- Opowiadanie: Rafael Sanki - Baśń o Pękniętym Morzu

Baśń o Pękniętym Morzu

Drze­wa są naj­bar­dziej ma­je­sta­tycz­ny­mi z ro­ślin. Wszy­scy to wiemy. Czy czyni je to naj­lep­szym te­ma­tem dla bajęd/le­gend/opo­wie­ści? Bar­dzo moż­li­we. Nic dziw­ne­go, że po­wsta­ła ich nie­zli­czo­na ilość, a jedną z nich opo­wiem, a wła­ści­wie uczy­ni to głów­ny bo­ha­ter opo­wia­da­nia, Kruk imie­niem Glapa, za­miesz­ku­ją­cy świat wiecz­ne­go desz­czu i bez­kre­snych lasów. Tekst jest próbą mi­to­lo­gi­za­cji świa­ta ra­in­pun­ku/fo­re­st­pun­ku, w któ­rym ostat­ni­mi czasy za­czą­łem two­rzyć nieco. Bez­po­śred­nią dla niego in­spi­ra­cją jest  zaś pol­ska gra wideo Aga­ins The Storm. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Baśń o Pękniętym Morzu

O Chi­me­ne­zie

 

Stary Glapa przy­siadł na chwie­ją­cej się, próch­nie­ją­cej ławie. Bę­dą­ca w za­sa­dzie je­dy­nie deską po­ło­żo­ną na dwóch brzo­zo­wych pień­kach, chyba z li­to­ści tylko przy­bi­tych kil­ko­ma gwoźdź­mi przez karcz­ma­rza, sta­no­wi­ła sie­dzi­sko wąt­pli­wej wy­go­dy. Kru­ko­wi to jed­nak nie prze­szka­dza­ło. Przy­zwy­cza­ił się. Opar­ty o ścia­nę obe­rży, otu­lo­ny mro­kiem kry­te­go strze­chą pod­cie­nia, bujał się ryt­micz­nie to w przód, to na boki.

 Mimo spo­ra­dycz­nych prze­świ­tów, deszcz sią­pił bez ustan­ku chlu­po­cząc sen­nie we wszech­obec­nych ka­łu­żach i becz­kach przy­kar­czem­nych ko­lek­to­rów. Zbli­żał się wie­czór, sy­gna­li­zu­jąc swoje na­dej­ście po­ja­wia­ją­cy­mi się gdzie­nie­gdzie, zło­ty­mi iskra­mi świe­tli­ków, w sobie je­dy­nie zna­nym celu zma­ga­ją­cy­ch się z gra­dem kro­pli. Nic jed­nak nie mogło sta­nąć na prze­szko­dzie oko­licz­nej dzia­twie, która nie­za­wod­nie zja­wi­ła się pod karcz­mą, nie dając sta­rusz­ko­wi ni chwi­li od­de­chu. Opad­nię­ty jak świe­że łajno przez chma­rę much, pod­niósł głowę spod ka­pe­lu­sza. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni płasz­cza garść bukwi i uśmiech­nął się ser­decz­nie. 

– Nie późno aby na ba­ję­dy? 

– Nie! – za­krzyk­nę­ły chó­ral­nie dzie­ci, sa­do­wiąc się gdzie po­pad­nie.

Grup­ka ludz­kich nie­do­rost­ków klap­nę­ła wprost na trzesz­czą­ce deski we­ran­dy, dwie har­pie przy­sia­dły na po­rę­czy ba­lu­stra­dy, a dziar­skie i pod­eks­cy­to­wa­ne jasz­czu­rząt­ka wiły się wokół świe­cą­cej mi­go­tli­wie lampy, wle­pia­jąc w Glapę ga­dzie oczka. Jedna tylko żaba stała nie­ru­cho­mo, nie­mal do po­ło­wy za­to­pio­na w głę­bo­kiej, męt­nej od błota ka­łu­ży. Za­chę­ca­na przez kruka do skry­cia się w cie­niu pro­wi­zo­rycz­ne­go dasz­ka, mach­nę­ła tylko ener­gicz­nie głową i bez­dź­więcz­nie wy­dę­ła bło­nia­ste po­licz­ki.

Kru­czy wrzu­cił do dzio­ba kilka orzesz­ków i zmie­rzył nie­cier­pli­wą zgra­ję wzro­kiem, mem­ląc i kru­sząc do­oko­ła, jak na dzia­da przy­sta­ło. Nim zdo­łał po­wie­dzieć co­kol­wiek, jedno z jasz­czu­rzą­tek nie wy­trzy­ma­ło i za­krzyk­nę­ło:

– O Żół­wio­wym Drze­wie! Opo­wiedz o Drze­wie!

– I o Chi­me­ne­sie, bo­brze, co się pa­ję­czej kró­lo­wej nie bał! – skrzek­nę­ły jed­no­cze­śnie har­pie. 

– I pięk­nej Lo­be­lii, co go za nos wo­dzi­ła!

Glapa za­niósł się chra­pli­wym śmie­chem, nie prze­ry­wa­jąc przy tym ryt­micz­ne­go tańca na roz­la­tu­ją­cej się ławce. 

– I może jesz­cze o wie­wiór­czych grzy­bach i dę­bo­wym sercu, hę? 

– Tak! – Dzie­cię­cy wrzask przy­cią­gnął wzrok co po­nie­któ­rych gości karcz­my, cie­kaw­sko spo­glą­da­ją­cych zza okien­ni­cy. Glapę zaś przy­pra­wił o jesz­cze więk­szą we­so­łość. Po chwi­li, do­cze­kaw­szy się ciszy, stęk­nął po dzia­dow­sku i za­czął bajać. 

– Od czego by tu… Ach tak. – Kru­czy wy­raź­nie po­ki­wał głową, jak gdyby przy­zna­jąc rację sobie sa­me­mu, w dys­pu­cie to­czo­nej z ja­kimś innym Glapą. – Jak świat świa­tem, z nieba jeno słota, plu­cha i sza­ru­ga. Po­to­ki Matki le­ją­ce się na głowę, jakby się bogi po­si­ka­ły, ucie­chę z nas, ma­lucz­kich, mając, żeśmy takie są ma­lucz­kie. – Nie­do­rost­ki za­re­cho­ta­ły po ża­bie­mu, a żaba za­re­cho­ta­ła po swo­je­mu. – Nie za­wsze tak było, oj nie! Choć nawet naj­star­sze sowy prze­cho­wu­ją­ce pa­mięć cza­sów stwo­rze­nia, niby obu­chem zdzie­lo­ne, milk­ną na wspo­mnie­nie tych dni, hi­sto­ria Chi­me­ne­za prze­trwa­ła na prze­kór mil­czą­cej zmo­wie.

Co do owych cza­sów, trze­ba wam wie­dzieć, urwi­poł­cie, że słoń­ce oneg­daj sta­łym go­ściem na na­szym nie­bie było, sma­ga­jąc ciała miłym i ja­snym pro­mie­niem, na modłę ognia roz­grze­wa­jąc i krze­piąc serca. Chmu­ry zaś, uwa­żaj­cie, przy­jem­ny cień i orzeź­wia­ją­cy deszcz da­wa­ły, miast niby czar­ny sufit wi­sieć nade łbem i karać stru­ga­mi wody za nie­na­zwa­ne winy. Oj, pięk­ne to dni były. Bez zmór, bez ze­psu­cia i wsze­la­kich in­nych przy­kro­ści, jakie na­sta­ły potem. Nad wszyst­kim zaś, gó­ro­wał Hy­per­do­lon, zwany Żół­wim Drze­wem.

– Czemu Żół­wim? – spy­ta­ła prze­ni­kli­wie naj­star­sza z jasz­czu­rek, a po­zo­sta­łe, te, które hi­sto­rii nie znały, za­czę­ły jej wtó­ro­wać. 

– A, bo to od razu wszyst­ko byśta chcia­ły wie­dzieć wi­jąt­ka, hę? Cier­pli­wo­ści – skar­cił dzie­ci Glapa, po czym wrzu­cił do dzio­ba kilka orze­chów, mląc je za­pa­mię­ta­le ku ucie­sze swo­jej nie­do­ro­słej wi­dow­ni. – Nic nie mogło się rów­nać z Fi­la­rem Nie­bios – kon­ty­nu­ował po chwi­li. – Ani Krwa­wy Je­sion, gdzie wie­cze­rza­ły ja­strzę­bie, ani Buk Gru­bas ni żadna z je­de­na­stu Świę­tych To­po­li. Żół­wie Drze­wo, nie­po­dob­ne w swo­jej na­tu­rze do żad­ne­go in­ne­go, dzi­wa­mi prze­peł­nio­ne było, mówię to wam. Od omsza­łych ko­rze­ni, wy­zie­ra­ją­cych z ziemi niby góry, po ko­ro­nę skry­tą w nie­bie­skiej do­me­nie, ja­ko­by z ob­ło­ków utka­ną: gę­stych i nie­prze­nik­nio­nych. 

– A jakie to dziwy, dzia­du? – za­py­tał rudy chło­piec sie­dzą­cy na wprost Glapy, roz­dzia­wia­jąc przy tym usta i wle­pia­jąc weń skry­te za fał­da­mi po­wiek oczy. 

– Naj­róż­niej­sze z róż­nych: dziw­ne, upior­ne, nie­moż­li­we do zro­zu­mie­nia dla ta­kich smar­ków jak wy. A jeden je­dy­ny, który je wszyst­kie zo­ba­czył, zwał się Chi­me­ne­zem. Wie­cie, co to za nie­cno­ta był? 

– Ja wiem, ja! – krzyk­nę­ła jedna z har­pii zry­wa­jąc się z ba­lu­stra­dy i sta­jąc w gru­pie ludz­kich mło­ko­sów. Kruk ski­nął na dziew­czyn­kę, nie ukry­wa­jąc dzio­ba­te­go uśmie­chu. – Bóbr był to, ten, co Lo­be­lię sobie uko­chał naj­bar­dziej, ale to naj­bar­dziej na świe­cie. A ona, głu­pia jedna, nie chcia­ła go za męża, choć­by nie wiem co! 

– I po­wie­dzia­ła mu – do­łą­czy­ła się druga ze skrzy­dla­tych słu­cha­czek – że go­ło­wąs jest i ten… no… 

– Go­łu­du­uupiec – do­koń­czył nie­ocze­ki­wa­nie ru­dzie­lec, re­cho­cząc gwał­tow­nie razem z całą ludz­ką gro­mad­ką. Spe­szo­na har­pia spu­ści­ła głowę i by­ła­by wró­ci­ła na po­ręcz, ale kruk za­trzy­mał ją swoją sę­ka­tą laską. 

– A po­wiedz, ptasz­ko, ten Chi­me­nez, dziel­ny bóbr, spu­ścił ogon i dał sobie spo­kój z pięk­ną Lo­be­lią?

– Nieee, on był ten, no… mi­łość miał dla niej. Naj­więk­szą i pięk­ną. – Deszcz za­głu­szył ostat­nie słowa dziew­czyn­ki, wi­ją­cej się w spa­zmach wsty­du jak gą­sie­ni­ca. 

– Praw­da to – po­twier­dził Glapa. – A bóbr, jak za­ko­cha­ny, to i głupi, każdy wie to. Czło­wiek po­la­ta, kwiat­ków na­zry­wa, jasz­czur­ka cie­płem oto­czy, żaba insze żabie za­lo­ty spra­wi, a bóbr taki? A już to drze­wo zwa­lić, a już to zęby po­ła­mać, a już to na wprzó­dy po­ka­zy­wać, jaki to bóbr ów ponad bo­brze ple­mię wy­jąt­ko­wy. Oj tak, bo­brzy honor i za­wzię­tość wię­cej szko­dy w hi­sto­rii uczy­ni­ły, niźli i za­ra­za jaka. To i Chi­me­nez nasz, ura­żo­ny na czym świat stoi, obie­cał Lo­be­lii, że weź­mie i Hy­per­do­lo­na uwali, a śmiech młód­ki tak go ro­ze­źlił, że nawet chwi­li nie cze­kał. Na drze­wo ru­szył, jeno w zęby i to­po­rek uzbro­jo­ny. Wżdy nic to dla Drze­wa Drzew było. Każdy wie­dział, że ni szcza­py nie wy­rwiesz zeń, takie mocne, ja­ko­by stal żywa, co ją nie­to­py­rze w pie­cach swo­ich go­tu­ją. 

– I co się stało z nim? – za­sy­cza­ły chó­ral­nie jasz­czur­ki. 

– A no nic. Ze­źlił się tylko, bo na po­śmie­wi­sko dla ca­łe­go na­ro­du go bo­brzy­ca wy­sta­wi­ła, i po­szedł w świat, łap­ser­dak. Głupi zasię ten, co my­ślał, że Chi­me­nez za wy­gra­ną da. Co to, to nie! Lata całe się tułał i spo­so­bu szu­kał, coby Żół­wie Drze­wo z posad wy­rwać, tak się uwziął. Tra­fił w końcu do sów mą­drych, całą wie­dzę pod­den­ne­go świa­ta i każ­de­go skraw­ka cza­sów wsze­la­kich po­sia­da­ją­cych. One zaś, dały mu to, czego szu­kał. Wie­dzę. 

 – Wie­dzę? – spy­tał lek­ce­wa­żą­co i z za­wo­dem w gło­sie pulch­ny, ospo­wa­ty chło­piec, naj­wi­docz­niej spo­dzie­wa­ją­cy się cze­goś na kształt Gry­zi­ska­ły, Gro­mo­sierż­cy czy in­ne­go, le­gen­dar­ne­go oręża. 

– A no wie­dzę. Nie wiesz, że naj­ostrzej­sza to i naj­bar­dziej śmier­cio­no­śna broń? Że góry prze­no­si i skały kru­szy? Chyba ci ojce za mało jesz­cze pod te pukle ludz­kie oleju wtło­czy­ły. – Chło­piec spą­so­wiał, za­czer­wie­nił się i ukrył głowę w ra­mio­nach, wy­ściu­bia­jąc je­dy­nie uszy, tak by Gla­pich słów nie uro­nić i na dur­nia znowu nie wyjść. Sta­rzec zaś uci­szył roz­zu­chwa­lo­ne to­wa­rzy­stwo po­je­dyn­czym, acz do­no­śnym stuk­nię­ciem laski o osi­no­we deski, po czym po­wo­li, jak gdyby roz­po­czy­na­jąc ko­lej­ny roz­dział ba­ję­dy, po­czął opo­wia­dać dalej. 

– Nie sam jed­nak Chi­me­nez po­wró­cił. I nie z pu­sty­mi rę­ko­ma. O nie. Co naj­waż­niej­sze zaś, w gło­wie jakby mniej mu szu­mia­ło, a bar­dziej dud­ni­ło. In­ny­mi słowy – cosik pod cze­re­pem za­le­gło pod­czas wie­lo­let­niej tu­łacz­ki. W pod­żół­wio­wych wio­skach szyb­ko roz­nio­sło się, że Chi­me­nez Tę­py­ząb, bo tak oneg­daj nań wo­ła­no, po­wró­cił i od­we­tu na Drze­wie szuka. Oso­bli­wie spo­so­bu, by, zgod­nie z daną obiet­ni­cą, to­por­ka dać mu po­sma­ko­wać. Aż w końcu, dnia pew­ne­go, ni z tego ni z owego, zna­lazł. Nie­dłu­go potem słuch po nim za­gi­nął po­now­nie. 

 

O ćmach i pa­ję­czym kró­le­stwie

 

– A było to tak. W Cza­sach Słoń­ca, wie­dzieć wam mus nie­bo­ra­ki, ćmy ca­ły­mi chma­ra­mi do księ­ży­ca cią­gnę­ły. Co to księ­życ? Jakby wam…O! Jak sło­necz­ko było niby cięgi od ojca, to księ­życ był jak wciry od babci. Za­miar po­dob­ny, efekt zgoła różny. No i te ćmy, słu­chaj­ta uważ­nie, bo dwa razy po­wta­rzać nie będę, by­dlę­cia pod­ów­czas były nie­li­che, nie te mier­no­ty co dziś. To i lud­ko­wie za­czę­li je na modłę śli­ma­ko­ni za­przę­gać i wkoło drze­wa latać, gdy tylko, za­śle­pio­ne księ­ży­co­wym bla­skiem, pod­ry­wa­ły się z dzien­nych le­go­wisk. Do­szło do tego, że zmyśl­ne bobry, po­spo­łu z nie­to­py­rza­mi, całe linie two­rzy­li z ognisk i zwier­cia­deł, kie­ru­jąc by­dlę­ta podle wła­snej woli.

– A mi dzia­dzio mówił, jak żył jesz­cze – wtrą­ci­ła jasz­czur­ka, ta za­dzior­na – że w daw­nych cza­sach sowy, skrzy­dla­te myszy, a nawet ku­ro­pa­twy czy har­pie, to la­ta­ły. Na co komu ćmy wtedy? 

– A śli­ma­ko­nie na co ci, skoro ku­la­sa­mi prze­bie­rać umiesz? Do tego sa­me­go i ćmi byli. Słu­chaj tedy, a uważ­nie, dzie­wusz­ko. – Glapa uniósł wy­słu­żo­ny słom­ko­wy ka­pe­lu­sik, po­dra­pał się po nie­opie­rzo­nej już czu­pry­nie, a upew­niw­szy się, że wie co dalej, kon­ty­nu­ował. – Jeden tylko dzień w mie­sią­cu nikt nie wy­la­tał i ziemi ro­dzi­ciel­ki się trzy­mał. W peł­nię było to. Nie­daj­bo­gi by w taką noc wy­le­cieć. Ćmy, zdur­nia­łe od mie­sięcz­nej mocy, le­cia­ły tedy cię­giem na za­tra­ce­nie, za nic sobie mając nie­to­py­rzo­we świa­tła ni zwier­cia­deł­ka. W górę ino i jesz­cze wyżej, aż do kró­le­stwa pa­ją­ków. – Szmer prze­szedł po dzia­twie, plo­nem bę­dą­cy za­sia­ne­go przez Glapę nie­po­ko­ju.

Pa­ję­cze kró­le­stwo za­wsze dzia­ła­ło na wy­obraź­nię, szcze­gól­nie dzie­ci, od naj­młod­sze­go stra­szo­nych pa­ją­ka­mi, pa­jęcz­ni­ka­mi i in­ny­mi sta­wo­noż­ny­mi okro­pień­stwa­mi.

– No więc Chi­me­nez kam­ra­ty zwo­łał w Pod­żół­wiu, a były to bure bobry z Wy­la­nych Gór. Imio­na ich, niech przy­po­mnę sobie… Umkwal, Lur­thal i Bobik, zwany Nie­zgu­łą, ale in­ży­nier przed­ni pono. No i oni umy­śli­li dre­zy­nę taką, coby ćmy do niej uprząść, ale nie taką zwy­czaj­ną. Po­my­lo­ną! Ba! Cały plan był jak przez szczu­ra wy­my­ślo­ny! Jak miar­ku­je­cie, kiedy chcie­li ci bo­brzy wy­le­cieć, no?

 

Dzie­ci po­pa­trzy­ły jedno po dru­gim w za­my­śle­niu. Nim któ­reś zdo­ła­ło krop­ki po­łą­czyć, zza ich ple­ców roz­legł się le­d­wie wy­ry­wa­ją­cy się głu­che­mu plu­sko­wi ulewy, skrzek.

– W peł­nię, jak sowy rze­kły – od­po­wie­dzia­ła bez­na­mięt­nie żaba.

– Sowy? – po­czę­ły jedne przez dru­gie pytać nie­do­rost­ki.

– Ano, do­brze płaz młody wy­kon­cy­po­wał. To, co Chi­me­ne­zo­wi w gło­wie tłu­kło, to plan, jaki po wi­zy­cie u sów stwo­rzył we­spół z bu­ry­mi kam­ra­ta­mi. Wy­wie­dział się w sta­ro­żyt­nych księ­gach, że żadne ziem­ne i pod­ziem­ne ostrze Hy­per­do­lo­no­wi nijak krzyw­dy wy­rzą­dzić nie może. Bo­skie to drze­wo, ni chy­bił same bogi je sa­dzi­ły, a kto wie, może i przed bo­ga­mi one tu stało, przed cza­sem wszel­kim? No więc uszu nad­staw­cie: drze­wo takie, zda­ło­by się nie­znisz­czal­ne, jak i my, swoją sła­bi­znę po­sia­da­ło, boski feler ja­ko­by. Można ściąć je to­por­kiem, co z niego sa­me­go jest zro­bio­ne. Ot co! 

Dzie­ci wy­da­ły jed­no­rod­ne i rów­nie gło­śne, co prze­peł­nio­ne bra­kiem zro­zu­mie­nia, “aaacha­aa”, po czym, z wy­ra­zem naj­głęb­sze­go sku­pie­nia, kon­ty­nu­owa­ły słu­cha­nie. 

– Że sensu to nie ma? Że być nie może? A no, każdy tak my­ślał, co mu wie­dzy bra­kło. Le­gen­dy, któ­rych sens po­znał nasz nie­zmor­do­wa­ny bóbr, gło­si­ły atoli, że w sa­miut­kiej ko­ro­nie drze­wa, na szczy­cie świa­ta, znaj­du­je się skarb ta­jem­ny, a skry­ty jak kro­pla w sta­wie: dę­bo­we serce, które ży­cio­daj­ne soki w tkan­ki drze­wa pom­pu­je. W po­da­niach zasię stoi, że ono, serce to, taką moc po­sia­da­ło, że ni ziem­ski, ni boski twór żaden do­rów­nać jej nie zdo­łał. I taką to drogę Chi­me­nez obrał, innej nie było. A jak się do serca drze­wa do­stać? Ha! Toć pro­ste to, jak śle­pe­go w pysk strze­lić! W górę, pod same niebo, do ko­ro­ny! Wiśta wio, ćmaki, łap­ser­da­ki!

To krzyk­nąw­szy, mach­nął laską ku niebu na tyle nie­ocze­ki­wa­nie, iż dzie­ci przed nim omal się nie po­wyw­ra­ca­ły, gło­śno przy tym re­cho­cząc, ni to ze sta­re­go, ni z sie­bie sa­mych. 

– I ru­szy­ła w pierw­szą peł­nię jaka im się nada­rzy­ła, bo­brza gro­ma­da z Chi­me­ne­zem na czele. Całą noc le­cie­li w za­przę­gu dwu­na­stu rą­czych ciem, a w po­chod­nie zbroj­ny lud na dole, niby pył z po­piel­ni­ka ża­rzył się coraz to lecej, by zga­snąć zu­peł­nie wresz­cie. Po­dzi­wia­li tedy cuda Żół­wie­go Drze­wa, a nie mało ich było! Ogrom­ne na­ro­śla, kwia­ty, stor­czy­ki naj­zmyśl­niej­szych z bóstw pędz­lem kre­ślo­ne. Bujne i ogrom­ne jak chmu­ra bu­rzo­wa kępy je­mio­ły, na­zwa­ne i nie­na­zwa­ne pędy, pną­cza i li­no­ro­śla.

Po cza­sie zaś nie­dłu­gim oczy ich uj­rza­ły My­ko­nos, grzy­bią kra­inę. Tam to wie­wió­rzy lud na ogrom­nych i sta­rych jak sam Dąb hu­bach sioła swoje, mia­sta i mia­stecz­ka czy­nił. Jed­na­ko i wa­row­nie sła­wet­ne, a jużci. W naj­wyż­szym punk­cie, na po­gra­ni­czu grzy­bie­go i pa­ję­cze­go kró­le­stwa, stały nie­zdo­by­te: Orzech, Kasz­tan, Żo­łądź i Szysz­ka. Te zaś dzień i noc plu­ga­stwo wsze­la­kie z góry le­zą­ce w ry­zach trzy­ma­ły, świat nasz na­ziem­ny od zguby strze­gąc. 

A bobry? Le­cia­ły ponad nimi, sen­sa­cji wiel­kiej wszak­że nie bu­dząc, bo to i mało ćmich za­przę­gów la­ta­ło tędy oneg­daj? Na­resz­cie, w świe­tle mie­sią­ca, zo­ba­czy­li po­ły­sku­ją­ce tu i ów­dzie nitki. Nie trze­ba było długo cze­kać, by pierw­sze by­dlę­cie w sieci wpa­dło, wijąc się i tłu­kąc jak osza­la­łe. Bobry tylko po­stron­ki od­cię­ły i nie zwa­ża­jąc na nic, le­cia­ły w górę, gdzie ćmy po­nio­są. Nie mi­nę­ło kilka chwil, już po­ło­wy z tu­zi­na bra­kło, mimo że bobry cięły sieci jak w go­rącz­ce, ostry­mi i dłu­ga­śny­mi bo­brzy­mi gi­zar­ma­mi. Wkoło zaś, coraz to wię­cej ro­bac­twa za­czę­ło przy­glą­dać się oso­bli­wym go­ściom, szep­tać ohyd­ną pa­ję­czą mową, spo­so­bić się na nowe sma­ko­ły­ki, co im same na ta­le­rze lgną. W końcu nie było rady: wpa­dli bo­brzy jak hubka w ognie.

 

Har­pie szpo­ny za­stu­ka­ły na ba­lu­stra­dzie w wy­ra­zie pod­nie­ce­nia i na­pię­cia. Pa­zu­ry jasz­czu­rzych i ludz­kich wy­rost­ków trzesz­cza­ły zaś mię­dzy zę­ba­mi, pa­skud­nie ogry­zio­ne mimo mat­czy­nych za­ka­zów i oj­cow­skich pasów, ma­ją­cych pro­ce­der ów po­wstrzy­mać me­to­dą nader bez­po­śred­nią. 

– A wpaść w lep­kie, pa­ję­cze sidła to śmierć pewna. Wnet dłu­go­no­gie kąt­ni­ki i ją­trzą­ce się jak rana za­ro­pia­ła krzy­ża­ki, uca­pi­ły fe­raj­nę, ob­le­kły w nitki i przed ob­li­cze kró­lo­wej po­sta­wi­ły. A ta im rze­cze: “Co­ście tu chcia­ły, na­ziem­ne isto­ty? Mów­cie, zanim w wąt­pia wasze żądło swoje wrażę, bom cie­ka­wa”. – Słowa kruka przy­bra­ły po­stać wy­plu­wa­nych ni­czym pest­ki cze­re­śni syków, szme­rów i bek­nięć, naj­pew­niej ma­ją­cych w Gla­piej gło­wie ucho­dzić za imi­ta­cję plu­ga­we­go dia­lek­tu. W rze­czy­wi­sto­ści przy­spo­rzy­ły mu kilku no­wych spek­ta­to­rów, któ­rzy po­sły­szaw­szy oso­bli­we dźwię­ki, zwró­ci­li ku niemu oczy, wy­chy­nąw­szy z ta­wer­ny, nie­rzad­ko wy­bu­cha­jąc przy tym śmie­chem. Glapy, speca od imi­ta­cji i na­śla­do­wa­nia od­gło­sów, rzecz jasna ob­cho­dzi­ło to tyle, co nic.

 

– Nie­ustra­szo­ny Chi­me­nez nie prze­ląkł się. Bez wa­ha­nia, tymi słowy samej wład­czy­ni plu­ga­stwa od­po­wie­dział: “Wasza wy­so­kość! Przy­cho­dzę po pomoc, pomoc ofe­ru­jąc. W pa­ję­czej do­me­nie wasz kraj wię­zio­ny: ni w dół, gdzie wie­wió­rza warta, ni w górę, gdzie żar­łocz­ne ro­sicz­ki i pa­ją­ko­łów­ki. Ja zaś, Chi­me­nez, serce dębu pra­gnę zdo­być, na szko­dę wa­szym wro­gom, ży­cio­daj­nych soków po­zba­wia­jąc czy grzy­by, czy ro­śli­ny insze. Drogę ino przez dzie­dzi­nę swoją daj­cie, a słowo moje macie, że dopnę swego!”. 

Ma­tro­na pa­ję­cza na to w śmiech, zimny i po­nu­ry niby szczęk stali o stal, a zło­wróżb­ny tak, że nawet pod­da­ni jej po­ku­li­li się. I rze­cze tedy: “Ckli­wość wzbu­dza we mnie ta ziem­ska na­iw­ność. Może re­ga­lia moje też wam by się zdały, co? Może jaja pa­ję­cze? A może je­dwa­bi naj­moc­niej­szych szpu­la?”. Chi­me­nez, nie­zbi­ty z pan­ta­ły­ku, od­po­wie­dział jeno: “Jadu wa­szej mi­ło­ści po­trze­bu­je­my, jeśli już mowa o tym. We­hi­kuł nasz, w wa­szych ni­ciach uwi­kła­ny, do dzia­ła­nia jej po­trze­bu­je, innej drogi przez Las Mię­so­ja­dów nie ma. Niby ogień żywy mknąć w górę zdol­ny, aż do Kra­iny Ostat­nich Dziu­pli. Aż do pu­stuł­ki Ki­ki­wa­ry”. Na słowa te kró­lo­wa po­waż­ną minę przy­bra­ła, kły ośli­złe scho­wa­ła i my­śleć po­czę­ła. “Sko­ro­ście Ki­ki­wa­rę zna­cie, musi nie byle chłyst­ki je­ste­ście ni za­tra­ceń­ce pierw­sze lep­sze. Co dla niej macie? Mów­cie, ale już!”. Chi­me­nez, nie zwa­ża­jąc na kró­lew­ską wolę, pary z pyska nie dał, czym nie tyle wście­kłość, co cie­ka­wość coraz to więk­szą i więk­szą w kró­lo­wej wzbu­dzać po­czął.

Szmer pa­ję­czy owład­nął białą salę mo­nar­sze­go pa­ła­cu, lecz ma­tro­na wbrew po­wszech­nej racji dała bo­brom, czego chcia­ły, w osłu­pie­nie wszyst­kich wpra­wia­jąc. Wa­ru­nek miała prze­to, i ow­szem: jed­ne­go z wę­drow­ców pod za­staw obiet­ni­cy zło­żo­nej. I tak ostał się w kró­lew­skiej mocy pierw­szy z kam­ra­tów – Umkwal. Resz­ta zaś ru­szy­ła dalej, na skraj kra­iny pa­ję­czyn i mu­sze­go ścier­wa. Stam­tąd dalej, w górę, przez Las Mię­so­ja­dów, strasz­li­wy i ro­śli­na­mi wy­peł­nio­ny, co wbrew na­tu­rze i po­rząd­ko­wi wsze­la­kie­mu, lu­bo­wa­ły się w mię­sie i mor­dzie. Po­my­ślał­by kto, że strasz­liw­sze jesz­cze jakie po­two­ry nad pa­ją­ki, na­po­tka­ją bo­brzy nasi? Ale czy ulę­kli się? 

– Nie! – nie­mal od­ru­cho­wo za­krzyk­nę­ła cała dzia­twa, zwier­co­na i żywa niby ocho­czy pło­mień tań­czą­cy na su­chej brze­zi­nie. 

– Spiesz­no im było, a widok bia­łych i pa­skud­nych krain na­przy­krzył im się nie­mo­żeb­nie. 

– I Umkwa­la zo­sta­wi­li, wśród tych stra­chów wszyst­kich. – Wzdry­gnę­ła się naj­młod­sza z ludz­kich dziew­czy­nek, trzę­sąc wi­kli­no­wym ko­szem, pod któ­rym skry­ta, cze­ka­ła ko­lej­nych prze­ra­ża­ją­cych dzi­wów. 

– Stąd nie ba­ła­mu­cąc, do pracy się za­bra­li co żywo. Już to pa­ję­czą tru­ci­znę mie­szać, już to spra­wiać elik­si­ry, już to al­che­mię bo­brzą, a in­szy­nie­rję ta­jem­ną od­czy­niać. Tym spo­so­bem pierw­szy ognio­pęd stwo­rzy­li. Nie, jak dzi­siej­sze sil­ni­ki, desz­czo­wą ener­gią za­si­la­ny, a al­che­micz­ny­mi re­ak­cy­ja­mi wydzieliny cennej. 

 

 

O Lesie Mię­so­ja­dów, Ki­ki­wa­rze i Ja­ski­niach Hy­per­do­loń­skich

 

– Pę­dzi­li tedy na za­tra­ce­nie, ponad pa­ję­czym kró­le­stwem, ku niebu, ku górze i na prze­kór ro­śli­nom od­ra­ża­ją­cym, co gęsto pień Hy­per­do­lo­na ob­ra­sta­li. Nie­któ­re jak węże: dłu­gie i zę­ba­te, nie­któ­re niby je­ży­ny: kol­cza­ste i wi­ją­ce, a ru­chli­we jak kle­nie, co je z wody na zie­mię wy­pu­ścisz. Gąszcz ten długo nie trwał, a dre­zy­na w we­hi­kuł prze­dzierz­gnię­ta, cięła i mi­ja­ła nader snad­nie wsze­la­kie prze­szko­dy na ich dro­dze. Nie­ba­wem wy­do­by­li się na prze­stwór, gdzie miast po­twor­no­ści zie­lo­nych, po­ro­sty jeno, msza­ry ogrom­ne i grzy­by cu­dacz­ne, co ani ich do stra­wy wrzu­cić, ani kijem zdzie­lić.

Kra­ina Ostat­nich Dziu­pli roz­cią­ga­ła się po krań­ce świa­ta sa­me­go. Tam to wsze­la­kie ptac­two naj­do­stoj­niej­sze kresu swych dni wy­cze­ki­wa­ło. Zimny i nie­go­ścin­ny, wietrz­ny a suchy był to kraj, bo i Żółwi Dąb, niby góra naj­wyż­sza, wzno­sił się tu da­le­ko ponad chmu­ry. Taka to była kra­ina, toteż długo cze­kać ptacy końca zwy­kle nie mu­sie­li. Wśród nich, naj­zna­mie­nit­sze z dzię­cio­łów, sowy, oj­co­wie i pra­oj­co­wie rodów or­lich czy sępy łyse. W tej licz­bie żu­ra­wie, cza­ple i bo­cia­ny, jako za życia, tak i ku śmie­ci we­spół idące. W naj­wyż­szej zaś dziu­pli miesz­ka­ła Ki­ki­wa­ra – naj­star­sza i naj­mę­dr­sza z pu­stu­łek, a i in­nych pie­rza­stych nie­bo­lo­tów. 

– To nie sowy uczo­ne naj­wię­cej są? Wszy­scy tak mówią – za­pro­te­sto­wa­ła ludz­ka dziew­czyn­ka, mem­ląc po­zba­wio­ną mle­cza­ków buzią nie­ go­rzej niż sam Glapa. 

– Niby są, ale tam, na górze, to in­szej wie­dzy trze­ba. Nie tylko o tym, co było i co jest, ale co bę­dzie. A jak sowa wie­dzieć ma, co bę­dzie, kiedy od naj­wyż­szej dziu­pli to ich, ho, setki sta­jań dzie­lą, co do­pie­ro od serca dębu! A Ki­ki­wa­ra wie­dzia­ła. Naj­wprzód prze­to o tym, jak prze­żyć, jak ścież­ki zna­leźć i zadka sobie na amen nie od­mro­zić. Sowy jeno to znały, a wraz z nimi i Chi­me­nez, że pu­stuł­ka wie. A to po­ło­wa suk­ce­su już. Druga po­ło­wa zaś, to pu­stuł­kę prze­ko­nać, coby się tą wie­dzą po­dzie­li­ła. A to spra­wa nie­ła­twa. Ale i na to miał bóbr radę. Se­kret swój ta­jo­ny przed kró­lo­wą pa­ją­ków. Jak du­ma­cie nie­bo­ra­ki, co to być mogło, hę? 

– Złoto? – Na wpół py­ta­ją­co, na wpół twier­dzą­co wy­rwa­ło się jasz­czu­rząt­ko, dy­go­czą­ce już nieco i obej­mu­ją­ce za­dy­mio­ną lampę. Kruk po­ma­chał tylko głową. 

– Bursz­ty­ny – z nieco więk­szą pew­no­ścią w gło­sie za­pro­po­no­wa­ła ko­lej­na łu­sko­skó­ra. Glapa stęk­nął prze­czą­co. Z braku chęt­nych po­czął wska­zy­wać pal­cem nie­do­rost­ki, roz­dzia­wia­jąc dziób w ocze­ki­wa­niu naj­więk­szych i naj­za­baw­niej­szych dur­noctw, jakie to tylko w dzie­cię­cej wy­obraź­ni mogły powstać. Sły­sząc “zie­mię”, “pysz­ne pysz­no­ści” czy “kre­acje złotą nicią szyte” pry­chał raz za razem i krztu­sił się bu­ko­wy­mi orzesz­ka­mi. 

– Wie­dzę – ode­zwał się w końcu ospo­wa­ty gru­ba­sek, chcąc udo­wod­nić, że wy­cią­gnął wnio­ski z ostat­niej bury od ba­ja­rza. I tym razem mu się nie udało. Gdy za­pa­dła cisza, wy­peł­nio­na je­dy­nie me­lo­dią nie­usta­ją­cej ulewy, Glapa spo­koj­nie, acz z wła­ści­wym na­masz­cze­niem, podał wła­ści­wą od­po­wiedź. 

– Mi­łość. Naj­cen­niej­sze co Chi­me­nez miał. 

Dzie­ci po­pa­trzy­ły po sobie nie wie­dząc, czy roz­wią­za­nie za­gad­ki aby na pewno je sa­tys­fak­cjo­nu­je. Har­pie nie­mal po­spa­da­ły z ba­lu­strad, za­chwia­ne po­ten­cjal­ną utra­tą szan­sy na tak wy­cze­ki­wa­ne “…i żyli długo i szczę­śli­wie”. Glapa na­to­miast, ani na chwi­lę nie wy­zby­wa­jąc się uśmiesz­ku sa­tys­fak­cji z po­pło­chu jaki za­siał u słu­cha­czy, na mo­ment prze­rwał swój dzia­dow­ski ta­niec. Po­chy­lił się i zdra­dza­jąc ja­ko­by naj­więk­szą ta­jem­ni­cę, rzekł:

– Serce Ki­ki­wa­rze oddał swoje. 

 

Prze­cią­gły jęk zdu­mie­nia prze­biegł po oszo­ło­mio­nej dzia­twie. Nawet prze­mą­drza­ła żaba zda­wa­ła się pod­dać Gla­pie­mu cza­ro­wi, zwie­sza­jąc bez­wład­nie język. – Mu­si­cie wie­dzieć, gał­ga­ny, że na drze­wie pasji i za­wzię­to­ści nie­rzad­ko rosną i ze­psu­te owoce, ob­se­sją, a cza­sa­mi i obłę­dem zwane. Taki to plon Chi­me­ne­zo­wa za­pal­czy­wość ze­bra­ła. Byle do celu, byle po swoje! O mi­ło­ści nie­po­mny, oddał pu­stuł­ce swoje serce, bóbr nie­szczę­sny. Nawet Ki­ki­wa­ra, wszyst­ko w życiu już wi­dząc, wszyst­ko wie­dząc i wszyst­ko eks­pe­rien­cją swoją obej­mu­jąc, nie mogła daru ta­kie­go zi­gno­ro­wać. Kon­tenta zaś bę­dą­c z niego, wska­za­ła mu dal­szą drogę: ku tu­ne­lom do wnę­trza pnia pro­wa­dzą­cym, gdzie soki, lep­kie i słod­kie, a ży­cio­daj­ne. “Je­dy­na to droga, je­dy­ne miej­sce, gdzie cie­pło jesz­cze trwa, po­śród ku­rza­wy i mroź­nej zgro­zy”, tymi sło­wa­mi go wy­pra­wi­ła, nie­bo­gę. Otwar­ła mu tedy wej­ście w głąb dziu­pli swo­jej, tam, gdzie jesz­cze nie za­pu­ścił się ni bóbr, ni ptak, ni pająk. Okry­ta mchem zło­tym, gir­lan­da­mi blusz­czy i po­wo­jów o nie­moż­li­wych do roz­po­zna­nia bar­wach kur­ty­na, roz­war­ła się przed Chi­me­ne­zem. 

Gdy wstą­pił w nią, oczom jego uka­za­ły się ka­ska­dy ja­rzą­ce­go się, zło­ci­ste­go płynu, si­kla­wy po­ły­skli­we, niby miód ob­le­pia­ją­ce i opły­wa­ją­ce wszyst­ko wokół. Ro­zej­rzał się i zro­zu­miał, że zo­stał sam. A może za­wsze był? Umy­sł jego, stru­dzo­ny wie­lo­let­nią po­go­nią, nie bez szwan­ku się ostał, co rusz figle mu jakie pła­ta­jąc.

Nie zmar­twiał jed­nak. Nie uląkł się. Nie za­chwy­cił nawet, iście kró­lew­skim wi­do­kiem. Nie miał serca. Miał tylko rozum, cel i za­da­nie. Parł tedy jak po swoje, ku górze, coraz wyżej wspi­na­jąc się po zrę­bo­wa­tych i nie­rów­nych ścia­nach dę­bo­wych ja­skiń. Mor­der­cza była to wspi­nacz­ka. Bez we­hi­ku­łu ćma­kiem czy sil­ni­kiem na­pę­dza­nym, o wła­snych jeno ra­mio­nach. Wspi­nał się Chi­me­nez w bla­do­zło­tych ciem­no­ściach, w po­wszech­nej lep­ko­ści, ale i cie­ple. W końcu oczom jego uka­zał się szczyt ko­ro­ny Hy­per­do­lo­na. To tam, w naj­gęst­szym gąsz­czu cien­kich niby babie lato nitek, tłu­kło się serce. 

Róż­nie ga­da­ją o tym, co tam Chi­me­nez uj­rzał. Jedni mówią, że niebo bez­kre­sne, a gwiaz­dy w ta­kiej bli­sko­ści i licz­bie, że chy­lać się mu­siał, coby sobie czu­pry­ny nie spo­pie­lać. Dru­dzy, że od­wrot­nie: ciem­ność nie­prze­nik­nio­ną, jak w ma­tecz­ni­ku naj­czar­niej­szym, gdzie nawet pa­ją­kom się nogi plą­czą. 

– A jak na­praw­dę było, no jak? – nie­cier­pli­wił się rudy chło­piec, na prze­mian to roz­wie­ra­jąc ręce, to ści­ska­jąc pię­ści, aż do bia­ło­ści knyk­ci.

Glapa zmru­żył oczy, a wzrok utkwił w dali i czer­ni, z mi­nu­ty na mi­nu­tę coraz gęst­szej. Oparł dło­nie na lasce, a zło­żyw­szy na nich głowę, zda­wał się przy­snąć, czym wzbu­dził rzecz jasna po­wszech­ny tu­mult i gwałt wśród słu­cha­ją­cych. Nic sobie z tego nie ro­biąc, po­grą­żył się w my­ślach. 

 

Otwo­rzył oczy, a przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wa­ło. Wśród dzie­ci do­strzegł nie­wy­so­ką sta­ro­win­kę o we­so­łych oczach. Pięk­nych. Mło­dych. Stała tak i pa­trzy­ła na niego, opar­ta o ba­lu­stra­dę, a wzrok ten przy­po­mi­nał słoń­ce. I cień w let­nim ukro­pie. Po chwi­li, jak gdyby nigdy nic, oprzy­tom­niał i zgro­mił roz­wrzesz­cza­ną ha­ła­strę, a gdy ta na po­wrót zmie­ni­ła się w roz­dy­go­ta­ną i wle­pia­ją­cą gały ha­ła­strę, od­po­wie­dział, tym razem z peł­nią po­wa­gi i waż­ko­ści wy­po­wia­da­nych słów. 

– Groza tam była. Czy­sta groza. A wśród niej, wśród wi­szą­cej nad nim, prze­past­nej, wszech­po­tęż­nej i praw­dzi­wie pięk­nej groź­by, było serce. Wziął je wtedy, bo takie było jego za­da­nie, i scho­wał w pier­si. Tak oto Chi­me­nez Tę­py­ząb od­zy­skał serce, miast mi­ło­ścią, po­tę­gą go na­peł­nia­ją­ce, ale taką, aż krew wrza­ła w ży­łach. 

Dzie­ci, jak wie­dzio­ne sta­ro­żyt­nym za­klę­ciem, po­czę­ły macać wła­sne pier­si, nie mniej od bo­brze­j ko­ła­ta­ją­ce i nie­spo­koj­ne. 

 

 

O pię­ciu dniach i czte­rech no­cach

 

– Nie wiada do końca, jaką modą Chi­me­nez uszedł z ko­ro­ny Hy­per­do­lo­na. Jedne pie­śni to mówią, insze tamto, a więk­szość psie­go chwo­sta warte jeno. Ja sko­rym wiarę dać, że opo­wie­ści o je­zio­rze Bo­brzyń­cu nie mię­dzy bajki, a naj­praw­dziw­sze z prawd wło­żyć trze­ba. A było tak, że skoro tylko nowe moce zy­skał, lekce sobie ważąc pod­dęb­ne spra­wy, Chi­me­nez ze­sko­czył z Drze­wa Drzew, spa­da­jąc jak grom z nieba, a z siłą taką, że zie­mia z posad się osu­nę­ła i roz­stą­pi­ła. Tak oto, desz­czów­ką za­la­na roz­pa­dli­na, je­zio­rem się stała lata póź­niej. 

– A co z orę­żem? – za­py­tał ospo­wa­ty chło­piec wy­ma­chu­ją­cy ka­wał­kiem pa­ty­ka.

– No wła­śnie! Serce mięk­kie prze­cież, gdzie jemu do stali – po­skar­ży­ło się ko­lej­ne z dzie­ci.

– I w pier­si… Jak z niego topór wykuć? – krzyk­nę­ło na­stęp­ne, czy­niąc z nie­mą­drych pytań i uwag istne za­wo­dy, w któ­rych nie­ma­łe miało szan­sę na wy­gra­ną. 

– Nijak – wzru­szył ra­mio­na­mi Glapa. – Sam Chi­me­nez orę­żem stał się. Nie słu­cha­liś­ta, urwi­poł­cie? Niby księ­ży­co­wa skała z nieba spadł, niby sam bóg ze­sła­ny, mie­niąc się zło­tem, jak ty­siąc ka­gan­ków. A łuna zeń biła jak z desz­czów­ki świe­żej, gro­mem jesz­cze pach­ną­cej – Gla­pia wi­dow­nia nie­mal rów­no­cze­śnie zer­k­nę­ła w stro­nę desz­czów­ko­wych ko­lek­to­rów. Zgro­ma­dzo­na tam woda z wolna opły­wa­ła rzędy mie­dzia­nych prę­tów znaj­du­ją­cych się we­wnątrz, opa­li­zu­jąc i mi­go­cząc po­ły­skli­wie. Mając więc w wy­obraź­ni jako taki obraz świe­tli­ste­go bobra, dzia­twa na po­wrót zwró­ci­łą oczy ku Gla­pie. 

– Lud­ko­wie zrazu za boga go wzię­li, bić po­kło­ny po­czę­li, to pie­śni wzno­sić, na ko­la­na padać i w pierś się bić. Nikt już pod­ów­czas o nim nie pa­mię­tał, lata temu prze­padł Chi­me­nez, wieki całe imię jego w ludz­kich ni jasz­czu­rzych, czy nawet bo­brzych ustach nie wy­brzmia­ło, dla kro­to­chwi­li chyba. A tak! Tyle cała po­dróż jego trwa­ła. Ale przy­po­mnie­li sobie, oj przy­po­mnie­li. Za nic sobie mając pro­stacz­ków po­kło­ny, plu­nął jeno na nich Chi­me­nez i ku Hy­per­do­lo­no­wi się udał. I za­czę­ło się… 

Wizg i zgrzyt jeden prze­ciął całą bodaj kra­inę. Wszyst­kie ptac­two, ryb­ko­wie wodni a ro­bac­two, naj­po­dlej­sze nawet, pierz­chać po­czę­ło przed gwał­tem i tu­mul­tem, jakie zgo­to­wał im Chi­me­nez. Ni mysz się nie osta­ła, coby w naj­głęb­szą norę nie wpeł­zła, byle ochro­ny szu­kać przed po­twor­nym ło­sko­tem. Każde star­cie stru­ga bo­brze­go z Hy­per­do­loń­skim pniem ni­czym ostrze prze­szy­wa­ło umy­sły wszyst­kie­go ży­we­go stwo­rze­nia. Nawet biesy, zmory i insze licha zmy­ka­ły na łeb na szyję tam, skąd przy­szły. Gdy zaś pierw­szy wiór z żół­wie­go pnia zle­ciał ku pod­nó­żu drze­wa, blady strach padł na mo­tłoch przy­glą­da­ją­cy się, a nie­do­wie­rza­ją­cy wciąż. Przy­po­mnie­li sobie imię jego i obiet­ni­cę prze­zeń zło­żo­ną. Roz­pierz­chli się tedy, każdy do swo­je­go obej­ścia, zdję­ci grozą, mdle­jąc i kła­dąc się po­ko­tem, ra­że­ni gro­ma­mi zgrzy­tów i pi­sków.

 

Na te słowa jedno z dzie­ci za­kwi­li­ło. Inne padło jak dłu­gie na deski w akom­pa­nia­men­cie głup­ko­wa­tych, po­je­dyn­czych re­cho­tów. Po­zo­sta­łe jed­nak z nie­za­chwia­ną uwagą wpa­try­wa­ły się w sta­re­go Glapę, cie­ka­we dal­szych wy­da­rzeń. 

– Pięć dni i czte­ry noce Chi­me­nez bez ustan­ku pruł stru­ga­mi pień, każ­de­go, kto choć­by i na dzień drogi po­zo­sta­wał, snu po­zba­wia­jąc i do sza­leń­stwa do­pro­wa­dza­jąc. Czar­ny­mi zgło­ski się owe dni za­pi­sa­ły w hi­sto­rii świa­ta. Czar­ny­mi myśli za­snu­te, czar­ną ćmą w oczach bez­sen­nych. Czar­ny­mi od tru­cheł dro­ga­mi do­ni­kąd pro­wa­dzą­cy­mi i czar­nym wió­rem, niby stru­pa­mi rwa­ny­mi z le­d­wie za­skle­pio­nej rany. Na­resz­cie czwar­tej nocy ucichł zgiełk. Ci, co jesz­cze dy­cha­li, wy­chy­nę­li nie­pew­nie z kry­jó­wek. Łuna bi­ją­ca z miej­sca wy­rę­bu jakby zma­la­ła, w końcu zga­sła zu­peł­nie. Serce dębu, a wraz z nim Chi­me­nez, ży­wo­ta do­ko­na­ło. 

 

Ktoś jęk­nął, ktoś stęk­nął, a har­pie na­dę­ły się, go­to­we wy­buch­nąć pła­czem. Albo krzy­kiem. Jedna tylko sta­ro­win­ka stała po­śród nich nie­wzru­szo­na. W ocze­ki­wa­niu. Wie­dzia­ła, że to nie ko­niec. 

– Kon­ty­nu­uj, pro­szę – po­wie­dzia­ła ła­god­nie, wciąż z uwagą i nie­zwy­kłą ser­decz­no­ścią przy­glą­da­ją­c się kru­ko­wi. Więk­szej za­chę­ty nie po­trze­bu­jąc, a nadto nie znaj­du­jąc w za­smu­co­nych twa­rzach słu­cha­czy zbyt­niej po­cie­chy, Glapa roz­warł sze­ro­ko dziób i od­chrząk­nął. W spo­sób, ma się ro­zu­mieć, ty­po­wy dla dzia­dów. 

– Cisza głu­cha, w swo­jej isto­cie inna zu­peł­nie niż przed pię­ciu dni, po­gło­sem har­mi­dru zmą­co­na i na za­wsze już od­mie­nio­na, po­now­nie zo­sta­ła żgnię­ta okrut­nie. Zda­ło­by się osta­tecz­nie i na za­wsze uśmier­co­na. Świat wy­peł­nił huk tak zło­wro­gi, iż chyba w gar­dzie­li przed­wiecz­ne­go i bez­kre­sne­go ko­smo­su po­wsta­ły. Hy­per­do­lon po­ru­szył się.

Pierw­szy raz od wie­ków drgnął, a naj­mniej­szy ruch jego świat na pół zda­ło­by się roz­dzie­rał. Insze drze­wo jakie ani chybi już by padło. Sro­gie rany mu Chi­me­nez zadał. “Ko­niec cza­sów na­stał!”, “biada!” krzy­cze­li w bla­dym stra­chu i sza­leń­stwie ci, któ­rzy osta­li się na umy­śle zdro­wi. Ci zaś, co drze­wiej już rozum po­stra­da­li, skan­do­wa­li chó­ral­nie: “uczy­nił co przy­obie­cał”, “demon”, “nisz­czy­ciel” ale i “wy­zwo­li­ciel”, “me­sjasz”. 

Ko­lej­ne drgnię­cie, ko­lej­ne setki ist­nień zwa­lo­nych, ra­żo­nych gro­mem za­bój­czo wi­bru­ją­ce­go po­wie­trza. Hy­per­do­lon spa­dał. Po­wo­li i prze­raź­li­wie. 

 

 

O pęk­nię­ciu i mi­ło­ści

 

Kruk nie pa­trzył już po dzia­twie. Swoje słowa kie­ro­wał wprost do niej, jak gdyby tylko z nią na we­ran­dzie będąc. 

– Nagle, wraz z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, miesz­kań­cy Pod­żół­wia zo­ba­czy­li kształt nie­wy­raź­ny, z dębu zstę­pu­ją­cy, ja­ko­by ducha – za­czął z em­fa­zą. – To Ki­ki­wa­ra ostat­kiem tchu spły­nę­ła z chmur i opu­ści­ła dziu­plę swą naj­dal­szą, ni to spa­da­jąc, ni lą­du­jąc przy Chi­me­ne­zie. W dzio­bie zaś serce nio­sła, tęt­nią­ce i prze­peł­nio­ne mi­ło­ścią. Po­ło­ży­ła je więc tam, gdzie ostat­nie ciosy Chi­me­nez zadał drze­wu, wnet za­ci­ska­jąc się mię­dzy zrę­ba­mi opa­da­ją­ce­go gi­gan­ta.

I wy­trzy­ma­ło. Nie pod­da­ło się po­tę­dze na­pie­ra­ją­cej, samo nie mniej­szą siłą prze­peł­nio­ne, Hy­per­do­lo­na za­trzy­mu­jąc w po­cho­dzie ku za­gła­dzie i znisz­cze­niu.  

– Czyli nici ze szczę­śli­we­go za­koń­cze­nia? – po­skar­ży­ły się nie­za­do­wo­lo­ne har­pie. 

– A kto po­wie­dział, że to nie jest szczę­śli­we? I że to za­koń­cze­nie? – rzu­cił do dziew­czy­nek nie pa­trząc na nie. Wle­pia­ł wzrok w ogni­ki tań­czą­ce na źre­ni­cach ko­bie­ty mię­dzy nimi. 

– A co się stało z Lo­be­lią? Pró­bo­wa­ła go ra­to­wać? Roz­pa­cza­ła? 

– Aaa tak… – wes­tchnął kruk, jak gdyby przy­po­mi­na­jąc sobie o spra­wach, o któ­rych pa­mię­tał, żeby za­po­mnieć. – Roz­pa­cza­ła, pew­ni­kiem, jak każdy, kto w owych wy­da­rze­niach brał udział. Czy za Chi­me­ne­zem? O tym pisma nie wspo­mi­na­ją ni min­strel żaden, i mi nie wiada o jej lo­sach. 

– Ale prze­cież… prze­cież… to o nich hi­sto­ria… – nie da­wa­ła za wy­gra­ną har­pia, bę­dą­ca gło­sem wszyst­kich nie­za­do­wo­lo­nych słu­cha­czy i słu­cha­czek

– Tak? Ta, którą le­d­wiem co bajał? Ha! Niech mnie pi­jaw­ka w dupę użre, jeśli nie wiem, o czym moja opo­wieść była! – nieco już bar­dziej obec­ny, żach­nął się ude­rza­jąc otwar­tą dło­nią w ko­la­no. 

Dziew­czyn­ka na­pu­szy­ła się jak kwoka na jaj­kach, na­dę­ła po­licz­ki i licho jedno wie, do czego by­ła­by zdol­na, gdyby nie sto­ją­ca przed nią sta­rusz­ka. Ta za­cho­wa­ła się zgod­nie ze swoim wie­kiem. Ze spo­ko­jem, ła­god­nym, acz sta­now­czym ge­stem, uga­si­ła za­pę­dy młód­ki. Sama zaś spoj­rza­ła na Glapę tym samym wzro­kiem, do któ­re­go zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić. 

– Słu­cha­my więc, mi­strzu – po­wie­dzia­ła bez cie­nia kpiny czy po­błaż­li­wo­ści w gło­sie. 

– Skoro tak… – Kruk zmie­szał się nieco, jed­no­cze­śnie bar­wiąc ob­li­cze nie­mal nie­do­strze­gal­nym ru­mień­cem. Ona do­strze­gła. Od­po­wie­dzia­ła tym samym, kra­śnie­jąc jak na za­wo­ła­nie. Opo­wieść rzą­dzi­ła się swo­imi pra­wa­mi, a naj­wyż­szym i nie­na­ru­szal­nym pra­wem było jej na­le­ży­te za­koń­cze­nie. Glapa wie­dział o tym do­sko­na­le.

– Skoro tylko Żół­wie Drze­wo za­trzy­ma­ło się, a lu­dzie, jeden przez dru­gie­go, po­czę­li ra­do­wać się i pła­kać, niby dzie­cię­ta z łona mat­czy­ne­go wy­łu­ska­ne, po pniu za­czę­ły spły­wać po­je­dyn­cze struż­ki wody, po chwi­li za­mie­nia­jąc się w stru­my­ki, te zaś w po­to­ki i rzeki. Z nieba zaś opa­dły pierw­sze, dzie­wi­cze kro­ple desz­czu, który po dziś dzień na­zy­wa­my Wiecz­ną Ulewą. Wie­dzieć wam trze­ba… – urwał w pół słowa, mląc w ustach zwy­cza­jo­we “urwi­poł­cie” czy inne “gał­ga­ny”. Ukrad­ko­wo spoj­rzał na nią. Po­wstrzy­mał się. – To, co Chi­me­nez na szczy­cie Hy­per­do­lo­na uj­rzał, było ni­czym innym jak mo­rzem bez­kre­snym, bo­skim i pier­wot­nym, które nie­bo­skłon nasz sta­no­wi. Drze­wo Drzew, od za­ra­nia, swo­imi ko­na­ra­mi pod­trzy­my­wa­ło je i po­wstrzy­my­wa­ło przed za­tra­ce­niem świa­ta ca­łe­go. Tam też wszel­kie isto­ty nie­bie­skie: Ma­tusz­ka Wszę­do­wio­sna i Matka Przed­wiecz­na, i Bo­gi Ojce, Ciot­ki i Stry­jo­wie, co świat nasz nie­szczę­sny w opie­ce mają. Tam też i le­wia­ta­ny, i ry­bo­człe­cy, i insze jakie stwo­ra naj­groź­niej­sze, co w ze­psu­ciu za­pa­mię­ta­łe, wojnę z bogi toczą za­wzię­tą, gromy i burze nagłe, a nisz­czy­ciel­skie roz­pę­tu­jąc na nie­do­lę pod­den­nej kra­iny. 

Prze­rwał, wzdy­cha­jąc gło­śno. Był zmę­czo­ny. Przez przy­my­ka­ją­ce się po­wie­ki do­strzegł, że dzia­twy jest jakby mniej. Przy­snął? Jeśli tak – jak długo spał? Mimo wszyst­ko kon­ty­nu­ował, bo prze­cież każda hi­sto­ria musi mieć morał. Takie jej świę­te prawo. 

– Rację mia­ły­ście, ptasz­ki – rzekł do nie­obec­nych już har­pii. – O mi­ło­ści pra­wi­łem, a jakże. Ta zaś moc ogrom­ną po­sia­da, bu­du­ją­cą i twór­czą, ale i nik­czem­ną, nisz­czy­ciel­ską. To ży­wioł praw­dzi­wy i po­tę­ga zdol­na za­trząść po­sa­da­mi świa­ta. Bacz­cie tedy jak się z nią ob­cho­dzić, co­by­ście nam po­wa­ły nie­bie­skiej na łby nie spro­wa­dzi­ły. 

– A ty skąd to niby wiesz, dzia­dul­ku? – do­bie­gło z nik­ną­ce­go w oczach au­dy­to­rium. Glapa tylko uśmiech­nął się pod nosem. 

– Też kie­dyś ko­cha­łem i też byłem sza­lo­ny. Ale ja mi­ło­ści nigdy nie oddałem. – Sta­ru­szek oparł głowę o laskę, opu­ścił ka­pe­lusz na czoło i za­mem­lał coś pod nosem. W mem­la­niu tym sły­chać było coś, czego dzie­ci nie były w sta­nie zro­zu­mieć. Nie mogły. Nie było dzie­ci. Była ona. 

– Chodź, ko­cha­ny. – Wzię­ła Glapę pod ramię, de­li­kat­nie pod­ry­wa­jąc go z ławy, która za­skrzy­pia­ła i za­bu­ja­ła, że­gna­jąc sta­re­go druha. – Jutro opo­wiesz mi znowu. Może tym razem bę­dzie o brzozie? 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witam ponownie :]

 

Mogę powtórzyć komentarz z bety: to trochę nie mój gatunek (rainpunk to w ogóle pierwsze słyszę), ale muszę powiedzieć, fajnie to wyszło. Czytałem o szalonym bobrze z autentycznym zainteresowaniem.

 

Wybrana stylizacja jest niełatwa i kontrowersyjna. Mi się nawet podoba, szczególnie po poprawkach.

 

Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w konkursie

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Byłem wśród dziatwy i słuchałem opowieści starego Glapy z zapartym tchem. Nie dziwię się, że miał tylu stałych słuchaczy. Piękny motyw nieprzemijającej z wiekiem miłości. Stylizacja/prowadzenie bajania z wstawkami reakcji słuchaczy odpowiadała mi. Powodzenia w konkursie. :) Klik

Cześć, Rafael Sanki

Wyborne opowiadanie. Czytałem z wielką przyjemnością. Swobodnie posługujesz się językiem, który na potrzeby tekstu ubarwiasz zwrotami rzadko spotykanymi, wywołując u czytelnika wrażenie dawnych dziejów, rzeczywistości świata Kruka. Nie będę zbytnio się rozpisywał. Uważam, że opowiadanie jest bardzo dobre i myślę, że poprzeczka, którą postawiłeś w konkursie poszła wysoko w górę. Życzę powodzenia. 

Klik ode mnie 

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka