Przypełzają każdego wieczoru, kiedy rosa osiądzie na liściach Matki. Magia rozbudza zmysły jako pierwsze, na długo przed tym, nim przeobrazi resztę moich tkanek – więc mogę tylko biernie czekać na to, co się wydarzy. To jak wymyślna tortura: słyszę mlaśnięcia ich ciał, szelest rozsuwanych grud ziemi i źdźbeł trawy. Dolatuje do mnie odrażający zapach. Dopóki jestem złączony z pędem Matki, czuję również to, co ona. Przeważnie zaczyna się od dotyku – lepkiego i nachalnego. Czasem bestie nieznośnie długo szukają odpowiedniego miejsca, by ugryźć, pełzną po powierzchni, badają kawałek po kawałku. Potem zawsze jest ból. Tysiące zębów rozrywają tkanki, zdzierają warstwę po warstwie. Otwierają ranę i porzucają ją tylko po to, by zaatakować w innym miejscu.
Nie szukają jedynie pożywienia. Wysysają cząstki magii, by – podobnie jak my – ulec metamorfozie. Szanujemy każdą drobinkę mocy, a nasze ciała są niczym spichlerze. Bestie są jak dziurawe dzbany, magia wycieka z nich wraz ze śluzem. Wiecznie głodne, zawsze wracają po więcej.
Nie obawiam się o siebie ani o Matkę. Jest silna, a w miejsce uszkodzonych liści wyrastają kolejne. Oswoiłem się z tym, że mogę zginąć. Boję się o siostrę. To jej Matka powierzyła nasiona – a w nich czystą, skondensowaną magię. Jeśli bestie wyczują emanację mocy, rozerwą siostrę na strzępy.
Wojownik pochylił się nad otworem w liściu i żółtymi palcami dotknął jego postrzępionej krawędzi. Potrafił rozróżniać potwory po śladach zębów, niektórym nadał nawet imiona. To był Arion, rozpoznał go po trzech gładkich liniach między rowkami. Zęby nie zdążyły jeszcze odrosnąć po cięciach, które zadał w zeszłym tygodniu.
I nie odrosną, pomyślał.
Wyciągnął zza pleców długi, krzemionkowy miecz. Żywa rękojeść broni rozdzieliła się na wiele cienkich włókien, które oplotły dłoń. Miecz stal się przedłużeniem palców, a ostrze samo podążało tam, gdzie nakazały myśli. Drugą ręką sięgnął po tarczę. Ta również wypuściła giętkie pędy i przyrosła do przedramienia, zostawiając mu wolną dłoń. Powierzchnia osłony zaiskrzyła się w blasku księżyca. Pokrywały ją setki kryształków o ostrych krawędziach, zagnieżdżonych w roślinnej tkance. Niejedna bestia straciła już chitynowe zęby, próbując skruszyć tarczę.
Ślady zaschniętego śluzu tworzyły krętą ścieżkę pomiędzy łodygami. Wojownik ostrożnie przeciskał się przez gęste zarośla, wypatrując bestii. Zewsząd dochodziły szelesty. Kropelki rosy, strącone odnóżami owadów, dudniły o liście. Wielkie pająki z szybkością błyskawicy wyskakiwały z kryjówek i atakowały zdobycz, a potem wciągały ją do wyściełanych przędzą norek. Wije przebiegały między stopami, torując sobie drogę wśród zeschniętych szczątków roślin. Pochód mrówek hurtnic na jego widok zwolnił, a owady łakomie rozwierały żuwaczki.
– Urządzę wam dzisiaj ucztę z Ariona… – mruknął i jednym susem przeskoczył mrówczą ścieżkę.
W miętowym zagajniku tuż przed nim coś się poruszyło, a powietrze wypełnił intensywny zapach. Wstrzymał oddech, przyjął pozycję obronną i osłonił się tarczą. Znad jej krawędzi zobaczył wielką ropuchę. Zwierzę, które sięgało mu powyżej pasa, również zastygło, jakby czekało na reakcję. Ostrożnie się wycofał, nie spuszczając płaza z oczu. Ropuchy były sprzymierzeńcami, ale miały silny instynkt łowiecki i często atakowały wszystko w zasięgu wzroku.
Kiedy sylwetka zwierzęcia zniknęła w listowiu, odetchnął z ulgą. W tej samej chwili poczuł, że stopą wdepnął w lepki śluz, a odór przybrał na sile. Spojrzał w dół i w blasku księżyca dostrzegł drobne iskierki magii. Zaniepokojony obrócił się i wbił spojrzenie w porośnięty mchami krater starego, zmurszałego pnia.
Butwiejące kawałki kory odstawały od stoczonego przez larwy drewna, a wielkie korzenie wiły się po ziemi. Wdrapał się na jeden z nich i ruszył w stronę pnia. Szedł stopa za stopą po wilgotnym, śliskim drewnie. Miecz i tarcza pomagały utrzymać równowagę, kiedy owady zamieszkujące próchno czmychały spod stóp. Ostrożnie wspiął się wyżej, klinując ręce i stopy w spękaniach zbutwiałej kory.
Srebrny blask zalewał płaską powierzchnię pnia, wystającą ponad otaczające zarośla. Na podobnej okrągłej arenie ćwiczył kiedyś szermierkę ze swoim starszym bratem, dopóki ten nie padł ofiarą bestii. Teraz czuł obecność wroga, ale wciąż nie mógł go dostrzec. Bestie również wykorzystywały magię do przeobrażenia. On zawsze budził się jako rycerz, a jego siostra jako niewiasta. Ślimacze ciała przyjmowały różną postać, która w dodatku mogła się zmieniać przy kolejnych przeobrażeniach.
– Pokaż się, Arion!
Jedną stopą wpadł w próchno, ale w porę podparł się drugą. Wyszedł na środek pnia, gdzie drewno było jeszcze twarde.
Usłyszał trzask pękającej kory. Na krawędzi pnia pojawiła się gruba macka. Po chwili dołączyły do niej kolejne. Stwór wypełzł na powierzchnię. Łypał na niego wielkimi, połyskującymi oczami. Pomiędzy ramionami wojownik dostrzegł na przemian zamykające się i otwierające płyty chitynowego dzioba.
– Pomszczę cię, bracie… Obronię cię, siostro. Zabiję cię, bestio! – wyrecytował, stopniowo podnosząc głos.
Bestia podpełzła bliżej. Uniósł tarczę. Uważnie obserwował stwora i zauważył moment, kiedy mięśnie się napięły w oczekiwaniu na sygnał do ataku.
Cztery macki równocześnie wystrzeliły w jego stronę. Zamachnął się i mieczem przeciął jedną z nich, kiedy jeszcze była w powietrzu. Druga uderzyła o tarczę. Przyssawki bezskutecznie szukały gładkiej powierzchni, do której mogłyby przylgnąć. Ostre krawędzie kryształków raniły je, a ramię zaczęło broczyć krwią.
Trzecia macka oplotła prawe udo. Uniósł broń do ciosu, ale w tej samej coś uderzyło go w ramię. Cięcie, które zadał, wcięło się głęboko w mackę, ale nie zdołało jej odrąbać. Tymczasem czwarta macka przywarła mocno do ramienia, a jej wijący się koniec chłostał go po szyi.
Bestia pociągnęła go do siebie równocześnie za udo i za ramię. Zaparł się nogami i z całych sił walczył o utrzymanie równowagi. Szarpnął za tarczę, strząsnął z niej mackę, oddzielił rękojeść miecza od prawej dłoni i przerzucił broń do lewej. Ramię bestii sięgnęło mu do twarzy i zasłoniło oczy, więc rąbał na oślep. Jedynie po nacisku na rękojeść i spazmatycznych kurczach stwora wyczuwał, że czasem trafia. Tymczasem macka, którą wcześniej strząsnął z tarczy, owinęła się wokół lewej kostki. Poczuł szarpnięcie, tak silne, że przyssawki oderwały kawałki skóry.
Krzyknął z bólu i upadł plecami na śliskie drewno. Bestia ciągnęła go do siebie, ale nie wypuścił broni i nadal zadawał ciosy. Udało mu się uwolnić nogi i odrąbać ramię stwora, które wcześniej zasłaniało mu twarz. W tej samej chwili stwór wyrzucił w jego stronę pozostałe cztery macki, oplótł i rozwarł szeroko paszczę.
Zasłonił się tarczą. Usłyszał przeraźliwy zgrzyt dzioba o kamienie. Zadał pchnięcie mieczem, a kiedy zębate ostrze przebiło skórę, naparł na rękojeść i wbijał broń coraz głębiej w galaretowate ciało. Oczekiwał, że Arial odepchnie go i ucieknie, by gdzieś w podziemnym tunelu leczyć rany. Tymczasem wróg przyciągnął go do siebie jeszcze mocniej.
Już wkrótce przyjdzie on.
Wzdrygnął się. Nigdy wcześniej głos bestii nie rozbrzmiewał mu w głowie. Oplecione wokół niego ciało drżało w agonii. Ostrze miecza, wbite niemal po rękojeść również się trzęsło, jakby to w nim biło teraz serce stworzenia.
Nie powstrzymasz go. Ani ty, ani nikt inny.
– Kto? O czym mówisz? Kto to jest?
Ciało Ariala zwiotczało. Srebrne iskry magii opuszczały je. Część z nich wniknęła w jego własną skórę. Choć jeszcze niedawno były częścią Matki, teraz stały się innym rodzajem magii, jakby przebywanie we wnętrzu bestii je odmieniło.
Powoli uwalniał się od nieruchomych już macek. Niektóre przyssawki musiał odciąć mieczem. Kiedy skończył, chwiał się ze zmęczenia. Spojrzał na swoje ciało, z którego zwisały strzępki skóry. Zapragnął złączyć się z łodygą Matki już teraz, by magia zabliźniła rany. Przypomniał sobie jednak, że zapach odsłoniętej tkanki mógłby przyciągnąć inne bestie, zarówno do Matki, jak i siostry.
Nie. Pozostanę tutaj do świtu. Będę walczył, póki starczy sił. Pomszczę cię, bracie… Obronię cię, siostro. Zabiję cię, bestio!
* * *
– Mamo, co się stało tej cukinii?
Ciemnozielone, rozczapierzone liście wyrastały tak wysoko, że kobieta w pierwszej chwili nie zauważyła, gdzie przykucnęła córka.
– O, tu jesteś, Matyldo! Ledwie cię widać! Pokaż, której?
Dziewczynka wstała i wskazała żółty owoc, wciśnięty między dwie łodygi. Matka rozchyliła liście i przyjrzała się mu uważnie.
– To moja ulubiona odmiana, Paladin. Ślady na skórce zostawiły ślimaki. Jest pokiereszowana, ale raczej przeżyje. Tylko nie będzie smaczna.
– Paskudne ślimaki! – oburzyła się dziewczynka.
– Ślimaki muszą coś jeść, jak ja i ty.
– Niech zostawią w spokoju nasze cukinie! Wiesz, mamo, to rycerz. A tamta grubsza to jego siostra.
– Hm, ciekawe, skrzyżowały się dwie odmiany. Widzisz? Twój rycerz jest żółty, ale jego siostrzyczka zielonkawa. To chyba Soraya.
– Nie możemy złapać ślimaków?
– I co z nimi potem zrobisz?
– Za… – już miała słowo na końcu języka, kiedy się wzdrygnęła na samą myśl o tym, co przyszło jej do głowy – Zaniosę gdzieś daleko.
– Ślimaki są pochowane pod korą albo zagrzebały się w ziemi. Wychodzą dopiero po zmierzchu. Wtedy ty już śpisz!
Matka pocałowała ją w czoło.
– Nie martw się, twój rycerz jest bardzo dzielny.
– A gdybym… gdybym przyszła tu w nocy?
Kobieta nagle posmutniała.
– Matyldo, dobrze wiesz, że w nocy nie wolno wychodzić z domu. Ani tobie, ani nikomu…
– Tak, mamo, potwory. Ciągle to powtarzasz. Tylko dotąd jakoś żadnego nie widziałam. Może już sobie poszły? I po co jest w taki razie krąg?
– Nie spotkałaś żadnego właśnie dlatego, że przestrzegamy obyczajów!
– Nawet nie pozwalasz podejść do kamieni! Widziałam zwierzęta, które przybiegały zza kręgu. Piękne i zdrowe!
– Bo te okaleczone w porę zabrano! – Matka podniosła głos.
– Czy wy… chowacie je? Przede mną? – Oczy Matyldy najpierw rozbłysły złością, a potem zrobiły się wilgotne. – Co jeszcze?
Matka otworzyła usta, jakby miała coś szybko odpowiedzieć, ale się powstrzymała, a potem zrobiła głęboki wydech.
– Dobrze. Namówię babcię, żebyśmy wybrały się jutro razem po zioła, które odstraszają ślimaki. To poza kręgiem, więc wyruszymy wcześnie rano.
– Poza kręgiem? – Matylda spojrzała na nią zdziwiona.
– Szybko rośniesz, Matyldo. Jak twój rycerz. Ale jeśli naprawdę chcesz mu pomóc, przynieś wody ze Srebrnego Źródła.
– Nie szybciej będzie ze studni?
Matka zmarszczyła brwi i spojrzała na nią znacząco.
– Wiem, wiem, bo tak mówi obyczaj. Przyniosę.
– Też kiedyś nie rozumiałam. – Matka pogładziła ją po włosach. – To trzeba poczuć w sobie. Magię.
* * *
Szły gęsiego ścieżką: pierwsza babcia, w środku Matylda, na końcu jej matka. Słońce patrzyło im w oczy, a wiatr rozwiewał włosy. Aż do kamienia ścieżka była wydeptana, ale potem ledwo było ją widać wśród wysokich, złotych traw, które falowały przy kolejnych podmuchach.
Zatrzymały się. Matylda dotknęła palcami powierzchni głazu, dwukrotnie wyższego niż ona. Była zimna i gładka, ale wyglądem przypominała nadtopioną świecę. Babcia dziewczynki również wyciągnęła ręce w kierunku kamienia. Przymknęła oczy i zaczęła mamrotać słowa zaklęcia. Matylda zerkała na nią, zmieszana i zafascynowana jednocześnie.
– Przelewam magię, by mógł nas chronić – wyjaśniła babcia, kiedy skończyła. – Przed aszrakami. I innymi stworami. Każdego dnia odwiedzam inny kamień, aż dojdę do ostatniego, i wtedy zaczynam od nowa.
– A jeśli źle się poczujesz? Albo zachorujesz?
– Magia trwa długo, jeśli kamień jej nie zużywa. Tylko odnawiam jej zapas. Dolewam kropelkę, która wyparowała z dzbana. Jeśli będę chora, zastąpi mnie Francesca. Albo twoja mama. Ją też uczyłam, jak to robić. Tylko…
– Tylko nie mam takiego daru, jak babcia – roześmiała się matka. – Mogę odprawiać czary, ale bardzo niezgrabnie. Może ty będziesz robić to lepiej, Matyldo.
– Ja? – zdziwiła się dziewczynka.
– Jesteś pełna magii, choć tego nie widzisz. – Babcia położyła jej rękę na ramieniu. – Zaskoczę cię, ale już teraz masz jej w sobie więcej niż ja.
– Kiedy byłaś w moim wieku? – spytała Matylda.
– Nie. Niż kiedykolwiek miałam. Masz dar.
Dziewczynka spuściła głowę, zawstydzona i zakłopotana.
– Nie frasuj się tak. – Babka pogłaskała ją. – Z darów trzeba się cieszyć. Wiesz, dlaczego kamień jest tak gładki?
Matylda pokręciła głową.
– Owionął go ogień smoka. Tak powiedział mi ojciec, twój pradziadek. Widział smoka na własne oczy…
Matylda znała opowieść, dlatego zanurzyła się we własnych myślach. Wyobraziła sobie przodków, przerażonych, zziębniętych, z dziećmi na rękach. Co czuli, kiedy dotarli do wypalonej przez smoka ziemi? Czy nie bali się go bardziej, niż ścigających ich bestii?
– … i wtedy w ich głowach rozbrzmiały słowa smoka. Spisali je na trzech arkuszach pergaminu.
Matylda odruchowo przytaknęła, ale po chwili zmarszczyła czoło. Dlaczego ta wersja opowieści różniła się od poprzednich?
– Ale… przecież w kaplicy są tylko dwa!
– Ktoś zniszczył trzeci. Nigdy nie został odtworzony. Jego treść jest przekazywana przez ród Lorenzo.
– To dlatego oni są tacy… szczególni? – spytała Matylda.
– Dobrze ją wychowałaś, jest grzeczna – roześmiała się babka i puściła oko do swej córki. – Większość nazywa rodzinę Lorenzo szaloną, jeśli nie jeszcze gorzej. Niektórzy szepczą, że to dlatego, że brzemię ostatnich słów smoka jest zbyt ciężkie dla człowieka. Ale chodźmy wreszcie po zioła, których nie lubią ślimaki.
– Babciu… wytłumacz mi jeszcze coś. – odezwała się Matylda, kiedy wspinały się po zboczu, a łodygi smagały ich łydki. – Dlaczego muszę podlewać cukinie wodą ze Srebrnego Źródła? Przecież studnia jest bliżej…
– Bez magii Srebrnego źródła nie miałabym czego oddać kamieniom.
– A ty nie mogłabyś się napić ze źródła? Albo mogłybyśmy polać kamień magiczną wodą…
– Magia musi dojrzeć. Nie jestem cukinią. A ona nie mogłaby przelać magii w kamień. Każdy ma swoją rolę.
– No… ale aszraków mogłoby nie być. I ślimaków też nie!
– W świecie jest miejsce na wszystko. – Starsza kobieta się uśmiechnęła. – I na wszystko jest sposób.
– Nie ma miejsca na zło – wtrąciła nagle matka Matyldy. Przez chwilę kobiety mierzyły się spojrzeniem, ale żadna się nie odezwała. Milczenie przerwała dopiero dziewczynka.
– Skoro ślimaki jedzą cukinie, i ja też je jem, to… czy nie jestem ich wrogiem? Jak ślimak? Nie jestem dla nich zła?
– Troszczysz się o nie. Podlewasz. One dają owoce. Jeśli nie dadzą, nie powstrzymamy aszraków. Kto je wtedy podleje? Jesteśmy częścią tego samego strumienia magii.
Staruszka przysiadła przy niewielkiej kępie ziół, zerwała liście i potarła je w palcach. Podsunęła otwartą dłoń pod nos dziewczynki. Ta powąchała i aż się wzdrygnęła.
– Jeśli chcesz pomóc cukiniom, zbierz więcej!
Matylda dostała dwa listki na wzór i zaczęła poszukiwania. Wkrótce się jej poszczęściło: między dwoma kamieniami zioło rozrosło się w wielką, zieloną kulę. Kiedy zrywała listki, kątem oka zobaczyła cień, który przesuwał się po powierzchni sąsiedniego wzgórza. W pierwszej chwili myślała, że pochodzi od chmury, był jednak zbyt regularny. Usłyszała świst powietrza, jakby ktoś dmuchał w wielką piszczałkę. Zaciekawiona, zadarła głowę do góry.
– Matylda, wracamy, szybko! – krzyknęła matka.
– Ale znalazłam zioła na ślimaki!
– To nieważne! – kobieta podbiegła kilka kroków w jej stronę i machnęła ręką. – Szybko, chodź!
Matylda zauważyła stworzenie, które rzucało cień. Najwyraźniej dotąd szybowało, ale z jakiegoś powodu się zatrzymało i teraz wisiało wysoko nad nimi. Tak się zapatrzyła w miarowe uderzenia olbrzymich ramion i łopotanie rozpostartej na nich błony, że przerażony głos matki zdawał się nie docierać do jej uszu. Nie potrafiła oderwać wzroku od lśnienia czerwonych i złotych łusek, łagodnie falujących przy każdym ruchu mięśni.
– Matyldo, biegiem! – Poczuła szarpnięcie za ramię i nagle zobaczyła tuż przed sobą wystraszoną twarz matki.
Pognały w stronę wioski. Matylda dotąd nie widziała, żeby jej babka biegła, ale teraz starsza kobieta sadziła długie susy ponad kamieniami i gdyby nie to, że jakiś czas się odwracała, dogonienie jej nie byłoby wcale łatwe.
– To… smok… musimy ostrzec… resztę! – Babka po tych słowach zaniosła się kaszlem i wyraźnie zwolniła.
Matylda spojrzała jeszcze raz do góry. Smok pochylił łeb i przez chwilę się jej wydawało, że patrzy właśnie na nią.
* * *
Pierwszym, co poczuł Paladin, był potworny ból. Dotąd zawsze potrafił zlokalizować źródło wrażeń przekazywanych przez Matkę i dzięki temu wiedział, w który miejscu zaatakowały bestie. Teraz sygnały cierpienia zdawały się dochodzić zewsząd i były tak dojmujące, że zagłuszyły nawet mowę Matki. Zawsze budziła każde ze swych dzieci, dodając im otuchy i odwagi. Zwracała się również do tych, którzy zginęli, by przypomnieć ich poświęcenie. Paladin czekał, aż wymieni imię jego brata. Wtedy narastał w nim gniew, a wraz z nim pojawiała się siła do walki.
Teraz zamiast słów słyszał zawodzenie, które co jakiś czas słabło tylko po to, by wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Kiedy otworzył oczy, zrozumiał, dlaczego. Wielkie liście Matki leżały wszędzie, ścięte przy ogonkach. Bestia, która to uczyniła, najwyraźniej nawet nie tknęła przesyconej magią tkanki – po prostu odcięła je, jeden po drugimi, by wyschły lub zgniły.
Do poranionego ciała Matki przypełzły teraz dziesiątki mniejszych ślimaków Jedne wysysały sok cieknący wprost z okaleczonych pędów. Przy każdej ranie kłębiło się ich kilka – rozpychały się, walczyły ze sobą o dostęp do magicznego pokarmu, a nawet pożerały nawzajem. Inne, słabsze, pełzały po liściach. Szukały miejsc, w których magia chroniąca skórkę osłabła na tyle, żeby ich zęby mogły się dostać do miękkiej tkanki pod spodem.
Długo wołał siostrę. Ślimaki były tak zajęte ucztą, że początkowo ledwo zwróciły na niego uwagę. Pewne przewagi liczebnej, tylko na chwilę przerywały posiłek i kierowały w jego stronę spojrzenia małych oczu, zamglonych od ilości pochłoniętej magii. Paladin bez strachu wszedł między wrogów, a kiedy jego głos ochrypł od krzyku, wyciągnął miecz i tarczę.
Dopiero kiedy wbił ostrze głęboko w ciało najbliższego wroga, niektóre ślimaki oderwały się od jedzenia i zaczęły przeobrażać. Jedne wykształcały macki jak Arion, inne przybierały postać węży. Niektórym wyrastały prymitywne kończyny – koślawe, pokryte śluzem karykatury łap, zakończone chitynowymi pazurami, na których kuśtykały w jego stronę.
Paladin ciął, zadawał pchnięcia, uderzał wrogów i odpychał ich tarczą. Po chwili otoczył go krąg ciał, jeszcze na wpół żywych, ale już niezdolnych do ruchu. Bronił się za nim jak za szańcem, brodząc po kostki w przesyconych magią sokach. Kiedy tylko zdołał złapać oddech, szeptał imię siostry.
W końcu zgiełk walki ucichł. Wojownik rozejrzał się po pobojowisku. Kilku wrogów umykało w zarośla, inni czołgali się, brocząc śluzem. Z trudem wspiął się na stertę ciał, odciął mieczem strzępy własnej skóry zwisające z ramion i nóg i chwiejnym krokiem podszedł do głównego pędu. Padł na kolana i przytulił się do Matki.
Znajdź siostrę. Ona ma w sobie nowe życie.
– Soraya żyje?
Czuję ją. Ty też poczujesz. Spiesz się.
– Kto to zrobił, Matko?
Nie odpowiedziała. Zamknął oczy. Trwał w bezruchu, oparty o okaleczony pęd. Niespodziewanie usłyszał w głowie głos siostry, cichy, ale wyraźny. Wymawiała jego imię. Kiedy ponownie otworzył oczy, wiedział już, dokąd iść.
Znalazł ją, ukrytą pod gałęzią tarniny. Była poraniona, ale ciernie odstraszały również ślimaki. Padli sobie w ramiona.
– Bracie… widziałam straszne rzeczy… ciało innej Matki, gnijące i martwe, a w nim kłębowisko bestii.
– Soraya, jestem przy tobie. Obronię cię! Ty jesteś najważniejsza!
– Bracie, on wciąż jest w pobliżu… ten, który okaleczył Matkę. Biały Duch.
– Dopadnę go, przysięgam. Będziecie bezpieczne, ty i Matka.
* * *
– Mamo, dlaczego płaczesz?
Kobieta podeszła do Matyldy i ją przytuliła.
– Boję się smoka – odpowiedziała matka, ale jej słowa zabrzmiały dziwnie oschle. Dziewczynka poczuła za to, jak przez ramiona matki przeszedł dreszcz.
– Muszę iść do Srebrnego Źródła i podlać cukinie. I te zioła na ślimaki…
– To teraz mało ważne…
– Nie. To jest ważne – odezwała się babcia.
Kiedy Matylda się obudziła rano i zauważyła babkę śpiącą przy piecu, poczuła, że ten dzień jest inny, niż wszystkie poprzednie. Poprzedniego wieczoru długo nie mogła zasnąć i przez małe okienko zerkała na migotliwy blask pochodni, przy których dorośli mieszkańcy zebrali się na środku osady. Słyszała ich podniesione głosy, a nawet krzyki.
– Ja pójdę – powiedziała matka i zaczęła wiązać sandały.
– Nie zastąpisz jej. Matylda ma magię również dzięki temu, że opiekuje się cukiniami.
– Wystarczy mi, że straciłam męża. Teraz mam stracić córkę?
– Każdy ma swoje miejsce w świecie i swoją rolę, pamiętasz?
– Nie! Nie ma miejsca na zło. Mogę wybrać, dokąd pójdę! I co się stanie z Matyldą!
– Carla zabił aszrak. – Babka mówiąc to spojrzała na dziewczynkę, której oczy zrobiły się wilgotne. – Jeśli porzucimy obyczaje, będzie więcej ofiar.
– Mamo, babciu, co się dzieje? – Matylda stanęła na środku izby, jakby nie wiedziała, w którą stronę zrobić kolejny krok, a łzy zaczęły jej kapać z policzków na podłogę.
– Powiesz jej? – Twarz babki była dziwnie spokojna.
– Nie zamierzam ani mówić, ani do tego dopuścić!
– Matyldo, ten smok… On przybył po ciebie. To było na trzecim pergaminie. Smoki hodują nas, jak my cukinie. A teraz czekają na owoc.
– To tylko brednie Lorenzo! – krzyknęła matka. – Nie chcę tego słuchać! Idź stąd! Zostaw nas!
* * *
Słońce zachodziło. Przez okienko Matylda widziała, jak ostatnie, czerwone promienie padają na czubki drzew. Ona i matka długo płakały, przytulone do siebie. Potem usnęły – matka powiedziała jej, że nie zmrużyła oka poprzedniej nocy.
Matylda bezszelestnie wyślizgnęła się z łóżka, spojrzała na twarz matki i boso pobiegła do sieni. Założyła buty i spodnie do prac w ogrodzie. Wzięła woreczek z ziołami, które zebrały poprzedniego dnia. Cicho przymknęła drzwi, pogłaskała kota i pobiegła do szopy po nosidło i wiaderka. Po chwili była już na łąkach okalających wioskę. Srebrne Źródło tryskało na skraju lasu, wprost z pęknięcia w wielkim głazie.
Z niepokojem spojrzała na niebo. Tarcza słońca schowała się za drzewami. O tej porze zawsze była już w domu. Babka mówiła, że kamienie odstraszają aszraki i zadają im ból, ale jeśli stwór zobaczy człowieka, instynkt może zwyciężyć.
Jak na złość magiczna woda ciurkała bardzo wolno. Niedawno padało i studnia przy domu była pełna, ale źródło najwyraźniej rządziło się innymi prawami. Kiedy po raz pierwszy Matylda wyruszyła do Srebrnego Źródła w towarzystwie mamy i babci, tryskało tak obficie, że wystarczyło podstawić pod nie wiadro. Z każdym rokiem i miesiącem magicznej wody było jednak coraz mniej.
Matylda usiadła i łapała każdą kroplę blaszanym garnuszkiem, a potem przelewała do wiader. Kiedy w końcu je napełniła i założyła nosidło na ramiona, zapadł już zmrok. Droga z powrotem bardzo się jej dłużyła – z pełnymi wiadrami musiała stąpać ostrożnie, a wystające z dróżki korzenie i kamienie były ledwo widoczne. W końcu dotarła do pogrążonego w ciemnościach poletka z cukiniami.
* * *
Paladin przyklęknął i podniósł grudkę ziemi, jeszcze mokrą od śluzu. Przez chwilę uważnie ją oglądał i wąchał, by w końcu cisnąć z powrotem na podłoże. W mruknięciu, które z siebie wydał, rozbrzmiało zniecierpliwienie i złość. Wbił spojrzenie w płaski teren, pozbawiony roślin. Bestie przeważnie atakowały z ukrycia – kryły się pod zeschłymi liśćmi lub wypełzały spod płatów kory. Ten stwór był inny: zostawił wyraźny ślad ze śluzu, który prowadził na jałową, wysuszoną ziemię.
Wojownik się zawahał. Jeśli pułapka była tak oczywista, dlaczego miałby się dać złapać? A jednak obraz zniszczonych pędów i liści nie dawał mu spokoju. Bestia zabijała kolejne rośliny, ale nie tknęła ani kęsa. Czyżby nie pragnęła magii, jak inne ślimaki? W dodatku jego Matkę okrutnie okaleczyła, ale nie wróciła, by dokończyć dzieło zniszczenia. Odczytał to jako wyzwanie, rzucone właśnie jemu.
Przypomniał sobie śmierć brata. Znalazł go, rozpłatanego na pół. Małe ślimaki dobrały się już do wnętrza, ale wciąż widoczne były gładkie krawędzie pierwotnego cięcia. Zabity, ale nie dla pokarmu.
Zdecydował się wyjść z ukrycia. Wyciągnął miecz i powoli podążał za śladem. Każdy szelest sprawiał, że się odwracał i osłaniał tarczą, lub ciął ostrzem powietrze, jakby nie dowierzał zmysłom. Po chwili znalazł się na środku otwartego terenu. Ślad nagle się urwał, a wojownik nie czuł nawet żadnego wyraźnego zapachu. Stąpał uważnie po miękkim gruncie, nasłuchiwał, w myślach powtarzał słowa przysięgi, którą złożył nad szczątkami brata.
– Pomszczę cię, bracie… Obronię cię, siostro. Zabiję cię, bestio!
Poczuł drżenie pod stopami i w tej samej chwili ziemia tuż przed nim się otworzyła. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, białe ciało bestii wystrzeliło do góry i przylgnęło do jego nóg i torsu.
* * *
Matylda przysiadła wśród zniszczonych krzewów cukinii i płakała. Na początku wyszukiwała te, które jeszcze żyły i podlewała je wodą ze źródła, ale widok dziesiątków martwych, sflaczałych liści sprawił, że straciła zapał. Do łez doprowadziły ją odcięte kwiaty, które nawet nie zdążyły nawet zawiązać owocu. Choć zapaliła świecę, nie znalazła nigdzie samych owoców, poza nielicznymi szczątkami, rozrzuconymi na ziemi.
Przypomniała sobie słowa babki. Powoli dochodził do nich ich sens: bez cukinii ludzie stracą magię, a wtedy aszraki wejdą do wioski. Jakby nie było dość kłopotów, gdzieś nad nimi krążył smok. Wytarła nos dłonią, podniosła czoło i wtedy w oddali dostrzegła jakiś ruch. Na wyschniętej ziemi obok poletka trwała zacięta walka. W pierwszej chwili wydawało się jej, że to jedna z ropuch walczy z jaszczurką lub gryzoniem. Kiedy podeszła bliżej, aż westchnęła ze zdumienia. Żółty wojownik, nie większy od jej stopy zwarł się w uścisku z dziwnym stworzeniem, które widziała po raz pierwszy, ale które od razu napawało ją odrazą. Trupioblade, pokryte śluzem ciało owinęło się wokół nóg wojownika i blokowało jego ramiona, a najeżona ostrymi zębami paszcza sięgała właśnie do twarzy.
– Paladin? To ty? Więc naprawdę jesteś rycerzem… Zostaw go, potworze!
Całe napięcie z ostatniego dnia zmieniło się w złość. Bez namysłu schwyciła złamany patyk i wbiła go w ślimaka. Ten wypuścił białą pianę i na chwilę zwolnił uścisk. To wystarczyło, by dziewczynka oderwała go od wojownika i rzuciła na ziemię. Ślimak błyskawicznie zaczął się zakopywać, ale Matylda krzyknęła i z całej siły uderzyła go podeszwą buta. Czuła, jak się pod nią wije i prawie zwymiotowała wyobrażając sobie to, co się z nim dzieje. Mimo tego podniosła nogę i przydeptała go jeszcze raz, a potem kolejny, aż białe ciało zmieniło się w bezkształtną papkę i całkowicie zmieszało z grudami ziemi.
Dopiero wtedy zerknęła na wojownika, który wycofywał się w kierunku poletka cukinii. Był zbyt mały, by mogła dostrzec wyraz jego twarzy, ale w ruchach wyczuła lęk.
– Paladin! Nie uciekaj! Już… już wszystko dobrze, znajdziemy zaraz twoją siostrę i…
Przerwał jej zgrzyt. Brzmiał jak ostrze pługa szorujące o kamienie, lub nawet kilka ostrzy na raz. Powtarzał się w miarowych odstępach i stawał coraz głośniejszy. Potem zawtórował mu trzask łamanych gałęzi. Matylda nie chciała tracić z oczu cukiniowego wojownika, ale musiała się odwrócić.
Gałęzie krzewów na skraju pola najpierw się rozchyliły, a potem upadły na ziemię, ścięte jednym uderzeniem długich pazurów. Stwór kroczył na nich jak na szczudłach, wbijając sztyletowate zakończenia głęboko w ziemię. Beczułkowaty tułów zwisał pomiędzy muskularnymi nogami. Chociaż zwierzę miało ich cztery, sposób poruszania się przywodził na myśl raczej owada lub pająka. Naga, szara skóra osłaniała drgające mięśnie i odstające kości. Wzrostem przewyższał człowieka, a same nogi były równie grube jak tors dorosłego mężczyzny.
Matyldę najbardziej przeraził brak głowy. W pobliżu wioski napotkała kilka niebezpiecznych zwierząt – węże, skorpiony, a nawet zabłąkane dzikie świnie, ale wszystkie miały głowę, co pozwalało choć spróbować odgadnąć, co za chwilę zrobią. To stworzenie składało się jedynie z nóg i korpusu – nie wiedziała nawet, czy porusza się przodem, tyłem, czy bokiem. Przez moment pomyślała, że skoro nie ma głowy, to nie może również jej zobaczyć i usłyszeć, a co najważniejsze ugryźć.
W tej samej chwili na tułowiu pojawiła się jaśniejsza szpara, która po chwili się rozwarła. Dziewczynka zobaczyła szereg trójkątnych zębów, spomiędzy których zwisały strzępy mięsa i futer zwierząt. Stwór zmierzał w jej stronę, a ona stała jak sparaliżowana. Zamknęła oczy i nasłuchiwała zgrzytu pazurów.
Łapa aszraka wbiła się w ziemię tuż przed nią, aż poczuła drżenie podłoża. Owionął ją obrzydliwy oddech stwora, słyszała krople śliny kapiące na ziemię i wyobrażała sobie już straszną śmierć w pełnej gnijących resztek paszczy, kiedy z góry dobiegł inny dźwięk. Poznała go: to był łopot skrzydeł smoka.
Nagle zrobiło się jasno, aż otworzyła oczy. Gorąco buchnęło jej w twarz. Padła na ziemię, osłaniając głowę rękami. Aszrak stanął w ogniu. Najpierw wydał z siebie przeraźliwy kwik, a potem upadł na ziemię i wił się, wyrywając przy tym wielkie bryły ziemi. Smok wylądował na skraju pola i przez chwilę obserwował stwora, aż w końcu wypluł z pyska jeszcze jeden strumień ognia. Kiedy dymiące ciało aszraka znieruchomiało, smok zrobił kilka kroków w stronę dziewczynki, a następnie wyciągnął do niej szyję i pokryty łuskami łeb.
– Przybyłeś… by mnie zebrać, prawda? Jak owoc… – zapytała drżącym głosem. – Jeśli… jeśli przez to będzie żyła mama, babcia, Julia i Francesca, Luigi i Enzo… To ja… – Reszta słów utonęła w szlochu.
Przez łzy zobaczyła, że smok otwiera pysk. Kiedy wcześniej stała przed aszrakiem, była zupełnie sztywna, a jej myśli również zwolniły, jakby w środku zamarzła. Teraz uderzył w nią strach, jak uwolnione z klatki zwierzę. Wrzeszczała i cała się trzęsła, dopóki kolana się pod nią ugięły, a przed oczami zatańczyły mroczki.
* * *
Ocknęła się na smoczym grzbiecie, wciśnięta między dwa rzędy płyt kostnego grzebienia. Mróz szczypał ją w policzki i nos, ale od ciała stworzenia biło ciepło, jak od glinianego pieca w jej domu. Na wschodzie różowiło się niebo, a oni unosili się ponad skalistymi graniami. Kiedy ostrożnie wyjrzała zza płyt, zobaczyła jęzory śniegu zalegające w żlebach.
Smok zatoczył krąg wokół góry o ściętym wierzchołku. Kiedy się zbliżyli, dostrzegła, że jest to wygasły krater, a za stromymi ścianami ukryte jest pokryte lodem jezioro. Wylądowali łagodnie na jego brzegu. Smok odgiął szyję i sięgnął po dziewczynkę. Choć jego łeb był podobnej wielkości co ona, precyzyjnie złapał zębami za szelki i podniósł Matyldę, a potem postawił na ziemi.
Przed nią leżały dwa okrągłe przedmioty. Na początku wzięła je za kamienie, bo pokryta kryształkami lodu powierzchnia przypominała szorstką skałę. Potem domyśliła się, czym są. Odwróciła głowę w stronę smoka. Ten siedział spokojnie, jakby był przekonany, że Matylda wie, co zrobić.
Przypomniała sobie, jak jej babka uzupełniania magię w kamieniach. Nie znała zaklęć i nie potrafiła powtórzyć słów, ale ułożyła dłonie na lodowatej powierzchni, a potem przymknęła oczy. Zamrożony przedmiot wydawał się martwy, ale wystarczyło uwierzyć, że gdzieś tam, we wnętrzu, ukryte jest życie.
Białe kryształki wokół jej palców zaczęły się topić. Fala ciepła rozeszła się po całej powierzchni przedmiotu, uwalniając ją od lodu. Po chwili szorstka skorupa zaczęła parować. Poczuła wyraźnie, że coś dotknęło jej od środka, jakby chciało się przytulić do dłoni.
Kiedy pojawiły się bestie, zamieniliśmy jaja w kamień. Stwory plądrowały nasze gniazda, podobnie jak wasze osady. Potem nie starczyło nam już magii, by przebudzić jaja. Zbyt wiele zużyliśmy na walkę.
– Czy… czy mojej magii starczy na drugie?
Tak. A w przyszłości na wiele więcej. Masz w sobie nasiono. Nasiona kiełkują i zmieniają świat. Właśnie przebudziłaś jedno z nich. To mój syn, ale ty nadasz mu imię. Weźmiesz go ze sobą. Czujesz? Już puka w skorupę.
– Ale… w mojej wiosce boją się smoków…
Już dość czasu spędziłaś wewnątrz kręgu. Nie wystarczy się kryć przed bestiami. Trzeba uwolnić od nich ziemię, kawałek po kawałku. Mam coś dla ciebie.
Smok ponownie sięgnął na grzbiet. Długo próbował coś chwycić, aż w końcu mu się udało. Postawił przed dziewczynką wiadro, jedno z tych, w których przyniosła wodę. Wewnątrz Matylda zauważyła dwie postacie, przytulone do siebie. Kiedy przybliżyła twarz, Paladin odruchowo zasłonił siostrę. Matylda ostrożnie wyciągnęła rękę w stronę rodzeństwa. Wojownik i jego siostra długo się wahali, aż w końcu każde z nich położyło dłoń na jednym z palców dziewczynki. Chwilę później ich ciała zaczęły zmieniać się z powrotem w owoce cukinii.
– Potrzebują rośliny, ich matki! – krzyknęła Matylda. – Tylko ona ich karmi i leczy rany!
Soraya dojrzała. Musi odejść, by wydać nasiona. Paladin będzie przy niej do samego końca. Zaniosę was do miejsca, gdzie tryska nie tylko źródełko, ale cały strumień magii. Żyją tam ludzie, ale nie potrafią z niej korzystać. Są jak pusta gleba, potrzebują nasienia odwagi i wiary.
– A co z moją wioską? Co z mamą i babcią, i resztą? Źródło wysycha, a cukinie są zniszczone!
Twoja babka jest mądrą kobietą. Zawsze ma zapas nasion magicznej cukinii. A źródło… cóż, smoki żyją długo, ale mój czas dobiega końca. Wkrótce uwolnię magię, zawartą we mnie.
– Czyli… nie zobaczę już ich wszystkich? – Matylda posmutniała.
Nie. Ale może ich dzieci i wnuki zobaczą lepszy świat.
* * *
Weszła na skałę. Młody smok niezdarnie wspiął się za nią. Machał przy tym skrzydłami, jakby próbował sobie nimi pomóc, ale na razie tylko robiły hałas i młóciły powietrze. Usiadła na krawędzi i bujała stopami nad przepaścią. Smok zwinął się w kłębek i ułożył łeb na jej kolanach. Pogłaskała go, a on mruknął z zadowoleniem i wypuścił obłoczek pary z nozdrzy.
Spojrzała na długie zagony cukinii, które zieleniły się w dolinie. Wydawało się jej, że w wodzie przepływającej przez drewniane rynny dostrzega srebrne iskierki. Przeniosła spojrzenie wyżej. Na zachodzie rosła burzowa chmura. Kiedy wytężyła wzrok, zauważyła, że coś się zbliża do podstawy obłoków. Z jej perspektywy wyglądało jak pchła, ale w rzeczywistości musiało być ogromne. Obiekt zniknął w chmurze. Niebo rozświetliła błyskawica, a po długim czasie doszedł do niej pomruk grzmotu. Smok podniósł łeb.
– Spokojnie, Paladin. To tylko deszcz.
Patrzyła na czerwień, złoto i srebro, które błyskało wewnątrz obłoku, a potem opadało wraz z kroplami na zbocze odległej góry. Wyobraziła sobie, jak Srebrne Źródło się napełnia, a ludzie z jej wioski zadzierają głowy. Zamyśliła się.
W świecie jest miejsce na wszystko.
Trzeba uwolnić od nich ziemię, kawałek po kawałku.
Wkrótce będzie musiała dokonać wyboru.
– Opowiem ci historię o cukiniowym rycerzu, chcesz? – wyszeptała do ucha smoka.