
Styczeń, 1863 Puszcza Mławska, granica Królestwa Polskiego Śnieg sypał gęsto, sypki i zimny, wirując na wietrze jak popiół nad dogasającym ogniskiem. Na tle szarzejącego nieba widać było kontury świerków i sosen, oblepionych białym puchem, jakby sam czas osiadł na nich w ciszy. Las milczał – ciężko, grobowo, jakby wstrzymywał oddech przed tym, co nieuchronne. Na skraju boru, przy rozbitej leśnej drodze, leżało porzucone ciało konia. Zwierzę musiało paść niedawno – para wciąż unosiła się z jego nozdrzy, choć oczy miał już zaszklone. W poprzek boku ziewiła się szarpana rana od szabli. Kilka kroków dalej klęczał Józef, w śniegu po kolana. Palce miał zgrabiałe, ale zaciskał je na kolbie strzelby, jakby od niej zależało jego istnienie. – Gotowi?! – padł szept, chropawy, spomiędzy drzew. Porucznik Brzeski, brodaty powstaniec z podwarszawskich lasów, stał za grubym pniem, patrząc w stronę drogi. Nie było już odwrotu. I wtedy padł pierwszy strzał. Nie wiadomo, kto wystrzelił. Może jakiś Rosjanin przedwcześnie zdradził pozycję. Może któryś z Polaków nie wytrzymał napięcia. W jednej chwili powietrze rozdarł ryk broni palnej – jakby sam las się zapadł. Kule zaczęły gwizdać wśród drzew, rozrywając gałęzie, tnąc przez śnieg, przez ciała. Józef strzelił – raz, drugi – celując w ciemne sylwetki między drzewami. Potem zobaczył, jak upada Ignacy – starszy chłop z jego wsi. Pocisk urwał mu kawał czaszki, a krew, czarna na śniegu, rozbryznęła się jak plama węgla. – Do lasu! W las, ratować się, chłopy! – krzyczał ktoś, gdy zauważył drastyczną różnicę sił, ale było za późno. Dwóch młodych padło niemal jednocześnie – jeden dostał w brzuch i osunął się z jękiem na kolana, drugi próbował jeszcze biec, ale pocisk przestrzelił mu krtań i tylko charkot wyrwał się z jego gardła. Józef usłyszał wycie – nie ludzkie, nie zwierzęce – i zrozumiał, że to Brzeski, który po stracie trzech ludzi rzucił się z bagnetem na karabin. Chwilę później zniknął w gęstwinie, a za nim ruszyli inni – z szablami, z kosami, z nożami lub tym co akurat znalazło się pod ręką. Starli się z Rosjanami między drzewami. Nikt nie mógł celować, wszystko działo się za blisko. Wrzało od krzyków, jęków, sapania i przekleństw. Józef zobaczył, jak jeden z jego towarzyszy – Maciej, cieśla z Mławy – wbija kosę w brzuch Rosjanina, tylko po to, by zaraz potem dostać kulą w plecy z tak bliskiej odległości, że jego ciało wygięło się jak złamany kij. Józef cofnął się, z trudem oddychając. Śnieg był czerwony. Wszędzie para – od potu, krwi, prochu. Nie widział już kto wróg, kto swój. Ktoś krzyknął jego imię – może Franek? Może nie. Strzelił jeszcze raz. Bez celu. I wtedy usłyszał to. Rozkaz po rosyjsku: – Zamknąć ich! Okrążyć! Krew odpłynęła mu z twarzy. Rzucił się w bok, w głąb lasu. Między drzewa. Między ciemność. Z każdym krokiem oddalały się wrzaski. Przedzierał się przez śnieg po kolana, gałęzie smagały twarz. Serce dudniło, a płuca paliły jak rozżarzone węgielki. Za sobą słyszał strzały, a potem… już tylko krzyki. Ale nie zwykłe. Agonalne. I cisza. Zatrzymał się, wstrząsany drżeniem, i spojrzał w głąb puszczy. Nagle cały las wydawał się czekać. Jakby coś go obserwowało. Jakby drzewa miały oczy. Był sam. Las go przyjął, ale nie objął ciepłem. Puszcza była inna niż wcześniej – głębsza, cichsza. Dźwięki bitwy ucichły za jego plecami, jakby zostały odcięte nożem. Słychać było jedynie jego własny oddech, świszczący i ciężki, oraz skrzypienie śniegu pod stopami. Józef szedł ostrożnie, kuląc się, strzelbę trzymał blisko ciała. Coś w nim mówiło: nie biec. Nie teraz. Słuchaj. Las szeptał. Drzewa skrzypiały jak stare kości, a wiatr huczał między konarami, jakby niósł w sobie szepty dawnych duchów. Przystanął przy wielkim dębie. Pień był szeroki, pokryty mchem i głębokimi bruzdami jak zmarszczki starca. Przykląkł, chcąc odpocząć chwilę. Próbował nasłuchiwać. Myślał, że jest sam – ale wtedy to usłyszał. Krzyk. Nie jeden. Kilka. Daleko, w lesie. Jeden był krótki i urwany, jakby ktoś został porwany przez coś silniejszego, niż człowiek. Inny – przeciągły, gardłowy, pełen bólu. Józef zamarł. Chwilę później znów cisza. Tylko śnieg cicho padał z gałęzi, spadając ciężkimi płatami. Podniósł się i ruszył dalej. W milczeniu. Po kilkudziesięciu krokach poczuł zapach. Ostry, metaliczny. Krew. Ludzka krew. Zza grubego jałowca wychyliła się ręka. Leżał tam Rosjanin – żołnierz, sądząc po mundurze. Jego ciało było… rozszarpane. Nie rozcięte bagnetem, nie przestrzelone. Klatka piersiowa rozwarta była jakby czymś… szponiastym. Żebra wystawały z pokrwawionego śniegu jak połamane kołki, oczy miał szeroko otwarte – wciąż w szoku. Józef odruchowo zrobił znak krzyża, przeciwnik czy nie, to wciąż człowiek, serce tłukło mu się w piersi. Cofnął się o krok – i wtedy zza jego pleców dobiegł trzask. Odwrócił się – za późno. Rosjanin, samotny, z karabinem z bagnetem, wyskoczył z gęstwiny. Ich spojrzenia przecięły się na ułamek sekundy, potem zaczęli walczyć. Bagnet ciął powietrze. Józef uchylił się, uderzył kolbą – Rosjanin parował ciosy, parskając czymś między przekleństwem a modlitwą. Strzał – ślepy, z bliska – przegapił cel. Zbliżyli się do siebie jak zapaśnicy, dusząc się w śniegu i błocie, każde z nich chcąc przeżyć. Józef poczuł, jak stal ociera mu się o bok. Zamknął oczy akceptując swój marny los. – Zaraz do was dołączę, przyjaciele. – stwierdził pod nosem z świętym spokojem. I wtedy Rosjanin przestał walczyć. Z jego ust wydobył się cichy dźwięk – nie jęk, raczej coś jak zduszone „nie…”. Józef spojrzał ponad jego ramię. Stało tam coś. Wysoka postać. Cień. Twarz przypominała drewno, spękane i porośnięte mchem, ale miała oczy – ciemne, świecące jak rozżarzone węgle. Ramiona długie, jakby zrobione z gałęzi, pazury zakrwawione. Na jego głowie wyrastały rogi, przypominające poroże jelenia – poskręcane i nierówne. Leszy. Stwór wbił długie, czarne pazury w plecy Rosjanina. Ten wygiął się w spazmie – bezgłośnie. A potem… z potworną siłą rozdzielony został na pół, jakby był tylko kawałkiem mokrej tkaniny. Józef zamarł. Z trudem powstrzymał krzyk. Krew zalała śnieg, gorąca i ciemna, parując w zimnym powietrzu. Józef patrzył na to w zdumieniu. Bał się ruszyć. Czy te krzyki wcześniej to wina leszego? Nie wiedział. Wolał nie sprawdzać. Gdy leszy zrobił krok ku niemu ten z początku nie mógł zrobić nic oprócz trzęsienia się w miejscu jak zwykła galaretka. Wyczuł pod palcami broń. Złapał za nią i postawił na nią wszystko co mógł. Strzelił, nie celował, nie było czasu. A potem ruszył. Byle dalej. Na oślep. Józef biegł. Śnieg rwał pod butami, gałęzie biły po twarzy, ale nie zwalniał. Nie oglądał się. Nie myślał. Każda część jego ciała krzyczała tylko jedno: uciekaj. Czuł, jak jego własne serce dusi go od środka. W ustach miał smak żelaza i strachu. Płuca płonęły. Ale nie mógł przestać. Nie po tym, co zobaczył. Za plecami… było coś. Nie słyszał pościgu, nie słyszał kroków – ale wiedział, że coś tam jest. Coś, co patrzy. I nagle – trzask. Pod lewą stopą ziemia zapadła się lekko, a potem żelazny kształt wystrzelił w górę z trzaskiem, ostrym jak błyskawica. Uderzenie rzuciło nim o ziemię. Krzyknął – z gardła wyrwał się głuchy, bolesny dźwięk. Próbował się podnieść, ale nie mógł. Lewa noga… coś ją trzymało. Spojrzał w dół – stalowe kleszcze pułapki na niedźwiedzie zacisnęły się na jego łydce. Krew już barwiła śnieg. Drżał. Zaczął szarpać się, wpychać ręce między zęby pułapki, próbować cokolwiek zdziałać. Ale siła potrzasku była nieludzka. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Z gardła wyrwał się płacz – nie głęboki, lecz bezradny, surowy, jak u dziecka. Wtedy… usłyszał kroki. Nie były to kroki człowieka. Zbyt ciche. Zbyt równe. Śnieg nie skrzypiał tak, jak powinien. To coś szło. Nie spieszyło się. Las znów ucichł. Wiatr zamarł. A on – bezsilny, z nogą zakleszczoną w żelazie – widział, jak między drzewami z ciemności wyłania się postać. Leszy. Wysoki, niemal na dwie głowy więcej niż człowiek. Cały pokryty w mchu, porośnięty brudem, suchymi liśćmi i krwią. Jego ciało zdawało się nie mieć jednej formy – raz wydawał się zrobiony z kory i korzeni, innym razem jakby rósł w nim dym. Oczy błyszczały jak żar. Zbliżał się powoli. Józef zaczął błagać. Nawet nie wiedział, co mówi. Mieszał słowa modlitwy, przekleństwa, szeptał imię matki. Łzy zamarzały mu na policzkach. Chciał się cofnąć, ale nie mógł. Noga pulsowała bólem, szarpana w potrzasku. Leszy przystanął tuż przed nim. Cisza. Józef zamknął oczy. Oddychał krótko, cicho, jak zwierzę w potrzasku. Był gotowy. Czekał na cios. Ale cios nie nadszedł. Zamiast tego poczuł, jak coś chłodnego i silnego dotyka jego skroni. Ręka Leszego. Zimna jak drewno, ale delikatna. Potem usłyszał głos – nie jak ludzki, nie przez uszy, lecz w głowie, jakby las przemówił w jego własnych myślach. Słowa były niezrozumiałe. Szeleszczące, jak liście na wietrze. Głębokie, jak studnia. Leszy uniósł rękę i wskazał na wschód – przez drzewa, gdzie niebo zdawało się być jaśniejsze. Ścieżka, której Józef wcześniej nie zauważył, odsłoniła się między pniami. Stwór spojrzał na niego po raz ostatni – i odszedł, znikając wśród drzew tak, jakby sam las go wchłonął. Józef siedział jeszcze długo, z szeroko otwartymi oczami, niepewny, czy żyje. A potem, drżąc i sapiąc, wyciągnął z torby nóż. Zaczął mozolnie rozginać stalowe szczęki pułapki. Musiał iść. Wskazano mu drogę. Józef w końcu wyzwolił nogę z potrzasku. Ból był tępy, przesiąknięty mrozem, ale przynajmniej nie zemdlał. Obwiązał łydkę skrawkiem koszuli, zostawiając za sobą zakrwawione ślady na śniegu. Las był cichy, ale inny niż przedtem. Jakby oddychał razem z nim. Gałęzie się nie poruszały, a jednak miał wrażenie, że coś mu ustępuje drogi – że nie musi już się ukrywać. Szurając nogą, podpierając się znalezionym kijem, ruszył w stronę, którą wskazał mu Leszy. Nie przeszedł daleko, gdy natknął się na ciało. Rosjanin. Młody, może dziewiętnastoletni. Twarz zastygła w przerażeniu, oczy szeroko otwarte. Gardło rozerwane, jakby coś rozorało je pazurami. Śnieg dookoła był ubity – musiał walczyć, ale na próżno. Dalej – dwóch kolejnych. Jeden wisiał przebity gałęzią, nogami metr nad ziemią. Drugi leżał z głową obróconą nienaturalnie w bok, jakby została obrócona przez coś, co nie zna ludzkiej anatomii. Wszystkich łączyło jedno: zginęli w absolutnej agonii, bez żadnych szans na przetrwanie. Józef szedł dalej. Widział ślady – nie tylko swoje. Głębokie odciski stóp, jakby ktoś szedł boso po śniegu, choć w ogóle nie zostawiał w nich ciepła. Na pniach – ślady dłoni. Długie, cienkie, zakrwawione. W jednej chwili miał wrażenie, że wszystko patrzy. Ale nie ze złością. Raczej… z sądem. Z trudem podpierając się kijem, Józef przeszedł przez zaspy. Ślady stóp znikały pod padającym śniegiem, a wiatr znów zamilkł, jakby świat trzymał oddech. I wtedy – po raz pierwszy od rzezi – zobaczył Polaków. Trzech powstańców, skulonych przy zwalonym pniu. Jeden opierał się o kosę, drugi – obandażowany, z poranioną twarzą – trzymał strzelbę, ale ledwie ją dźwigał. Trzeci milczał, jakby na coś czekał. Józef zbliżył się powoli. Jeden z nich rozpoznał go pierwszy. – Józiu…? Ty żyjesz? Kiwnął głową. Mówić nie mógł. – My… trafiliśmy tu przypadkiem – powiedział ten z kosą. – Droga jakby… się sama układała. Kiedy skręcaliśmy źle, las nie puszczał. Jakby nas… ktoś prowadził. Józef usiadł obok nich. Nie czuł już bólu – tylko ciężar. Ogromny, jakby coś go ściskało od środka. Las wokół milczał, ale nie był pusty. Czuł to. – Myślisz… że wrócimy? – zapytał ktoś cicho. Józef spojrzał w gęstwinę. Pomiędzy drzewami, ledwie widoczna na tle śniegu, zarysowała się sylwetka. Wysoka. Nieruchoma. Rogata. A może to tylko cień? Nie odpowiedział. • Minęło kilka dni. Patrol moskiewski, przysłany z Mławy, dotarł w końcu do miejsca potyczki. Znaleziono tylko ciała Rosjan. Po powstańcach – żadnego śladu. Jakby rozpłynęli się w lesie. Albo zostali przez niego wchłonięci. Jeden z żołnierzy przysiągł, że widział ślady bosego olbrzyma w śniegu. Ale potem… zapomniał, co widział.
Proponuję podzielić tekst na akapity – w obecnej formie, jako jednolita ściana tekstu, może być trudny do przyswojenia i nie zachęca do czytania. Pozdrawiam!