- Opowiadanie: marzan - Matylda i Paladin

Matylda i Paladin

Za­czę­ło się od wpisu Tar­ni­ny: “Była sobie cu­ki­nia...”. Potem było tro­chę żar­tów, mniej lub bar­dziej spro­śnych, co niby może robić cu­ki­nia, a na samym końcu wpis Am­bush, który za­brzmiał jak wy­zwa­nie. I tak po­wsta­ła hi­sto­ria Ma­tyl­dy i Pa­la­di­na, która w za­mie­rze­niu miała po­sia­dać trzy war­stwy, a ma dwie, bo na trze­cią nie star­czy­ło już zna­ków.

Imio­na cu­ki­nii po­cho­dzą od od­mian cu­ki­nii, dla­te­go za­cho­wa­łem ory­gi­nal­ne brzmie­nie – jest Pa­la­din, nie Pa­la­dyn. Cu­ki­nie wy­ho­do­wa­no we Wło­szech, więc imio­na ludzi są wło­skie – spo­lsz­czy­łem je­dy­nie głów­ną bo­ha­ter­kę. Biały Duch ma swój pier­wo­wzór, jest nim jeden z nie­wie­lu dra­pież­nych śli­ma­ków lą­do­wych.

Uważny czytelnik znajdzie w tekście nawiązanie filmowe. I “Osada” się nie liczy, chodzi o szczególik, nie o nastrój.

Dziękuję bardzo Ambush, Galicyjskiemu Zakapiorowi i Beeeeckiemu, którzy poświęcili uwagę, by doszlifować tekst, tropili każde słówko i każdy przecinek .Troszkę popsułem jeszcze tekst dziś rano, więc co złego, to ja :)

 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Użytkownicy IV

Oceny

Matylda i Paladin

Przy­peł­za­ją każ­de­go wie­czo­ru, kiedy rosa osią­dzie na li­ściach Matki. Magia roz­bu­dza zmy­sły jako pierw­sze, na długo przed tym, nim prze­obra­zi resztę moich tkanek – więc mogę tylko bier­nie cze­kać na to, co się wy­da­rzy. To jak wy­myśl­na tor­tu­ra: sły­szę mla­śnię­cia ich ciał, sze­lest roz­su­wa­nych grud ziemi i źdźbeł trawy. Do­la­tu­je do mnie od­ra­ża­ją­cy za­pach. Do­pó­ki je­stem złą­czo­ny z pędem Matki, czuję rów­nież to, co ona. Prze­waż­nie za­czy­na się od do­ty­ku – lep­kie­go i na­chal­ne­go. Cza­sem be­stie nie­zno­śnie długo szu­ka­ją od­po­wied­nie­go miej­sca, by ugryźć, peł­zną po po­wierzch­ni, ba­da­ją ka­wa­łek po ka­wał­ku. Potem za­wsze jest ból. Ty­sią­ce zębów roz­ry­wa­ją tkan­ki, zdzie­ra­ją war­stwę po war­stwie. Otwie­ra­ją ranę i po­rzu­ca­ją ją tylko po to, by za­ata­ko­wać w innym miej­scu.

Nie szu­ka­ją jedynie po­ży­wie­nia. Wy­sy­sa­ją cząst­ki magii, by – po­dob­nie jak my – ulec me­ta­mor­fo­zie. Sza­nu­je­my każdą dro­bin­kę mocy, a nasze ciała są ni­czym spi­chle­rze. Be­stie są jak dziu­ra­we dzba­ny, magia wy­cie­ka z nich wraz ze ślu­zem. Wiecz­nie głod­ne, za­wsze wra­ca­ją po wię­cej.

Nie oba­wiam się o sie­bie ani o Matkę. Jest silna, a w miej­sce uszko­dzo­nych liści wy­ra­sta­ją ko­lej­ne. Oswo­iłem się z tym, że mogę zgi­nąć. Boję się o sio­strę. To jej Matka po­wie­rzy­ła na­sio­na – a w nich czy­stą, skon­den­so­wa­ną magię. Jeśli be­stie wy­czu­ją ema­na­cję mocy, ro­ze­rwą sio­strę na strzę­py.

 

Wo­jow­nik po­chy­lił się nad otwo­rem w li­ściu i żół­ty­mi pal­ca­mi do­tknął jego po­strzę­pio­nej kra­wę­dzi. Po­tra­fił roz­róż­niać po­two­ry po śla­dach zębów, nie­któ­rym nadał nawet imio­na. To był Arion, roz­po­znał go po trzech gład­kich li­niach mię­dzy row­ka­mi. Zęby nie zdą­ży­ły jesz­cze od­ro­snąć po cię­ciach, które zadał w ze­szłym ty­go­dniu.

I nie od­ro­sną, po­my­ślał.

Wy­cią­gnął zza ple­ców długi, krze­mion­ko­wy miecz. Żywa rę­ko­jeść broni roz­dzie­li­ła się na wiele cien­kich włó­kien, które oplo­tły dłoń. Miecz stal się prze­dłu­że­niem pal­ców, a ostrze samo po­dą­ża­ło tam, gdzie na­ka­za­ły myśli. Drugą ręką się­gnął po tar­czę. Ta rów­nież wy­pu­ści­ła gięt­kie pędy i przy­ro­sła do przed­ra­mie­nia, zo­sta­wia­jąc mu wolną dłoń. Po­wierzch­nia osło­ny za­iskrzy­ła się w bla­sku księ­ży­ca. Po­kry­wa­ły ją setki krysz­tał­ków o ostrych kra­wę­dziach, za­gnież­dżo­nych w ro­ślin­nej tkan­ce. Nie­jed­na be­stia stra­ci­ła już chi­ty­no­we zęby, pró­bu­jąc skru­szyć tar­czę.

Ślady za­schnię­te­go śluzu two­rzy­ły krętą ścież­kę po­mię­dzy ło­dy­ga­mi. Wojownik ostroż­nie prze­ci­skał się przez gęste za­ro­śla, wy­pa­tru­jąc be­stii. Ze­wsząd do­cho­dzi­ły sze­le­sty. Kro­pel­ki rosy, strą­co­ne od­nó­ża­mi owa­dów, dud­ni­ły o li­ście. Wiel­kie pa­ją­ki z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy wy­ska­ki­wa­ły z kry­jó­wek i ata­ko­wa­ły zdo­bycz, a potem wcią­ga­ły ją do wy­ście­ła­nych przę­dzą norek. Wije prze­bie­ga­ły mię­dzy sto­pa­mi, to­ru­jąc sobie drogę wśród ze­schnię­tych szcząt­ków ro­ślin. Po­chód mró­wek hurt­nic na jego widok zwolnił, a owady łakomie rozwierały żuwaczki.

 – Urzą­dzę wam dzi­siaj ucztę z Ario­na… – mruk­nął i jed­nym susem prze­sko­czył mrówczą ścież­kę.

W mię­to­wym za­gaj­ni­ku tuż przed nim coś się po­ru­szy­ło, a po­wie­trze wy­peł­nił in­ten­syw­ny za­pach. Wstrzy­mał od­dech, przy­jął po­zy­cję obron­ną i osło­nił się tar­czą. Znad jej kra­wę­dzi zo­ba­czył wiel­ką ro­pu­chę. Zwie­rzę, które się­ga­ło mu po­wy­żej pasa, rów­nież za­sty­gło, jakby cze­ka­ło na re­ak­cję. Ostroż­nie się wy­co­fał, nie spusz­cza­jąc płaza z oczu. Ro­pu­chy były sprzy­mie­rzeń­ca­mi, ale miały silny in­stynkt ło­wiec­ki i czę­sto ata­ko­wa­ły wszyst­ko w za­się­gu wzro­ku.

Kiedy syl­wet­ka zwie­rzę­cia znik­nę­ła w li­sto­wiu, ode­tchnął z ulgą. W tej samej chwi­li po­czuł, że stopą wdep­nął w lepki śluz, a odór przy­brał na sile. Spoj­rzał w dół i w bla­sku księ­ży­ca do­strzegł drob­ne iskier­ki magii. Za­nie­po­ko­jo­ny ob­ró­cił się i wbił spoj­rze­nie w po­ro­śnię­ty mcha­mi kra­ter sta­re­go, zmur­sza­łe­go pnia.

Bu­twie­ją­ce ka­wał­ki kory od­sta­wa­ły od sto­czo­ne­go przez larwy drew­na, a wiel­kie ko­rze­nie wiły się po ziemi. Wdra­pał się na jeden z nich i ru­szył w stro­nę pnia. Szedł stopa za stopą po wil­got­nym, śli­skim drew­nie. Miecz i tar­cza po­ma­ga­ły utrzy­mać rów­no­wa­gę, kiedy owady za­miesz­ku­ją­ce próch­no czmy­cha­ły spod stóp. Ostroż­nie wspiął się wyżej, kli­nu­jąc ręce i stopy w spę­ka­niach zbu­twia­łej kory.

Srebrny blask zalewał płaską powierzchnię pnia, wystającą ponad otaczające zarośla. Na po­dob­nej okrą­głej are­nie ćwi­czył kie­dyś szer­mier­kę ze swoim star­szym bra­tem, do­pó­ki ten nie padł ofia­rą be­stii. Teraz czuł obec­ność wroga, ale wciąż nie mógł go do­strzec. Be­stie rów­nież wy­ko­rzy­sty­wa­ły magię do prze­obra­że­nia. On za­wsze bu­dził się jako ry­cerz, a jego sio­stra jako nie­wia­sta. Śli­ma­cze ciała przyj­mo­wa­ły różną po­stać, która w do­dat­ku mogła się zmie­niać przy ko­lej­nych prze­obra­że­niach.

– Pokaż się, Arion!

Jedną stopą wpadł w próch­no, ale w porę pod­parł się drugą. Wy­szedł na śro­dek pnia, gdzie drew­no było jesz­cze twar­de.

Usły­szał trzask pę­ka­ją­cej kory. Na kra­wę­dzi pnia po­ja­wi­ła się gruba macka. Po chwi­li do­łą­czy­ły do niej ko­lej­ne. Stwór wy­pełzł na po­wierzch­nię. Łypał na niego wiel­ki­mi, po­ły­sku­ją­cy­mi ocza­mi. Po­mię­dzy ra­mio­na­mi wojownik do­strzegł na prze­mian za­my­ka­ją­ce się i otwie­ra­ją­ce płyty chi­ty­no­we­go dzio­ba.

– Po­msz­czę cię, bra­cie… Obro­nię cię, sio­stro. Za­bi­ję cię, be­stio! – wy­re­cy­to­wał, stop­nio­wo pod­no­sząc głos.

Be­stia pod­peł­zła bli­żej. Uniósł tar­czę. Uważ­nie ob­ser­wo­wał stwo­ra i za­uwa­żył mo­ment, kiedy mię­śnie się na­pię­ły w ocze­ki­wa­niu na sy­gnał do ataku.

Czte­ry macki rów­no­cze­śnie wy­strze­li­ły w jego stro­nę. Za­mach­nął się i mie­czem prze­ciął jedną z nich, kiedy jesz­cze była w po­wie­trzu. Druga ude­rzy­ła o tar­czę. Przy­ssaw­ki bez­sku­tecz­nie szu­ka­ły gład­kiej po­wierzch­ni, do któ­rej mo­gły­by przy­lgnąć. Ostre kra­wę­dzie krysz­tał­ków ra­ni­ły je, a ramię za­czę­ło bro­czyć krwią.

Trze­cia macka oplo­tła prawe udo. Uniósł broń do ciosu, ale w tej samej coś ude­rzy­ło go w ramię. Cię­cie, które zadał, wcię­ło się głę­bo­ko w mackę, ale nie zdo­ła­ło jej od­rą­bać. Tym­cza­sem czwar­ta macka przy­war­ła mocno do ra­mie­nia, a jej wi­ją­cy się ko­niec chło­stał go po szyi.

Be­stia po­cią­gnę­ła go do sie­bie rów­no­cze­śnie za udo i za ramię. Za­parł się no­ga­mi i z ca­łych sił wal­czył o utrzy­ma­nie rów­no­wa­gi. Szarp­nął za tar­czę, strzą­snął z niej mackę, od­dzielił rę­ko­jeść mie­cza od pra­wej dłoni i prze­rzu­cił broń do lewej. Ramię be­stii się­gnę­ło mu do twa­rzy i za­sło­ni­ło oczy, więc rąbał na oślep. Je­dy­nie po na­ci­sku na rę­ko­jeść i spa­zma­tycz­nych kur­czach stwo­ra wy­czu­wał, że cza­sem tra­fia. Tym­cza­sem macka, którą wcze­śniej strzą­snął z tar­czy, owi­nę­ła się wokół lewej kost­ki. Po­czuł szarp­nię­cie, tak silne, że przy­ssaw­ki ode­rwa­ły ka­wał­ki skóry.

Krzyk­nął z bólu i upadł ple­ca­mi na śli­skie drew­no. Be­stia cią­gnę­ła go do sie­bie, ale nie wy­pu­ścił broni i nadal za­da­wał ciosy. Udało mu się uwol­nić nogi i od­rą­bać ramię stwo­ra, które wcze­śniej za­sła­nia­ło mu twarz. W tej samej chwi­li stwór wy­rzu­cił w jego stro­nę po­zo­sta­łe czte­ry macki, oplótł i roz­warł sze­ro­ko pasz­czę.

Za­sło­nił się tar­czą. Usły­szał prze­raź­li­wy zgrzyt dzio­ba o ka­mie­nie. Zadał pchnię­cie mie­czem, a kiedy zę­ba­te ostrze prze­bi­ło skórę, na­parł na rę­ko­jeść i wbi­jał broń coraz głę­biej w ga­la­re­to­wa­te ciało. Ocze­ki­wał, że Arial ode­pchnie go i uciek­nie, by gdzieś w pod­ziem­nym tu­ne­lu le­czyć rany. Tym­cza­sem wróg przy­cią­gnął go do sie­bie jesz­cze moc­niej.

Już wkrót­ce przyj­dzie on.

Wzdry­gnął się. Nigdy wcze­śniej głos be­stii nie roz­brzmie­wał mu w gło­wie. Ople­cio­ne wokół niego ciało drżało w agonii. Ostrze mie­cza, wbite nie­mal po rę­ko­jeść rów­nież się trzę­sło, jakby to w nim biło teraz serce stwo­rze­nia.

Nie po­wstrzy­masz go. Ani ty, ani nikt inny.

– Kto? O czym mó­wisz? Kto to jest?

Ciało Aria­la zwiot­cza­ło. Srebr­ne iskry magii opusz­cza­ły je. Część z nich wnik­nę­ła w jego wła­sną skórę. Choć jesz­cze nie­daw­no były czę­ścią Matki, teraz stały się innym ro­dza­jem magii, jakby prze­by­wa­nie we wnę­trzu be­stii je od­mie­ni­ło.

Po­wo­li uwal­niał się od nie­ru­cho­mych już macek. Nie­któ­re przy­ssaw­ki mu­siał od­ciąć mie­czem. Kiedy skoń­czył, chwiał się ze zmę­cze­nia. Spoj­rzał na swoje ciało, z któ­re­go zwi­sa­ły strzęp­ki skóry. Za­pra­gnął złą­czyć się z ło­dy­gą Matki już teraz, by magia za­bliź­ni­ła rany. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że za­pach od­sło­nię­tej tkan­ki mógł­by przy­cią­gnąć inne be­stie, za­rów­no do Matki, jak i sio­stry.

Nie. Po­zo­sta­nę tutaj do świtu. Będę wal­czył, póki star­czy sił. Po­msz­czę cię, bra­cie… Obro­nię cię, sio­stro. Za­bi­ję cię, be­stio!

 

* * *

– Mamo, co się stało tej cu­ki­nii?

Ciem­no­zie­lo­ne, roz­cza­pie­rzo­ne li­ście wy­ra­sta­ły tak wy­so­ko, że ko­bie­ta w pierw­szej chwi­li nie za­uwa­ży­ła, gdzie przy­kuc­nę­ła córka.

– O, tu je­steś, Ma­tyl­do! Le­d­wie cię widać! Pokaż, któ­rej?

Dziew­czyn­ka wsta­ła i wska­za­ła żółty owoc, wci­śnię­ty mię­dzy dwie ło­dy­gi. Matka roz­chy­li­ła li­ście i przyj­rza­ła się mu uważ­nie.

– To moja ulu­bio­na od­mia­na, Pa­la­din. Ślady na skór­ce zo­sta­wi­ły śli­ma­ki. Jest po­kie­re­szo­wa­na, ale ra­czej prze­ży­je. Tylko nie bę­dzie smacz­na.

– Pa­skud­ne śli­ma­ki! – obu­rzy­ła się dziew­czyn­ka.

– Śli­ma­ki muszą coś jeść, jak ja i ty.

– Niech zo­sta­wią w spo­ko­ju nasze cu­ki­nie! Wiesz, mamo, to ry­cerz. A tamta grub­sza to jego sio­stra.

– Hm, cie­ka­we, skrzy­żo­wa­ły się dwie od­mia­ny. Wi­dzisz? Twój ry­cerz jest żółty, ale jego sio­strzycz­ka zie­lon­ka­wa. To chyba So­raya.

– Nie mo­że­my zła­pać śli­ma­ków?

– I co z nimi potem zro­bisz?

– Za… – już miała słowo na końcu ję­zy­ka, kiedy się wzdry­gnę­ła na samą myśl o tym, co przy­szło jej do głowy – Za­nio­sę gdzieś da­le­ko.

– Śli­ma­ki są po­cho­wa­ne pod korą albo za­grze­ba­ły się w ziemi. Wy­cho­dzą do­pie­ro po zmierz­chu. Wtedy ty już śpisz!

Matka po­ca­ło­wała ją w czoło.

– Nie martw się, twój ry­cerz jest bar­dzo dziel­ny.

– A gdy­bym… gdy­bym przy­szła tu w nocy?

Ko­bie­ta nagle po­smut­nia­ła.

– Ma­tyl­do, do­brze wiesz, że w nocy nie wolno wychodzić z domu. Ani tobie, ani ni­ko­mu…

– Tak, mamo, po­two­ry. Cią­gle to po­wta­rzasz. Tylko dotąd jakoś żad­ne­go nie wi­dzia­łam. Może już sobie po­szły? I po co jest w taki razie krąg?

– Nie spo­tka­łaś żad­ne­go wła­śnie dla­te­go, że prze­strze­ga­my oby­cza­jów!

– Nawet nie po­zwa­lasz po­dejść do kamieni! Wi­dzia­łam zwie­rzę­ta, które przy­bie­ga­ły zza kręgu. Pięk­ne i zdro­we!

– Bo te oka­le­czo­ne w porę zabra­no! – Matka pod­nio­sła głos.

– Czy wy… chowacie je? Przede mną? – Oczy Ma­tyl­dy naj­pierw roz­bły­sły zło­ścią, a potem zro­bi­ły się wil­got­ne. – Co jesz­cze?

Matka otwo­rzy­ła usta, jakby miała coś szyb­ko od­po­wie­dzieć, ale się po­wstrzy­ma­ła, a potem zro­bi­ła głę­bo­ki wy­dech.

– Do­brze. Na­mó­wię bab­cię, że­by­śmy wy­bra­ły się jutro razem po zioła, które od­stra­sza­ją śli­ma­ki. To poza krę­giem, więc wy­ru­szy­my wcze­śnie rano.

– Poza krę­giem? – Ma­tyl­da spoj­rza­ła na nią zdzi­wio­na.

– Szyb­ko ro­śniesz, Ma­tyl­do. Jak twój ry­cerz. Ale jeśli na­praw­dę chcesz mu pomóc, przy­nieś wody ze Srebr­ne­go Źró­dła.

– Nie szyb­ciej bę­dzie ze stud­ni?

Matka zmarsz­czy­ła brwi i spoj­rza­ła na nią zna­czą­co.

– Wiem, wiem, bo tak mówi oby­czaj. Przy­nio­sę.

– Też kie­dyś nie ro­zu­mia­łam. – Matka po­gła­dzi­ła ją po wło­sach. – To trze­ba po­czuć w sobie. Magię.

 

* * *

Szły gę­sie­go ścież­ką: pierw­sza bab­cia, w środ­ku Ma­tyl­da, na końcu jej matka. Słoń­ce pa­trzy­ło im w oczy, a wiatr roz­wie­wał włosy.  Aż do ka­mie­nia ścież­ka była wy­dep­ta­na, ale potem ledwo było ją widać wśród wy­so­kich, zło­tych traw, które fa­lo­wa­ły przy ko­lej­nych po­dmu­chach.

Za­trzy­ma­ły się. Ma­tyl­da do­tknę­ła pal­ca­mi po­wierzch­ni głazu, dwukrotnie wyższego niż ona. Była zimna i gład­ka, ale wy­glą­dem przy­po­mi­na­ła nad­to­pio­ną świe­cę. Bab­cia dziew­czyn­ki rów­nież wy­cią­gnę­ła ręce w kie­run­ku kamienia. Przy­mknę­ła oczy i za­czę­ła mam­ro­tać słowa za­klę­cia. Ma­tyl­da zer­ka­ła na nią, zmie­sza­na i za­fa­scy­no­wa­na jed­no­cze­śnie.

– Prze­le­wam magię, by mógł nas chro­nić – wy­ja­śni­ła bab­cia, kiedy skoń­czy­ła. – Przed aszra­ka­mi. I in­ny­mi stwo­ra­mi. Każ­de­go dnia od­wie­dzam inny ka­mień, aż dojdę do ostat­nie­go, i wtedy za­czy­nam od nowa.

– A jeśli źle się po­czu­jesz? Albo za­cho­ru­jesz?

– Magia trwa długo, jeśli ka­mień jej nie zu­ży­wa. Tylko od­na­wiam jej zapas. Do­le­wam kro­pel­kę, która wy­pa­ro­wa­ła z dzba­na. Jeśli będę chora, za­stą­pi mnie Fran­ce­sca. Albo twoja mama. Ją też uczy­łam, jak to robić. Tylko…

– Tylko nie mam ta­kie­go daru, jak bab­cia – ro­ze­śmia­ła się matka. – Mogę od­pra­wiać czary, ale bar­dzo nie­zgrab­nie. Może ty bę­dziesz robić to le­piej, Ma­tyl­do.

– Ja? – zdzi­wi­ła się dziew­czyn­ka.

– Je­steś pełna magii, choć tego nie wi­dzisz. – Bab­cia po­ło­ży­ła jej rękę na ra­mie­niu. – Za­sko­czę cię, ale już teraz masz jej w sobie wię­cej niż ja.

– Kiedy byłaś w moim wieku? – spy­ta­ła Ma­tyl­da.

– Nie. Niż kie­dy­kol­wiek mia­łam. Masz dar.

Dziew­czyn­ka spu­ści­ła głowę, za­wsty­dzo­na i za­kło­po­ta­na.

– Nie fra­suj się tak. – Babka pogłaskała ją. – Z darów trze­ba się cie­szyć. Wiesz, dla­cze­go ka­mień jest tak gład­ki?

Ma­tyl­da po­krę­ci­ła głową.

– Owio­nął go ogień smoka. Tak po­wie­dział mi oj­ciec, twój pra­dzia­dek. Wi­dział smoka na wła­sne oczy… 

Matylda znała opowieść, dlatego zanurzyła się we własnych myślach. Wyobraziła sobie przodków, przerażonych, zziębniętych, z dziećmi na rękach. Co czuli, kiedy dotarli do wypalonej przez smoka ziemi? Czy nie bali się go bardziej, niż ścigających ich bestii?

– … i wtedy w ich gło­wach roz­brzmia­ły słowa smoka. S­pi­sa­li je na trzech arkuszach per­ga­mi­nu.

Ma­tyl­da odruchowo przytaknęła, ale po chwili zmarsz­czyła czoło. Dlaczego ta wersja opowieści różniła się od poprzednich?

– Ale… prze­cież w ka­pli­cy są tylko dwa!

– Ktoś znisz­czył trze­ci. Nigdy nie zo­stał od­two­rzo­ny. Jego treść jest prze­ka­zy­wa­na przez ród Lo­ren­zo.

– To dla­te­go oni są tacy… szcze­gól­ni? – spy­ta­ła Ma­tyl­da.

– Do­brze ją wy­cho­wa­łaś, jest grzecz­na – ro­ze­śmia­ła się babka i pu­ści­ła oko do swej córki. – Więk­szość na­zy­wa ro­dzi­nę Lo­ren­zo sza­lo­ną, jeśli nie jesz­cze go­rzej. Nie­któ­rzy szep­czą, że to dla­te­go, że brze­mię ostat­nich słów smoka jest zbyt cięż­kie dla czło­wie­ka. Ale chodź­my wresz­cie po zioła, któ­rych nie lubią śli­ma­ki.

– Bab­ciu… wy­tłu­macz mi jesz­cze coś. – ode­zwa­ła się Ma­tyl­da, kiedy wspi­na­ły się po zbo­czu, a ło­dy­gi sma­ga­ły ich łydki. – Dla­cze­go muszę pod­le­wać cu­ki­nie wodą ze Srebr­ne­go Źró­dła? Prze­cież stud­nia jest bli­żej…

– Bez magii Srebr­ne­go źró­dła nie mia­ła­bym czego oddać ka­mie­niom.

– A ty nie mo­gła­byś się napić ze źró­dła? Albo mo­gły­by­śmy polać ka­mień ma­gicz­ną wodą…

– Magia musi doj­rzeć. Nie je­stem cu­ki­nią. A ona nie mo­gła­by prze­lać magii w ka­mień. Każdy ma swoją rolę.

– No… ale aszra­ków mo­gło­by nie być. I śli­ma­ków też nie!

– W świe­cie jest miej­sce na wszyst­ko. – Star­sza ko­bie­ta się uśmiech­nę­ła. – I na wszyst­ko jest spo­sób.

– Nie ma miej­sca na zło – wtrą­ci­ła nagle matka Ma­tyl­dy. Przez chwi­lę ko­bie­ty mie­rzy­ły się spoj­rze­niem, ale żadna się nie ode­zwa­ła. Mil­cze­nie prze­rwa­ła do­pie­ro dziew­czyn­ka.

– Skoro śli­ma­ki jedzą cu­ki­nie, i ja też je jem, to… czy nie je­stem ich wro­giem? Jak śli­mak? Nie je­stem dla nich zła?

– Trosz­czysz się o nie. Pod­le­wasz. One dają owoce. Jeśli nie dadzą, nie po­wstrzy­ma­my aszra­ków. Kto je wtedy pod­le­je? Je­ste­śmy czę­ścią tego sa­me­go stru­mie­nia magii.

Sta­rusz­ka przy­sia­dła przy nie­wiel­kiej kępie ziół, ze­rwa­ła li­ście i po­tar­ła je w pal­cach. Pod­su­nę­ła otwar­tą dłoń pod nos dziew­czyn­ki. Ta po­wą­cha­ła i aż się wzdry­gnę­ła.

– Jeśli chcesz pomóc cu­ki­niom, zbierz wię­cej!

Ma­tyl­da do­sta­ła dwa list­ki na wzór i za­czę­ła po­szu­ki­wa­nia. Wkrót­ce się jej po­szczę­ści­ło: mię­dzy dwoma ka­mie­nia­mi zioło roz­ro­sło się w wiel­ką, zie­lo­ną kulę. Kiedy zry­wa­ła list­ki, kątem oka zo­ba­czy­ła cień, który prze­su­wał się po po­wierzch­ni są­sied­nie­go wzgó­rza. W pierw­szej chwi­li my­śla­ła, że po­cho­dzi od chmu­ry, był jed­nak zbyt re­gu­lar­ny. Usły­sza­ła świst po­wie­trza, jakby ktoś dmu­chał w wiel­ką pisz­czał­kę. Za­cie­ka­wio­na, za­dar­ła głowę do góry.

– Ma­tyl­da, wra­ca­my, szyb­ko! – krzyk­nę­ła matka.

– Ale zna­la­złam zioła na śli­ma­ki!

– To nie­waż­ne! – ko­bie­ta pod­bie­gła kilka kro­ków w jej stro­nę i mach­nę­ła ręką. – Szyb­ko, chodź!

Ma­tyl­da za­uwa­ży­ła stwo­rze­nie, które rzu­ca­ło cień. Naj­wy­raź­niej dotąd szy­bo­wa­ło, ale z ja­kie­goś po­wo­du się za­trzy­ma­ło i teraz wi­sia­ło wy­so­ko nad nimi. Tak się za­pa­trzy­ła w mia­ro­we ude­rze­nia ol­brzy­mich ra­mion i ło­po­ta­nie roz­po­star­tej na nich błony, że prze­ra­żo­ny głos matki zda­wał się nie do­cie­rać do jej uszu. Nie po­tra­fi­ła ode­rwać wzro­ku od lśnie­nia czer­wo­nych i zło­tych łusek, ła­god­nie fa­lu­ją­cych przy każ­dym ruchu mię­śni.

– Ma­tyl­do, bie­giem! – Po­czu­ła szarp­nię­cie za ramię i nagle zo­ba­czy­ła tuż przed sobą wy­stra­szo­ną twarz matki.

Po­gna­ły w stro­nę wio­ski. Ma­tyl­da dotąd nie wi­dzia­ła, żeby jej babka bie­gła, ale teraz star­sza ko­bie­ta sa­dzi­ła dłu­gie susy ponad ka­mie­nia­mi i gdyby nie to, że jakiś czas się od­wra­ca­ła, do­go­nie­nie jej nie by­ło­by wcale łatwe.

– To… smok… mu­si­my ostrzec… resz­tę! – Babka po tych sło­wach za­nio­sła się kasz­lem i wy­raź­nie zwol­ni­ła.

Ma­tyl­da spoj­rza­ła jesz­cze raz do góry. Smok po­chy­lił łeb i przez chwi­lę się jej wy­da­wa­ło, że pa­trzy wła­śnie na nią.

 

* * *

Pierw­szym, co po­czuł Pa­la­din, był po­twor­ny ból. Dotąd za­wsze po­tra­fił zlo­ka­li­zo­wać źró­dło wra­żeń prze­ka­zy­wa­nych przez Matkę i dzię­ki temu wie­dział, w który miej­scu za­ata­ko­wa­ły be­stie. Teraz sy­gna­ły cier­pie­nia zda­wa­ły się do­cho­dzić ze­wsząd i były tak doj­mu­ją­ce, że za­głu­szy­ły nawet mowę Matki. Za­wsze bu­dzi­ła każde ze swych dzie­ci, do­da­jąc im otu­chy i od­wa­gi. Zwra­ca­ła się rów­nież do tych, któ­rzy zgi­nę­li, by przy­po­mnieć ich po­świę­ce­nie. Pa­la­din cze­kał, aż wy­mie­ni imię jego brata. Wtedy na­ra­stał w nim gniew, a wraz z nim po­ja­wia­ła się siła do walki.

Teraz za­miast słów sły­szał za­wo­dze­nie, które co jakiś czas sła­bło tylko po to, by wy­buch­nąć ze zdwo­jo­ną siłą. Kiedy otwo­rzył oczy, zro­zu­miał, dla­cze­go. Wiel­kie li­ście Matki le­ża­ły wszę­dzie, ścię­te przy ogon­kach. Be­stia, która to uczy­ni­ła, najwyraźniej nawet nie tknęła prze­sy­co­nej magią tkan­ki – po pro­stu od­cię­ła je, jeden po dru­gi­mi, by wy­schły lub zgni­ły.

Do po­ra­nio­ne­go ciała Matki przy­peł­zły teraz dzie­siąt­ki mniej­szych śli­ma­ków Jedne wy­sy­sa­ły sok ciek­ną­cy wprost z oka­le­czo­nych pędów. Przy każ­dej ranie kłę­bi­ło się ich kilka – roz­py­cha­ły się, wal­czy­ły ze sobą o do­stęp do ma­gicz­ne­go po­kar­mu, a nawet po­że­ra­ły na­wza­jem. Inne, słab­sze, peł­za­ły po li­ściach. Szu­ka­ły miejsc, w któ­rych magia chro­nią­ca skór­kę osła­bła na tyle, żeby ich zęby mogły się do­stać do mięk­kiej tkan­ki pod spodem.

Długo wołał sio­strę. Śli­ma­ki były tak za­ję­te ucztą, że po­cząt­ko­wo ledwo zwró­ci­ły na niego uwagę. Pewne prze­wa­gi li­czeb­nej, tylko na chwi­lę prze­ry­wa­ły po­si­łek i kie­ro­wa­ły w jego stro­nę spoj­rze­nia ma­łych oczu, za­mglo­nych od ilo­ści po­chło­nię­tej magii. Pa­la­din bez stra­chu wszedł mię­dzy wro­gów, a kiedy jego głos ochrypł od krzy­ku, wy­cią­gnął miecz i tar­czę.

Do­pie­ro kiedy wbił ostrze głę­bo­ko w ciało naj­bliż­sze­go wroga, nie­któ­re śli­ma­ki ode­rwa­ły się od je­dze­nia i za­czę­ły prze­obra­żać. Jedne wy­kształ­ca­ły macki jak Arion, inne przy­bie­ra­ły po­stać węży. Nie­któ­rym wy­ra­sta­ły pry­mi­tyw­ne koń­czy­ny – ko­śla­we, po­kry­te ślu­zem ka­ry­ka­tu­ry łap, za­koń­czo­ne chi­ty­no­wy­mi pa­zu­ra­mi, na któ­rych kuś­ty­ka­ły w jego stro­nę.

Pa­la­din ciął, za­da­wał pchnię­cia, ude­rzał wro­gów i od­py­chał ich tar­czą. Po chwi­li oto­czył go krąg ciał, jesz­cze na wpół ży­wych, ale już nie­zdol­nych do ruchu. Bro­nił się za nim jak za szań­cem, bro­dząc po kost­ki w prze­sy­co­nych magią so­kach. Kiedy tylko zdo­łał zła­pać od­dech, szep­tał imię sio­stry.

W końcu zgiełk walki ucichł. Wo­jow­nik ro­zej­rzał się po po­bo­jo­wi­sku. Kilku wro­gów umy­ka­ło w za­ro­śla, inni czoł­ga­li się, bro­cząc ślu­zem. Z tru­dem wspiął się na ster­tę ciał, od­ciął mie­czem strzę­py wła­snej skóry zwi­sa­ją­ce z ra­mion i nóg i chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do głów­ne­go pędu. Padł na ko­la­na i przy­tu­lił się do Matki.

Znajdź sio­strę. Ona ma w sobie nowe życie.

– So­raya żyje?

Czuję ją. Ty też po­czu­jesz. Spiesz się.

– Kto to zro­bił, Matko?

Nie od­po­wie­dzia­ła. Za­mknął oczy. Trwał w bez­ru­chu, opar­ty o oka­le­czo­ny pęd. Nie­spo­dzie­wa­nie usły­szał w gło­wie głos sio­stry, cichy, ale wy­raź­ny. Wy­ma­wia­ła jego imię. Kiedy po­now­nie otwo­rzył oczy, wie­dział już, dokąd iść.

Zna­lazł ją, ukry­tą pod ga­łę­zią tar­ni­ny. Była po­ra­nio­na, ale cier­nie od­stra­sza­ły rów­nież śli­ma­ki. Padli sobie w ra­mio­na.

– Bra­cie… wi­dzia­łam strasz­ne rze­czy… ciało innej Matki, gni­ją­ce i mar­twe, a w nim kłę­bo­wi­sko be­stii.

– So­raya, je­stem przy tobie. Obro­nię cię! Ty je­steś naj­waż­niej­sza!

– Bra­cie, on wciąż jest w po­bli­żu… ten, który oka­le­czył Matkę. Biały Duch.

– Do­pad­nę go, przy­się­gam. Bę­dzie­cie bez­piecz­ne, ty i Matka.

 

* * *

– Mamo, dla­cze­go pła­czesz?

Ko­bie­ta po­de­szła do Ma­tyl­dy i ją przy­tu­li­ła.

– Boję się smoka – od­po­wie­dzia­ła matka, ale jej słowa za­brzmia­ły dziw­nie oschle. Dziew­czyn­ka po­czu­ła za to, jak przez ra­mio­na matki prze­szedł dreszcz.

– Muszę iść do Srebr­ne­go Źró­dła i pod­lać cu­ki­nie. I te zioła na śli­ma­ki…

– To teraz mało ważne…

– Nie. To jest ważne – ode­zwa­ła się bab­cia.

Kiedy Ma­tyl­da się obu­dzi­ła rano i za­uwa­ży­ła babkę śpią­cą przy piecu, po­czu­ła, że ten dzień jest inny, niż wszyst­kie po­przed­nie. Po­przed­nie­go wie­czo­ru długo nie mogła za­snąć i przez małe okien­ko zer­ka­ła na mi­go­tli­wy blask po­chod­ni, przy któ­rych do­ro­śli miesz­kań­cy ze­bra­li się na środ­ku osady. Sły­sza­ła ich pod­nie­sio­ne głosy, a nawet krzy­ki.

– Ja pójdę – po­wie­dzia­ła matka i za­czę­ła wią­zać san­da­ły.

– Nie za­stą­pisz jej. Ma­tyl­da ma magię rów­nież dzię­ki temu, że opie­ku­je się cu­ki­nia­mi.

– Wy­star­czy mi, że stra­ci­łam męża. Teraz mam stra­cić córkę?

– Każdy ma swoje miej­sce w świe­cie i swoją rolę, pa­mię­tasz?

– Nie! Nie ma miej­sca na zło. Mogę wy­brać, dokąd pójdę! I co się sta­nie z Ma­tyl­dą!

– Carla zabił aszrak. – Babka mó­wiąc to spoj­rza­ła na dziew­czyn­kę, któ­rej oczy zro­bi­ły się wil­got­ne. – Jeśli po­rzu­ci­my oby­cza­je, bę­dzie wię­cej ofiar.

– Mamo, bab­ciu, co się dzie­je? – Ma­tyl­da sta­nę­ła na środ­ku izby, jakby nie wie­dzia­ła, w którą stro­nę zro­bić ko­lej­ny krok, a łzy za­czę­ły jej kapać z po­licz­ków na pod­ło­gę.

– Po­wiesz jej? – Twarz babki była dziw­nie spo­koj­na.

– Nie za­mie­rzam ani mówić, ani do tego do­pu­ścić!

– Ma­tyl­do, ten smok… On przy­był po cie­bie. To było na trze­cim pergaminie. Smoki ho­du­ją nas, jak my cu­ki­nie. A teraz cze­ka­ją na owoc.

– To tylko bred­nie Lo­ren­zo! – krzyknęła matka. – Nie chcę tego słuchać! Idź stąd! Zostaw nas!

 

* * *

Słoń­ce za­cho­dzi­ło. Przez okien­ko Ma­tyl­da wi­dzia­ła, jak ostat­nie, czer­wo­ne pro­mie­nie pa­da­ją na czub­ki drzew. Ona i matka długo pła­ka­ły, przytulone do siebie. Potem usnę­ły – matka po­wie­dzia­ła jej, że nie zmru­ży­ła oka po­przed­niej nocy.

Ma­tyl­da bez­sze­lest­nie wy­śli­zgnę­ła się z łóżka, spoj­rza­ła na twarz matki i boso po­bie­gła do sieni. Założyła buty i spodnie do prac w ogro­dzie. Wzię­ła wo­re­czek z zio­ła­mi, które ze­bra­ły po­przed­nie­go dnia. Cicho przy­mknę­ła drzwi, po­gła­ska­ła kota i po­bie­gła do szopy po no­si­dło i wia­der­ka. Po chwi­li była już na łą­kach oka­la­ją­cych wio­skę. Srebr­ne Źró­dło try­ska­ło na skra­ju lasu, wprost z pęk­nię­cia w wiel­kim gła­zie.

Z nie­po­ko­jem spoj­rza­ła na niebo. Tar­cza słoń­ca scho­wa­ła się za drze­wa­mi. O tej porze za­wsze była już w domu. Babka mó­wi­ła, że ka­mie­nie od­stra­sza­ją aszra­ki i za­da­ją im ból, ale jeśli stwór zo­ba­czy czło­wie­ka, in­stynkt może zwy­cię­żyć.

Jak na złość ma­gicz­na woda ciur­ka­ła bar­dzo wolno. Nie­daw­no pa­da­ło i stud­nia przy domu była pełna, ale źró­dło naj­wy­raź­niej rzą­dzi­ło się in­ny­mi pra­wa­mi. Kiedy po raz pierw­szy Ma­tyl­da wy­ru­szy­ła do Srebr­ne­go Źró­dła w to­wa­rzy­stwie mamy i babci, try­ska­ło tak ob­fi­cie, że wy­star­czy­ło pod­sta­wić pod nie wia­dro. Z każ­dym ro­kiem i mie­sią­cem ma­gicz­nej wody było jed­nak coraz mniej.

Ma­tyl­da usia­dła i ła­pa­ła każdą kro­plę bla­sza­nym gar­nusz­kiem, a potem prze­le­wa­ła do wia­der. Kiedy w końcu je na­peł­ni­ła i za­ło­ży­ła no­si­dło na ra­mio­na, za­padł już zmrok. Droga z po­wro­tem bar­dzo się jej dłu­ży­ła – z peł­ny­mi wia­dra­mi mu­sia­ła stą­pać ostroż­nie, a wy­sta­ją­ce z dróż­ki ko­rze­nie i ka­mie­nie były ledwo wi­docz­ne. W końcu do­tar­ła do po­grą­żo­ne­go w ciem­no­ściach po­let­ka z cu­ki­nia­mi.

 

* * *

Pa­la­din przy­klęk­nął i podniósł grud­kę ziemi, jesz­cze mokrą od śluzu. Przez chwi­lę uważ­nie ją oglą­dał i wą­chał, by w końcu ci­snąć z po­wro­tem na pod­ło­że. W mruk­nię­ciu, które z sie­bie wydał, roz­brzmia­ło znie­cier­pli­wie­nie i złość. Wbił spoj­rze­nie w pła­ski teren, po­zba­wio­ny ro­ślin. Be­stie prze­waż­nie ata­ko­wa­ły z ukry­cia – kryły się pod ze­schły­mi li­ść­mi lub wy­peł­za­ły spod pła­tów kory. Ten stwór był inny: zo­sta­wił wy­raź­ny ślad ze śluzu, który pro­wa­dził na ja­ło­wą, wy­su­szo­ną zie­mię.

Wo­jow­nik się za­wa­hał. Jeśli pu­łap­ka była tak oczy­wi­sta, dla­cze­go miał­by się dać zła­pać? A jed­nak obraz znisz­czo­nych pędów i liści nie dawał mu spo­ko­ju. Be­stia za­bi­ja­ła ko­lej­ne ro­śli­ny, ale nie tknę­ła ani kęsa. Czyż­by nie pra­gnę­ła magii, jak inne śli­ma­ki? W do­dat­ku jego Matkę okrut­nie oka­le­czy­ła, ale nie wró­ci­ła, by do­koń­czyć dzie­ło znisz­cze­nia. Od­czy­tał to jako wy­zwa­nie, rzu­co­ne wła­śnie jemu.

Przy­po­mniał sobie śmierć brata. Zna­lazł go, roz­pła­ta­ne­go na pół. Małe śli­ma­ki do­bra­ły się już do wnę­trza, ale wciąż wi­docz­ne były gład­kie kra­wę­dzie pier­wot­ne­go cię­cia. Za­bi­ty, ale nie dla po­kar­mu.

Zde­cy­do­wał się wyjść z ukry­cia. Wy­cią­gnął miecz i po­wo­li po­dą­żał za śla­dem. Każdy sze­lest spra­wiał, że się od­wra­cał i osła­niał tar­czą, lub ciął ostrzem po­wie­trze, jakby nie do­wie­rzał zmy­słom. Po chwi­li zna­lazł się na środ­ku otwar­te­go te­re­nu. Ślad nagle się urwał, a wo­jow­nik nie czuł nawet żad­ne­go wy­raź­ne­go za­pa­chu. Stą­pał uważ­nie po mięk­kim grun­cie, na­słu­chi­wał, w my­ślach po­wta­rzał słowa przy­się­gi, którą zło­żył nad szcząt­ka­mi brata.

– Po­msz­czę cię, bra­cie… Obro­nię cię, sio­stro. Za­bi­ję cię, be­stio!

Po­czuł drże­nie pod sto­pa­mi i w tej samej chwi­li zie­mia tuż przed nim się otwo­rzy­ła. Zanim zdą­żył co­kol­wiek zro­bić, białe ciało be­stii wy­strze­li­ło do góry i przy­lgnę­ło do jego nóg i torsu.

 

* * *

Ma­tyl­da przy­sia­dła wśród znisz­czo­nych krze­wów cu­ki­nii i pła­ka­ła. Na po­cząt­ku wyszukiwała te, które jesz­cze żyły i pod­le­wała je wodą ze źró­dła, ale widok dzie­sią­tków mar­twych, sfla­cza­łych liści sprawił, że straciła zapał. Do łez do­pro­wa­dzi­ły ją od­cię­te kwia­ty, które nawet nie zdą­ży­ły nawet za­wią­zać owocu. Choć za­pa­li­ła świe­cę, nie zna­la­zła ni­g­dzie sa­mych owo­ców, poza nie­licz­ny­mi szcząt­ka­mi, rozrzuconymi na ziemi.

Przy­po­mnia­ła sobie słowa babki. Po­wo­li do­cho­dził do nich ich sens: bez cu­ki­nii lu­dzie stra­cą magię, a wtedy aszra­ki wejdą do wio­ski. Jakby nie było dość kło­po­tów, gdzieś nad nimi krą­żył smok. Wy­tar­ła nos dło­nią, pod­nio­sła czoło i wtedy w od­da­li do­strze­gła jakiś ruch. Na wy­schnię­tej ziemi obok po­let­ka trwa­ła za­cię­ta walka. W pierw­szej chwi­li wy­da­wa­ło się jej, że to jedna z ro­puch wal­czy z jasz­czur­ką lub gry­zo­niem. Kiedy po­de­szła bli­żej, aż wes­tchnę­ła ze zdu­mie­nia. Żółty wo­jow­nik, nie więk­szy od jej stopy zwarł się w uści­sku z dziw­nym stwo­rze­niem, które wi­dzia­ła po raz pierw­szy, ale które od razu na­pa­wa­ło ją od­ra­zą. Tru­pio­bla­de, po­kry­te ślu­zem ciało owi­nę­ło się wokół nóg wo­jow­ni­ka i blo­ko­wa­ło jego ra­mio­na, a na­je­żo­na ostry­mi zę­ba­mi pasz­cza się­ga­ła wła­śnie do twa­rzy.

– Pa­la­din? To ty? Więc na­praw­dę je­steś ry­ce­rzem… Zo­staw go, po­two­rze!

Całe na­pię­cie z ostat­nie­go dnia zmie­ni­ło się w złość. Bez na­my­słu schwy­ci­ła zła­ma­ny patyk i wbiła go w śli­ma­ka. Ten wy­pu­ścił białą pianę i na chwi­lę zwol­nił uścisk. To wy­star­czy­ło, by dziew­czyn­ka ode­rwa­ła go od wo­jow­ni­ka i rzu­ci­ła na zie­mię. Śli­mak bły­ska­wicz­nie za­czął się za­ko­py­wać, ale Ma­tyl­da krzyk­nę­ła i z całej siły ude­rzy­ła go po­de­szwą buta. Czuła, jak się pod nią wije i pra­wie zwy­mio­to­wa­ła wy­obra­ża­jąc sobie to, co się z nim dzie­je. Mimo tego pod­nio­sła nogę i przy­dep­ta­ła go jesz­cze raz, a potem ko­lej­ny, aż białe ciało zmie­ni­ło się w bez­kształt­ną papkę i cał­ko­wi­cie zmie­sza­ło z gru­da­mi ziemi.

Do­pie­ro wtedy zer­k­nę­ła na wo­jow­ni­ka, który wy­co­fy­wał się w kie­run­ku po­let­ka cu­ki­nii. Był zbyt mały, by mogła do­strzec wyraz jego twa­rzy, ale w ru­chach wy­czu­ła lęk.

– Pa­la­din! Nie ucie­kaj! Już… już wszyst­ko do­brze, znaj­dzie­my zaraz twoją sio­strę i…

Prze­rwał jej zgrzyt. Brzmiał jak ostrze pługa szo­ru­ją­ce o ka­mie­nie, lub nawet kilka ostrzy na raz. Po­wta­rzał się w mia­ro­wych od­stę­pach i sta­wał coraz gło­śniej­szy. Potem za­wtó­ro­wał mu trzask ła­ma­nych ga­łę­zi. Ma­tyl­da nie chcia­ła tra­cić z oczu cu­ki­nio­we­go wo­jow­ni­ka, ale mu­sia­ła się od­wró­cić.

Ga­łę­zie krze­wów na skra­ju pola naj­pierw się roz­chy­li­ły, a potem upa­dły na zie­mię, ścię­te jed­nym ude­rze­niem dłu­gich pa­zu­rów. Stwór kro­czył na nich jak na szczu­dłach, wbi­ja­jąc szty­le­to­wa­te za­koń­cze­nia głę­bo­ko w zie­mię. Be­czuł­ko­wa­ty tułów zwi­sał po­mię­dzy mu­sku­lar­ny­mi no­ga­mi. Cho­ciaż zwie­rzę miało ich czte­ry, spo­sób po­ru­sza­nia się przy­wo­dził na myśl ra­czej owada lub pa­ją­ka. Naga, szara skóra osła­nia­ła drga­ją­ce mię­śnie i od­sta­ją­ce kości. Wzro­stem prze­wyż­szał czło­wie­ka, a same nogi były rów­nie grube jak tors do­ro­słe­go męż­czy­zny.

Ma­tyl­dę naj­bar­dziej prze­ra­ził brak głowy. W po­bli­żu wio­ski na­po­tka­ła kilka nie­bez­piecz­nych zwie­rząt – węże, skor­pio­ny, a nawet za­błą­ka­ne dzi­kie świ­nie, ale wszyst­kie miały głowę, co po­zwa­la­ło choć spró­bo­wać od­gad­nąć, co za chwi­lę zro­bią. To stwo­rze­nie skła­da­ło się je­dy­nie z nóg i kor­pu­su – nie wie­dzia­ła nawet, czy po­ru­sza się przo­dem, tyłem, czy bo­kiem. Przez mo­ment po­my­śla­ła, że skoro nie ma głowy, to nie może rów­nież jej zo­ba­czyć i usły­szeć, a co naj­waż­niej­sze ugryźć.

W tej samej chwi­li na tu­ło­wiu po­ja­wi­ła się ja­śniej­sza szpa­ra, która po chwi­li się roz­war­ła. Dziew­czyn­ka zo­ba­czy­ła sze­reg trój­kąt­nych zębów, spo­mię­dzy któ­rych zwi­sa­ły strzę­py mięsa i futer zwie­rząt. Stwór zmie­rzał w jej stro­nę, a ona stała jak spa­ra­li­żo­wa­na. Za­mknę­ła oczy i na­słu­chi­wa­ła zgrzy­tu pa­zu­rów.

Łapa aszra­ka wbiła się w zie­mię tuż przed nią, aż po­czu­ła drże­nie pod­ło­ża. Owionął ją obrzy­dli­wy od­dech stwo­ra, słyszała krople śliny kapiące na ziemię i wy­obra­ża­ła sobie już strasz­ną śmierć w pełnej gni­ją­cy­ch reszt­ek pasz­czy, kiedy z góry do­biegł inny dźwięk. Po­zna­ła go: to był łopot skrzy­deł smoka.

Nagle zro­bi­ło się jasno, aż otwo­rzy­ła oczy. Go­rą­co buch­nę­ło jej w twarz. Padła na zie­mię, osła­nia­jąc głowę rę­ka­mi. Aszrak sta­nął w ogniu. Naj­pierw wydał z sie­bie prze­raź­li­wy kwik, a potem upadł na zie­mię i wił się, wy­ry­wa­jąc przy tym wiel­kie bryły ziemi. Smok wy­lą­do­wał na skra­ju pola i przez chwi­lę ob­ser­wo­wał stwo­ra, aż w końcu wy­pluł z pyska jesz­cze jeden stru­mień ognia. Kiedy dy­mią­ce ciało aszra­ka znie­ru­cho­mia­ło, smok zro­bił kilka kro­ków w stro­nę dziew­czyn­ki, a na­stęp­nie wy­cią­gnął do niej szyję i po­kry­ty łu­ska­mi łeb.

– Przy­by­łeś… by mnie ze­brać, praw­da? Jak owoc… – za­py­ta­ła drżą­cym gło­sem. – Jeśli… jeśli przez to bę­dzie żyła mama, bab­cia, Julia i Fran­ce­sca, Luigi i Enzo… To ja… – Resz­ta słów uto­nę­ła w szlo­chu.

Przez łzy zo­ba­czy­ła, że smok otwie­ra pysk. Kiedy wcze­śniej stała przed aszra­kiem, była zupełnie sztywna, a jej myśli również zwolniły, jakby w środku zamarzła. Teraz uderzył w nią strach, jak uwolnione z klatki zwierzę. Wrzeszczała i cała się trzęsła, dopóki ko­la­na się pod nią ugię­ły, a przed ocza­mi za­tań­czy­ły mrocz­ki.

 

* * *

Ock­nę­ła się na smo­czym grzbie­cie, wci­śnię­ta mię­dzy dwa rzędy płyt kost­ne­go grze­bie­nia. Mróz szczy­pał ją w po­licz­ki i nos, ale od ciała stwo­rze­nia biło cie­pło, jak od gli­nia­ne­go pieca w jej domu. Na wscho­dzie ró­żo­wi­ło się niebo, a oni uno­si­li się ponad ska­li­sty­mi gra­nia­mi. Kiedy ostroż­nie wyj­rza­ła zza płyt, zo­ba­czy­ła ję­zo­ry śnie­gu za­le­ga­ją­ce w żle­bach.

Smok za­to­czył krąg wokół góry o ścię­tym wierz­choł­ku. Kiedy się zbli­ży­li, do­strze­gła, że jest to wy­ga­sły kra­ter, a za stro­my­mi ścia­na­mi ukry­te jest po­kry­te lodem je­zio­ro. Wy­lą­do­wa­li ła­god­nie na jego brze­gu. Smok od­giął szyję i się­gnął po dziew­czyn­kę. Choć jego łeb był po­dob­nej wiel­ko­ści co ona, pre­cy­zyj­nie zła­pał zę­ba­mi za szel­ki i pod­niósł Ma­tyl­dę, a potem po­sta­wił na ziemi.

Przed nią le­ża­ły dwa okrą­głe przed­mio­ty. Na po­cząt­ku wzię­ła je za ka­mie­nie, bo po­kry­ta krysz­tał­ka­mi lodu po­wierzch­nia przy­po­mi­na­ła szorst­ką skałę. Potem do­my­śli­ła się, czym są. Od­wró­ci­ła głowę w stro­nę smoka. Ten sie­dział spo­koj­nie, jakby był prze­ko­na­ny, że Ma­tyl­da wie, co zro­bić.

Przy­po­mnia­ła sobie, jak jej babka uzu­peł­nia­nia magię w ka­mie­niach. Nie znała za­klęć i nie po­tra­fi­ła po­wtó­rzyć słów, ale uło­ży­ła dło­nie na lo­do­wa­tej po­wierzch­ni, a potem przy­mknę­ła oczy. Za­mro­żo­ny przed­miot wy­da­wał się mar­twy, ale wy­star­czy­ło uwie­rzyć, że gdzieś tam, we wnę­trzu, ukry­te jest życie.

Białe krysz­tał­ki wokół jej pal­ców za­czę­ły się topić. Fala cie­pła ro­ze­szła się po całej po­wierzch­ni przed­mio­tu, uwal­nia­jąc ją od lodu. Po chwi­li szorst­ka sko­ru­pa za­czę­ła pa­ro­wać. Po­czu­ła wy­raź­nie, że coś do­tknę­ło jej od środ­ka, jakby chcia­ło się przy­tu­lić do dłoni.

Kiedy po­ja­wi­ły się be­stie, za­mie­ni­li­śmy jaja w ka­mień. Stwo­ry plą­dro­wa­ły nasze gniaz­da, po­dob­nie jak wasze osady. Potem nie star­czy­ło nam już magii, by prze­bu­dzić jaja. Zbyt wiele zu­ży­li­śmy na walkę.

– Czy… czy mojej magii star­czy na dru­gie?

Tak. A w przyszłości na wiele wię­cej. Masz w sobie na­sio­no. Na­sio­na kieł­ku­ją i zmie­nia­ją świat. Wła­śnie prze­bu­dzi­łaś jedno z nich. To mój syn, ale ty nadasz mu imię. Weź­miesz go ze sobą. Czu­jesz? Już puka w sko­ru­pę.

– Ale… w mojej wio­sce boją się smo­ków…

Już dość czasu spę­dzi­łaś we­wnątrz kręgu. Nie wy­star­czy się kryć przed be­stia­mi. Trze­ba uwol­nić od nich zie­mię, ka­wa­łek po ka­wał­ku. Mam coś dla cie­bie.

Smok po­now­nie się­gnął na grzbiet. Długo pró­bo­wał coś chwy­cić, aż w końcu mu się udało. Po­sta­wił przed dziew­czyn­ką wia­dro, jedno z tych, w któ­rych przy­nio­sła wodę. We­wnątrz Ma­tyl­da za­uwa­ży­ła dwie po­sta­cie, przy­tu­lo­ne do sie­bie. Kiedy przy­bli­ży­ła twarz, Pa­la­din od­ru­cho­wo za­sło­nił sio­strę. Ma­tyl­da ostroż­nie wy­cią­gnę­ła rękę w stro­nę ro­dzeń­stwa. Wo­jow­nik i jego sio­stra długo się wa­ha­li, aż w końcu każde z nich po­ło­ży­ło dłoń na jed­nym z pal­ców dziew­czyn­ki. Chwi­lę póź­niej ich ciała za­czę­ły zmie­niać się z po­wro­tem w owoce cu­ki­nii.

– Po­trze­bu­ją ro­śli­ny, ich matki! – krzyk­nę­ła Ma­tyl­da. – Tylko ona ich karmi i leczy rany!

So­raya doj­rza­ła. Musi odejść, by wydać na­sio­na. Pa­la­din bę­dzie przy niej do sa­me­go końca. Za­nio­sę was do miej­sca, gdzie try­ska nie tylko źró­deł­ko, ale cały stru­mień magii. Żyją tam lu­dzie, ale nie po­tra­fią z niej ko­rzy­stać. Są jak pusta gleba, po­trze­bu­ją na­sie­nia od­wa­gi i wiary.

– A co z moją wio­ską? Co z mamą i bab­cią, i resz­tą? Źró­dło wy­sy­cha, a cu­ki­nie są znisz­czo­ne!

Twoja babka jest mądrą ko­bie­tą. Za­wsze ma zapas na­sion ma­gicz­nej cu­ki­nii. A źró­dło… cóż, smoki żyją długo, ale mój czas do­bie­ga końca. Wkrót­ce uwol­nię magię, za­war­tą we mnie.

– Czyli… nie zo­ba­czę już ich wszyst­kich? – Ma­tyl­da po­smut­nia­ła.

Nie. Ale może ich dzie­ci i wnuki zo­ba­czą lep­szy świat.

 

* * *

We­szła na skałę. Młody smok nie­zdar­nie wspiął się za nią. Ma­chał przy tym skrzy­dła­mi, jakby pró­bo­wał sobie nimi pomóc, ale na razie tylko ro­bi­ły hałas i młó­ci­ły po­wie­trze. Usiadła na kra­wę­dzi i bujała stopami nad przepaścią. Smok zwi­nął się w kłę­bek i uło­żył łeb na jej ko­la­nach. Po­gła­ska­ła go, a on mruk­nął z za­do­wo­le­niem i wy­pu­ścił ob­ło­czek pary z noz­drzy.

Spoj­rza­ła na dłu­gie za­go­ny cu­ki­nii, które zie­le­ni­ły się w do­li­nie. Wy­da­wa­ło się jej, że w wo­dzie prze­pły­wa­ją­cej przez drew­nia­ne rynny do­strze­ga srebr­ne iskier­ki. Prze­nio­sła spoj­rze­nie wyżej. Na za­cho­dzie rosła bu­rzo­wa chmu­ra. Kiedy wy­tę­ży­ła wzrok, za­uwa­ży­ła, że coś się zbli­ża do pod­sta­wy ob­ło­ków. Z jej per­spek­ty­wy wyglądało jak pchła, ale w rze­czy­wi­sto­ści mu­sia­ło być ogrom­ne. Obiekt znik­nął w chmu­rze. Niebo roz­świe­tli­ła bły­ska­wi­ca, a po dłu­gim cza­sie do­szedł do niej po­mruk grzmo­tu. Smok pod­niósł łeb.

– Spo­koj­nie, Pa­la­din. To tylko deszcz.

Pa­trzy­ła na czer­wień, złoto i sre­bro, które bły­ska­ło we­wnątrz ob­ło­ku, a potem opa­da­ło wraz z kro­pla­mi na zbo­cze od­le­głej góry. Wy­obra­zi­ła sobie, jak Srebr­ne Źró­dło się na­peł­nia, a lu­dzie z jej wio­ski za­dzie­ra­ją głowy. Zamyśliła się.

W świe­cie jest miej­sce na wszyst­ko.

Trze­ba uwol­nić od nich zie­mię, ka­wa­łek po ka­wał­ku.

Wkrótce będzie musiała dokonać wyboru.

– Opo­wiem ci hi­sto­rię o cu­ki­nio­wym ry­ce­rzu, chcesz? – wy­szep­ta­ła do ucha smoka.

Koniec

Komentarze

Komentarz pobetniczy:

 

Bardzo udane opowiadanie. Mamy tu prawie wszystko: bohaterów z krwi i kości, dobry język, plastyczne opisy, tajemnicę, która sprawia, że czytelnikowi chce się czytać i udane światotwórstwo. Cukiniowe ludziki nadają oryginalności światu przedstawionemu. Założenia konkursu raczej też wypełnione, choć nie mnie to oceniać, oczywiście.

 

Jedyne, czego IMO zabrakło to mocniejszej puenty – opowiadanie jest co prawda zamkniętą całością, ale równie dobrze mogłoby być wstępem do siedmiotomowej sagi.

 

Pozdrawiam serdecznie

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dziękuję jeszcze raz!

Hm, typowy tom to 500.000 znaków. 7 tomów to 3.500.000 znaków. Da się ogarnąć ;)

Stwierdziłem, że wolę bohaterkę pytającą, niż wojującą, i stąd słabsze zakończenie. Gdyby przywódcy mocarstw byli grzeczniejsi, kiedy kończyłem pisać, może Matylda zostałaby wyzwolicielką planety. Ale nie byli. Więc jeśli powstanie kiedyś kontynuacja, to otworzy ją okropna rzeź, po której bohaterkę zaczną nękać niewygodne pytania, niczym ślimak drążący cukinię.

Pobetowo wbijam!

Niech świat wie, co na becie mówiłem. Opowiadanie jest napisane bardzo poprawnie, spójnie realizuje pomysł, ale przede wszystkim i tak po ludzku – cholernie dobrze się je czyta. Tekst w sumie nie jest długi, a kipi z niego masa pomysłów. 

Im dalej w opko, tym więcej skrótowości i opisowości, ale dzięki temu udanie zamykasz opowieść. Wciąż najbardziej podoba mi się pierwszy fragment z Paladinem, oj jak to się czyta, klimat świetny! 

Hm, typowy tom to 500.000 znaków. 7 tomów to 3.500.000 znaków. Da się ogarnąć ;)

Wrzuć na betę I tom :))

Stwierdziłem, że wolę bohaterkę pytającą, niż wojującą, i stąd słabsze zakończenie. Gdyby przywódcy mocarstw byli grzeczniejsi, kiedy kończyłem pisać, może Matylda zostałaby wyzwolicielką planety. Ale nie byli. Więc jeśli powstanie kiedyś kontynuacja, to otworzy ją okropna rzeź, po której bohaterkę zaczną nękać niewygodne pytania, niczym ślimak drążący cukinię.

W sumie pisałem na becie – dla mnie to jest dość życiowe zakończenie. Niecukierkowe (niecukiniowe hehe). Nie robiące ideałów, tylko wprowadzające puentę, która prowadzi bohaterkę do uznania, że wybicie potworów to super pomysł. Piękny byłby świat, w którym w każdej bestii każdy bohater potrafiłby dostrzec coś dobrego. Ale to dopiero fantastyka by była. Ja w fantasy potrzebuję kreatywnego świata, ale spójnej i realnej psychologii i decyzyjności bohaterów. Twoje zakończenie takie właśnie jest.

Jak anonsowałem, tekst biblioteczny, konkursowo udany (choć Szanownej Jurorce to sądzić według jej sumienia) oraz zasługujący na nominację piórkową.

Pozdrawiam i trzymam kciuki za dalsze świetne teksty!

Doceniam bogactwo świata, warsztat i pomysłowość. Czyta się bardzo dobrze. Trochę mam alergię na słowo “magia”, a u Ciebie pojawią się co rusz.

Hej!

 

W nawiasie nie dotyczy opowiadania, takie marudzenie. :D

(Trochę mnie na forum nie było i głównie nadrabiam teksty z obowiązkowego dyżuru, więc gdzieś tam we mnie lekkie zmęczenie. Weszłam i tu, bo pomyślałam, że może czeka mnie krótki tekst do poczytania pomiędzy (akurat ten dzień publikacji nie jest moim dniem z grafiku), zobaczyłam ilość znaków i uznałam, że chyba zostawię na jutro, bo i tak jestem zmęczona, a jak poczytam trochę męczącej prozy, to jakoś wyparowuje ze mnie entuzjazm czytania… )

Ale jakoś przypadkiem zerknęłam na pierwsze zdanie. I wsiąkłam w tekst kursywą tak, że od razu całe zmęczenie ze mnie uszło, a uwaga wróciła, wręcz radość, że oto mam przed sobą tak dobry tekst. Może nie tekst, bo jestem tylko po fragmencie kursywą, ale wstęp do tekstu. Przez to się płynie jak przez najpiękniejsze jezioro, nic – tylko podziwiać!

 

Miecz stal się

stał się

 

O, czyżby świat wielkich owadów i zwierząt? A może małych ludzi? Trochę podróże Gulivera, z dodatkiem fantastyki w postaci tego miecza i tarczy. :D Czyta się dobrze, choć gdzieniegdzie (a wielkie korzenie wiły się po ziemi. Wdrapał się) wybija się na pierwszy plan “się”, ale to łatwo zrzucić na moje spaczenie w tej kwestii. 

 

w tej samej coś uderzyło

w tej samej chwili

 

Cięcie, które zadał, wcięło

cięcie wcięło? Ciut niezgrabnie. 

 

Nie. Pozostanę tutaj do świtu. Będę walczył, póki starczy sił. Pomszczę cię, bracie… Obronię cię, siostro. Zabiję cię, bestio!

Hm, na moje oko za bardzo patetyczne. XD

No ale chyba tak miało być? 

 

Ładne przejście do Matyldy i cukinii, opowiadanie ma takie warstwy magii, które można obierać i oglądać z różnych stron. ;)

 

Zmiany perspektyw są ciekawe, każda historia jest bogata w szczegóły. 

 

które nawet nie zdążyły nawet zawiązać

 

Scena, w której Matylda zauważa Paladina i ratuje go przed przeistoczonym ślimakiem – rewelacyjna. Zwłaszcza że tuż po tym pojawia się stwór bez głowy – brrr… 

 

Ależ połączyłeś te dwa światy, stwory u Paladina i Sorayi będących jednocześnie cukiniami, Matyldę i jej magiczne zdolności, smoki “hodujące” ludzi, ale wcale nie takie złe. 

Napisałeś baśń – magiczną, pełną ciepła, ale też i mroku. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Przy baśni mogę przymknąć oko na ciut za wiele patosu (zwłaszcza teksty rycerza) i za uzdolnienia Matyldy (wiadomo, dziecko takie super magiczne… Pomysł nie nowy, więc tu przydałoby się trochę oryginalności albo przynajmniej jakaś wada). 

Oczywiście klikam, dodam też nominację do Piórka, ale to jak już drugi raz przeczytam i może wyłapię nowe błędy, żebyś miał co poprawiać. ;D Poza tym polecam przejrzeć tekst pod względem “się”. ;)

 

Pozdrawiam, dziękuję za tak uroczą i intrygującą lekturę,

Ananke

Nowa Fantastyka