- Opowiadanie: A_fternoon - Dylemat

Dylemat

Tekst powstał w ramach literackiego konkursu Obrazy słowem malowane (edycja III - zimowa, organizator: akcja #pisarskiWattpad). Inspiracją tym razem stał się obraz Rafała Olbińskiego pt. Zimowy parasol. 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Dylemat

– Przepraszam – Głos woźnej wyrywa mnie z zamyślenia. – Pani do któregoś z dzieci? Przedstawienie dopiero o siedemnastej… – informuje mnie apatycznie, pchając przed sobą czerwonego mopa.

Chowam do kieszeni słoiczek z kolorowymi pastylkami i kręcę głową.

– Nie… Ja tu kiedyś pracowałam…

Nie kończę moich tłumaczeń, bo na korytarzu pojawia się uśmiechnięta nauczycielka. Dyryguje stadkiem czwartoklasistów, którzy niosą wielką papierową makietę gór. Białe drobinki sztucznego śniegu w spray'u osypują się na podłogę. Jeden z dzieciaków streszcza głośno kreskówkę. Nauczycielka podziela jego entuzjazm. 

Znam ją. Ma na imię Mara. Mimo całej naszej historii twierdzi, że jest moją najlepszą przyjaciółką. Nie wiem, czy mi to odpowiada.

Nasze oczy się spotykają i Mara zapędza swoje małe stadko do sali gimnastycznej, po czym ściska mnie serdecznie. Następuje cały potok energicznych słów: Gdzie się podziewałam. Jak się mam. Brakuje mnie w pokoju nauczycielskim. Tak rzadko się odzywam. Czy zostanę. 

Mara chciałaby, żebym została.

Opiera się o ścianę, jedną rękę wsadza do kieszeni spódnicy, drugą wskazuje niedbale swoje kolorowe trampki.

– Teraz się takie nosi – zauważa, krzywo się uśmiechając – to jest to całe bycie cool, ale wiesz… nie w taki lamerski sposób, jak nasi nauczyciele. Ponoć mam „szacunek ludzi ulicy". – Kręci głową. – Cokolwiek to znaczy – dodaje i znowu się śmieje.

Mara ma trzydzieści lat, czarne włosy przewiązuje wstążką. Jest elegancka, ale trochę niepoważna. Jak przymrużenie oka.

Chwyta mnie za rękę i prowadzi do sali gimnastycznej:

– Chodź, pokażę ci, co w tym roku zmalowaliśmy!

Wchodzimy. Na sali rozstawiono rzędy krzeseł i długie drewniane ławki. Jedną ze ścian zasłaniają arkusze brązowego papieru, który ktoś – zapewne dzieci z kółka plastycznego – wymalował od góry do dołu błękitnymi i szarymi plakatówkami. Trzy dziewczynki przypinają do dekoracji płatki śniegu wycięte z bloku technicznego. Grupka dzieciaków, już w kostiumach, ćwiczy scenkę. Mara trąca butem górską makietę.

– Królowa Śniegu? – pytam.

– A jakże! – odgarnia z twarzy zbłąkany kosmyk. Obserwuję jej energiczne gesty, kiedy wyjaśnia, że nic mnie nie ominęło, że ten scenariusz gramy trzeci rok z rzędu. Wsłuchuję się w jej entuzjastyczny głos. 

Podchodzi do niej nowy nauczyciel muzyki i wdają się w pogawędkę. Mara jest pełna pasji. Zerka na mnie co chwilę, ukradkiem, lekko zakłopotana. Jakby chciała przeprosić za to, że jest tutaj tak rozchwytywana. Jakby chciała sprawdzić, czy nie mam ochoty czegoś wtrącić do rozmowy. Nie mam. Różnimy się od siebie. Ona wyrywa do przodu, a ja wolę być obok.

Nauczyciel muzyki odchodzi, żeby przećwiczyć z dzieciakami piosenkę. Zamyślam się na moment. Nagle coś pstryka, a Mara łapie mnie za podbródek i zmusza, żebym spojrzała w górę.

– Patrz, co wymyśliłam.

Patrzę. Zamiast sufitu widzę wielkie czarne zwoje cienkiego materiału. Błądzą po nim słabe bliki świateł. Gwiazdy. Powidoki gwiazd.

– Dorwałam projektor na promce. Jak wyłączymy lampy, to zrobi się magicznie!

Zerkam na Marę. Jest z siebie dumna, ma to wypisane na twarzy.

– Ładnie – komentuję. Staram się brzmieć miło. Sympatycznie. 

Mara przechyla głowę w bok, zagryza wargę. Po chwili nachyla się konspiracyjnie i mówi:

– No dalej, powiedz, co naprawdę myślisz. Cały dzień czekałam… – urywa i prostuje się, bo jedna z dziewczynek podchodzi, żeby zgłosić jej problem. Chłopiec grający drzewo iglaste podarł sobie kostium i płacze teraz w łazience. Mara rzuca mi przepraszające spojrzenie.

– Idź, poczekam tutaj – mówię. 

Siadam na jednej z ławek i patrzę, jak Mara odchodzi, ciągnięta przez rezolutną dziewczynkę w kierunku wyjścia z sali. Wymieniają się strategicznymi informacjami o incydencie. Powtarzają coś po angielsku. Chyba „damage control".

Ktoś się do mnie przysiada. Jakiś dzieciak. Długa bluza, rozciągnięte rękawy, rozwalone trampki. Nie zwracam uwagi. Czasy, kiedy za cokolwiek tutaj odpowiadałam, minęły. Zaciskam rękę na słoiczku leków, który trzymam w kieszeni. Jeszcze nic nie wzięłam, choć powinnam. Od czasu wypadku łykam jedną pastylkę dziennie i przepadam. Mara miała szczęście. Tamtego dnia też prowadziła, ale to nie było kółko teatralne.

– Kocha ją pani? – słyszę z boku. Czuję, jak brwi same mi się ściągają. Zapomniałam, jakie dzieciaki potrafią być wścibskie i bezpośrednie. Nietaktowne. Jak ich nienawidzę.

– Skąd to pytanie? – zagaduję poważnie. Zbyt poważnie.

– Myślałem, że nosi pani podobną kurtkę, ale się przyjrzałem i to jest ta sama. Ma to samo rozdarcie. – Wskazuje na mój brązowy, obszyty wytartym kożuszkiem rękaw. Ma rację. To kurtka Mary. Spostrzegawczy gnojek.

Nie jestem pewna, jak mu odpowiedzieć, bo nie wiem, czy to, co czuję, można nazwać miłością. Zawsze nosiłyśmy te same ubrania, ale to dlatego, że jesteśmy tego samego wzrostu, a mnie nie obchodzi to, co mam na sobie. Przyjmuję wszystko, co Mara mi wciska.

– Pani tu nie uczy – zauważa dzieciak.

– Już nie – odpowiadam – mam zastępstwo.

Dzieciak przygląda mi się chwilę, a potem odchodzi. Nie dołącza jednak do swoich kolegów. Kręci się bez celu po sali. Może mamy więcej wspólnego, niż myślałam.

Zastanawiam się nad jego pytaniem. Ważę w ręku słoiczek lekarstw. Mam dylemat. Łykać czy nie łykać? Pomieszczenie zaczyna się przechylać, a ja razem z nim. Jeśli tego nie powstrzymam, to cały świat odwróci się do góry nogami i spadniemy w kosmos czarnej sufitowej materii.

Do sali wraca Mara. Prowadzi za rękę zasmarkanego drugoklasistę, który wygląda jak wymięta choinka. Coś do niego świergocze. Kryzys zażegnany. 

Skoro ona potrafiła podjąć te wszystkie mądre decyzje, to ja też powinnam. Dla niej. Muszę wyjść wcześniej, więc nie zostanę na przedstawienie. Pewnie będzie jej przykro, ale na dłuższą metę tak jest lepiej. 

Otwieram słoiczek i łykam kolorową pastylkę. Czekam długą chwilę.

A potem mrugam. Idę przez salę, prowadząc za rękę chłopca. Sprawdzam, czy już odzyskał animusz. Odstawiam go do reszty mojej teatralnej trupy. Wygładzam spódnicę, poprawiam wstążkę i łapię krakersa, którym częstuje mnie jedna z moich starszych uczennic. Śmieję się, kiedy opowiada mi o fatalnym błędzie ortograficznym, który strzeliła rano na kartkówce z polskiego. Biegam od dekoracji do dekoracji. Co za dzień! 

Schodzą się rodzice, witam ich i wskazuję miejsca. Przedstawienie zaraz się zacznie. Włączam tani projektor z gwiazdami i patrzę na twarze widzów. Mam wrażenie, że kogoś mi brakuje. Sprawdzam długaśną listę, próbując sobie przypomnieć imiona poszczególnych rodziców. Kilku faktycznie nie dotarło, ale to nie oni sprawiają, że drapię się po głowie w zamyśleniu. 

Kogoś brakuje. Jestem teraz szczęśliwa i radzę sobie całkiem dobrze. Ale kogoś mi brakuje.

Koniec
Nowa Fantastyka