach… tak myślałam – odparła Elara, starając się ukryć rozczarowanie faktem, że nikt z oficjeli nie pofatygował się, by ją przywitać.
– Pomogę ci z bagażem. Tam możesz przywiązać konia – wskazał żelazne pierścienie i nie zwlekając podszedł do jej rzeczy.
– Tylko ja przyjechałam konno? – spytała Elara, prowadząc Mirel w stronę stanowisk.
– Stajnia jest niedaleko, ale teraz nie mamy czasu. Później ci pokażę.
Skinęła głową i przywiązała konia. Poklepała klacz po grzbiecie. Następnie ruszyła za Cainem, który niósł jej rzeczy do frontowych drzwi. Przekraczając próg, zauważyła zawieszoną przy wejściu tabliczkę z pozłacanym napisem:
„QUI SPEM IN ARTE MEDICA PONIT, AD ULTIMAM SANATIONEM GRADITUR.”
Kto pokłada nadzieję w sztuce leczenia, ten kroczy ku ostatecznemu uzdrowieniu.
***
Wnętrze przywitało ich chłodem i zapachem wosku. Ściany przestronnego korytarza były wykonane z gładzonego kamienia i połyskiwały w świetle zawieszonych gdzieniegdzie lamp oliwnych. Wzdłuż tegoż korytarza ciągnęły się kufry i półki, zastawione fiolkami, słoikami i glinianymi ampułkami o nieznanej zawartości. Po obu stronach znajdowały się masywne, drewniane drzwi prowadzące – zapewne – do pracowni lub sal zabiegowych. Na końcu wznosiły się spiralne schody z kutego żelaza, wiodące na wyższe poziomy wieży.
– Po co ci właściwie ta maska? – spytała Elara, doganiając Caina i równając się z nim krokiem. – Chyba nie tylko po to, żeby straszyć dopiero co poznanych znajomych?
– Nie mi, tylko nam – poprawił. – W środku są zioła: mięta, szałwia, bylica… i coś tam jeszcze… Każdy medyk taką dostaje. Zapobiega roznoszeniu chorób.
– Nigdy o tym nie słyszałam.
– Bo to nowość – odpowiedział, zrzucając torby na posadzkę obok wypełnionego po brzegi kufra z ekwipunkiem innych adeptów. – Jeszcze nie ujęli tego w raportach. Zresztą te raporty… i tak przemilczały więcej, niż powiedziały. Wszystkiego dowiesz się w praktyce.
Chłopak skinął w stronę schodów i przyłożył palec do ust, sugerując, że od teraz powinni być cicho. W miarę pokonywania kolejnych stopni, z wyższych pięter coraz wyraźniej dochodziły ich głosy – rozmów, nawoływań, a nawet stłumionych krzyków. Gwar stawał się coraz głośniejszy, a jego natężenie rosło proporcjonalnie do podekscytowania Elary.
Profesor Herling, jeszcze przed wyjazdem, zdradził jej kilka faktów na temat zarządcy miasta. Był nim, znany nie tylko jej, ale także każdemu studentowi Uniwersytetu Rosengardzkiego, Arcymedyk Cornelius. Jeden z zaledwie czterech medyków uczestniczących w legendarnym projekcie Panaceum. Prawdziwa ikona. Sam fakt, że już za chwilę stanie z nim twarzą w twarz, przyprawiał Elarę o gęsią skórkę.
Dotarli na trzecie piętro. Gdy Cain wyciągnął rękę, by otworzyć drzwi, te z impetem rozwarły się, trzaskając o ścianę korytarzową niemal uderzając adepta. Wyszła z nich wyraźnie wzburzona, niemłoda, ale i nie sędziwa dostojna kobieta. Miała na sobie długą, kredowobiałą szatę z wysokim kołnierzem i spory kapelusz w tym samym kolorze, spod którego nie wystawał ani milimetr włosów.
Wnioskując po stroju i postawie, była to Matrona pielęgniarek. Rzuciła wzburzone spojrzenie na nowo przybyłych i głośno tupiąc, zbiegła schodami w dół. Elara i Cain zerknęli na siebie i w milczeniu weszli do sali.
Pierwsze, na co dziewczyna zwróciła uwagę, to siedząca za biurkiem majestatyczna postać Arcymedyka. Nie sposób było go pomylić. Miał na sobie długą, ciężką szatę w odcieniu głębokiego szmaragdu, przeszywaną złotymi nićmi, które układały się w misterne wzory: symbole medycyny, gwiazdozbiory i alchemiczne znaki. Jego postura była potężna, a szata nadawała mu niemal sakralny wygląd. Uwagę przyciągało również nakrycie głowy – wysokie, usztywnione, wykonane z cienkiej skóry i metalu, zdobione emaliowanym motywem laski Eskulapa. Twarz Arcymedyka – tęga, jak i reszta sylwetki – nosiła surowy wyraz. W oczach Elary cała jego postać emanowała aurą powagi i autorytetu.
Obok stał jego pomocnik – zapewne Lekmistrz. Był wysoki, aż do przesady wyprostowany, ubrany w długą, gładką szatę koloru karminowego. Barwa ta, podobnie jak szmaragdowa, świadczyła o randze w medykokratycznej hierarchii. Miał idealnie ogoloną głowę, na której widniały blizny i przebarwienia, które dziewczyna uznała za ślady po ospie. Wyraźnie zależało mu na opinii Corneliusa, bo jedynym ruchem na jego przesadnie usztywnionej twarzy było zerkanie co i rusz w stronę przełożonego. W oczach Elary postać łysego… nie emanowała ani powagą, ani tym bardziej autorytetem.
Przed nimi ustawiono cztery krzesła, z czego dwa były już zajęte. Zajmowały je kolejno: ładna, niewysoka, piegowata, blada dziewczyna o rudych kręconych włosach i bystrym spojrzeniu oraz chłopak o podobnych rysach i takiej samej barwie nieco krótszych włosów. Elara wiedziała o nich tylko tyle, że są rodzeństwem i również studiują w Rosengardzie. Widywała ich już wcześniej na uczelnianych korytarzach, ale nie miała jeszcze okazji bliżej poznać. Obydwoje patrzyli teraz na nią z niekrytym zaciekawieniem. Fakt, że nie będzie jedyną kobietą w gronie aspirujących medyków, dodał jej otuchy.
– Jaśnie wielmożny – zaczął Cain – melduję…
– Usiądź proszę – przerwał mu łysy pomocnik – czas nagli, a Wielmożny Cornelius miał bardzo pracowity dzień – dodał spokojnie.
Cain posłusznie usadowił się na jednym z dwóch wolnych krzeseł i w milczeniu czekał na dalsze instrukcje, skupiając na sobie wzrok zarówno Lekmistrza, jak i Corneliusa.
Arcymedyk spojrzał na Elarę i zmrużył oczy.
– Przyszła panna i patrzy… zastanawia się… – skomentował z wyraźną ironią, nie doczekawszy się reakcji dziewczyny. – To wolne krzesło dla nieznajomego gościa, puste ma zostać, tak myślisz? Siadaj, zanim zmienię zdanie co do twojego przyjęcia! – warknął, po czym sugestywnym ruchem oczu wskazał, o które dokładnie krzesło mu chodzi.
Spore pokłady podekscytowania, jakie do tej pory zgromadziła Elara, ulotniły się, a ich miejsce zajęło zdenerwowanie. Chwiejnym krokiem wykonała polecenie, w następstwie czego znalazła się tuż przed masywną sylwetką lidera, górującą nad nią nie tylko wzrostem, lecz także siłą charakteru. Gdy już odprowadził ją wzrokiem, westchnął, zamykając na chwilę oczy.
– Skoro mamy komplet, będę się streszczał – rozpoczął Cornelius. – Uważnie słuchać, bo nie mam zamiaru się powtarzać. Sytuacja w wiosce jest, delikatnie mówiąc… godna pożałowania. Ale o tym powinniście już wiedzieć. Waszym zadaniem będzie robić wszystko to, co reszta medyków. Tyle że… pro bono. Z dobroci serca. Dla sprawy. Pojmujecie? Nie obchodzi mnie, że rektor Wilhelmius w swej niepojętej łaskawości uznał, że należy wam się jakiś żołd. Jeszcze czego. Ja takiego nie miałem, kiedy pierwszy raz kazali mi babrać się przy zwłokach i wy też mieć nie będziecie. – Zawiesił głos na chwilę, wyraźnie dumny ze swojej decyzji, po czym dodał: – No… więc tak… Po krótkim przeszkoleniu zajmiecie się właśnie tym. I za właśnie taką zapłatę. Zresztą bezcenna wiedza, jaką posiądziecie w czasie tej jakże chwalebnej służby, powinna wam wystarczyć i jest zdecydowanie więcej warta niż jakieś srebrniki.
Rodzeństwo wymieniło między sobą znaczące spojrzenia. Cain spuścił wzrok, wpatrując się w ziemię, a Elara nerwowo poprawiła się na krześle. Łysy nawet nie drgnął.
– Wasze zaangażowanie i posłuszeństwo zaowocują stosownym poświadczeniem dla uczelni – odchrząknął, po czym zdecydowanie głośniej dodał: – Ale tylko się ważcie zrobić coś wbrew poleceniom lub poza wyznaczonymi obowiązkami, a rychłe wydalenie z uniwersytetu będzie dopiero początkiem waszych problemów!
Wykrzyczał to, po czym – już spokojniej – kontynuował:
– Jutro, skoro świt, stawicie się u obecnego tutaj Lekmistrza Erica – skinął głową w jego stronę. – Rozezna was w obowiązkach i poinformuje o głównych zagrożeniach. Ode mnie dodam jedno: szczególnie uważajcie na morowe powietrze. Mniemamy, że to ono jest przyczyną zarazy. Prawda, Eric?
Łysy skinął głową.
– A teraz możecie wypierdalać – rzucił, ewidentnie nie zainteresowany pytaniami, i pochylając głowę zaczął przeglądać stos dokumentów na biurku.
Niezależnie od jego zainteresowania i chęci, adepci byli zbyt skonsternowani, żeby jakiekolwiek pytanie zadać.
Eric wskazał otwartą dłonią drzwi, po czym – wraz z praktykantami – wyszedł na zewnątrz. Adepci zabrali po drodze swoje rzeczy, wyraźnie zmęczeni, zaczęli szeptać między sobą i rozglądać się za potencjalnymi kwaterami.
– Ekhem! – odchrząknął głośno Lekmistrz, przyciągając ich uwagę.
– Ustawcie się w szeregu – polecił.
Tak zrobili.
– Domyślam się, że postawa Corneliusa i to, co was czeka, nie jest tym, czego się spodziewaliście. Ale… nie mój problem. Szczerze mówiąc, mam to w dupie. Moją rolą jest wdrożyć was do pracy i zrobię to z największą pieczołowitością. Jutro, trzy kwadranse po świcie, zbieramy się przy tamtej studni – wskazał palcem jakieś miejsce całkowicie spowite mrokiem. Zbyt ciemne by stwierdzić czy cokolwiek tam jest. – Spóźnienia będą surowo karane. Radzę wykorzystać ten czas na odpoczynek, bo kiedy zaczniemy prawdziwą robotę, nie będzie zbyt wielu okazji.
Zrobił krótką pauzę.
– Dodam jeszcze, że nie jestem zwolennikiem kobiet… w Medycznym Bractwie. Gdyby to ode mnie zależało, nie zgodziłbym się na takie fanaberie. Ale w razie czego… – oblizał się. – mamy wakaty na odpowiedniejsze… i opłacalne…yy… opłacane stanowiska. – powiedział, po czym zmierzył sugestywnym spojrzeniem obydwie praktykantki, które patrzyły akurat zupełnie gdzie indziej.
Złowiwszy wzrok spoglądającej uprzenio w ziemię Elary, czekał na reakcję. Nie doczekał się. Westchnął ciężko.
– No nic… pożyjemy, zobaczymy – rozłożył ręce. – Jeszcze będziecie się prosić… Wasze kwatery są tam – skinął głową w kierunku kolejnego, pogrążonego w mroku miejsca.
Widok zdezorientowanych, wpatrzonych w ciemność praktykantów przypomniał mu o ostatnim – dzisiejszego wieczoru – obowiązku. Wrócił do budynku, a po chwili nieobecności wyniósł z niego cztery lampy naftowe. Zbliżył się do każdego z osobna, podał je praktykantom jakby od niechcenia, wyjął z kieszeni zapalare i zaświecił. Podał ją Cainowi. Następnie – w milczeniu – ruszył w głąb miasteczka, oszczędzając sobie fatygi zarówno do pożegnania jak i odprowadzenia nowo przybyłych.
Czwórka spojrzała po sobie. W świetle drżących płomieni ich twarze nabrały ostrości, uwydatniając kryjące się na nich niepokój i skonfundowanie.
– Pierwsze śliwki robaczywki… – odezwał się Cain z wymuszonym uśmiechem, próbując rozładować napięcie. – I ten… może się poznajmy? – Spojrzał na zrezygnowanych kompanów. – Ja jestem Cain, z uczelni w Arkenheimie, trzeci rok, specjalizacja…
– Co za dupek – przerwała mu Miratha, uznając, że Eric jest już poza zasięgiem słuchu. Splunęła na ziemię z odrazą. – Pieprzony… – urwała, gdy zauważyła minę Caina, która zdradzała zaskoczenie i lekkie zakłopotanie. Szybko zreflektowała się, że na rozmowę o tym przyjdzie jeszcze czas.
– Miratha – przedstawiła się dziewczyna, robiąc krok naprzód i unosząc nieco lampę, eksponując piegowatą twarz w lepszym świetle. – Rosengard, trzeci rok, podobnie jak ty. – A to mój, niestety, brat – Wskazała ustawionego bokiem do nich, niezainteresowanego rozmową Roderica, który z lekkim opóźnieniem, wyrwany z zamyślenia skinął głową, nie zanotowawszy drwiny.
– Roderick z Rosengardu. Też trzeci rok – powiedział bez odrywania wzroku od jakiegoś odległego punktu. – Może powinniśmy już iść? – dodał, zwracając się do Elary z lekkim zmęczeniem w głosie.
– Elara Vel. Drugi rok, Rosengard – powiedziała oszczędnie.
– Drugi? – Miratha uniosła brwi, wyraźnie zaciekawiona. – Czyli to o tobie wspominał Herling. Musisz być wyjątkowo zdolna, skoro pozwolili ci na praktyki już teraz. Szczególnie że… no cóż, nie masz wrodzonych predyspozycji.
– Wrodzonych? – Elara lekko przekrzywiła głowę.
– No… jesteś kobietą. A wśród medyków…
– Aaa, racja – zaśmiała się cicho Elara. – Faktycznie, jest nas mało, zresztą sama wiesz.
– Pewnie najlepsza z roku, co?
– Zależy, kogo zapytasz – odparła Elara. – Według Herlinga może tak, ale on lubi koloryzować.
– Albo po prostu mówił prawdę – dodał Cain z półuśmiechem.
Elara wzruszyła ramionami.
– Zaprowadzisz do kwater? – zapytał wyraźnie zniecierpliwiony Roderick.
– Nie byłem tam, też będę szukał – skomentował Cain.
– To gdzie spałeś? – spytała zaciekawiona Miratha.
– W piwnicy Wieży Konsylium, jest tam parę… klitek, powiedzieli mi, że jak przyjedzie reszta, dopiero mogę zająć właściwy pokój.
– Aha – skwitowała nieco zaskoczona i zażenowana Miratha.
– Chodźmy – uprzedził kolejne pytania Cain. – Będzie jeszcze okazja pogadać.
W milczeniu ruszyli we wskazanym przez Erica kierunku. Otaczająca ich gra świateł i cieni rozbudzała wyobraźnię i potęgowała w Elarze wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Instynktownie unikała patrzenia w stronę mijanych okiennic, jakby obawiała się, że ktoś lub coś odwzajemni spojrzenie.
Nieprecyzyjne wskazanie lokalizacji noclegu przysporzyło aspirującym medykom nieco trudu, ale w końcu odnaleźli upragnione miejsce spoczynku. Tak przynajmniej z początku sądzili, widząc przed sobą ceglany, piętrowy budynek z tabliczką nad drzwiami, na której widniał napis „KWATERY”. Jeden z obudzonych zamieszaniem konsyliarzy dosadnie – i niezbyt uprzejmie – poinformował ich, że dla nich są te dalsze.
„Te dalsze” okazały się być rozpadającą się, drewnianą szopą. Budynek z zewnątrz wyglądał, jakby lada chwila miał się zapaść pod własnym ciężarem. Deski były wypaczone od wilgoci, a okolica cuchnęła stęchlizną. Niepilnowana przez nikogo, porośnięta dzikim bluszczem szopa nie wyglądała jak miejsce przygotowane na przyjęcie kogokolwiek, tym bardziej przyszłych medyków.
Do tej pory bardzo pewna siebie Miratha, która całą drogę szła na przedzie, niepewnie uchyliła drzwi do owego przybytku i wsunęła do środka rękę z lampą. Rozejrzała się i po chwili odetchnęła z ulgą, po czym zaprosiła pozostałych gestem dłoni.
Wewnątrz – ku ogólnemu zaskoczeniu nowo przybyłych – było całkiem schludnie. Pomieszczenie główne, choć wąskie, miało drewnianą podłogę wyłożoną tkanym chodnikiem, a przy ścianach stały dwie ławy. Na drzwiach prowadzących do izb zawieszono niewielkie, starannie oprawione w drewniane ramki wizerunki czterech Arcymedyków: Gregora Heltha, Izothora Venhrama, Raviona Kersevalda oraz oczywiście samego Corneliusa Viremonta – ujętego, podobnie jak pozostali, w dostojnej pozie, z dłońmi splecionymi na piersi i szmaragdowym sygnetem Wielkiego Konsylium błyszczącym na serdecznym palcu.
W samych pokojach również znajdowały się malowidła – w tych z kolei wielkość obrazów zdawała się odzwierciedlać rangę przedstawianych postaci. Były prawie tak duże jak drzwi. Pościel wprawdzie nosiła ślady licznych prań i łatania, ale była czysta i równo posłana. Każdy z pokoi posiadał małą, okutą skrzynię, świecę na glinianej podstawce i maleńkie okienko z zasłonką z wyblakłego płótna.
Całość – mimo pierwszego wrażenia – zdradzała rękę kogoś, kto, choć pracował z ograniczonymi środkami, starał się, by było schludnie. Mimo chłodu i skrzypiących desek dało się tu dostrzec próbę stworzenia miejsca godnego wypoczynku.
Rozpakowujący się przedwcześnie Roderick, po subtelnej sugestii ze strony Caina, wycofał się na korytarz i zostawił pannom pierwszeństwo w wyborze pokoju. Dziewczęta zajęły izby z oknami wychodzącymi na główny trakt. Miratha zaproponowała, by po rozpakowaniu spotkali się u niej. Tak też zrobili.
Usadowili się na przyniesionych z holu ławach wokół łóżka, na którym siedziała Miratha, i czekali, aż ktoś zacznie rozmowę.
Tym kimś okazał się Cain.
– Co myślicie? – zapytał niepewnie, omiatając wzrokiem zebranych. – Arcymedyk…
– Na żywo wydawał się bardziej spasiony – przerwała mu Miratha, wpatrzona w posępny portret Corneliusa, wiszący dumnie na środku jednej ze ścian.
Kąciki ust praktykantów uniosły się nieznacznie, ale tylko na moment.
– Za to gburowatość… hmm… jest oddana… całkiem, całkiem – dodała, marszcząc piegowaty nos. – Co roku narzekają na niedobory kadrowe, a gdy tylko mają szansę pozyskać nowych, zdolnych i chętnych rekrutów, witają nas w ten sposób. Jeszcze ten jego przydupas… myślałam, że chociaż on…
– On jest zdecydowanie gorszy – skomentował chłodno Cain. – Cornelius zachowuje się tak, by wzbudzać respekt – to jego metoda na utrzymanie rygoru. Dosyć kontrowersyjna, przyznaję, ale skuteczna. Podwładni chodzą przy nim jak na szpilkach. Eric natomiast… cóż… gdy Corneliusa nie ma w pobliżu, zachowuje się, jakby był jego prawą ręką. I to pomimo że w mieście jest co najmniej kilkunastu innych konsyliarzy o tej samej randze. Większość z nich patrzy na niego z politowaniem, gdy tylko otworzy usta. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie jego przydzielono do opieki nad praktykantami, ale mam już pojęcie, że wybitnie się do tego nie nadaje. Jestem tu ledwie dwa dni, a już zdążył nazwać mnie pasożytem i nieudacznikiem…
– Za co? – przerwała Elara. – Może miał rację? – dodała z prześmiewczym uśmiechem.
– Pasożytem byłem, bo nalałem sobie jedną chochlę wywaru z jałowca za dużo. A nieudacznikiem, bo nie domyśliłem się, że napar z szałwii trzymają w butelce po winie – odpowiedział całkiem poważnie Cain.
– Nie możemy poprosić o kogoś innego… normalniejszego? – zapytała z nadzieją Miratha.
– Obawiam się, że taka prośba mogłaby być ryzykowna – westchnął Cain. – Cornelius sam go wyznaczył. A zasugerowanie zmiany byłoby jak wytknięcie mu błędu. Wiecie… według niego nie jesteśmy godni i tak dalej. Ja się w każdym razie nie odważę. I wam też nie radzę. Trzeba będzie przetrwać te pierwsze dni i mieć nadzieję, że jak już nas łysol wdroży, to straci zainteresowanie. Potem powinno być łatwiej.
– Świetnie – mruknął Roderick pod nosem. – Zanim do tego dojdzie… o ile w ogóle dojdzie… to nas będzie trzeba leczyć… na głowę. Może od razu…
– Przy okazji – wtrąciła Elara, przerywając ponury wywód – to, co powiedział Eric o odpowiedniejszych wakatach…
– Brakuje też kucharek, sprzątaczek i pielęgniarek – przerwał jej Cain. – Podejrzewam, że niezależnie od waszego sprzeciwu, będzie próbował przypisać wam właśnie te obowiązki. Miejmy tylko nadzieję, że Cornelius do tego nie dopuści.
– A co, jeśli zechce zrobić z nas kurtyzany? – zauważyła przytomnie Miratha z gorzkim uśmiechem.
– W twoim przypadku nie musi nic robić – powiedział cichutko, jakby do siebie, Roderick, ale niestety dla niego spotkało się to z natychmiastową reakcją Mirathy, która zdzieliła go trzewikiem w łydkę. Udał, że lekko, ale jego mina mówiła co innego.
– Wtedy tym bardziej spotka się z jego sprzeciwem – odparł Cain, udając, że nie widzi zaistniałego napięcia pomiędzy rodzeństwem. – Cornelius i wasz rektor Wilhelmius kiedyś byli bliskimi znajomymi.
– Krążą pogłoski, że nawet kimś więcej – powiedziała z przekąsem Miratha. – Widać to po tym, jak bardzo przejął się jego opinią w sprawie naszych płac… – wywróciła oczy. – Cornelius wyżej sra, niż dupę ma. Nie słucha byle rektorków.
– Jest Arcymedykiem… więc… technicznie… poza Supremusem Medicae może srać na właściwie każdego – skomentował chłodno Cain. – Cornelius trzyma się zasad, ale tylko swoich. Miejmy nadzieję, że w innych kwestiach będą zbieżne z naszymi interesami. Nie martwcie się na zapas, jakoś poradzimy sobie z Ericiem i przetrwamy te dwa tygodnie.
– O ile wcześniej nie zachorujemy – stwierdził ponuro Roderick, a jego głos zabrzmiał dziwnie sugestywnie.
Przez chwilę słychać było tylko skrzypienie starych desek pod ich nogami i stłumiony, jednostajny szum wiatru uderzającego o ściany budynku.
– Może nie będzie tak źle – odezwała się po chwili Elara, przerywając ciszę. – Na pewno nie warto kusić losu, zarywając nockę. Idę spać. Dobranoc.
Pożegnali się i wrócili do swoich izb. Elara, leżąc na pryczy, jeszcze przez jakiś czas wpatrywała się w wiszący na ścianie portret Gregora Heltha. Patrzył z góry, nieruchomy i monumentalny, sprawiał wrażenie, jakby miał za chwilę przemówić, ale po dzisiejszej odprawie wolała nie wiedzieć, co jakikolwiek Arcymedyk miałby jej do powiedzenia.
Zdmuchnęła płomień lampy.
Zasypiając, poczuła intensywną, słodkawo-metaliczną woń. Zapach wydał jej się znajomy, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć, przy jakiej okazji czuła coś podobnego.