- Opowiadanie: maciekzolnowski - Trudna sztuka baskingu

Trudna sztuka baskingu

Tekst przeznaczony jest dla osób dorosłych! I chyba bardziej dla facetów niż kobiet. Wyszedł mi... erotyk. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

marzan

Oceny

Trudna sztuka baskingu

Rajstopowiec z przejścia podziemnego

Zwierzę się czysto i bez wstydu. Nazywam siebie rajstopowcem. Nie fetyszystą, nie zboczeńcem, nie kolekcjonerem nylonu – rajstopowcem. To inne słowo, bardziej muzyczne, bardziej moje. Lubię dziewczyny w rajtuzach tak, jak inni lubią wino albo zachody słońca – całym sobą, bez tłumaczenia się. I jednocześnie jestem zawodowym instrumentalistą. Gram na ulicy, bo tam muzyka żyje naprawdę: odbija się od betonu, miesza z zapachem kebabów i deszczu, wpada ludziom prosto w uszy, kiedy spieszą się na tramwaj.

Zima w Polsce jest surowa, wilgotna, wżyna się w kości. Palce marzną na strunach, oddech staje się marznący. Jak tu grać, kiedy ciało krzyczy: „uciekaj do domu”? Odpowiedź jest prosta i genialna w swej prostocie: trzeba się rozgrzać od środka. Nie herbatą, nie wódką – wyobraźnią.

Więc gram i jednocześnie wyobrażam sobie, że wszystkie te kobiety, które mijają mnie w pośpiechu – w płaszczach, botkach i wełnianych czapkach – pod spodem mają tylko cienką warstwę rajstop. Same rajstopy. Nic więcej. I nagle robi się gorąco. Nie jakaś tam ciepłota – prawdziwe, pulsujące gorąco, jakby ktoś w przejściu podziemnym włączył piec na maksimum.

Gram „Bésame mucho” i w myślach całuję powoli, centymetr po centymetrze, napiętą, błyszczącą tkaninę na wewnętrznej stronie uda. Gram walca Straussa – i sunę nosem wzdłuż linii, gdzie rajstopy kończą się wysoko, tuż pod piersiami, tam, gdzie skóra jest najcieplejsza. Gram temat z „Ojca chrzestnego” – i czuję, jak czyjeś pośladki drżą w rytm vibrato, idealnie, jakby same były częścią instrumentu.

To nie jest obsceniczne. To jest sztuka. Bo widzicie – ja nie patrzę pod spódnice. Ja je komponuję. W głowie. Każda przechodząca kobieta staje się na kilka sekund moją solistką. Jedna ma dźwięk matowego czterdzieści DEN, druga błyszczącego dwadzieścia DEN z lycrą, trzecia – te z wzorem w drobną kratkę, które brzmią jak delikatny szelest w altówce. Ja tylko słucham i gram dalej.

Oczywiście zdarzają się wpadki. Raz wchodziła po schodach dziewczyna w krótkiej spódniczce koloru burgund. Rajstopy czarne, półprzejrzyste, z tyłu szew. Idealny. Zagrałem o pół tonu za wysoko, struna zaskrzypiała jak kot w marcu. Ludzie się roześmiali, ktoś rzucił piątaka „za feeling”. Nie wstydziłem się. Bo pomyłka w sztuce to dowód, że żyjesz.

Ktoś mógłby powiedzieć: „ale to obiektywizacja”. A ja odpowiadam: nie. To celebracja. Ja tych kobiet nie rozbieram – ja je ubieram. W muzykę. One idą dalej, nieświadome, że właśnie były primadonnami w mojej prywatnej operze na trzy akordy i osiem taktów. One niosą ze sobą ciepło, które mi dały – nawet o tym nie wiedząc.

I wiecie co? Czasem, bardzo rzadko, jakaś się zatrzyma. Spojrzy. Uśmiechnie się tak, jakby naprawdę słyszała tę melodię, którą grałem tylko dla niej. Wtedy wiem, że nie jestem sam w tym przejściu. Że gdzieś tam, pod warstwami wełny i wstydu, ktoś też poczuł to gorąco.

Gram dalej. Um-pa-pa. Nie dlatego, że muszę. Gram, bo potrafię zamienić zimno w pożar. Bo potrafię zrobić z kawałka nylonu i kilku wolnych minut symfonię.

I to jest, kurwa, piękne.

Rajstopowiec z przejścia podziemnego – artysta, poeta, grzesznik i mag w jednym. To ja. I wcale nie zamierzam się leczyć z tego, jaki jestem.

 

Bułkożercy

Na High Street stoi matka z czwórką dzieci. Wszyscy żrą bułki. Najmłodszy w wózku patrzy na mnie – bułka – patrzy – bułka – patrzy… Zwycięża bułka. Zawsze.

Gram Szostakowicza. Gram Chopina. Gram coś, co kiedyś sprawiało, że ludzie zwalniali kroku. Dziś nikt nie zwalnia.

Kiedyś mała dziewczynka rzuciła mi funta i powiedziała: „Pięknie pan gra, proszę pana”. Pamiętam to jak wczoraj. Dziś są tylko okruchy na chodniku i mlaskanie.

Rozumiem, że nie przegrywam z islamem, z imigrantami ani z „upadkiem Zachodu”. Przegrywam z bułką z serem. Przegrywam z życiem, które jest głośniejsze niż moja viola.

I przegrywam z ciszą, która już nie jest ciszą skupienia – tylko ciszą obojętności.

Gram do końca utworu. Rodzę się i umieram z każdą kolejną nutą. Nikogo to nie obchodzi. Ale gram.

Bo dopóki gram – ten świat, w którym ktoś kiedyś zatrzymał się przy Bachu, jeszcze nie umarł do końca. Ale umrze. Już niedługo.

 

Małe, wredne, purpurowe

Przed dworcem Paddington stoi tłuściutki miś. Cały czerwony, jakby ktoś wygotował go w barszczu. Turyści pstrykają mu selfie, a ja – z violą d’amore pod pachą – mijam go jak skazaniec szubienicę. Za rogiem czeka przejście podziemne o akustyce katedry. Tam zaraz będę purpurowy dokładnie tak jak on.

Staję. Smaruję smyczek kalafonią – staruszce wypada z ust żelek. Stroję instrument – dziecko wybucha płaczem. Robię wdech – ktoś się właśnie zakochuje. I wydech – ktoś odkochał się na amen. A może ty jesteś następny w kolejce do splunięcia i wzruszenia ramionami? Wszystko słyszę fortissimo, wszystko widzę w zwolnionym tempie, dookolnie. Serce wali jak bęben w apokaliptycznej orkiestrze.

Zaczynam grać. Muzyka płynie – piękna i bezużyteczna. Nikt nie zwalnia kroku. Busking to sztuka wyższa niż lot na Marsa: musisz być jednocześnie natarczywy i niewidzialny, nie drażnić ochroniarzy galerii, a jednocześnie rozedrzeć ludziom piersi i wyciągnąć z nich parę miedziaków.

Twoje lęki są na wyrost. Jak drugie, nikomu niepotrzebne, nadliczbowe lato. Jak winorośl, która wybujała tak bardzo, że właściciel ogrodu już dawno wyprowadził się do innego kraju. Jak trawa na ziemi niczyjej – rośnie sobie, bo nikt jej nie kosi i nie chce.

Jesteś chwastem. Albo – brzmi ładniej – nazuną z haiku Bashō.

A Paddington tymczasem stoi obok i się bezczelnie cieszy. Ma twoje strachy w głębokim poważaniu. Za chwilę ożyje, chwyci za violę w kolorze starego miodu i zagra lepiej niż ty – bo jest mały, pucułowaty, pewny siebie i wredny do szpiku czerwonych kości.

Małe toto. Ładne. I takie cholernie, cholernie purpurowe od środka.

Koniec

Komentarze

Maćku, niespełna osiem i pół tysiąca znaków to jeszcze nie opowiadanie. Bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na SZORT. Przypominam, że na tym portalu opowiadania zaczynają się od dziesięciu tysięcy znaków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobał mi się język, nastrój i przemyślenia.

Do tego stopnia, że tym razem po prostu nie chce mi się gmerać w interpunkcji, tylko wolę chłonąć atmosferę i wczuwać się w narratora.

Wszystkie części dobre nawet z osobna, a razem składają się w naprawdę ciekawy obrazek.

W bibliotece grajkowi będzie cieplej, a inne opowiadania wprawdzie groszem nie szastają, ale towarzystwo zacne.

Dzięki, Reg. Poprawione.

Bardzo mi miło, że się podobało, Marzanie. Dziękuję pięknie. 

Mnie osobiście do gustu przypadł szort trzeci, bo porusza dwie ważne sprawy: 1) “nie żyjemy po to, by jeść; jemy, by żyć”, 2) brak wspólnego mianownika, wspólnego kontekstu kulturowego w rzeczywistości multikulti. 

 

Cześć!

Nastrój wprowadzony przez pierwszą część – groteski i żartu – szybko znika. Myśli, świat widziany oczami ulicznego artysty, nabierają innego odcienia. Nawet wkrada się tu klimat poetyckiej prozy Schulza, na przykład tutaj:

słoneczne dni-dziczki, składające się na drugie, nikomu niepotrzebne lato

:)

Ciekawy eksperyment z konwencjami.

Pozdrawiam!

 

Żaden czytelnik tego szorta nie będzie miał wątpliwości, że muzyka jest dla Ciebie szalenie ważna, a że przy okazji wspominasz o rajstopkach, Misiu i bułach… Nieźle to wszystko połączyłeś i równie nieźle opisałeś.

O rajstopkach, jeśli mnie pamięć nie myli, pisałeś już dość dawno i mam wrażenie, że rajstopowcem byłeś już w dzieciństwie.

 

Matka–Mu­rzyn­ka opy­cha się bu­ła­mi. → Matka-Mu­rzyn­ka opy­cha się bu­ła­mi.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

sło­necz­ko przy­jem­nie grze­je i nawet afry­kań­ski deszcz na głowę nie leje. → Czy to celowy rym?

 

mu­zy­ką kla­sy­ków wie­deń­skich – eu­ro­pej­czy­ków z krwi i kości… → …mu­zy­ką kla­sy­ków wie­deń­skich – Eu­ro­pej­czy­ków z krwi i kości

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, Chalbarczyk, dzięki za miłe słowa. Nawiązanie do Schulza celowe. Jest trochę baboli do poprawienia, więc biorę się do roboty. :)

Bardzo proszę, Maćku. I nie przepracuj się przypadkiem – w końcu masz wakacje! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A wiesz, że to jest dla mnie przyjemność, to całe pisanie. Pisanie i czytanie, bo aby coś napisać, trzeba wpierw coś przeczytać, czegoś posłuchać (audiobook). Niestety łapię się ostatnio na tym, że po znalezieniu pewnego kanały z creepypastami nie robię nic innego, jak słucham strasznych opowieści z tego właśnie kanału pochodzących. Problem polega na tym, że historyjki z mego ulubionego YT (chodzi mi tu konkretnie o Zaułek Kruka) tworzy sztuczna inteligencja. Tak, dokładnie, sztuczna inteligencja. A ja nie słucham, nie czytam niczego innego. No dramat po prostu! Ale nic to, cieszmy się latem i wakacjami. Może jeszcze wróci się do książek pisanych przez ludzi dla ludzi. ;)

Maćku, rozumiem Twoje upodobania, ale pozostanę przy książkach napisanych przez ludzi, choć czasem można nabrać wątpliwości, czy faktycznie napisał je człowiek. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Godzina Prawdziwych Historii Grozy z Szlaki – Opowieści o Horrorze

Te podobno “napisała” sztuczna inteligencja. Dajesz wiarę? Opowiadania są b. klimatyczne, nastrojowe; zakończenia – dziwne, zakręcone, nieoczekiwane, nieoczywiste; motywy wykorzystane przez AI – również dają do myślenia. Nie ukrywam, że uzależniłem się ostatnio od twórczości AI. Nie słucham, nie czytam niczego innego. 

Maćku, wierzę Ci na słowo, bo sama się raczej nie przekonam – ciagle brakuje mi czasu na lekturę tekstów, których kolejka stale się wydłuża.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zgadzam się z Marzanem w kwestii odbioru tekstu, a z Reg, że kolejka opowiadań do przeczytania wydłuża mi się szybciej, niż jestem w stanie ją skracać. :)

Dzięki, Koalo! Im człowiek starszy, tym czasu coraz mniej. Nie chcę sobie nawet wyobrażać co będzie, jak stuknie mi 60-tka albo 70-tak (o ile w ogóle dożyję). Pozadrawiam. MZ:)

OK, opisałeś swoje (jak sądzę) wrażenia podczas gry. Po pierwsze primo – nie ma tu fantastyki.

Po drugie secundo – mnie dla odmiany wydaje się, że już kiedyś czytałam o Murzynce i jedzeniu.

Babska logika rządzi!

Cześć Finkla, dzięki za przeczytanie i sklecenie kilku słów. Masz rację, o Murzynce i jedzeniu już czytałaś. Powtórzyłem się po prostu. 

II wersja “Rajstopowca”

Zwierzę się. Jestem rajstopowcem. Lubię dziewczyny w rajtuzach. Wiem, że to dziwne, dziwne i nieprzyzwoite, ale taki właśnie jestem: inny. Grzeszny. Nade wszystko jednak posiadam – chyba to mnie najlepiej definiuje – tytuł zawodowy instrumentalisty i utrzymuję się z gry ulicznej. Czy te dwa światy – świat rajstop oraz uniwersum muzyki – da się jakoś połączyć? Okazuje się, że tak, że się da. Szczególnie zimą albo wtedy, gdy jest po prostu zimno, zimno i wilgotno. Wychodzę wtedy na ulicę (wychodzę także i latem, ale o lecie może innym razem) i gram w przejściu podziemnym, bawię ludzi sztuką i, łącząc przyjemne z pożytecznym, usiłuję coś zarobić, jakiś grosz, bo mówimy tutaj o groszach, nie o milionach przecież.

No ale jak to u licha zrobić, by surowa aura nie pokrzyżowała planów dawania ludziom radości oraz czerpania przyjemności z muzykowania? Okazuje się, że można to osiągnąć w jedyny sensowny sposób, a mianowicie trzeba uruchomić wyobraźnię i wyobrażać sobie wszystkie te przechodzące kobietki rozebrane do bielizny, do samych tylko majteczek, do samiuśkich rajstopek. Tak, tak, uruchomić wyobraźnię – to jedyne antidotum na surowość polskiego klimatu, na trudne warunki życia, na trudne warunki pracy. I co potem? Potem wystarczy już tylko rżnąć, rżnąć i jeszcze raz rżnąć, um-pa-pa, um-pa-pa; a w myślach? W myślach trzeba zaglądać pod sukienki i spódniczki i całować rozgrzane piersi i damskie wibrujące pośladki, a wszystko to w rytm muzyki. I raz, i dwa! Ruchy mogą być wolne albo przybierać na sile i przyspieszać, no to już zależy od inwencji oraz od interpretowanego akurat szlagieru. I tak na dźwięk „Bésame mucho” należy powędrować z głową gdzieś między uda wyimaginowanej partnerki, czyli tam, gdzie rozpoczyna się część majtkowa rajstop, a pierwsze takty walca „Nad pięknym modrym Dunajem” przywitać z głową opartą o brzuch wyśnionej, wymarzonej, zwerbowanej przez nasz mózg danserki, dokładnie tam, dokąd owa część garderoby sięga, a sięga aż do pępka albo i wyżej. Chodzi wszak o temperaturę. Ma być gorąco. Może też być przy okazji romantycznie, bo niby czemu nie? Przy akompaniamencie rzewnej melodii z „Titanica” na pewno. W międzyczasie – ma rada – nie zaszkodzi zagrać „Gdybym był bogaty”, bo przecież – wszyscy wiedzą – my, muzycy, mamy gest i stać nas na to, by „zaskrzypkować się na dachu” i „zawalcować” na śmierć. W końcu bogactwo i posiadany gest sprzyjają miłości, jeśli naprawdę chce się w wyobraźni i nie tylko wyobraźni przydybać zdobycz z górnej półki, z wyższej sfery missek i modelek. I najważniejsze: należy koniecznie podążać za ruchem melodii. Jeśli melodia się wznosi, to i nam niech się zdaje, że się wznosimy, że lecimy, szybujemy, wirujemy, jeśli zaś opada, to opadajmy my razem z nią. Ot, mała analogia z górami (ze szlakami turystycznymi), a także z krągłościami, ze wszelkimi zakamarkami kobiecego ciała. Góra – dół, góra – dół! Wypukłość i wklęsłość, wypukłość i wklęsłość! Um-pa-pa, um-pa-pa! Jedziemy z muzycznym koksem!

Śpieszę tu jednak z małym uzupełnieniem, bo nie napisałem całej prawdy. A prawda wygląda tak, że płeć piękna jest wielkim rozpraszaczem, za sprawą którego niepodobna się nie pomylić. Wiem, bo wielokrotnie już tego doświadczyłem. Raz na przykład wchodziła po schodach pewna blondynka w miniówie, w związku z czym, stojąc w przejściu, a więc na dole, widoczek miałem przedni. I już miałem ciupnąć refren „Ojca chrzestnego”, już-już witałem się z gąską, bo znam ten refren jak własną kieszeń, a tu jak nie zafałszuję, jak nie spartolę tej całej piknej chałtury, jak nie zaskrzypi mi ta struna, co zaskrzypieć nie powinna. No cóż… powiedzmy, że to są wypadki przy pracy, z którymi się trzeba liczyć i które należy zaakceptować, bowiem – jako się rzekło – piękna płeć rozprasza, bawi się naszą uwagą, a raczej jej brakiem. I nic, absolutnie nic się na to nie poradzi. Amen.

Reasumując: czasem jak jest brzydka pogoda, a ja gram w przejściu, spoglądam lubieżnym – wstyd się przyznać – wzrokiem na przechodzące obok panienki w miniówach i wyobrażam sobie, że mnie te panienki rozgrzewają własnymi ciałkami: udami, nogami, piersiami, rękami i tak dalej. I od razu jest cieplej i lepiej się pyka, że też pozwolę sobie tutaj na małe nawiązanie do: „Pyk, pyk z fajeczki”. Ech, jak dziwnie jest być facetem oraz duszą artystyczną! Założę się, że pięknościom, które mnie mijają, nawet do głowy nie przyjdzie, jak nieczyste mam fantazje i że te fantazje dotyczą ich stóp, kolan, łydek, ud i tak dalej. Ciekawe, co by było, gdyby umiały czytać w myślach, jak w tym filmie: „Czego pragną kobiety”? Co by powiedziały i czy zmieniłby się ich odbiór mojej dzikiej, spontanicznej, szalonej gry? I raz, i dwa! Um-pa-pa, um-pa-pa! I trzy, i cztery!!! Bum-cyk-cyk!!! Bum-cyk-cyk!!!

Nowa Fantastyka