
Poczyniłem eksperyment. Zarówno na długości, jak i na stylu. Zobaczmy, co to właściwie warte.
Poczyniłem eksperyment. Zarówno na długości, jak i na stylu. Zobaczmy, co to właściwie warte.
Stare baśnie przestrzegały, że śmiertelnik nie powinien mącić spokoju Morza Traw. Nieruchome srebrne łąki wstrzymywały oddech w oczekiwaniu na choćby najlżejszy podmuch wiatru. Step rozciągał się w nieskończoność – falujące pagórki, pokryte połyskującymi źdźbłami ginęły w zamglonym horyzoncie. Niebo jednolicie zalane barwą ołowiu zdawało się ciążyć nad pustkowiem, jak kopuła oddzielająca dwa światy. W nieruchomym powietrzu dało się wyczuć nienaturalną, lodowatą rześkość.
I tylko ona – Mathair – burzyła perfekcyjną stagnację tego pejzażu, jak niechciana kropla atramentu na czystym pergaminie.
Poruszała się bezgłośnie, choć z każdym krokiem ciało stawało się cięższe. Step zdawał się zacierać ślady po obecności intruza. Powietrze łapczywie pochłaniało nawet najcichszy dźwięk, nie pozwalając mu ulecieć na tyle daleko, by sięgnął uszu Mathair. Nie słyszała nawet własnego oddechu. Trawy naruszone jej przejściem raptownie powracały do pierwotnego stanu, jakby za nic miały ciężkie buty kobiety. Ona natomiast uparcie szła naprzód, nie oglądając się za siebie. Krok za krokiem, pagórek za pagórkiem, coraz głębiej w srebrzystą połać.
Znalezienie Morza nie było trudne. Trafiła na jego skraj bez przeszkód, jakby samo wyszło na spotkanie. Ostatni raz spojrzała wtedy na żegnające ją z oddali znajome wzgórza i pastwiska. Odepchnęła wówczas cały wewnętrzny sprzeciw. Zignorowała głosy mówiące, że powinna iść inną drogą, że życie toczy się dalej. Wiedziała, że nikt nie zrozumiałby nadziei, którą czuła, gdy pierwszy raz postawiła stopę na bezkresnych polach.
Nie pamiętała już, jak daleko zaszła, nim zorientowała się, że otacza ją wyłącznie Trawa. Nie było to jednak teraz istotne. Niebo pozostawało niezmiennie szare, bez śladu gwiazd, słońca czy księżyca. Nikła poświata unosiła się ponad łąkami. Mathair nie potrzebowała więcej, aby iść przed siebie. By dotrzeć daleko w głąb Morza. Pamiętała legendy o tym, że u kresu tej drogi jest Złota Woda, która zabiera wędrowców do domu. Odpędziła natychmiast myśli o powrocie. Na razie liczyło się tylko jedno.
– Mathair… – źdźbła zaszumiały znajomym głosem.
Po raz pierwszy zobaczyła, jak srebrny bezkres porusza się, muskany delikatnym powiewem wiatru. Blade światło zatańczyło na pagórkach, gdy Trawa zafalowała. Do rytmu zawtórowało echo niosące imię kobiety, to oddalając się, to znów wracając. Nadal jednak Mathair nie słyszała własnych kroków, własnego oddechu, czy nawet rytmu własnego serca. Poczuła jednak, że zabiło ono szybciej, choć nie ze strachu, a poderwane nadzieją. Wychwyciła w powietrzu znajomy zapach, który umknął, gdy tylko zdała sobie sprawę z jego obecności. Z oddali docierał kojący, miarowy szum.
Przystanęła. Jak okiem sięgnąć – Trawa. Dzika, lecz niska, przypominająca przydomowe pastwisko, gdzie jako dziecko biegała boso z przyjaciółmi, tańcząc między kwiatami. Gdzie jeszcze niedawno sama wypasała owce, nucąc przyśpiewki babci. Gdzie czegoś brakowało, bez znajomego głosu oznajmiającego powrót do domu. Do miejsca, które zostawiła za sobą, chcąc wyrwać ukochanego z objęć niebytu. Woń sosnowego lasu przebijała się z nieodległych wspomnień. Czuła palce Gramhara oplatające jej własne, gdy szli ścieżką między dojrzewającymi borówkami. Chłonęła jego ciepły głos, nucący kołysankę w zaciszu izby. Rwała się do tańca w rytm jego kroków. Zawsze prowadził. Gdy odszedł, Mathair zupełnie zatraciła rytm. Kto miał teraz poprowadzić ją z powrotem do niego?
Nadzieja ustąpiła znużeniu i wycieńczeniu. Szybko zorientowała się, że znów ucieka we wspomnienia, że nadciąga kolejna fala rozpaczy i wściekłości. Krzyknęła bezgłośnie. Powoli wzięła głęboki oddech i uspokoiła drżące dłonie. Poprawiła chustę – niedawny prezent od ukochanego. Nie. Nie mogła teraz zawrócić. Podświadomie czuła, że jest już blisko celu. Że Trawy prędzej czy później wskażą jej drogę.
– Dokąd właściwie zmierzasz? – zapytał głos łąk niesiony wiatrem.
Milczała. Oszczędzała siły. Wiedziała, że odpowiadanie nie ma sensu. Gdy krzyczała z rozpaczy po stracie, gdy załamana wzywała bogów w żałobie, gdy klęła się na świętości – zrozumiała, że już za późno na prośby o pomoc. By dopiąć swego, mogła jedynie iść dalej. Szła więc, zatraciwszy rachubę, z determinacją w każdym kroku. Wspomnienie dłoni ukochanego wciąż ciążyło na jej ramieniu, jakby jeszcze niedawno prowadził ją przez pustkowie. Teraz jednak, gdy głos wybrzmiał dookoła niej, nie potrafiła powiedzieć, dlaczego wybrała taki, a nie inny kierunek poprzez bezkres.
– Naprawdę chcesz iść dalej? – zapytał step, gdy na pagórkach znów zakołysały połacie Trawy.
Odepchnęła tę myśl. Miała przecież jasny cel. Czas na zawahanie był dawno temu. Wiedziała, że nawet jeżeli zawiodą siły, jeżeli droga okaże się dla niej zbyt trudna, jeżeli nowy szlak mają wyznaczać rozpacz i smutek, to gotowa będzie dać się im prowadzić. Przed siebie – tak długo jak to konieczne.
– Skąd wiesz, że możesz go znaleźć? – zaszumiała Trawa, nim wiatr znów ucichł.
Mathair szła dalej. Głos niesiony z powiewem, choć znajomy, wydawał się jej nieuchwytny. Bliski, ciepły, kobiecy, zatarty głęboko pośród kart wspomnień.
Minuty zlewały się w godziny. Godziny zlewały się w dni. Niebo nie zdradzało nawet cienia zmiany, wciąż jednolicie szare i bezchmurne, jak zatrzymane w czasie. Mathair jednak przeczuwała, że weszła już znacznie głębiej w morze. Kluczyła w sięgającej już do pasa gęstniejącej Trawie, która zapraszała coraz śmielej, jak nieprzebyta toń zachęcająca do kolejnego kroku w głębinę Morza. Kobieta porzuciła plecak i płaszcz, nie oglądając się za siebie. Gdy pokonała kolejny pagórek, jej oczom ukazał się srebrny dysk wychylający się ponad horyzont. Księżyc rozlewał swoje oślepiające światło, niespiesznie unosząc się na nieboskłon. Po chwili nikła poświata zaczęła wić się pośród łąk, blaskiem znacząc drogę przez step. Mathair nieprędko przyzwyczaiła zmęczone oczy do jasności nowego towarzysza.
Wiatr zakołysał Morzem, znów przynosząc echo odległego szumu.
– A jeżeli nie będzie powrotu? – wybrzmiało spośród Traw.
Umysł przepełniony żalem i rozpaczą, błyskawicznie tłumił natarczywe pytania pustkowia. Była gotowa iść bez końca, żeby odnaleźć Gramhara. Żeby zabrać go ze sobą do domu przez Złote Wody. Żeby nie szedł sam przez ten bezkresny step. Wierzyła, że wciąż może go dogonić. Musiała tylko iść dalej.
Czuła jednak, jak mięśnie odmawiają jej posłuszeństwa. Jak wysoka, gęstniejąca Trawa zdaje się oplatać nogi, wiązać się dookoła, ściągać ją ku ziemi. Kobieta zdała sobie sprawę, że wiara we własne siły to za mało, żeby pokonać wycieńczenie. Zaschnięte gardło, ostatnie strużki potu na czole, skurcze atakujące raz po raz – wszystko to sprawiło, że kilka chwil później Mathair runęła twarzą w wysoki trawiasty dywan. Ciepły, wilgotny grunt ruszył jej na spotkanie, a dzikie łąki otuliły, zapraszając do snu. Zaczęła się rzucać, wyrywając się ze srebrnych objęć. Z trudem podniosła się i już po chwili uparcie stawiała kolejne kroki. Determinacja, by odnaleźć Gramhara rosła z każdą chwilą, a cena obecnie nie grała roli.
– A kiedy go znajdziesz, co wtedy? – pola zatańczyły z silnym porywem wiatru.
Szła powoli wąską, wytyczoną blaskiem księżyca ścieżką. Nie czuła już bólu mięśni, głodu czy pragnienia. Otarcia na stopach przestały uwierać. Ignorowała tańczące przed oczami mroczki. Nie zwracała uwagi na kłujący ból w klatce piersiowej. Została jej tylko napędzająca ciało złość i rozpacz niedająca wytchnienia umysłowi.
– Myślisz, że chciałby zabrać cię ze sobą? – zabrzmiał cichy głos.
Wiatr zerwał się nagle, porywając chustę Mathair. W desperackim przypływie sił wyskoczyła za nakryciem głowy, jednak gwałtowny podmuch poniósł je już daleko, zwalniając swe objęcia daleko w tyle. Kobieta odwróciła się. Miała za sobą ścieżkę, nieróżną od tej, która prowadziła ją przez Trawy. Delikatny powiew niósł zapach lasu po deszczu. W oddali jaśniała ledwie dostrzegalna łuna ciepłego światła. Poczuła, jak serce rwie się do powrotu. Jak zmęczone oczy odnajdują ukojenie w odległym blasku. Jak z najgłębszych zakamarków pamięci dobiega wieczorne cykanie świerszczy i śmiech dziecka, połączony z wesołymi iskrami bijącymi z niemowlęcych oczu. Ale też jego oczu. Dostrzegła, że kolorowa chusta leży na wysokich, nieruchomych źdźbłach, cierpliwie wyczekując powrotu właścicielki. Mathair obawiała się cofnąć. W głębi serca czuła, że jeżeli teraz zawróci, jeżeli postawi krok, mając przed oczami ciepłą łunę wzywającą do domu – nie odważy się pójść dalej w Morze. Potrząsnęła głową, odpędzając wspomnienia. To już nie był ten sam dom. Popatrzyła w górę, na stróżujący ponad horyzontem blady księżyc. Odetchnęła rześkim powietrzem i ruszyła w dalszą drogę, nie oglądając się więcej za siebie.
Długo szła w ciszy, pogrążona w myślach. Sięgające coraz wyżej Trawy z narastającą śmiałością oplatały ją i krępowały ruchy, sięgając nie tylko do nóg, ale też rąk, ramion i szyi. Zgubiła jednego buta, drugiego porzuciła dla wygody. Ciepła, lekko wilgotna ziemia okazała się miłą odmianą dla obolałych stóp. Księżyc, czuwając nad wędrowczynią, nadal wyznaczał drogę, jakby zapomniał się w swoich obowiązkach i zawisł na niebie specjalnie dla niej. Zaczęła jednak gubić drogę. Świetlne refleksy tańczyły po źdźbłach na wysokości jej oczu, jakby celowo chciały zmylić kobietę.
Rosnąca coraz wyżej Trawa zlewała się z pagórkami, aż w końcu całkowicie skryła zaburzającą krajobraz sylwetkę Mathair. Po raz pierwszy od wejścia na Morze poczuła, jak ogarnia ją strach. Gdy tylko znajdowała się trochę wyżej, wypatrywała ścieżki, aby potem próbować ją odtworzyć. Parła przed siebie coraz bardziej desperacko, coraz szybciej, coraz mniej zważając na to, że zbacza z drogi. Zaczęła biec przed siebie, przebijając się przez gęstwinę, próbując ocierać napływające do oczu łzy.
Krzyknęła i nagle gwałtowny wiatr uderzył z każdej strony. Kurtyna Traw z łoskotem rozstąpiła się przed jej oczami. Widziała szeroki korytarz, u którego końca rozciągała się piaszczysta plaża. Szum morza wypełnił ciszę pustkowia.
– Jestem za daleko – wyszeptała Mathair, dopiero po chwili orientując się, że słyszy swój głos.
Rzuciła się biegiem w kierunku plaży. Gdy tylko poczuła pod stopami piasek, opadła wyczerpana na kolana.
– Za daleko! – krzyknęła z całych sił.
– Czy nie tego szukałaś? – poniosło się z wiatrem.
– Szukałam mojego Gramhara – odparła, łkając. – Zabierz mnie do niego.
– Czy nie rozumiesz, że nie możesz już zabrać go ze sobą?
Dopiero teraz, na brzegu obu mórz, rozpoznała niesiony wiatrem głos. Swój głos. Spojrzała na Morze Traw – roztańczone na wietrze, migoczące blaskiem, jakby nie zważało na bycie świadkiem tej jednoosobowej tragedii. Bryza delikatnie muskała jej policzki, osuszając spływające powoli łzy. Powoli zaczynała rozumieć.
– Czyli nie wrócę już do domu? – zapytała samą siebie. – Jestem martwa? Tak jak on?
Nie było odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Po chwili jednak poniósł się zasmucony, łagodny głos. Inny niż dotychczas. Głos, który oznajmiał, nie pytał.
– Nie do dawnego domu – zaszumiały Trawy. – Straciłaś go, kiedy odepchnęłaś niesione wiatrem wątpliwości. Kiedy wygrałaś z ciałem chcącym uniknąć zguby. To cena za twój upór.
Korytarz zamknął się za nią. Srebrzyste łodygi znów nieruchomo stały na baczność. Niemy księżyc obserwował scenę, połyskując jasno na niebie i blado na falach. Z daleka płynęło ciche nucenie.
– Zostaw teraz zmęczenie na brzegu – zaśpiewała delikatnie morska bryza. – Twój ukochany czeka. Dałaś się ponieść żalem i rozpaczą przez jedno morze. Ja z wiatrem poniosę cię przez drugie. Chodź, dziecko.
Witam :]
Ładny, nastrojowy tekst pełen plastycznych opisów. Podobało mi się.
głowy Mathair. W desperackim przypływie sił wyskoczyła za nakryciem głowy, jednak gwałtowny podmuch poniósł je już daleko, zwalniając swe objęcia daleko w tyle. Kobieta odwróciła głowę
Powtórzonko tu się ukryło.
Klikam i pozdrawiam.
Dlaczemu nasz język jest taki ciężki
Dzięki!
Rzeczywiście umknęło mi to powtórzenie. Podejrzewam, że w takim razie może kryć się jeszcze kilka podobnych, bo przed wrzuceniem przerzuciłem parę zdań miejscami i tylko pobieżnie przejrzałem czy się spina. Cieszę się, że mimo to się podobało :)
Dla mnie na horyzoncie, a nie w horyzoncie (nawet zamglonym. ;)
Zalane barwą podoba mi się mniej.
Trawy naruszone jej przejściem raptownie powracały do
swojegopierwotnego stanu, jakby za nic miały ciężkie buty kobiety.
Trafiła na jego skraj bez przeszkód, jakby samo wyszło jej na spotkanie.
A może bez jej, w ramach zwalczania zaimkozy?
Rwała się [do] tańca w rytm jego kroków.
Poprowadzić do rytmu?
Tekst momentami dość purpurowy, co mi nie przeszkadza, ale niektóry może.
Natomiast klimat mocny, wręcz łapiący za gardło, albo oplatający nogi. Czułam to narastające zmęczenie i udręczenie.
No i kibicowałam lasce, więc udało Ci się wciągnąć mnie w opowieść z butami.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Dzięki za feedback, Ambush! Faktycznie prosi się o te drobne poprawki.
I muszę przyznać, że dzierżawcza zaimkoza jest moją nieustanną bolączką. Trudny przeciwnik. Stale kusi, żeby zapraszać do tekstu. Tym bardziej cieszy, że ktoś zwraca uwagę i pomaga to zwalczać.
Czołem!
Kluczyła już w sięgającej do pasa gęstniejącej Trawie, która zapraszała coraz śmielej, jak nieprzebyta toń zachęcająca do kolejnego kroku w głębinę Morza.
Tutaj zastanawiam się nad składnią. To “już” miało chyba wskazywać, że trawa robi się coraz wyższa. Czy w takim razie może, “Kluczyła w sięgającej już do pasa, gęstniejącej Trawie”?
ostatnie stróżki potu na czole
Strużki potu, zakładam :)
Po raz pierwszy od wejścia na Morze poczuła, jak ogarnia ją strach.
Trochę mi nie pasuje, bo wcześniej piszesz:
Dostrzegła, że kolorowa chusta leży na wysokich, nieruchomych źdźbłach, cierpliwie wyczekując powrotu właścicielki. Mathair sparaliżował strach.
Może najpierw “obawa”, bo to chyba stadium przed “strachem”?
Satysfakcjonujący tekst. Momentami mam wrażenie powtarzasz refleksje, lekko parafrazując swoje poprzednie zdania, ale to też buduje klimat, a wykorzystany język jest ładny, opisy poetyckie. Z kolei miłym zaskoczeniem dla mnie, spodziewającego się zakończenia, które zadrwi z wysiłku bohaterki, jest dobry happy end. Dobrze, że Trawy doceniły jej odwagę. Jakoś to takie zgodne z naturą i przyrodą.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!
Tworzysz bardzo plastyczne, momentami wręcz poetyckie opisy, dzięki czemu – mimo że w opowiadaniu jest niewiele fabuły – czytało się je naprawdę dobrze. Zostawiam klika. Powodzenia w konkursie!
Hej!
Dzięki za docenienie, Adexx! Staram się właśnie sprawdzać swoje siły w utrzymywaniu uwagi bez napakowania wartką akcją. Wygląda na to, że do pewnego stopnia się to udaje :)
beeeecki, oczywiście słuszne uwagi. Jestem zaskoczony, że nikt wcześniej nie wyłapał “stróżek”, bo już kilka osób się przez tekst przebiło wcześniej. Literówki to podstępne bestie są.
Co do samego zakończenia, starałem się, żeby było jednak czymś bardziej słodko-gorzkim. Bohaterka zjednoczy się z ukochanym, ale w drodze do niego zupełnie zatraciła się w żalu. Osiągnęła jedno, straciła coś innego. Bardzo nie chciałem się jednak narzucać z twardą interpretacją, starając się utrzymać w ramach czegoś, co uznałem, że w percepcji ludzi wewnątrz świata przedstawionego byłoby mitem lub baśnią powtórzoną wiele razy, aż nabrała takiego, a nie innego – do pewnego stopnia już przetrawionego – kształtu. Jak pisałem, drobny eksperyment :)