O Chimenezie
Stary Glapa przysiadł na chwiejącej się, próchniejącej ławie. Będąca w zasadzie jedynie deską położoną na dwóch brzozowych pieńkach, chyba z litości tylko przybitych kilkoma gwoźdźmi przez karczmarza, stanowiła siedzisko wątpliwej wygody. Krukowi to jednak nie przeszkadzało. Przyzwyczaił się. Oparty o ścianę oberży, otulony mrokiem krytego strzechą podcienia, bujał się rytmicznie to w przód, to na boki.
Mimo sporadycznych prześwitów, deszcz siąpił bez ustanku chlupocząc sennie we wszechobecnych kałużach i beczkach przykarczemnych kolektorów. Zbliżał się wieczór, sygnalizując swoje nadejście pojawiającymi się gdzieniegdzie, złotymi iskrami świetlików, w sobie jedynie znanym celu zmagających się z gradem kropli. Nic jednak nie mogło stanąć na przeszkodzie okolicznej dziatwie, która niezawodnie zjawiła się pod karczmą, nie dając staruszkowi ni chwili oddechu. Opadnięty jak świeże łajno przez chmarę much, podniósł głowę spod kapelusza. Wyciągnął z kieszeni płaszcza garść bukwi i uśmiechnął się serdecznie.
– Nie późno aby na bajędy?
– Nie! – zakrzyknęły chóralnie dzieci, sadowiąc się gdzie popadnie.
Grupka ludzkich niedorostków klapnęła wprost na trzeszczące deski werandy, dwie harpie przysiadły na poręczy balustrady, a dziarskie i podekscytowane jaszczurzątka wiły się wokół świecącej migotliwie lampy, wlepiając w Glapę gadzie oczka. Jedna tylko żaba stała nieruchomo, niemal do połowy zatopiona w głębokiej, mętnej od błota kałuży. Zachęcana przez kruka do skrycia się w cieniu prowizorycznego daszka, machnęła tylko energicznie głową i bezdźwięcznie wydęła błoniaste policzki.
Kruczy wrzucił do dzioba kilka orzeszków i zmierzył niecierpliwą zgraję wzrokiem, memląc i krusząc dookoła, jak na dziada przystało. Nim zdołał powiedzieć cokolwiek, jedno z jaszczurzątek nie wytrzymało i zakrzyknęło:
– O Żółwiowym Drzewie! Opowiedz o Drzewie!
– I o Chimenesie, bobrze, co się pajęczej królowej nie bał! – skrzeknęły jednocześnie harpie.
– I pięknej Lobelii, co go za nos wodziła!
Glapa zaniósł się chrapliwym śmiechem, nie przerywając przy tym rytmicznego tańca na rozlatującej się ławce.
– I może jeszcze o wiewiórczych grzybach i dębowym sercu, hę?
– Tak! – Dziecięcy wrzask przyciągnął wzrok co poniektórych gości karczmy, ciekawsko spoglądających zza okiennicy. Glapę zaś przyprawił o jeszcze większą wesołość. Po chwili, doczekawszy się ciszy, stęknął po dziadowsku i zaczął bajać.
– Od czego by tu… Ach tak. – Kruczy wyraźnie pokiwał głową, jak gdyby przyznając rację sobie samemu, w dyspucie toczonej z jakimś innym Glapą. – Jak świat światem, z nieba jeno słota, plucha i szaruga. Potoki Matki lejące się na głowę, jakby się bogi posikały, uciechę z nas, maluczkich, mając, żeśmy takie są maluczkie. – Niedorostki zarechotały po żabiemu, a żaba zarechotała po swojemu. – Nie zawsze tak było, oj nie! Choć nawet najstarsze sowy przechowujące pamięć czasów stworzenia, niby obuchem zdzielone, milkną na wspomnienie tych dni, historia Chimeneza przetrwała na przekór milczącej zmowie.
Co do owych czasów, trzeba wam wiedzieć, urwipołcie, że słońce onegdaj stałym gościem na naszym niebie było, smagając ciała miłym i jasnym promieniem, na modłę ognia rozgrzewając i krzepiąc serca. Chmury zaś, uważajcie, przyjemny cień i orzeźwiający deszcz dawały, miast niby czarny sufit wisieć nade łbem i karać strugami wody za nienazwane winy. Oj, piękne to dni były. Bez zmór, bez zepsucia i wszelakich innych przykrości, jakie nastały potem. Nad wszystkim zaś, górował Hyperdolon, zwany Żółwim Drzewem.
– Czemu Żółwim? – spytała przenikliwie najstarsza z jaszczurek, a pozostałe, te, które historii nie znały, zaczęły jej wtórować.
– A, bo to od razu wszystko byśta chciały wiedzieć wijątka, hę? Cierpliwości – skarcił dzieci Glapa, po czym wrzucił do dzioba kilka orzechów, mląc je zapamiętale ku uciesze swojej niedorosłej widowni. – Nic nie mogło się równać z Filarem Niebios – kontynuował po chwili. – Ani Krwawy Jesion, gdzie wieczerzały jastrzębie, ani Buk Grubas ni żadna z jedenastu Świętych Topoli. Żółwie Drzewo, niepodobne w swojej naturze do żadnego innego, dziwami przepełnione było, mówię to wam. Od omszałych korzeni, wyzierających z ziemi niby góry, po koronę skrytą w niebieskiej domenie, jakoby z obłoków utkaną: gęstych i nieprzeniknionych.
– A jakie to dziwy, dziadu? – zapytał rudy chłopiec siedzący na wprost Glapy, rozdziawiając przy tym usta i wlepiając weń skryte za fałdami powiek oczy.
– Najróżniejsze z różnych: dziwne, upiorne, niemożliwe do zrozumienia dla takich smarków jak wy. A jeden jedyny, który je wszystkie zobaczył, zwał się Chimenezem. Wiecie, co to za niecnota był?
– Ja wiem, ja! – krzyknęła jedna z harpii zrywając się z balustrady i stając w grupie ludzkich młokosów. Kruk skinął na dziewczynkę, nie ukrywając dziobatego uśmiechu. – Bóbr był to, ten, co Lobelię sobie ukochał najbardziej, ale to najbardziej na świecie. A ona, głupia jedna, nie chciała go za męża, choćby nie wiem co!
– I powiedziała mu – dołączyła się druga ze skrzydlatych słuchaczek – że gołowąs jest i ten… no…
– Gołuduuupiec – dokończył nieoczekiwanie rudzielec, rechocząc gwałtownie razem z całą ludzką gromadką. Speszona harpia spuściła głowę i byłaby wróciła na poręcz, ale kruk zatrzymał ją swoją sękatą laską.
– A powiedz, ptaszko, ten Chimenez, dzielny bóbr, spuścił ogon i dał sobie spokój z piękną Lobelią?
– Nieee, on był ten, no… miłość miał dla niej. Największą i piękną. – Deszcz zagłuszył ostatnie słowa dziewczynki, wijącej się w spazmach wstydu jak gąsienica.
– Prawda to – potwierdził Glapa. – A bóbr, jak zakochany, to i głupi, każdy wie to. Człowiek polata, kwiatków nazrywa, jaszczurka ciepłem otoczy, żaba insze żabie zaloty sprawi, a bóbr taki? A już to drzewo zwalić, a już to zęby połamać, a już to na wprzódy pokazywać, jaki to bóbr ów ponad bobrze plemię wyjątkowy. Oj tak, bobrzy honor i zawziętość więcej szkody w historii uczyniły, niźli i zaraza jaka. To i Chimenez nasz, urażony na czym świat stoi, obiecał Lobelii, że weźmie i Hyperdolona uwali, a śmiech młódki tak go rozeźlił, że nawet chwili nie czekał. Na drzewo ruszył, jeno w zęby i toporek uzbrojony. Wżdy nic to dla Drzewa Drzew było. Każdy wiedział, że ni szczapy nie wyrwiesz zeń, takie mocne, jakoby stal żywa, co ją nietopyrze w piecach swoich gotują.
– I co się stało z nim? – zasyczały chóralnie jaszczurki.
– A no nic. Zeźlił się tylko, bo na pośmiewisko dla całego narodu go bobrzyca wystawiła, i poszedł w świat, łapserdak. Głupi zasię ten, co myślał, że Chimenez za wygraną da. Co to, to nie! Lata całe się tułał i sposobu szukał, coby Żółwie Drzewo z posad wyrwać, tak się uwziął. Trafił w końcu do sów mądrych, całą wiedzę poddennego świata i każdego skrawka czasów wszelakich posiadających. One zaś, dały mu to, czego szukał. Wiedzę.
– Wiedzę? – spytał lekceważąco i z zawodem w głosie pulchny, ospowaty chłopiec, najwidoczniej spodziewający się czegoś na kształt Gryziskały, Gromosierżcy czy innego, legendarnego oręża.
– A no wiedzę. Nie wiesz, że najostrzejsza to i najbardziej śmiercionośna broń? Że góry przenosi i skały kruszy? Chyba ci ojce za mało jeszcze pod te pukle ludzkie oleju wtłoczyły. – Chłopiec spąsowiał, zaczerwienił się i ukrył głowę w ramionach, wyściubiając jedynie uszy, tak by Glapich słów nie uronić i na durnia znowu nie wyjść. Starzec zaś uciszył rozzuchwalone towarzystwo pojedynczym, acz donośnym stuknięciem laski o osinowe deski, po czym powoli, jak gdyby rozpoczynając kolejny rozdział bajędy, począł opowiadać dalej.
– Nie sam jednak Chimenez powrócił. I nie z pustymi rękoma. O nie. Co najważniejsze zaś, w głowie jakby mniej mu szumiało, a bardziej dudniło. Innymi słowy – cosik pod czerepem zaległo podczas wieloletniej tułaczki. W podżółwiowych wioskach szybko rozniosło się, że Chimenez Tępyząb, bo tak onegdaj nań wołano, powrócił i odwetu na Drzewie szuka. Osobliwie sposobu, by, zgodnie z daną obietnicą, toporka dać mu posmakować. Aż w końcu, dnia pewnego, ni z tego ni z owego, znalazł. Niedługo potem słuch po nim zaginął ponownie.
O ćmach i pajęczym królestwie
– A było to tak. W Czasach Słońca, wiedzieć wam mus nieboraki, ćmy całymi chmarami do księżyca ciągnęły. Co to księżyc? Jakby wam…O! Jak słoneczko było niby cięgi od ojca, to księżyc był jak wciry od babci. Zamiar podobny, efekt zgoła różny. No i te ćmy, słuchajta uważnie, bo dwa razy powtarzać nie będę, bydlęcia podówczas były nieliche, nie te miernoty co dziś. To i ludkowie zaczęli je na modłę ślimakoni zaprzęgać i wkoło drzewa latać, gdy tylko, zaślepione księżycowym blaskiem, podrywały się z dziennych legowisk. Doszło do tego, że zmyślne bobry, pospołu z nietopyrzami, całe linie tworzyli z ognisk i zwierciadeł, kierując bydlęta podle własnej woli.
– A mi dziadzio mówił, jak żył jeszcze – wtrąciła jaszczurka, ta zadziorna – że w dawnych czasach sowy, skrzydlate myszy, a nawet kuropatwy czy harpie, to latały. Na co komu ćmy wtedy?
– A ślimakonie na co ci, skoro kulasami przebierać umiesz? Do tego samego i ćmi byli. Słuchaj tedy, a uważnie, dziewuszko. – Glapa uniósł wysłużony słomkowy kapelusik, podrapał się po nieopierzonej już czuprynie, a upewniwszy się, że wie co dalej, kontynuował. – Jeden tylko dzień w miesiącu nikt nie wylatał i ziemi rodzicielki się trzymał. W pełnię było to. Niedajbogi by w taką noc wylecieć. Ćmy, zdurniałe od miesięcznej mocy, leciały tedy cięgiem na zatracenie, za nic sobie mając nietopyrzowe światła ni zwierciadełka. W górę ino i jeszcze wyżej, aż do królestwa pająków. – Szmer przeszedł po dziatwie, plonem będący zasianego przez Glapę niepokoju.
Pajęcze królestwo zawsze działało na wyobraźnię, szczególnie dzieci, od najmłodszego straszonych pająkami, pajęcznikami i innymi stawonożnymi okropieństwami.
– No więc Chimenez kamraty zwołał w Podżółwiu, a były to bure bobry z Wylanych Gór. Imiona ich, niech przypomnę sobie… Umkwal, Lurthal i Bobik, zwany Niezgułą, ale inżynier przedni pono. No i oni umyślili drezynę taką, coby ćmy do niej uprząść, ale nie taką zwyczajną. Pomyloną! Ba! Cały plan był jak przez szczura wymyślony! Jak miarkujecie, kiedy chcieli ci bobrzy wylecieć, no?
Dzieci popatrzyły jedno po drugim w zamyśleniu. Nim któreś zdołało kropki połączyć, zza ich pleców rozległ się ledwie wyrywający się głuchemu pluskowi ulewy, skrzek.
– W pełnię, jak sowy rzekły – odpowiedziała beznamiętnie żaba.
– Sowy? – poczęły jedne przez drugie pytać niedorostki.
– Ano, dobrze płaz młody wykoncypował. To, co Chimenezowi w głowie tłukło, to plan, jaki po wizycie u sów stworzył wespół z burymi kamratami. Wywiedział się w starożytnych księgach, że żadne ziemne i podziemne ostrze Hyperdolonowi nijak krzywdy wyrządzić nie może. Boskie to drzewo, ni chybił same bogi je sadziły, a kto wie, może i przed bogami one tu stało, przed czasem wszelkim? No więc uszu nadstawcie: drzewo takie, zdałoby się niezniszczalne, jak i my, swoją słabiznę posiadało, boski feler jakoby. Można ściąć je toporkiem, co z niego samego jest zrobione. Ot co!
Dzieci wydały jednorodne i równie głośne, co przepełnione brakiem zrozumienia, “aaachaaa”, po czym, z wyrazem najgłębszego skupienia, kontynuowały słuchanie.
– Że sensu to nie ma? Że być nie może? A no, każdy tak myślał, co mu wiedzy brakło. Legendy, których sens poznał nasz niezmordowany bóbr, głosiły atoli, że w samiutkiej koronie drzewa, na szczycie świata, znajduje się skarb tajemny, a skryty jak kropla w stawie: dębowe serce, które życiodajne soki w tkanki drzewa pompuje. W podaniach zasię stoi, że ono, serce to, taką moc posiadało, że ni ziemski, ni boski twór żaden dorównać jej nie zdołał. I taką to drogę Chimenez obrał, innej nie było. A jak się do serca drzewa dostać? Ha! Toć proste to, jak ślepego w pysk strzelić! W górę, pod same niebo, do korony! Wiśta wio, ćmaki, łapserdaki!
To krzyknąwszy, machnął laską ku niebu na tyle nieoczekiwanie, iż dzieci przed nim omal się nie powywracały, głośno przy tym rechocząc, ni to ze starego, ni z siebie samych.
– I ruszyła w pierwszą pełnię jaka im się nadarzyła, bobrza gromada z Chimenezem na czele. Całą noc lecieli w zaprzęgu dwunastu rączych ciem, a w pochodnie zbrojny lud na dole, niby pył z popielnika żarzył się coraz to lecej, by zgasnąć zupełnie wreszcie. Podziwiali tedy cuda Żółwiego Drzewa, a nie mało ich było! Ogromne narośla, kwiaty, storczyki najzmyślniejszych z bóstw pędzlem kreślone. Bujne i ogromne jak chmura burzowa kępy jemioły, nazwane i nienazwane pędy, pnącza i linorośla.
Po czasie zaś niedługim oczy ich ujrzały Mykonos, grzybią krainę. Tam to wiewiórzy lud na ogromnych i starych jak sam Dąb hubach sioła swoje, miasta i miasteczka czynił. Jednako i warownie sławetne, a jużci. W najwyższym punkcie, na pograniczu grzybiego i pajęczego królestwa, stały niezdobyte: Orzech, Kasztan, Żołądź i Szyszka. Te zaś dzień i noc plugastwo wszelakie z góry lezące w ryzach trzymały, świat nasz naziemny od zguby strzegąc.
A bobry? Leciały ponad nimi, sensacji wielkiej wszakże nie budząc, bo to i mało ćmich zaprzęgów latało tędy onegdaj? Nareszcie, w świetle miesiąca, zobaczyli połyskujące tu i ówdzie nitki. Nie trzeba było długo czekać, by pierwsze bydlęcie w sieci wpadło, wijąc się i tłukąc jak oszalałe. Bobry tylko postronki odcięły i nie zważając na nic, leciały w górę, gdzie ćmy poniosą. Nie minęło kilka chwil, już połowy z tuzina brakło, mimo że bobry cięły sieci jak w gorączce, ostrymi i długaśnymi bobrzymi gizarmami. Wkoło zaś, coraz to więcej robactwa zaczęło przyglądać się osobliwym gościom, szeptać ohydną pajęczą mową, sposobić się na nowe smakołyki, co im same na talerze lgną. W końcu nie było rady: wpadli bobrzy jak hubka w ognie.
Harpie szpony zastukały na balustradzie w wyrazie podniecenia i napięcia. Pazury jaszczurzych i ludzkich wyrostków trzeszczały zaś między zębami, paskudnie ogryzione mimo matczynych zakazów i ojcowskich pasów, mających proceder ów powstrzymać metodą nader bezpośrednią.
– A wpaść w lepkie, pajęcze sidła to śmierć pewna. Wnet długonogie kątniki i jątrzące się jak rana zaropiała krzyżaki, ucapiły ferajnę, oblekły w nitki i przed oblicze królowej postawiły. A ta im rzecze: “Coście tu chciały, naziemne istoty? Mówcie, zanim w wątpia wasze żądło swoje wrażę, bom ciekawa”. – Słowa kruka przybrały postać wypluwanych niczym pestki czereśni syków, szmerów i beknięć, najpewniej mających w Glapiej głowie uchodzić za imitację plugawego dialektu. W rzeczywistości przysporzyły mu kilku nowych spektatorów, którzy posłyszawszy osobliwe dźwięki, zwrócili ku niemu oczy, wychynąwszy z tawerny, nierzadko wybuchając przy tym śmiechem. Glapy, speca od imitacji i naśladowania odgłosów, rzecz jasna obchodziło to tyle, co nic.
– Nieustraszony Chimenez nie przeląkł się. Bez wahania, tymi słowy samej władczyni plugastwa odpowiedział: “Wasza wysokość! Przychodzę po pomoc, pomoc oferując. W pajęczej domenie wasz kraj więziony: ni w dół, gdzie wiewiórza warta, ni w górę, gdzie żarłoczne rosiczki i pająkołówki. Ja zaś, Chimenez, serce dębu pragnę zdobyć, na szkodę waszym wrogom, życiodajnych soków pozbawiając czy grzyby, czy rośliny insze. Drogę ino przez dziedzinę swoją dajcie, a słowo moje macie, że dopnę swego!”.
Matrona pajęcza na to w śmiech, zimny i ponury niby szczęk stali o stal, a złowróżbny tak, że nawet poddani jej pokulili się. I rzecze tedy: “Ckliwość wzbudza we mnie ta ziemska naiwność. Może regalia moje też wam by się zdały, co? Może jaja pajęcze? A może jedwabi najmocniejszych szpula?”. Chimenez, niezbity z pantałyku, odpowiedział jeno: “Jadu waszej miłości potrzebujemy, jeśli już mowa o tym. Wehikuł nasz, w waszych niciach uwikłany, do działania jej potrzebuje, innej drogi przez Las Mięsojadów nie ma. Niby ogień żywy mknąć w górę zdolny, aż do Krainy Ostatnich Dziupli. Aż do pustułki Kikiwary”. Na słowa te królowa poważną minę przybrała, kły oślizłe schowała i myśleć poczęła. “Skoroście Kikiwarę znacie, musi nie byle chłystki jesteście ni zatraceńce pierwsze lepsze. Co dla niej macie? Mówcie, ale już!”. Chimenez, nie zważając na królewską wolę, pary z pyska nie dał, czym nie tyle wściekłość, co ciekawość coraz to większą i większą w królowej wzbudzać począł.
Szmer pajęczy owładnął białą salę monarszego pałacu, lecz matrona wbrew powszechnej racji dała bobrom, czego chciały, w osłupienie wszystkich wprawiając. Warunek miała przeto, i owszem: jednego z wędrowców pod zastaw obietnicy złożonej. I tak ostał się w królewskiej mocy pierwszy z kamratów – Umkwal. Reszta zaś ruszyła dalej, na skraj krainy pajęczyn i muszego ścierwa. Stamtąd dalej, w górę, przez Las Mięsojadów, straszliwy i roślinami wypełniony, co wbrew naturze i porządkowi wszelakiemu, lubowały się w mięsie i mordzie. Pomyślałby kto, że straszliwsze jeszcze jakie potwory nad pająki, napotkają bobrzy nasi? Ale czy ulękli się?
– Nie! – niemal odruchowo zakrzyknęła cała dziatwa, zwiercona i żywa niby ochoczy płomień tańczący na suchej brzezinie.
– Spieszno im było, a widok białych i paskudnych krain naprzykrzył im się niemożebnie.
– I Umkwala zostawili, wśród tych strachów wszystkich. – Wzdrygnęła się najmłodsza z ludzkich dziewczynek, trzęsąc wiklinowym koszem, pod którym skryta, czekała kolejnych przerażających dziwów.
– Stąd nie bałamucąc, do pracy się zabrali co żywo. Już to pajęczą truciznę mieszać, już to sprawiać eliksiry, już to alchemię bobrzą, a inszynierję tajemną odczyniać. Tym sposobem pierwszy ogniopęd stworzyli. Nie, jak dzisiejsze silniki, deszczową energią zasilany, a alchemicznymi reakcyjami wydzieliny cennej.
O Lesie Mięsojadów, Kikiwarze i Jaskiniach Hyperdolońskich
– Pędzili tedy na zatracenie, ponad pajęczym królestwem, ku niebu, ku górze i na przekór roślinom odrażającym, co gęsto pień Hyperdolona obrastali. Niektóre jak węże: długie i zębate, niektóre niby jeżyny: kolczaste i wijące, a ruchliwe jak klenie, co je z wody na ziemię wypuścisz. Gąszcz ten długo nie trwał, a drezyna w wehikuł przedzierzgnięta, cięła i mijała nader snadnie wszelakie przeszkody na ich drodze. Niebawem wydobyli się na przestwór, gdzie miast potworności zielonych, porosty jeno, mszary ogromne i grzyby cudaczne, co ani ich do strawy wrzucić, ani kijem zdzielić.
Kraina Ostatnich Dziupli rozciągała się po krańce świata samego. Tam to wszelakie ptactwo najdostojniejsze kresu swych dni wyczekiwało. Zimny i niegościnny, wietrzny a suchy był to kraj, bo i Żółwi Dąb, niby góra najwyższa, wznosił się tu daleko ponad chmury. Taka to była kraina, toteż długo czekać ptacy końca zwykle nie musieli. Wśród nich, najznamienitsze z dzięciołów, sowy, ojcowie i praojcowie rodów orlich czy sępy łyse. W tej liczbie żurawie, czaple i bociany, jako za życia, tak i ku śmieci wespół idące. W najwyższej zaś dziupli mieszkała Kikiwara – najstarsza i najmędrsza z pustułek, a i innych pierzastych niebolotów.
– To nie sowy uczone najwięcej są? Wszyscy tak mówią – zaprotestowała ludzka dziewczynka, memląc pozbawioną mleczaków buzią nie gorzej niż sam Glapa.
– Niby są, ale tam, na górze, to inszej wiedzy trzeba. Nie tylko o tym, co było i co jest, ale co będzie. A jak sowa wiedzieć ma, co będzie, kiedy od najwyższej dziupli to ich, ho, setki stajań dzielą, co dopiero od serca dębu! A Kikiwara wiedziała. Najwprzód przeto o tym, jak przeżyć, jak ścieżki znaleźć i zadka sobie na amen nie odmrozić. Sowy jeno to znały, a wraz z nimi i Chimenez, że pustułka wie. A to połowa sukcesu już. Druga połowa zaś, to pustułkę przekonać, coby się tą wiedzą podzieliła. A to sprawa niełatwa. Ale i na to miał bóbr radę. Sekret swój tajony przed królową pająków. Jak dumacie nieboraki, co to być mogło, hę?
– Złoto? – Na wpół pytająco, na wpół twierdząco wyrwało się jaszczurzątko, dygoczące już nieco i obejmujące zadymioną lampę. Kruk pomachał tylko głową.
– Bursztyny – z nieco większą pewnością w głosie zaproponowała kolejna łuskoskóra. Glapa stęknął przecząco. Z braku chętnych począł wskazywać palcem niedorostki, rozdziawiając dziób w oczekiwaniu największych i najzabawniejszych durnoctw, jakie to tylko w dziecięcej wyobraźni mogły powstać. Słysząc “ziemię”, “pyszne pyszności” czy “kreacje złotą nicią szyte” prychał raz za razem i krztusił się bukowymi orzeszkami.
– Wiedzę – odezwał się w końcu ospowaty grubasek, chcąc udowodnić, że wyciągnął wnioski z ostatniej bury od bajarza. I tym razem mu się nie udało. Gdy zapadła cisza, wypełniona jedynie melodią nieustającej ulewy, Glapa spokojnie, acz z właściwym namaszczeniem, podał właściwą odpowiedź.
– Miłość. Najcenniejsze co Chimenez miał.
Dzieci popatrzyły po sobie nie wiedząc, czy rozwiązanie zagadki aby na pewno je satysfakcjonuje. Harpie niemal pospadały z balustrad, zachwiane potencjalną utratą szansy na tak wyczekiwane “…i żyli długo i szczęśliwie”. Glapa natomiast, ani na chwilę nie wyzbywając się uśmieszku satysfakcji z popłochu jaki zasiał u słuchaczy, na moment przerwał swój dziadowski taniec. Pochylił się i zdradzając jakoby największą tajemnicę, rzekł:
– Serce Kikiwarze oddał swoje.
Przeciągły jęk zdumienia przebiegł po oszołomionej dziatwie. Nawet przemądrzała żaba zdawała się poddać Glapiemu czarowi, zwieszając bezwładnie język. – Musicie wiedzieć, gałgany, że na drzewie pasji i zawziętości nierzadko rosną i zepsute owoce, obsesją, a czasami i obłędem zwane. Taki to plon Chimenezowa zapalczywość zebrała. Byle do celu, byle po swoje! O miłości niepomny, oddał pustułce swoje serce, bóbr nieszczęsny. Nawet Kikiwara, wszystko w życiu już widząc, wszystko wiedząc i wszystko eksperiencją swoją obejmując, nie mogła daru takiego zignorować. Kontenta zaś będąc z niego, wskazała mu dalszą drogę: ku tunelom do wnętrza pnia prowadzącym, gdzie soki, lepkie i słodkie, a życiodajne. “Jedyna to droga, jedyne miejsce, gdzie ciepło jeszcze trwa, pośród kurzawy i mroźnej zgrozy”, tymi słowami go wyprawiła, niebogę. Otwarła mu tedy wejście w głąb dziupli swojej, tam, gdzie jeszcze nie zapuścił się ni bóbr, ni ptak, ni pająk. Okryta mchem złotym, girlandami bluszczy i powojów o niemożliwych do rozpoznania barwach kurtyna, rozwarła się przed Chimenezem.
Gdy wstąpił w nią, oczom jego ukazały się kaskady jarzącego się, złocistego płynu, siklawy połyskliwe, niby miód oblepiające i opływające wszystko wokół. Rozejrzał się i zrozumiał, że został sam. A może zawsze był? Umysł jego, strudzony wieloletnią pogonią, nie bez szwanku się ostał, co rusz figle mu jakie płatając.
Nie zmartwiał jednak. Nie uląkł się. Nie zachwycił nawet, iście królewskim widokiem. Nie miał serca. Miał tylko rozum, cel i zadanie. Parł tedy jak po swoje, ku górze, coraz wyżej wspinając się po zrębowatych i nierównych ścianach dębowych jaskiń. Mordercza była to wspinaczka. Bez wehikułu ćmakiem czy silnikiem napędzanym, o własnych jeno ramionach. Wspinał się Chimenez w bladozłotych ciemnościach, w powszechnej lepkości, ale i cieple. W końcu oczom jego ukazał się szczyt korony Hyperdolona. To tam, w najgęstszym gąszczu cienkich niby babie lato nitek, tłukło się serce.
Różnie gadają o tym, co tam Chimenez ujrzał. Jedni mówią, że niebo bezkresne, a gwiazdy w takiej bliskości i liczbie, że chylać się musiał, coby sobie czupryny nie spopielać. Drudzy, że odwrotnie: ciemność nieprzeniknioną, jak w mateczniku najczarniejszym, gdzie nawet pająkom się nogi plączą.
– A jak naprawdę było, no jak? – niecierpliwił się rudy chłopiec, na przemian to rozwierając ręce, to ściskając pięści, aż do białości knykci.
Glapa zmrużył oczy, a wzrok utkwił w dali i czerni, z minuty na minutę coraz gęstszej. Oparł dłonie na lasce, a złożywszy na nich głowę, zdawał się przysnąć, czym wzbudził rzecz jasna powszechny tumult i gwałt wśród słuchających. Nic sobie z tego nie robiąc, pogrążył się w myślach.
Otworzył oczy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Wśród dzieci dostrzegł niewysoką starowinkę o wesołych oczach. Pięknych. Młodych. Stała tak i patrzyła na niego, oparta o balustradę, a wzrok ten przypominał słońce. I cień w letnim ukropie. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, oprzytomniał i zgromił rozwrzeszczaną hałastrę, a gdy ta na powrót zmieniła się w rozdygotaną i wlepiającą gały hałastrę, odpowiedział, tym razem z pełnią powagi i ważkości wypowiadanych słów.
– Groza tam była. Czysta groza. A wśród niej, wśród wiszącej nad nim, przepastnej, wszechpotężnej i prawdziwie pięknej groźby, było serce. Wziął je wtedy, bo takie było jego zadanie, i schował w piersi. Tak oto Chimenez Tępyząb odzyskał serce, miast miłością, potęgą go napełniające, ale taką, aż krew wrzała w żyłach.
Dzieci, jak wiedzione starożytnym zaklęciem, poczęły macać własne piersi, nie mniej od bobrzej kołatające i niespokojne.
O pięciu dniach i czterech nocach
– Nie wiada do końca, jaką modą Chimenez uszedł z korony Hyperdolona. Jedne pieśni to mówią, insze tamto, a większość psiego chwosta warte jeno. Ja skorym wiarę dać, że opowieści o jeziorze Bobrzyńcu nie między bajki, a najprawdziwsze z prawd włożyć trzeba. A było tak, że skoro tylko nowe moce zyskał, lekce sobie ważąc poddębne sprawy, Chimenez zeskoczył z Drzewa Drzew, spadając jak grom z nieba, a z siłą taką, że ziemia z posad się osunęła i rozstąpiła. Tak oto, deszczówką zalana rozpadlina, jeziorem się stała lata później.
– A co z orężem? – zapytał ospowaty chłopiec wymachujący kawałkiem patyka.
– No właśnie! Serce miękkie przecież, gdzie jemu do stali – poskarżyło się kolejne z dzieci.
– I w piersi… Jak z niego topór wykuć? – krzyknęło następne, czyniąc z niemądrych pytań i uwag istne zawody, w których niemałe miało szansę na wygraną.
– Nijak – wzruszył ramionami Glapa. – Sam Chimenez orężem stał się. Nie słuchaliśta, urwipołcie? Niby księżycowa skała z nieba spadł, niby sam bóg zesłany, mieniąc się złotem, jak tysiąc kaganków. A łuna zeń biła jak z deszczówki świeżej, gromem jeszcze pachnącej – Glapia widownia niemal równocześnie zerknęła w stronę deszczówkowych kolektorów. Zgromadzona tam woda z wolna opływała rzędy miedzianych prętów znajdujących się wewnątrz, opalizując i migocząc połyskliwie. Mając więc w wyobraźni jako taki obraz świetlistego bobra, dziatwa na powrót zwróciłą oczy ku Glapie.
– Ludkowie zrazu za boga go wzięli, bić pokłony poczęli, to pieśni wznosić, na kolana padać i w pierś się bić. Nikt już podówczas o nim nie pamiętał, lata temu przepadł Chimenez, wieki całe imię jego w ludzkich ni jaszczurzych, czy nawet bobrzych ustach nie wybrzmiało, dla krotochwili chyba. A tak! Tyle cała podróż jego trwała. Ale przypomnieli sobie, oj przypomnieli. Za nic sobie mając prostaczków pokłony, plunął jeno na nich Chimenez i ku Hyperdolonowi się udał. I zaczęło się…
Wizg i zgrzyt jeden przeciął całą bodaj krainę. Wszystkie ptactwo, rybkowie wodni a robactwo, najpodlejsze nawet, pierzchać poczęło przed gwałtem i tumultem, jakie zgotował im Chimenez. Ni mysz się nie ostała, coby w najgłębszą norę nie wpełzła, byle ochrony szukać przed potwornym łoskotem. Każde starcie struga bobrzego z Hyperdolońskim pniem niczym ostrze przeszywało umysły wszystkiego żywego stworzenia. Nawet biesy, zmory i insze licha zmykały na łeb na szyję tam, skąd przyszły. Gdy zaś pierwszy wiór z żółwiego pnia zleciał ku podnóżu drzewa, blady strach padł na motłoch przyglądający się, a niedowierzający wciąż. Przypomnieli sobie imię jego i obietnicę przezeń złożoną. Rozpierzchli się tedy, każdy do swojego obejścia, zdjęci grozą, mdlejąc i kładąc się pokotem, rażeni gromami zgrzytów i pisków.
Na te słowa jedno z dzieci zakwiliło. Inne padło jak długie na deski w akompaniamencie głupkowatych, pojedynczych rechotów. Pozostałe jednak z niezachwianą uwagą wpatrywały się w starego Glapę, ciekawe dalszych wydarzeń.
– Pięć dni i cztery noce Chimenez bez ustanku pruł strugami pień, każdego, kto choćby i na dzień drogi pozostawał, snu pozbawiając i do szaleństwa doprowadzając. Czarnymi zgłoski się owe dni zapisały w historii świata. Czarnymi myśli zasnute, czarną ćmą w oczach bezsennych. Czarnymi od trucheł drogami donikąd prowadzącymi i czarnym wiórem, niby strupami rwanymi z ledwie zasklepionej rany. Nareszcie czwartej nocy ucichł zgiełk. Ci, co jeszcze dychali, wychynęli niepewnie z kryjówek. Łuna bijąca z miejsca wyrębu jakby zmalała, w końcu zgasła zupełnie. Serce dębu, a wraz z nim Chimenez, żywota dokonało.
Ktoś jęknął, ktoś stęknął, a harpie nadęły się, gotowe wybuchnąć płaczem. Albo krzykiem. Jedna tylko starowinka stała pośród nich niewzruszona. W oczekiwaniu. Wiedziała, że to nie koniec.
– Kontynuuj, proszę – powiedziała łagodnie, wciąż z uwagą i niezwykłą serdecznością przyglądając się krukowi. Większej zachęty nie potrzebując, a nadto nie znajdując w zasmuconych twarzach słuchaczy zbytniej pociechy, Glapa rozwarł szeroko dziób i odchrząknął. W sposób, ma się rozumieć, typowy dla dziadów.
– Cisza głucha, w swojej istocie inna zupełnie niż przed pięciu dni, pogłosem harmidru zmącona i na zawsze już odmieniona, ponownie została żgnięta okrutnie. Zdałoby się ostatecznie i na zawsze uśmiercona. Świat wypełnił huk tak złowrogi, iż chyba w gardzieli przedwiecznego i bezkresnego kosmosu powstały. Hyperdolon poruszył się.
Pierwszy raz od wieków drgnął, a najmniejszy ruch jego świat na pół zdałoby się rozdzierał. Insze drzewo jakie ani chybi już by padło. Srogie rany mu Chimenez zadał. “Koniec czasów nastał!”, “biada!” krzyczeli w bladym strachu i szaleństwie ci, którzy ostali się na umyśle zdrowi. Ci zaś, co drzewiej już rozum postradali, skandowali chóralnie: “uczynił co przyobiecał”, “demon”, “niszczyciel” ale i “wyzwoliciel”, “mesjasz”.
Kolejne drgnięcie, kolejne setki istnień zwalonych, rażonych gromem zabójczo wibrującego powietrza. Hyperdolon spadał. Powoli i przeraźliwie.
O pęknięciu i miłości
Kruk nie patrzył już po dziatwie. Swoje słowa kierował wprost do niej, jak gdyby tylko z nią na werandzie będąc.
– Nagle, wraz z pierwszymi promieniami słońca, mieszkańcy Podżółwia zobaczyli kształt niewyraźny, z dębu zstępujący, jakoby ducha – zaczął z emfazą. – To Kikiwara ostatkiem tchu spłynęła z chmur i opuściła dziuplę swą najdalszą, ni to spadając, ni lądując przy Chimenezie. W dziobie zaś serce niosła, tętniące i przepełnione miłością. Położyła je więc tam, gdzie ostatnie ciosy Chimenez zadał drzewu, wnet zaciskając się między zrębami opadającego giganta.
I wytrzymało. Nie poddało się potędze napierającej, samo nie mniejszą siłą przepełnione, Hyperdolona zatrzymując w pochodzie ku zagładzie i zniszczeniu.
– Czyli nici ze szczęśliwego zakończenia? – poskarżyły się niezadowolone harpie.
– A kto powiedział, że to nie jest szczęśliwe? I że to zakończenie? – rzucił do dziewczynek nie patrząc na nie. Wlepiał wzrok w ogniki tańczące na źrenicach kobiety między nimi.
– A co się stało z Lobelią? Próbowała go ratować? Rozpaczała?
– Aaa tak… – westchnął kruk, jak gdyby przypominając sobie o sprawach, o których pamiętał, żeby zapomnieć. – Rozpaczała, pewnikiem, jak każdy, kto w owych wydarzeniach brał udział. Czy za Chimenezem? O tym pisma nie wspominają ni minstrel żaden, i mi nie wiada o jej losach.
– Ale przecież… przecież… to o nich historia… – nie dawała za wygraną harpia, będąca głosem wszystkich niezadowolonych słuchaczy i słuchaczek
– Tak? Ta, którą ledwiem co bajał? Ha! Niech mnie pijawka w dupę użre, jeśli nie wiem, o czym moja opowieść była! – nieco już bardziej obecny, żachnął się uderzając otwartą dłonią w kolano.
Dziewczynka napuszyła się jak kwoka na jajkach, nadęła policzki i licho jedno wie, do czego byłaby zdolna, gdyby nie stojąca przed nią staruszka. Ta zachowała się zgodnie ze swoim wiekiem. Ze spokojem, łagodnym, acz stanowczym gestem, ugasiła zapędy młódki. Sama zaś spojrzała na Glapę tym samym wzrokiem, do którego zdążył się już przyzwyczaić.
– Słuchamy więc, mistrzu – powiedziała bez cienia kpiny czy pobłażliwości w głosie.
– Skoro tak… – Kruk zmieszał się nieco, jednocześnie barwiąc oblicze niemal niedostrzegalnym rumieńcem. Ona dostrzegła. Odpowiedziała tym samym, kraśniejąc jak na zawołanie. Opowieść rządziła się swoimi prawami, a najwyższym i nienaruszalnym prawem było jej należyte zakończenie. Glapa wiedział o tym doskonale.
– Skoro tylko Żółwie Drzewo zatrzymało się, a ludzie, jeden przez drugiego, poczęli radować się i płakać, niby dziecięta z łona matczynego wyłuskane, po pniu zaczęły spływać pojedyncze strużki wody, po chwili zamieniając się w strumyki, te zaś w potoki i rzeki. Z nieba zaś opadły pierwsze, dziewicze krople deszczu, który po dziś dzień nazywamy Wieczną Ulewą. Wiedzieć wam trzeba… – urwał w pół słowa, mląc w ustach zwyczajowe “urwipołcie” czy inne “gałgany”. Ukradkowo spojrzał na nią. Powstrzymał się. – To, co Chimenez na szczycie Hyperdolona ujrzał, było niczym innym jak morzem bezkresnym, boskim i pierwotnym, które nieboskłon nasz stanowi. Drzewo Drzew, od zarania, swoimi konarami podtrzymywało je i powstrzymywało przed zatraceniem świata całego. Tam też wszelkie istoty niebieskie: Matuszka Wszędowiosna i Matka Przedwieczna, i Bogi Ojce, Ciotki i Stryjowie, co świat nasz nieszczęsny w opiece mają. Tam też i lewiatany, i ryboczłecy, i insze jakie stwora najgroźniejsze, co w zepsuciu zapamiętałe, wojnę z bogi toczą zawziętą, gromy i burze nagłe, a niszczycielskie rozpętując na niedolę poddennej krainy.
Przerwał, wzdychając głośno. Był zmęczony. Przez przymykające się powieki dostrzegł, że dziatwy jest jakby mniej. Przysnął? Jeśli tak – jak długo spał? Mimo wszystko kontynuował, bo przecież każda historia musi mieć morał. Takie jej święte prawo.
– Rację miałyście, ptaszki – rzekł do nieobecnych już harpii. – O miłości prawiłem, a jakże. Ta zaś moc ogromną posiada, budującą i twórczą, ale i nikczemną, niszczycielską. To żywioł prawdziwy i potęga zdolna zatrząść posadami świata. Baczcie tedy jak się z nią obchodzić, cobyście nam powały niebieskiej na łby nie sprowadziły.
– A ty skąd to niby wiesz, dziadulku? – dobiegło z niknącego w oczach audytorium. Glapa tylko uśmiechnął się pod nosem.
– Też kiedyś kochałem i też byłem szalony. Ale ja miłości nigdy nie oddałem. – Staruszek oparł głowę o laskę, opuścił kapelusz na czoło i zamemlał coś pod nosem. W memlaniu tym słychać było coś, czego dzieci nie były w stanie zrozumieć. Nie mogły. Nie było dzieci. Była ona.
– Chodź, kochany. – Wzięła Glapę pod ramię, delikatnie podrywając go z ławy, która zaskrzypiała i zabujała, żegnając starego druha. – Jutro opowiesz mi znowu. Może tym razem będzie o brzozie?