- Opowiadanie: Takislaw - Pióro - Antologia B.O.R

Pióro - Antologia B.O.R

To nie jest historia o bohaterach. Ani o potworach. To historia o przedmiotach – o rzeczach, które nie powinny istnieć, a jednak się zdarzają. O piórach, które piszą same. O zegarkach, które cofają czas. O kubkach, które nigdy nie są puste. I o ludziach, którzy muszą to wszystko zrozumieć, zanim rzeczywistość zdąży pęknąć.

Biuro Ochrony Rzeczywistości – BOR – to instytucja, która działa w cieniu. Bez orderów, bez nagłówków w gazetach. Jej agenci zabezpieczają anomalie, których natura wymyka się logice. Ich bronią są raporty, rytuały, czasem cisza.

„Pióro” to opowieść o jednym z takich spotkań – pierwsza z wielu. Skromna historia o czymś, co zapisuje więcej, niż człowiek chciałby pamiętać. I mniej, niż naprawdę się wydarzyło.

Jeśli po lekturze poczujesz się nieswojo, to dobrze. Prawda rzadko bywa komfortowa.

Zacznijmy.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pióro - Antologia B.O.R

Tytuł roboczy: "O czyszczeniu piór"

BOR – Sprawa 1.08

Sekcja 12: Tożsamość i Pamięć

Klasyfikacja: Zmienna

Status: Nierozpoznane

Obiekt: „Człowiek od piór”

 

Nie wiem, czy pan kiedyś czyścił pióra. Nie takie nowoczesne, plastikowe, wie pan, z nabojem i logo jakiejś firmy, tylko stare, stalówki, najlepiej po kimś, kto już nie żyje. Pióro po kimś zmarłym czyści się inaczej. Delikatniej. Jakby się człowieka dotykało. Jakby ono jeszcze coś pamiętało, a może to tylko moje urojenie… Ale tak zaczęliśmy, prawda? Pan przyszedł i zapytał, czy jeszcze pamiętam. To było ładnie powiedziane. – „Czy pan jeszcze pamięta.” – a ja odpowiedziałem: – „Zależy, co pan chce, żebym pamiętał.” Bo wie pan, to nie jest takie proste. Pamięć to nie magazyn. To nie półki i szuflady, chociaż u nas w biurze tak mówili, że wszystko musi być „uporządkowane zgodnie z protokołem archiwizacyjnym”, ale nie da się uporządkować wspomnień, tak jak segregatorów. Ja pamiętam ludzi po dźwięku, pan rozumie? Po tym, jak ktoś stawia kubek na stole, jak otwiera drzwi bez pukania, jak mówi „no” na powitanie, ale tak, jakby to było pytanie. Tak pamiętam mojego przełożonego z Sekcji Dziesiątej. Pan Franciszek. Wysoki, chudy, zawsze w rękawiczkach. Ale nie o nim miałem mówić. Pamiętam to pióro. Zwykłe. Czarna obsadka, złota stalówka, tylko trochę przyrdzewiała. Znaleźliśmy je w skrzynce z dokumentami przesłanymi z jednostki terenowej, chyba z Płocka, ale nie jestem pewien. Dokumentacja była niepełna. Na piórze była tylko etykieta:

„Obiekt 1.08 – NIE UŻYWAĆ”.

I nic więcej.

I to „NIE UŻYWAĆ” było napisane właśnie nim.

Piórem

∅∅∅

 

Przypuszczam, że już pan słyszał tę historię, chociaż pewnie w innej wersji. Każdy ją inaczej opowiada. Jedni mówią, że pióro było zaklęte, inni – że to forma żywej istoty, która przeszła do przedmiotu. Bzdury. To znaczy, może nie bzdury, ale nieistotne. Bo wie pan, nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejsze było to, że ono pisało coś, czego się nie chciało powiedzieć. Nie wiem, czy pan mnie dobrze zrozumie. Siada pan przy biurku, bierze to pióro do ręki, myśli pan: „Napiszę raport”, a potem nagle czyta pan na kartce:„Nie jestem tym, kim myślisz.” Nie pan to napisał. Pan chciał coś innego. Ale ręka zrobiła swoje. Albo nie ręka – coś w piórze. Przechodziło przez człowieka jak impuls, jak pomysł, którego się nie miało. Na początku to mnie bawiło. Poważnie. Miałem taki zeszyt, gdzie zapisywałem te wszystkie „samoczynne” zdania. Długo nic z tego nie wynikało. Głupoty w stylu:„Cisza to miejsce, gdzie chowają się nazwiska.” Albo: „To, czego nie pamiętasz, pamięta ciebie.”, ale potem zacząłem mieć wrażenie, że te zdania się układają w całość, w jakąś strukturę i że nie są adresowane do mnie, tylko przeze mnie. Jakbym był łącznikiem. Nadajnikiem. Sam już nie wiedziałem.

Ostatni raz, kiedy go użyłem, to było zimą. W pokoju było zimno, nie działało ogrzewanie, siedziałem w rękawiczkach i napisałem jedno zdanie:

„Nie pisz więcej, proszę.”

 

Nie wiem, czy to była moja prośba, czy jego. Ale więcej nie pisałem. Włożyłem pióro do metalowej skrzynki, takiej jak do filmów, i oddałem do magazynu. Bez raportu. Tylko z karteczką:

„Nie otwierać bez potrzeby. Czuje się, jakby to był ktoś.”

 

Później, po latach, kiedy już nie pracowałem w Sekcji, przysłano mi anonimowy list. Nie otwierałem go długo. W końcu się przełamałem. W środku było jedno zdanie, pisane tą samą stalówką, tym samym stylem:

„Nie martw się. Nauczyłem się być cicho.”

 

Nie wiem, czy to był żart. Nie wiem, kto go wysłał. Ale schowałem list pod poduszkę.  Jak dziecko. Jakby mnie ktoś odwiedził i powiedział: już dobrze, już się nie ruszam, już cię nie dręczę.

I tak sobie myślę – czy to wszystko to była anomalia? Czy tylko samotność? Pan się pyta, czy jeszcze pamiętam. Tak, pamiętam. Pamiętam, jak się czyści pióro po kimś, kto umarł. Delikatnie, bez pośpiechu, żeby nie zetrzeć tych resztek, co zostały. Bo czasem resztki to wszystko, co mamy. Pan się nie spieszy, prawda? To dobrze. Bo ja już dawno nie mówiłem. Tak długo człowiek milczy, że potem każda sylaba się jakby w gardle rozprostowuje, ziewa, jak pies po drzemce. A niektóre wspomnienia są jak te psy – niby domowe, ale potrafią ugryźć. Widzi pan, po odejściu z Biura miałem wrażenie, że rzeczywistość jest mniej… rzeczywista. Trochę jakby wszystko było reprodukcją. Jedzenie mniej smakowało, kolory mniej błyszczały, zapachy uciekały po sekundzie. Ludzie mówili do mnie, a ja miałem wrażenie, że ich głosy są nagrane, odtwarzane zza cienkiej szyby. Ale co najdziwniejsze – ręka mi się rwała do pisania. Nie, nie że tęskniłem za pracą. Raczej jakby w ciele został mi jakiś odruch. Jak pies Pawłowa, tylko że zamiast śliny – miałem pióro. Każdego dnia budziłem się z tą samą myślą: „Trzeba coś zanotować.” Tylko co?Zacząłem więc pisać o zwykłych rzeczach. Co zjadłem. Co widziałem przez okno. Jakie sny miałem,  ale powoli te notatki stawały się… dziwniejsze. Zaczęły się pojawiać słowa, których nie znałem. Fragmenty list dialogowych, które brzmiały jak rozmowy z podsłuchów. Czasem jakieś skróty, symbole, jakby matematyczne, ale coś się w nich nie zgadzało. A czasem tylko jedno zdanie, powtórzone dziesięć razy: „Wszyscy już wiedzą, tylko nie ty.” To było niepokojące. Myślałem, że może wraca coś, co zostawiłem za drzwiami Biura. Jakby mnie jednak nie wypuścili, tylko zostawili ślad, hak w plecach, po którym mogą pociągnąć, jeśli się oddalę.

 

Któregoś dnia odwiedziłem dawny magazyn. Taki zewnętrzny, stary, przy torach kolejowych. Wcześniej mieściły się tam materiały „niskiego ryzyka” – przedmioty nieaktywne, niegroźne, ale niewyjaśnione. Zajrzałem tam jak zwykły przechodzień. Zwykły, jakbym mógł. Była tam jeszcze ta skrzynka. Pióro w środku. Otworzyłem ją, bardzo ostrożnie. I wie pan co było dziwne? Że pióro wcale nie wyglądało staro. Ani trochę. Jakby dopiero co zostało wypolerowane. Jakby ktoś, dzień wcześniej, sprawdził je, ułożył z powrotem. Pióro leżało na czarnym welurze. Obok – ten mój liścik.

„Nie otwierać bez potrzeby. Czuje się, jakby to był ktoś.”

 

Wziąłem je do ręki. Powinienem był się bać. Ale było mi tylko smutno. Nie wiem, czemu. Takie zmęczone pióro. I zmęczona dłoń. I wtedy zrozumiałem: ono wcale nie chciało pisać. Ono chciało, żeby ktoś je usłyszał. Tak jak ja teraz, mówiąc to wszystko panu.Bo może pamięć to też forma pisania, tylko że nie na papierze. Może wszystko, co pan teraz słyszy, jest jak linijka po linijce zapisywana gdzieś tam, w jakimś archiwum, którego nikt nie otworzy. Bo takich jak ja nikt nie wspomina. My jesteśmy w przypisach. W czarnej teczce. W tych „i inni”. Wie pan, wiele razy zadawano mi to pytanie. Co ja właściwie robiłem w Biurze Ochrony Rzeczywistości? Ludzie sądzą, że to jakaś tajna agencja – jak w filmach, czarne garnitury, okulary przeciwsłoneczne, pościgi. I oczywiście, coś w tym jest. Ale prawda jest znacznie… bardziej banalna. Biuro to przede wszystkim segregatory. Pliki. Kartony z aktami. Drzwi bez klamek. I cisza. Tak naprawdę Biuro nie działało w sposób, w jaki ludzie sobie wyobrażają instytucje. W biurze się nie pracuje. W biurze się znika. Czasem dosłownie. Ale częściej – powoli. Po trochu. Człowiek przychodzi z nazwiskiem, przeszłością, marzeniami. A potem – z miesiąca na miesiąc – coraz mniej mówi o sobie, aż w końcu nawet podpisuje się tylko inicjałem. Z czasem nawet ten inicjał zanika. Ja byłem N-31, ale przecież mam imię, nazwisko, głos. Miałem kiedyś kota. Lubiłem chleb z masłem i ogórkiem. Pamiętam zapach starych książek i kurz na parapecie w mieszkaniu babci. Tylko, że z czasem wszystko to wydawało się nieistotne. Jakby było nie moje.

 

Biuro zżerało rzeczywistość w najcichszy możliwy sposób – przez procedurę.Na przykład: mieliśmy taką sprawę – obiekt 221-Q. Mała skrzynka pocztowa, przeniesiona z likwidowanego osiedla. Problem polegał na tym, że listy wrzucane do niej nigdy nie trafiały do adresata – ale i nigdy nie ginęły. Zamiast tego co jakiś czas wracały – z przyszłości. Czasem dziesięć lat później. Czasem pięć minut przed wrzuceniem.

Zadaniem moim było katalogowanie treści tych listów i analizowanie, czy zawierają wpływ czasowy. Ale wie pan co było najdziwniejsze? To nie same listy. To to, że ja znałem charakter pisma niektórych z nich, zanim je przeczytałem. Bo niektóre były moje i tu się zaczyna pytanie, którego nie wolno zadać w Biurze: czy to ja pisałem ten list później, czy on napisał mnie wcześniej?

Takie pytania prowadzą do niezgody z rzeczywistością, a niezgoda to coś, co Biuro bardzo źle znosi. Z czasem zacząłem rozumieć, że najgroźniejsze nie są anomalie. Najgroźniejsza jest ta maleńka przestrzeń w człowieku, która zaczyna zadawać pytania. Nazywaliśmy to efektem szklenia – agent patrzy za długo w coś, co nie powinno istnieć, i jego umysł robi jedną z dwóch rzeczy:

Zamraża się – tłumi wspomnienie, zakopuje, idzie dalej.

Pęka – i wtedy człowiek już nie wraca.

 

Ja chyba byłem typem numer jeden. A przynajmniej tak myślałem. Do dnia, kiedy znalazłem w swojej teczce służbowej notatkę, której nigdy nie napisałem. Była podpisana:

 

N-31 / Sektor Wewnętrzny / Własna Autoryzacja.

A pod spodem tylko jedno zdanie:

„Ten, który zapisuje, nigdy nie zna całej historii.”

 

Czytał pan kiedyś swoje własne pismo, którego pan nie napisał? To trochę jakby patrzeć w lustro, ale w lustrze jest ktoś, kto tylko udaje pana. Kto zna sposób, w jaki zawija pan litery „g” i jak czasem nie stawia pan kropek nad „i”, a mimo to – to nie pan. Tamtą notatkę przeczytałem kilka razy. Powąchałem papier. Czułem znajomy zapach – atrament, może lekko kwaśny toner, stary karton. Ale najbardziej czułem coś innego: lęk, który miałem zawsze, gdy Biuro odzywało się do mnie moim własnym głosem.

 

Zaniosłem notatkę do Przełożonego. To nie był konkretny człowiek. W Biurze Przełożony to funkcja, twarz zależna od pory dnia. Rankiem to był starszy pan z krawatem, popołudniu kobieta o zmęczonych oczach, wieczorem nikt nie odbierał. Tym razem spotkałem starszego pana. Spokojnie wyjął notatkę z mojej dłoni i przeczytał ją powoli. Bez słowa włożył do koperty i przyłożył pieczątkę. Nie „zatwierdzono”, nie „odrzucono”.

Tylko jedno zdanie:

„PRZYJĘTO DO ŚWIADOMOŚCI.”

I to wszystko.

Zwykła notatka, która nie powinna istnieć, została oficjalnie potwierdzona przez instytucję, która nie powinna działać, a ja miałem z tym żyć. Zacząłem się wtedy zastanawiać – czym właściwie jest Biuro. Nie jako miejsce, ale jako coś… więcej. Bo są przecież instytucje, które się stają ludźmi. Człowiek w mundurze nie jest już sobą – jest przedstawicielem. Jest funkcją. Jest ogniwem.A może Biuro nie było zbudowane z cegieł i przepisów. Może było zbudowane z naszych myśli, które nie pasowały do świata.

 

Wtedy przypomniałem sobie pióro. To, o którym panu mówiłem. Niby drobiazg – stara stalówka, grawerowany uchwyt. Dostałem je na początku pracy – w ramach tzw. inicjacji obiektowej. Każdy agent miał przypisany drobny artefakt – niegroźny, wysterylizowany z anomalii, ale wciąż… „czujący”. Moje pióro nie pisało słów, których nie chciałem zapamiętać. To znaczy: jeśli napisałem coś pod wpływem emocji, złości, albo strachu – po kilku minutach atrament znikał. Zostawała tylko czysta kartka. Początkowo traktowałem to jak wadę. Potem zrozumiałem, że to nie wada. To ostrzeżenie. Biuro nie chciało, żebym zbyt wiele wiedział o sobie. Chciało, żebym opowiadał, nie zapamiętując. Bo czysta kartka to najgłośniejszy krzyk.

 

∅∅∅

 

Raz, w ramach zadania, wysłano mnie do człowieka, który przez trzydzieści lat spisywał swoje sny. Nic więcej. Co rano – zapis. Żadnej interpretacji. Żadnych analiz. Tylko surowe relacje. Nazwaliśmy go Obiektem-Sennem. Kiedyś jego zeszyty zaczęły opisywać wydarzenia, które miały miejsce dopiero później. Niewielkie – pożar sklepu, rozmowa dwojga ludzi, śmierć psa sąsiadki. Ale z czasem zaczęło się to rozrastać.Aż któregoś dnia napisał w zeszycie moje imię. Nazwisko. Datę urodzenia, i zdanie: „N-31 we śnie wypowiada słowa, których nie powinien znać.”

Nie znał mnie wcześniej. Nikt mu nie podał danych. Nie wiedział, że istnieję. A jednak – wszystko się zgadzało. Chciałem wyrwać tę stronę. Chciałem zniszczyć zeszyt. Ale wtedy przypomniałem sobie pióro. Zamiast pisać raport, usiadłem przy stole i czyściłem stalówkę. Delikatnie. Przez godzinę. Przez dwie. W ciszy. Czasem najważniejszym raportem jest ten, którego się nie pisze. Wie pan, co jest gorsze od przemilczenia prawdy? Prawda opowiedziana zbyt dokładnie.

W Biurze uczyli nas, że niektóre rzeczy nie mogą zostać powiedziane wprost. Bo rzeczywistość to nie tylko materia i czas, ale też język. Jeśli coś nazwiesz, a zrobisz to precyzyjnie – zaczyna istnieć. Czasem tylko dla ciebie. Czasem dla wszystkich. Dlatego raporty pisaliśmy językiem zniekształconym. Zamiast „kobieta”, pisaliśmy: jednostka ludzka typu żeńskiego, forma stabilna (chwilowo). Zamiast „widmo” – „manifestacja sensoryczna o niezweryfikowanym statusie cielesnym”. a potem i tak najważniejsze rzeczy opisywało się ciszą.

 

∅∅∅

 

Tamten człowiek od snów… pamięta pan? Nazwaliśmy go najpierw Obiektem-Sennem, potem zarejestrowano go jako ZMK-034/PRÓG. Ktoś wyżej uznał, że jego sny są zbyt konkretne, zbyt nakładające się na realność. Że być może to nie on śni świat, tylko świat zaczyna spełniać jego sny. Dostałem polecenie, by go „wygasić”. Tak to się nazywało. W Biurze nigdy nie używano słowa „zabić”.

Ale on już nie spał.

W sensie fizycznym – zasypiał nadal. Ale nie śnił. Od dwóch tygodni jego zeszyty były puste. Zapytałem go: „Dlaczego?” Uśmiechnął się. I powiedział coś, co mam zapisane w głowie lepiej niż jakikolwiek dokument. „Bo zacząłem śnić o panu.” Nie dodał nic więcej. Nie musiał.

 

Od tamtej pory… coś się zmieniło. To nie była paranoja, nie to typowe „wszyscy mnie obserwują”. To było inne. Jakby patrzyło coś, co znało moje wewnętrzne monologi. Pewnej nocy śniłem puste biurko. Na biurku – pióro. Moje. Ale stalówka była zgięta, jakby ktoś próbował nią pisać na betonie. I obok, na kartce, tylko jedno słowo:„CZYSTE.”

Obudziłem się, spociłem, zapaliłem światło i spojrzałem na swoje notatki i każda kartka – nawet te z dzieciństwa, które trzymałem w starym pudle – była czysta.

Zadzwoniłem do Archiwum. Chciałem sprawdzić, czy ktoś nie wkradł się do moich dokumentów. Ale po drugiej stronie cisza. Tylko raz ktoś odebrał, mężczyzna z chropowatym głosem. Zapytałem: „Czy moje raporty są nadal w systemie?” On odpowiedział:

„Tak. Ale nie pan je napisał.”

 

∅∅∅

 

Wróciłem wtedy do Przełożonego. Tym razem była to kobieta, niskiego wzrostu, oczy jak wypłowiała woda. Miała podkrążone powieki i ręce bez biżuterii. Słuchała mnie przez dziesięć minut, nie przerywając. Na koniec powiedziała „Bywa, że agenci zbliżają się za bardzo do jądra rzeczy. I wtedy rzeczywistość staje się miękka. Zaczyna się ślizgać. Nie pod palcami – w środku głowy.” Zapytałem:

„Czy to się da cofnąć?”

Odpowiedziała tylko: „Zna pan teorię Karty Białej?”

Nie znałem. Podała mi dokument. Jedna strona, ledwie kilka linijek. Stare pismo maszynowe. Treść zapamiętałem dokładnie: Karta Biała – procedura niepisana. Stosowana w przypadkach, gdy agent przekroczy poziom ekspozycji pojęciowej. Oznacza: całkowite wyzerowanie treści, z zachowaniem struktury. To, co istotne, zostaje między słowami. Pustka to forma przechowywania wiedzy najwyższego rzędu. Nie każdy ma prawo zrozumieć ciszę.

 

∅∅∅

 

Od tamtej rozmowy nie zapisałem już ani jednej strony. Tylko czyszczę pióro. Codziennie. Rytualnie.

Może dlatego tu jestem, z panem. Bo choć pan notuje, pan jeszcze słucha, a Biuro… Biuro lubi tych, co słuchają, ale nie pytają za dużo. Powiedział pan na początku, że był ciekaw. Że słucha pan nie z obowiązku, tylko z chęci zrozumienia. To rzadkie. Większość ludzi słucha, żeby potem coś powiedzieć. Pan słucha, żeby coś zostało.

Nie wiem, czy to się jeszcze liczy w tym świecie, ale… to wiele zmienia.

Wie pan, co się dzieje z agentem po KARCIE BIAŁEJ? Oficjalnie: nic. Ma wrócić do rutyny. Pojawić się przy biurku, meldować, jeść, spać. Funkcjonować. Tyle że ciało wraca. Umysł zostaje gdzieś w poprzednim paragrafie. Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy nie rozpoznałem własnego imienia. Powiedziała je kobieta z kadr – „Pan Nowicki, zapraszamy.” – i przez sekundę nie ruszyłem się z krzesła. Bo to nie było moje nazwisko, a potem przypomniałem sobie, że przecież tak mnie wołają.

I poszedłem.

Ale w środku… ktoś inny usiadł wtedy na spotkaniu.

 

∅∅∅

 

Miałem wtedy zadanie: raport na temat obiektu TGN-210, zwanego przez lokalnych „Studnią”. Ot, dziura w ziemi. Oficjalnie zabezpieczona, oznakowana, z kamerami i czujnikami. Nieoficjalnie: ciągnęła ludzi. Nie, nie fizycznie. Nie jak magnes. Jak… pragnienie. Osoby mieszkające najbliżej zgłaszały stany apatii, potem wzmożoną senność, a na końcu zniknięcie. Zostawiali domy, klucze, psy. Szli pieszo, po ciemku, przez pola, w stronę tej studni. I znikali.

Zostawały po nich tylko zeszyty. Zapełnione do połowy, zawsze czarnym atramentem. Zresztą, nie wiem, czy to były ich zeszyty. Nikt nigdy nie znalazł dwóch o tym samym papierze, tej samej okładce. Jakby każdy przynosił swój własny sen zapisany w cudzym notatniku.

 

∅∅∅

 

Zszedłem tam sam. Na miejscu – typowe zabezpieczenie: taśmy, kontener BOR, dwóch wartowników z bronią niskopolerencyjną, ale nie to mnie zaniepokoiło. Zaniepokoiło mnie, że jak tylko stanąłem nad krawędzią, znów nie wiedziałem, jak się nazywam. Wziąłem zeszyt. I bezwiednie zacząłem pisać.

„Są miejsca, które przypominają, że nie wszystko chce być nazwane.”

 

Nie wiem, czy to ja to napisałem. Ale słowa same płynęły, jakby ktoś czytał mi przez ucho.

„Im głębiej spojrzysz, tym mniej zostaje w tobie człowieka.”

 

Wtedy pierwszy raz poczułem, że pióro, które trzymam, nie należy do mnie. To było moje stare pióro, tak, ale ręka, która pisała – nie do końca była moja. Jakby coś we mnie siedziało na tylnym siedzeniu, ale teraz wstało, przeciągnęło się i powiedziało:

„Dobra. Teraz ja poprowadzę.”

Nie wskoczyłem do studni, ale zostawiłem tam coś. Nie wiem co. Coś, czego nie czuję od tamtej pory. Może zdolność snu. Może cień. Może sumienie.Od tej pory, kiedy śpię, śnię tylko jedną scenę. Siedzę przy biurku. Przede mną leży pusty zeszyt. Obok – pióro.

Ale nie piszę.

Tylko czyszczę stalówkę.

Do bieli.

I słyszę…

Jak ktoś – może ja, może ktoś inny – mówi:

„Zapisz to, co nie istnieje. Wtedy to zostanie.”

Wie pan, to wszystko jest jak pióro właśnie. Jak się zaciśnie za mocno, przestaje pisać. Jak za lekko – rozlewa atrament. Prawda w Biurze nie może być ani zbyt silna, ani zbyt rozmyta. Musi być dokładnie taka, żeby nikt jej nie zauważył, ale każdy odczuł.

Dlatego czyszczę pióra. Dlatego piszę tylko tam, gdzie wiem, że nikt nie przeczyta. Na odwrocie rachunków. Na ścianie starego bunkra. Na drzwiach toalet. Albo – jak dzisiaj – w czyichś oczach.

Jeśli chce pan wiedzieć więcej, musi pan zrobić coś, czego nie robi się łatwo. Musi pan zamilknąć na długo. Bo cisza to jedyna forma pisania, której Biuro nie umie ocenzurować.Pamięta pan pierwsze zdanie, jakie powiedziałem, kiedy wszedłem?

„Zadanie zostało wykonane.”

 

Tak się zaczyna każdy raport końcowy po Karcie Białej. Niezależnie od tego, co tak naprawdę się wydarzyło. To zdanie to nie komunikat. To zaklęcie. Pieczęć. Mówi pan je na głos i coś w panu znika. Z początku to drobiazgi: daty, szczegóły, nazwy. Potem – twarze. Potem – odczucia, aż zostaje pan z czymś, co wygląda jak wspomnienie, ale nie ma już żadnego zapachu.

Puste pudełko.

Po powrocie ze „Studni” dostałem tydzień wolnego. Nadzwyczajny przywilej. W praktyce oznaczał jedno: BOR chciało zobaczyć, czy „się trzymam”. Czy jestem jeszcze ich, czy już nie do odratowania. Wyjechałem nad morze. To był marzec. Wietrznie. Martwe ośrodki wczasowe, skrzypiące reklamy. Wszystko jak z wymarłego katalogu „wczasy z BOR-em”. Tam, w pustym barze z oknami wychodzącymi na brudną plażę, spotkałem człowieka, który czytał książkę bez okładki. Nic nadzwyczajnego. Ale on nie przewracał stron. Wpatrywał się w jedną, jakby coś się ruszało między wersami. Zapytałem go, co czyta.Powiedział: „To, co zostało po mnie.”

To wtedy zacząłem rozumieć. Nie jesteśmy agentami. Jesteśmy nośnikami. Czasowymi. Tymczasowymi. Jednorazowymi. Jak te zeszyty znalezione przy studni. Jak stalówki, które pękają po jednym błędnym ruchu.

Chce pan wiedzieć, co jest w środku Biura? W samym jądrze? Nie kod. Nie serwer. Nie człowiek.

Pustka.

Dosłownie.

Komora bez światła, bez dźwięku, bez czasu.

 

Tam przechowuje się wszystkie rzeczy, które nie mogą istnieć. Przypadki, których nie da się rozwiązać ani zamknąć. Zamraża się je w czymś, co nazywamy „Milczeniem operacyjnym”.

Wysłano mnie tam raz. Na pięć minut. Miałem przekazać pakunek. Nie pamiętam drogi tam ani z powrotem. Ale wiem, co czułem przez te pięć minut. Jakby każda cząsteczka mnie została odwrócona na lewą stronę. Jakby świat był lustrem, a ja stał po złej stronie szkła. To wtedy po raz pierwszy zapytałem sam siebie, bez głosu:

„A co, jeśli Biuro nie chroni rzeczywistości… tylko jej złudzenia?” –Później było coraz trudniej. Ręka zaczęła drżeć przy pisaniu. Głos urywał się w połowie zdań, ale pióra dalej czyściłem, bo to był ostatni gest, który należał do mnie.

Nie raporty.

Nie misje.

Nie służba.

Tylko czyszczenie.

 

W końcu przyjechała pani z Sekcji 0.

Nie mówiła nic.

Usiadła naprzeciwko mnie. Położyła na stole białą kopertę. W środku był jeden arkusz. Bez liter. Bez znaków. Czysty. Spojrzała na mnie i powiedziała:

„To wszystko. Można odejść.”

Zrozumiałem, że zostałem oficjalnie uznany za czysty. Tak czysty, że aż niewidoczny.

Nie odszedłem.Zostałem. W tym mieście. Na tej ławce. W tej ciszy. Bo czasem, kiedy człowiek przestaje być częścią struktury, zaczyna być częścią czegoś większego.

Nie struktury.

Nie chaosu.

Tylko – trwania.

Wie pan, niektórzy z nas są jak atrament zmywalny. Schodzą przy pierwszym deszczu, ale są i tacy, którzy zostawiają ślad głębiej. W papierze. W dłoni. W spojrzeniu. Dlatego cieszę się, że pan przyszedł, że nie przestraszył się pan ciszy. Bo teraz wiem, że ktoś poniesie to dalej. Może nie w teczkach. Może nie w raporcie, ale w rozmowie, w spojrzeniu, w tym, jak trzyma pan długopis, kiedy nie pisze.

Są słowa, które zna tylko cisza. Zna ich smak, zapach i ciężar. Zna też ich wagę – bo przecież niektóre słowa, kiedy się je wypowie, od razu stają się grobami. Dlatego przez te wszystkie lata tyle przemilczałem.

Nie z tchórzostwa.

Z szacunku.

Gdybym miał panu zostawić jedno pióro – tylko jedno – nie byłoby to to najdroższe, ani to z najlepszą stalówką. Byłoby to to, które pisze najciszej. Bo to ono zawsze najlepiej mówiło prawdę.

Zostałem już tylko ja. Bez nazwiska. Bez numeru służbowego. Bez kodu. Kiedyś, jak człowiek umierał, trzymał się za serce.

Dziś?

Trzyma się za dokument.

Ale wie pan co?

Ja się trzymam za kieszeń. Tam, gdzie zawsze nosiłem pióro.

Puste.

Suche.

Ale prawdziwe.

 

To miejsce, w którym jesteśmy, to nie jest pokój.

To ślad po pokoju.

Tu kiedyś coś się działo. Teraz już nie.Został tylko kurz i to, co zostawia czas, kiedy zapomina odejść.

Czasem myślę, że Biuro nie miało nigdy siedziby. Że mieści się tam, gdzie ktoś jeszcze pamięta kod do drzwi, których już nie ma, a może Biuro mieści się w pytaniach, na które nie chcemy odpowiedzi. Jak to: „Kto decyduje, co się powinno zapomnieć?”

Nie chcę, żeby pan odpowiadał, ale i tak pan to zrobi, bo przecież tacy jak pan nigdy nie przychodzą tylko słuchać.

∅∅∅

 

Spojrzałem na niego.

Pierwszy raz od początku spotkania.

Jego oczy były inne.

Nie ciemne, nie jasne.

Po prostu – inne.

Jakby nie patrzyły na mnie, tylko przeze mnie.

Wziął do ręki moje pióro.

To ciche.

Pochylił się i zapisał coś na pustym arkuszu.

Tylko jeden znak.

 

–„To nie wszystko,” powiedział i wtedy już wiedziałem.

Nie z głosu.

Nie z twarzy.

Z milczenia, które po nim zostało.

Zniknął zanim mrugnąłem.

Jakby nigdy go tu nie było, ale pióro wróciło na miejsce.

I znów było pełne atramentu.

A ja?

Zacząłem pisać.

Nie raport. Nie zeznanie.

Tylko opowieść.

Tę, którą właśnie  trzymasz w ręku.

[KONIEC]

Koniec

Komentarze

Takislawie, witam i gratuluję debiutu!

 

Debiutu, który w moim odczuciu można określić jako całkiem udany. Tekst jest klimatyczny i niepokojący. Sprawnie budujesz klimat tajemnicy i niepokoju.

 

Jedyna większa wada tekstu, to to, że jest przegadany. Mało tu akcji i wydaje mi się, że gdyby szybciej zmierzać do końca, wycinając miejscami nieco purpury, to opowieść by na tym zyskała. Znajdą się pewnie czytelnicy, których ona znudzi.

 

Niemniej, mi osobiście całość się podobała.

 

Pod kreską kilka nieśmiałych uwag, niektóre to proste błędy a niektóre jakieś rzeczy do przemyślenia.

 

Fajnie, gdyby błędy zostały poprawione, bo choć tych błędów nie zauważyłem jakoś wiele, to powstrzymują mnie przed uhonorowaniem tekstu klikiem – szczególnie te brakujące spacje kłują w oczy.

 

Pozdrawiam!

 


 

To było ładnie powiedziane. – „Czy pan jeszcze pamięta.” – a ja odpowiedziałem: – „Zależy, co pan chce, żebym pamiętał.”

Polecam poradnik zapisu dialogów.

 

forma żywej istoty, która przeszła do przedmiotu

Istota przeszła do przedmiotu? Czy forma istoty, cokolwiek to znaczy? Coś moim zdaniem nie zagrało w tym zdaniu.

 

ę.N

m.A

ć.A

e.O

ć.P

–P

Spacji zabrakło miejscami.

 

przecież tak mnie wołają

Nawet, jeśli to celowe (bohater już się nie nazywa, tylko “jest wołany”), to bym przemyślał, bo wygląda na brzydki anglicyzm.

 

[KONIEC]

Nie trzeba pisać “koniec”, portal sam wstawia.

 

W tekście jest sporo powtórzeń, ale nie wypisywałem ich jako błędy, bo zdecydowana większość wydawała mi się celowa.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nowa Fantastyka