
Dzień dobry! Poniżej zamieszczam moje pierwsze opowiadanie na tym portalu. Będę głęboko wdzięczny za przeczytanie oraz wszelkie uwagi i komentarze. Miłej lektury!
Dzień dobry! Poniżej zamieszczam moje pierwsze opowiadanie na tym portalu. Będę głęboko wdzięczny za przeczytanie oraz wszelkie uwagi i komentarze. Miłej lektury!
I
Jechał przed siebie pustym traktem, a wokół nie było żywej duszy. Dosłownie.
Kardens, bo tak nazywał się wędrowiec, nagle zatrzymał konia. Na drzewach rosnących wzdłuż drogi wisieli ludzie.
Był przyzwyczajony do widoku trupów, jednak ten niespodziewany krajobraz przypomniał mu, że niewiele brakowało, a nie dalej niż wczoraj sam mógłby zostać wisielcem. Co prawda w o wiele lepszych okolicznościach – wisiałby na porządnej szubienicy na rynku, przy sporej widowni i w majestacie prawa, ale wciąż byłby martwy. Fakt, że nie powiesiliby go miejscowi zbójcy, a miejski kat, nic tu nie zmieniał.
Zatem dlaczego jechał traktem, zamiast gnić w dole z wapnem? To dla Kardensa wciąż było cudownym zbiegiem okoliczności, w który nie do końca wierzył. Ale z grubsza wyglądało to tak:
Kardens, żołnierz poborowy w armii księcia z Dargolasu, zdezerterował o godzinę za wcześnie.
W toczącej się od kilku lat wojnie dargoleskiego feudała z jego arcywrogiem z położonego za rzeką Gwdą księstwa Melkgard, ten pierwszy w końcu zaczął odczuwać finansowe skutki przedsięwzięcia – co było o tyle ciekawe, że sam je rozpoczął, a do tego przygotowywał się do inwazji od dekady. Liczenie pieniędzy nie okazało się jednak jego mocną stroną, bo od dawna już armia nie dostawała żołdu, dostaw uzbrojenia nie było, a rosnące koszty wojny zaczęli ponosić dargolescy mieszczanie. To spowodowało stopniowe pogorszenie nastrojów zarówno wśród tych płacących za plany księcia życiem, jak i tych płacących w dukatach. Przyczyn wojny ani Kardens, ani jego towarzysze z wojska nie pojmowali; powszechnie przypisywało się ją książęcej manii wielkości, choć i znajdujące się za rzeką złoża miedzi wydawały się dobrym powodem do wszczęcia awantury. W każdym razie, dargoleska armia nie dość, że została wyparta z granic Melkgardu, to jeszcze pogoniono ją na własnym terytorium.
Kiedy Melkgardczycy stanęli u bram miasta stołecznego, było jasne, że wojna jest przegrana i pozostaje tylko ograniczanie strat. Do tego samego wniosku doszedł Kardens i wraz z całym oddziałem złożył broń, a następnie niezatrzymywany przez wrogą armię, udał się do domu.
Pech chciał, że władca Dargolasu czekał z decyzją o zawieszeniu broni o godzinę dłużej. A kiedy doniesiono mu, że mimo braku rozkazów z góry część armii się rozpierzchła, postanowił wykorzystać dezerterów do ratowania twarzy.
Rozpoczęła się kampania wyłapywania “zdrajców”, z których to winy, rzekomo, książę został zmuszony do rozbrojenia i płacenia reparacji (na co, oczywiście, nie miał pieniędzy). Według oficjalnej wersji, armia była o krok od przełamania frontu, kiedy część żołnierzy, w tym Kardens, “wbiła dargoleskim bohaterom nóż w plecy”. Takie uzasadnienie podano mu, kiedy książęcy gwardziści wywlekali go o świcie z łóżka. Kardens stanął przed sądem i w ciągu dziesięciu minut został skazany na śmierć.
Wyroku nie wykonano tylko dlatego, że w jednej z karczm w pijackiej awanturze zginął melkgardzki żołnierz. Strona zwycięska uznała to za złamanie zawieszenia broni i wykorzystała do jeszcze mocniejszego dociśnięcia pokonanych, ostrzeliwując z katapult stolicę. Rezydenci miejskiego lochu, w którym Kardens czekał na egzekucję, we wszechogarniającym chaosie zdołali uciec i przedostać się za mury miasta. Każdy poszedł w swoją stronę – byle dalej za linię walk.
Kardens uznał dalsze pozostawanie na terenie obu państw za niezbyt perspektywiczne, a nade wszystko niebezpieczne. W Dargolesie mógł co najwyżej liczyć na zamianę szubienicy na dożywocie w kopalni soli. Ponieważ oficjalnie był zdrajcą, to i Melkgard w końcu przestałby być gościnny – po pewnym czasie zaczęłyby się oskarżenia o podwójną lojalność lub szpiegostwo, z takim samym rezultatem jak po drugiej stronie rzeki. Postanowił więc dotrzeć jak najszybciej do melkgardzkiego portu i zaciągnąć się tam statek, a następnie odpłynąć za morze. I nigdy nie wracać.
Trakt, którym jechał, prowadził z dargoleskiej stolicy do przeprawy przez rzekę Gwdę, a następnie w kierunku wybrzeża. Od portu i wolności dzieliły go najwyżej trzy dni.
Tym bardziej skrzywił się na widok wisielców wzdłuż drogi. Nie wyglądali na żołnierzy – było wśród nich sporo kobiet, a najmłodszy miał na oko siedem lat. Najwidoczniej Melkgard, choć nie był znany ze szczególnego okrucieństwa, postanowił na okupowanych terenach dać dowód, że nie ma z nim żartów.
Kardens ruszył dalej. Jeszcze trzy dni, powtarzał cicho.
Dzień był wietrzny: towarzyszył mu szum drzew, brzmiący w tych okolicznościach wyjątkowo złowieszczo. Wiatr zdawał się szeptać: “uciekaj, uciekaj… przed siebie… bo i sam zawiśniesz!”.
Jadąc, wsłuchiwał się w szelest dobiegający z koron przydrożnych dębów. Przy odrobinie wyobraźni i twórczego myślenia faktycznie dało się tam usłyszeć ostrzeżenie. Kardensowi inwencji nigdy nie brakowało, więc podjął tę grę. W zamian wiatr powtórzył swoją wiadomość kilkukrotnie, a za każdym razem brzmiała ona łagodniej, mniej ponuro. W końcu rozpłynęła się w ona w zwykłym, kojącym szeleście dębowych liści.
Nagle poczuł szarpnięcie i oprzytomniał. Nieszczęśnicy wiszący na gałęziach zostali daleko w tyle, zaś przed nim droga rozwidlała się w dwóch kierunkach. Mądry koń nie poszedł byle gdzie, a zatrzymał się, czekając na znak od jeźdźca.
Na rozdrożu stał słup z dwoma tabliczkami. Kardens podjechał bliżej.
Równocześnie wiatr, hulający wśród wisielczych gałęzi, znacząco przybrał na sile. Dmuchnął nagle jeźdźcowi w oczy, zmuszając go do zasłonięcia ich dłonią. Kiedy zelżał, tabliczek na słupie już nie było – fruwały w oddali, zabrane przez wichurę.
– Akurat teraz! – warknął jeżdziec ze złością. – Skoro tak mnie ostrzegałeś, wietrze, to może powiedz mi teraz, gdzie iść?
Wiatr jakby w odpowiedzi zaszumiał i zawiał wyraźnie w lewo. Jeździec westchnął i skierował się w tamtą stronę.
II
Zmierzchało już, kiedy stanął u wejścia do wioski. Wokół zniszczonej palisady kręcili się chłopi, nosząc drewno i debatując, jakby tu najlepiej załatać dziury. Uszkodzenia wyglądały na dość znaczące. Kardens zsiadł z konia i podszedł do ogrodzenia.
Wśród robotników kręcił się niski, szczupły mężczyzna, wyróżniający się pośród innych niezwykle gęstą, czarną czupryną oraz wybitnie długim i zakrywającym dużą część twarzy wąsem. Co chwila wskazywał gdzieś ręką, pokrzykiwał i instruował chłopów, gdzie mają nosić drewno.
– Co to za osada? – zapytał Kardens wąsacza, pomijając zwyczajowe grzeczności.
– Pustło, panie.
– Co?
– Pustło. Tak się zwie.
– Sołtysa macie?
– Jam sołtys.
– Słuchajcie, panie sołtys…
– Sikorka jestem.
– Że co?
– Sikorka. Tak na mnie wołają.
– Słuchajcie, panie Sikorka… Da radę u was gdzie przenocować? Ciemnieje już, a nocą mi się nie uśmiecha podróżować.
Sikorka pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Mądrze prawicie, panie… Tu i za dnia bezpiecznie nie jest. Wżdy teraz nie wiadomo, kto tu rządzi – księcia dargoleskiego ci zza rzeki wygnali, a potem sami uciekli precz. Toteż i różne męty po wsiach chodzą, na władzę się, powiadam, zamachują… Widzicie, ogrodzenie naprawiamy, bo strach…
– Sołtysie…
– Wybaczcie, o czym to my… A! U mnie w chałupie przenocujcie, miejsca mam dość. Jak wam na imię?
– Kardens – odpowiedział wędrowiec niepewnie. Był już dawno poza zasięgiem dargoleskich patroli, a chłopa ze wsi pośrodku niczego trudno było posądzać u współpracę z władzami. Ale niepokój pozostał.
Sikorka wydał jeszcze kilka zarządzeń odnośnie palisady i wskazał ręką na bramę wejściową.
Szli przez osadę. Składała się z jednej nieutwardzonej drogi, będącej aktualnie w stanie półpłynnym oraz kilkunastu chałup wzdłuż niej. Pośrodku drogi znajdował się okrągły plac, służący zapewne za postój, targowisko i miejsce spotkań w jednym. Do tego Kardens zauważył też, ku swojemu zdziwieniu, budynki murowane – z kamienia wzniesiono karczmę oraz spichlerz. Widać było, że przeszła tędy wojna: spalone strzechy, połamane wozy i walające się wszędzie śmieci sprawiały dość przygnębiające wrażenie.
– Sami tak to wszystko reperujecie?
– Ano sami, panie.
– Czarodzieja nie macie? Szybko by przynajmniej tutaj uprzątnął.
Sikorka złapał się za głowę i wytrzeszczył oczy.
– Panie, gdzie? Tutaj? W Glęźnie, mieście opodal, najbliższy jest; czasem wpadnie, ale do pomocy to on chętny nie jest. Tylko by płacić jemu, temu skurwysynowi, za co? Że pomacha rózgą i z wielką łaską dach naprawi? Ręce mamy, sami zrobimy. Czarowników nam tu nie potrzeba.
Im dalej szli w wieś, tym wyglądała ona gorzej – niektóre z chałup były doszczętnie zburzone, a w ruinach grzebali mieszkańcy wsi, próbując wyłowić spod zgliszczy cokolwiek wartościowego.
– Te męty, co mówiliście – zagadnął Kardens – to oni was tak urządzili? Jadąc tu, widziałem mnóstwo powieszonych na przydrożnych drzewach. To ich robota?
Sikorka pobladł jak kreda.
– Eee… Yyy… Nie, to ci… Jak im… Melkgardczycy! Mówi się, że nie tacy okrutni, że nie mordują – gówno prawda! Swołocz taka, panie…
Kardens nie kontynuował wątku.
– Nie wiecie, czy dojadę tędy na wybrzeże?
– A jakże, dojedziecie – odpowiedział sołtys, wyraźnie rad ze zmiany tematu – dziw tylko, panie, żeście tędy się wybrali. Na rozstajach trzeba było w prawo, bo przez Pustło, to naokoło bardzo…
Kardens zacisnął zęby. Wiatr świsnął mu koło ucha, choć od południa nie wiało.
W chałupie Sikorki okazało się, że nie jest jedynym podróżnym we wsi. Przebywał tam już inny uciekinier – nazywał się Myszkopt, i, jak twierdził, również zmierzał na wybrzeże. Był średniego wzrostu, miał długie, tłuste, szare włosy, podłużną twarz z paskudnym, haczykowatym nosem i był przeraźliwie chudy. Maskował to grubym odzieniem, ale widać było, że nie ma się do czynienia z tytanem.
Leżał rozwalony na piecu, wyraźnie znudzony. Kardens nie zamierzał go prosić o zrobienie mu miejsca – mężczyzna zrobił na nim dość odpychające wrażenie. Poprosił zatem Sikorkę o jakieś okrycie i położył się na ławie pod ścianą.
Myszkopt obrzucił zniecierpliwionym wzrokiem sołtysa i kiwnął na niego głową. Sikorka nerwowo skoczył do kredensu i szybko wyjął z niego pęto kiełbasy. Myszkopt nawet się nie podnosząc, wyciągnął rękę. Sołtys nerwowo przyskoczył do gościa, podając mu, ten dość hojny, jak na powojenne warunki, posiłek.
– Macie, panie, wybaczcie, wiecie przecie…
– Dobra, wiem przecież. Głodny tylko byłem.
– Czym chata bogata, panie…
Myszkopt nie słuchał już i skierował swoją uwagę na Kardensa.
– A więc zamierzasz się na statek zaciągnąć? – zapytał. – Jakim sposobem? Znasz się na żegludze?
– Trochę się znam, różne rzeczy się robiło w życiu…
– Wątpię, że cię wezmą. Teraz, po wojnie, chętnych na przejażdżkę za morze jako marynarz z immunitetem nie brakuje.
– Możliwe. Mimo to spróbuję.
– Nie lepiej zapłacić? Posiedzisz dwa miesiące pod pokładem, potem wyniosą cię w skrzyni z towarami bezcłowymi, a i jeszcze na koniec pewnie okradną, ale masz pewność, że dojedziesz. A potem coś się wymyśli.
Kardens skrzywił się. Rozmówca miał rację – co prawda praca na statku gwarantowała nietykalność, respektowaną przez wszystkie kraje z dostępem do morza, ale zdobycie takiej posady było trudne nawet w spokojniejszych czasach. Liczył na swoje doświadczenie – we wczesnej młodości nieco żeglował i odnalazłby się nawet na dużym statku. Trudno było jednak nie zgodzić się z faktem, że ilość zbrodniarzy, zdemaskowanych agentów i dezerterów takich jak on, chętnych na gwarantowaną prawem bezkarność, mogła być obecnie dość duża.
– Nie wiem, czy stać mnie na luksus siedzenia w skrzyni, przyjacielu – odpowiedział powoli. – Chętnych na marynarza jest dużo, ale chętnych do zwykłej, prostackiej ucieczki jeszcze więcej. Ceny z pewnością niskie nie są.
– A no nie są, wiadomo. Ale nie ma takiej ceny, której nie da się zapłacić.
Kardens parsknął śmiechem.
– Racja! Zaraz przejdę się z czapką po wsi i pozbieram datki od chłopów. Parę chałup i będzie nie tylko na łapówkę dla kapitana, ale i na królewską koję!
Na twarzy Myszkopta pojawił się lekki uśmiech.
– Znaczy, nie zależy ci aż tak, żeby się stąd wydostać? Ostatecznie mógłbyś zostać, dajmy na to, w Pustle, w roli, ja wiem, stróża prawa? Broń, widzę, masz. Nie wyglądasz też na takiego, co nosi miecz na pokaz.
– Przemyślenia, po co mi broń i jak bardzo mi zależy, zostaw mnie, przyjacielu. Bo mi, z kolei, nie wyglądasz na takiego, co mógłby pomóc.
– Pozory mylą, mój drogi. Jeżeli…
– Dobranoc – przerwał Kardens, odwracając się do niego plecami.
III
Następnego dnia obudził się pierwszy i po cichu opuścił chatę. Wioska powoli budziła się do życia. Był głodny, ale nie zamierzał o nic prosić. Skierował się w stronę zdemolowanego placu.
Centrum wioski, oprócz połamanych straganów i wozów miało jeszcze jeden intrygujący element – wielki kopiec pośrodku. Był prawie w całości porośnięty trawą i różnymi kwiatami i sprawiał wrażenie jedynej rzeczy nienaruszonej przez wojnę. Dookoła uwijali się wieśniacy z grabiami i motykami, porządkując roślinność porastającą kopiec. Inni znosili różne dobra – chleby, zioła, dzbany z mlekiem i drobne przedmioty, które układali wokół kopca. Kardens podszedł bliżej. Mieszkańcy odwrócili głowy w tym samym momencie, obdarzając go badawczym spojrzeniem.
– Da radę jakieś jadło dostać? Zapłatę mam.
Jeden z chłopów skrzywił się.
– Od postomińskiego kopca wara: nic wam dawać stąd nie będziem, choćbyście nie wiadomo czym płacili. Ale jeśli jeść chcecie, to w karczmie coś jeszcze powinni mieć.
Wędrowiec ukłonił się lekko i pomaszerował do karczmy. Sądząc po minach mieszkańców, lepiej było się więcej do kopca nie zbliżać.
W karczmie jedzenia nie znalazł – za to znalazł Myszkopta.
Poznany poprzedniego dnia podróżnik kończył właśnie dopijał piwo z glinianego kufla. Przed nim stał talerz pełen resztek – wyglądało na to, że sprawcą braków w zapasach był właśnie on.
– Witaj – powiedział Myszkopt od niechcenia – myślałem, że zjemy razem, a ty uciekłeś. Ale nie bój się, zostawiłem ci co nieco.
Wyjął z leżącej obok niego torby kawałek chleba i wczorajszej kiełbasy i położył na stole. Kardens spojrzał z niechęcią na ten “dar”, ale przyjął. Jeszcze dwa dni, powtórzył w duchu.
– Wracając do naszej wczorajszej rozmowy, którą nieeelegancko przerwałeś – powiedział Myszkopt patrząc na przeżuwającego wędrowca – myślę, że jednak mogę jakoś pomóc. I mi zależy na tym, żeby się stąd wydostać jak najszybciej. Nie chciałbyś przynajmniej usłyszeć, co mam do powiedzenia?
Kardens milczał.
– No dobrze, nie chcesz – ja to rozumiem. W tych czasach komuś zaufać, to jak podpisać na siebie wyrok. Miejscowi też, jak się zdaje, hołdują tej zasadzie – do tego ich kopca na dziesięć kroków nie dopuszczą. Byłeś tam?
– Byłem.
– I co?
– Nic. Jak nie chcą, to po co tam łazić?
– Oj, Kardens, a myślisz, że na statku cię chcą? Że którykolwiek z krajów za morzem czeka na ciebie, aż łaskawie dotrzesz do niego z pudle z suszonymi rybami? Wręcz przeciwnie, nawet jeśli tam dotrzesz, to łatwo nie będzie. Obcych nikt nie chce, i pewnie słusznie. A jednak, jak to określiłeś, leziesz tam mimo trudności i jawnej niechęci do takich jak ty. Po co?
– Kopiec kopcowi nierówny, przyjacielu. Tym samym jednak przypomniałeś mi, że przede mną jeszcze długa droga. Dziękuję za ugoszczenie mnie wczorajszym jedzeniem i proszę, nie zagaduj mnie więcej, jeśli łaska. Broni, jak słusznie zauważyłeś, nie noszę na pokaz.
Natychmiast poczuł, że groźba była zdecydowanie na wyrost, a co za tym idzie, mogła brzmieć śmiesznie. W Myszkopcie było jednak coś, czego nie mógł zdzierżyć, i nie był to tylko ohydny charakter. W chudej twarzy czaiło się jakieś ukryte zagrożenie.
– A to dobre! Grozisz mi? Wiem, nawet gdybyś mnie tu i teraz zasiekł, nie spotkałaby cię za to żadna kara, wszak jedynym przejawem zorganizowanego społeczeństwa jest tu ten cały Sikorka, niepiśmienny chłop. Szkoda, że jego nie próbowałeś nastraszyć – może i druga kiełbasa by się wczoraj znalazła?
– Po prostu wyraziłem się bezpośrednio – odpowiedział Kardens z kamienną twarzą.
– Wyrażę się tak samo – jadę i więcej nie będę ci już zawracał głowy. Do zobaczenia, być może, w porcie. Wiedz tylko, że nie jadę tam w ciemno – wszystko mam już pozałatwiane, wystarczy tylko się zjawić i wejść do pudła. Pudła, zwróć uwagę, dość dużego dla dwóch. Żegnam!
Kardens usłyszał trzask zamykanych drzwi i ciężko westchnął. Po tym, jak zagrał va banque, nie spodziewał się, że zostanie przelicytowany. Z ciężkim sercem wyszedł z karczmy i rozejrzał się po podwórzu. Myszkopt był już dość daleko.
– Po co?! – ryknął w jego kierunku. Drugi z wędrowców zatrzymał się.
– Już po nic! – odkrzyknął – miłego dnia!
Kardens podszedł do niego szybkim, stanowczym krokiem.
– Po coś jednak nagabujesz mnie na skorzystanie z twojej pomocy. Czemu? Za dużo masz pieniędzy, że jesteś w stanie zafundować byle komu przejażdżkę za morze?
– Wręcz przeciwnie. – Myszkopt przewrócił oczami – Mam za mało. Nie będę opowiadał, skąd je wziąłem i jak wkupiłem się na pasażera pudła z towarem; natomiast zapewne domyślasz się, że muszę to wszystko oddać. I to z nawiązką. Jestem też pewien, że rozumiesz, iż w przypadku braku spłaty tej pożyczki, najlepszym rozwiązanie będzie zgłoszenie się na pierwszy lepszy posterunek wojska i przyznanie się do jakiegoś zmyślonego przestępstwa, byle tylko trafić do lochu – może wtedy odpuszczą. Z lochu kiedyś się wyjdzie, z niełaski moich pożyczkodawców – nigdy. Prędzej skończy się gdzieś w rowie z poderżniętym gardłem. Umówiliśmy się tak, że zwrócę pożyczone pieniądze przed wyjazdem, zostawiając depozyt w portowym banku. Wiesz, kiedy wypływa mój statek? Za tydzień. A wiesz, ile mam funduszy?
Kardens pokiwał głową z nietęgą miną.
– Otóż to. Stawki liczone są od pudła, nie od pasażera, więc czy pojedzie jeden, czy dwóch, dla matrosów nie ma żadnego znaczenia. Cena tak czy inaczej jest zaporowa. Aczkolwiek, po podzieleniu jej na pół, sytuacja zaczyna wyglądać nieco lepiej. Domyślam się, że jakieś środki masz?
– Mam.
– Ile?
– Wystarczająco.
– Phi! Stać cię na lepszy blef, mój drogi. Ale, wracając do meritum: jeżeli teraz się dogadamy, to stanę na głowie, a znajdę gdzieś te pieniądze – i za tydzień będziemy już na statku do Asmary, czy innego zadupia, zostawiając nasze problemy po tej stronie morza.
Kardens po raz kolejny przyjrzał się swojemu rozmówcy, a od tej chwili wspólnikowi. Zaufania do niego nie miał – ale nie było też innego wyjścia, niż ostrożnie skorzystać z propozycji. Pieniędzy, faktycznie, nie miał nawet na pół łapówki. Szanse na zdobycie większej ilości w ciągu paru dni były zerowe. Z drugiej strony, nie oczekiwał, że za morze będą uciekać ludzie kryształowo czyści – zatem w przypadku dowolnego układu z kimkolwiek, był skazany na samych Myszkoptów. Lub gorszych.
– Zatem szukaj brakujących dukatów, bo czasu mało.
– Tutaj – wyszczerzył brzydkie zęby nowy towarzysz – potrzebna będzie mała pomoc.
IV
Jechali przez las, daleko od głównego traktu. Kardens już na samym początku wykluczył możliwość, że zostanie wyprowadzony za wioskę i zabity, a następnie okradziony – jego nowy towarzysz nie wziął ze sobą żadnej widocznej broni i cały czas jechał przed nim, co w dużym stopniu wykluczało dźgnięcie nożem w plecy. Jednocześnie Kardens miał przy sobie swój oręż, co Myszkoptowi w ogóle zdawało się nie przeszkadzać. Możliwe było, oczywiście, że na jakiejś polanie czeka na niego uzbrojona banda, która zrealizuje czarny scenariusz. Nie miałoby to natomiast żadnego sensu – łatwiej i szybciej byłoby go napaść na pustej drodze, którą i tak mało kto w tych czasach jeździł, niż angażować jednego ze swoich do dwudniowego namawiania go na fikcyjny interes.
– Daleko jeszcze?
– Pół godziny, najdalej. Miecz masz gotowy?
Kardens zatrzymał konia.
– A niby po co?
– Różnie może być…
– Nie tak się umawialiśmy, przyjacielu.
Pomysłem Myszkopta na zdobycie brakującej gotówki było splądrowanie jednego z opuszczonych w czasie wojny dworków myśliwskich, należących do dargoleskiej szlachty. Wraz z przesunięciem działań wojennych na tereny wokół Pustła, właściciele ziemscy praktycznie z dnia na dzień utracili dostęp do swoich posiadłości, w których – z racji ich położenia z dala od cywilizacji – często trzymali znaczne oszczędności. Ponieważ wojska Melkgardu ewentualną grabież ograniczały do położonych przy głównych szlakach miejscowości i zamków, to ukryte w puszczy dworki pozostały w większości nietknięte.
– Zapewniłeś mnie, że nikogo tam nie ma, a moja osoba potrzebna jest tylko do pomocy przy przekopaniu terenu wokół dworu i do wyniesienia rzekomo ukrytych tam worów z pieniędzmi. Nie było nic o potencjalnych problemach.
– Bo i żadnych problemów być nie powinno. Ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Po pół godzinie wyjechali na polanę, pośrodku której faktycznie stał drewniany dworek. Drzwi i okiennice dalej były zamknięte, a ziemia wokół nienaruszona, co oznaczało, że byli tu pierwsi. Myszkopt mimo to rozejrzał się uważnie i objechał okoliczne krzaki w poszukiwaniu ewentualnej konkurencji.
– Jesteśmy sami – powiedział z wyraźną ulgą. – No, to do roboty.
Poszukiwania okazały się owocne – znaleźli kilka małych worków z monetami, a do tego szkatułkę z biżuterią i szlachetnymi kamieniami. Kardens oszacował wartość znalezisk na wystarczającą do pokrycia reszty opłaty za podróż, nawet uwzględniając obowiązujace, złodziejskie stawki.
– Jeszcze dworek – mimo to powiedział jego towarzysz nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Niedługo miało się ściemniać, więc Kardens nie uznał tego za najlepszy pomysł. Z drugiej strony, zawsze można było zostać na noc we dworze – co, z trzeciej strony, mogło oznaczać zostanie napadniętym przez innych chętnych na szlacheckie dobra.
Z niechęcią skierował się ku drzwiom budynku. Kiedy chciał wyłamać zamek szpadlem, okazało się, że drzwi są otwarte.
– Pewnie zwiewali przed frontem i zapomnieli zamknąć – pospieszył z odpowiedzią Myszkopt, uprzedzając pytanie.
Kardens powoli położył dłoń na rękojeści miecza, zaś drugą pociągnął za klamkę. Za progiem panowała ciemność.
Wszedł do środka i rozejrzał się, wytężając wzrok w niknącym świetle dnia. Przez zamknięte okiennice nie przedostawał się nawet najmniejszy promień słońca. Szaro-czarne wnętrze straszyło fantastycznymi kształtami, będącymi zapewne meblami i elementami wystroju. Jego własny cień, rzucany na ciemniejącą podłogę wokół otwartych drzwi, był nienaturalnie długi i równie niepokojący, co meble udające straszydła.
Poczuł silny powiew wiatru; jedno z okien musiało być nieszczelne. Powietrze świsnęło najpierw prosto w twarz krótkim uderzeniem. a następnie ześlizgnęło się po lewym policzku. Spojrzał w lewo, ale było za późno.
Drzwi trzasnęły, a chwilę później w ciemności rozległo się pstryknięcie palcami. W miejscu, gdzie patrzył Kardens, rozbłysło jasne, oślepiające światło. Jednocześnie usłyszał za sobą stąpanie ciężkich butów Myszkopta.
– Przyciemnij to, Kozi – warknął.
Rozległo się kolejne pstryknięcie i światło nieco przygasło, odsłaniając wielką, o wiele wyższą od niego istotę siedzącą w zakurzonym fotelu parę kroków dalej. Masywne cielsko, odziane w szmaty, ledwo mieściło się w siedzisku. Z nogawek poszarpanych spodni wystawały trójpalczaste stopy, z dwa razy większe i szersze od ludzkich, a spod przykrótkiej koszuli wylewał się ohydny, tłusty brzuch. Jedno potężne ramię zakończone równie imponującym łapskiem spoczywało na poręczy fotela, drugie zaś, lekko uniesione, było źródłem światła, wydobywającego się spomiędzy złożonych do pstryknięcia brudnych, grubych paluchów. Oświetlało ono ni to świński, ni to bydlęcy, pozbawiony szyi łysy łeb z małymi oczami i przydługim, zwisającym, przypominającym krótką trąbę nosem. Po bokach łba znajdowały się krótkie, oklapłe uszy. Pomarszczona, obwisła, kremowa skóra nadawała postaci jeszcze bardziej odrażający wygląd.
– Nie rób nic głupiego – powiedział ostrzegawczo Myszkopt widząc, że wędrowiec zaciska dłoń na rękojeści miecza.
Planował posłuchać ostrzeżenia, ale stało się coś dziwnego: mimo woli, jego ręka nie tylko mocno zacisnęła się na rękojeści, ale i wyszarpnęła miecz z pochwy. Nie wiedział, co wydarzyło się dalej – w następnej chwili stał już za Myszkoptem, obejmując go i jednocześnie przyciskając mu ostrze do gardła. Miał wrażenie, jakby na moment czas dla niego przyspieszył – ale tylko dla niego. Nerwowy oddech zbójcy i wytrzeszczone oczy potwora wskazywały na to, że nie tylko on jest zaskoczony obrotem spraw. Wojna nauczyła go jednak, że trzeba wykorzystywać okazje. Zwłaszcza te niespodziewane.
– Chciałeś mnie ogrowi sprzedać, tak? Ile ci obiecał? Dziesięć dukatów? – ryknął Myszkoptowi do ucha.
Kozi był ogrem, a do tego, sądząc po rozmiarach, wyjątkowo paskudnym. Stwory te cieszyły się złą sławą ze względu na fakt, że za wielki przysmak uznawały ludzkie mięso. Przed wojną ogry płaciły "handlarzom skór" po sto dukatów od człowieka. Wojna, w której wzięli stronę przegranych, musiała poważnie nadwyrężyć ich możliwości finansowe. Ale i ludzie nie wyszli na niej wiele lepiej – więc znajdowali się i tacy, co sprzedawali babkę czy dziecko za parę groszy, a za owe grosze sami przeżywali kolejne parę miesięcy.
Potwór szybko się opanował.
– Mam taką umowę z obecnym tu Myszkoptem, że na czas naszej współpracy nie jem ludzi, a jeśli już, to tych wskazanych przez niego. Jeśli go zabijesz, umowa przestanie obowiązywać. Mnie już tak łatwo się nie pozbędziesz.
Do drzwi nie było daleko, jednak ogr, mimo swoich rozmiarów, miał sporą szansę go złapać.
– A co, jeśli się pozbędę?
Kozi pstryknął palcami drugiej ręki, po czym rozległ się trzask zamykanego zamka.
– To nie wchodzi w grę. Puszczaj go.
Przełknął ślinę. Wyjścia nie było.
Lekko puścił zakładnika, zwracając uwagę na jego ręce, ale oswobodzony bandyta nie miał zamiaru mu się rewanżować za miecz na gardle. Szybko skierował się w stronę ogra, który był już wyraźnie zniecierpliwiony.
– I co? – warknął Kozi do swojego protegowanego.
– I jajco – odpowiedział Myszkopt, choć dało się zauważyć, że czuje respekt przed ogrem. – Kardens! Zaraz przedstawimy naszą propozycję, tylko schowaj broń.
Posłuchał.
– A więc, jak już słyszałeś, nie zostaniesz ani zabity, ani zjedzony – a przynajmniej nie to planowałem. Tak długo, jak żyję, Kozi cię nie ruszy – dodał szybko, na jednym wdechu.
– Bardzo pocieszające. To jest ta propozycja? Jeśli tak, to ją przyjmuję i wychodzę.
– Nigdzie nie idziesz. Jesteś potrzebny.
– Tobie? Czy temu potworowi?
Na pysku Koziego pojawił się kpiący uśmiech. Myszkoptowi dodało to odwagi.
– Jest na ciebie wyrok w Dargolesie. Co, myślałeś, że tu nikt nie słyszał o “zdrajcach” i “dezerterach”? Że można takiemu cymbałowi jak Sikorka bezpiecznie podać swoje prawdziwe imię? Że jeśli ktoś otwarcie opowiada o ucieczce, to znaczy, że i ty powinieneś?
– Nie wiem, o czym mówisz.
Zbójca zaśmiał się nerwowo.
– Jesteś równie głupi jak ten cały sołtys. Kilku podobnych tobie już przejeżdżało przez Pustło, i żaden nawet mi się nie przedstawił, nie mówiąc już o tym, co zamierzają. Będę szczery – z pewnością byli to twoi koledzy z wojska. Ale mieli więcej oleju w głowie.
– Zmierzaj do sedna.
– Sedno jest takie, że zostajesz w Pustle jako zbrojne ramię nowej władzy. Doświadczenie masz, nadasz się.
Tym razem to Kardens parsknął śmiechem.
– A władzą, jak rozumiem, będziesz ty z ogrem?
–Dokładnie.
Zapadła cisza.
– Jest to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem – powiedział wędrowiec po chwili, zachowując spokój – zatem nawet nie rozwijaj tej myśli. Zachowaj sobie to, co wykopaliśmy, i rozejdźmy się w zgodzie.
– Nie zrozumieliśmy się – odpowiedział Myszkopt – od chwili, kiedy dowiedziałem się, kim jesteś, od zawiśnięcia na szubienicy dzieli cię najdalej jeden dzień. Tyle potrzebuję na dostarczenie cię na linię zawieszenia broni, skąd wojsko książęce zaprowadzi cię prosto na szafot, płacąc mi uprzednio solidną sumę. Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że mi się to nie opłaca. O wiele bardziej przyszłościowe jest okopanie się w jakiejś dziurze, jak Pustło, i poczekać, aż przyjdą nowi właściciele. Do Dargolasu te tereny nie wrócą; nie ma takiej możliwości przy obecnych układach politycznych. A jak zjawi się tu nowa administracja zza rzeki, to będzie gadać z tym, kto faktycznie rządzi. Czyli ze mną. Koziego na ten czas ukryje się w spichrzu.
Kardens gorączkowo analizował sytuację. Propozycja była zarazem z gatunku tych nie do odrzucenia, jak i z gatunku kompletnie absurdalnych, choć w czasach chaosu wizja byle męta zagarniającego władzę w jakiejś wiosce nie była czymś niezwykłym. Niezwykły był jednak fakt, że ów zbój planuje zrobić to za pomocą nienawidzącego ludzi potwora i szantażowanego dezertera.
– Spółkę, przyznam, wybrałeś sobie ciekawą – podjął Kardens – ale mało stabilną. Nie boisz się, że ci ucieknę? Albo że ogr pewnej nocy nie przegryzie ci gardła?
– Obowiązuje tu pewna hierarchia – odpowiedział mu przyszły właściciel wioski – Kozi skorzystał z mojej pomocy i… nazwijmy to, dostaw, w przeszłości. W obecnej sytuacji, wcale dla ogrów niełatwej, jest moim dłużnikiem. Owszem, mógłby mnie zeżreć i w ten sposób pozbyć się zobowiązania, ale bardziej opłaca się mu poczekać, aż ktoś sprzeciwi się mojej woli. A tak, nie ukrywajmy, będzie z pewnością. Ty natomiast uciekać nie masz dokąd – z powrotem do Dargolasu nie wrócisz, a na wyjazd za morze cię nie stać. Chyba, że ukryjesz się gdzieś w lesie, ale jak już powiedziałem: Kozi tylko czeka, aż ktoś podważy autorytet nowej władzy. Zaś władza, po okrzepnięciu, będzie miała czas i pieniądze na ściganie takich bandytów jak ty.
Kardens westchnął głęboko. Wiatr na rozstajach wrobił go w jeszcze większe kłopoty, niż podejrzewał.
V
Kiedy dotarli z powrotem do wioski, już świtało.
– Jakkolwiek doceniam twoją przemyślność, to mam pewne wątpliwości – powiedział Kardens, wskazując głową na Koziego – nie zwieją ze strachu? Nie pomyślą aby, że przyjechał ich zjeść?
– A niech sobie pomyślą – Myszkopt machnął ręką – może im się przypomni, jak sami się nawzajem zjadali, kiedy wróg popalił pola uprawne i spichlerze. A jak sobie przypomną, to będą cicho.
Bycie “zbrojnym ramieniem nowej władzy” obeszło się bez wykazywania się brutalnością i okrucieństwem, czego po wojnie Kardens miał serdecznie dość. Wieśniacy zbyt bali się ogra, żeby jakkolwiek sprzeciwić się Myszkoptowi. “Negocjacje” z sołtysem trwały mniej więcej tyle, co z nim – choć sam Sikorka nie sprawiał wrażenia zastraszonego.
– Wy, wy! – wysapał do wędrowca, kiedy samozwańczy władcy wioski oddalili się na “inwentaryzację”, bardziej przypominającą rabunek – wyście z nimi, kto by się spodziewał! Na porządnych mi wyglądaliście, ale tera to chyba już nikt…
– Spokojnie, sołtysie – przerwał Kardens – co wam powiedzieli?
– Że jak, kto?
– Tych dwóch. Co wam dali w zamian za kontrolę nad osadą?
– Nic nie dali! Ogr powiedział, że albo ich władza nastąpi, albo wszystkich we wiosce wyżre. Bajdurzył, pewnikiem, bo co mu po pustej wsi? Ale kilku naszych mógłby faktycznie upiec nad rusztem. My są biedni ludzie, zbrojnych ramion, jak waszych, nie posiadamy, bronić się nie mamy jak…
– Czyli mną was też postraszyli?
– Co znaczy, postraszyli?
– Co, według nich, mam robić?
Sikorka stał przez chwilę z lekko otwartymi ustami.
– To co z was za zbrojne ramię, jak się na robocie nie wyznajecie?
– Jeśli zależałoby to ode mnie, to wolałbym, żeby żadne. Wywiedli mnie do lasu, zamknęli w jakiejś chałupie, i powiedzieli to, co wam: że albo ich wola, albo ogr przystąpi do dzieła.
– Uciekajcie tedy, póki nie widzą!
– Chętnie bym tak zrobił, ale… to długa historia.
Sikorka nie wyglądał na przekonanego. Machnął ręką i chciał już odejść, kiedy nagle, znikąd, zerwał się silny wiatr, dmący w stronę Kardensa. Sołtys ponownie przeprowadził proces myślowy z otwartymi ustami, a po chwili na jego twarzy odmalował się wyraz przyjemnego zaskoczenia.
– Niech wam będzie – burknął – ale tę długą historię musicie mi opowiedzieć. Ale to jutro z rana, bo wracają!
Ponieważ chata Sikorki została zajęta przez Myszkopta i ogra, zaraz po wschodzie słońca usiedli w pustej karczmie. Kardens opowiedział o wydarzeniach poprzedniego dnia. Siołtys zdawał się odzyskiwać do niego zaufanie.
– Więc co macie teraz robić, panie?
– Nic szczególnego, zbierać daninę i obić, jak ktoś nie da. Poza tym pilnować porządku, ale chyba na razie ludzie są zbyt przerażeni tym ogrem, żeby jakkolwiek się stawiać.
– A będziecie bić?
– Wolałbym nie. Dlatego umówmy się, że na razie płacicie. Jak ktoś nie ma – ja mam nieco swoich dukatów, mogę dołożyć. Trzymają to wszystko u was w piwnicy, więc może kiedyś się odzyska. W międzyczasie trzeba wymyślić jak się ich pozbyć. A raczej jak się pozbyć ogra.
– Tego to się nie da. Widziałem co te bestie umieją, to raz; dwa, że jak jeden taki się gdzie pojawi, to niechybnie zaraz ściągnie drugiego, potem trzeciego… Wtedy to już strach myśleć, bo jak nawet jednego rozsierdzisz, to gotów całą wieś wyrżnąć. A one teraz złe, drażliwe, bo ich pogonili z siedzib we wojnie. Tak żem się obawiał, że w końcu się tu jakiś przyplącze…
– Jak zły, to trzeba go uspokoić. Uśpić czujność. Wtedy, być może, pojawi się okazja.
Sikorka, mimo znacznie lepszego stosunku do Kardensa niż dnia poprzedniego, nie był do końca przekonany.
– Może i macie rację. Ale czy nie wygodniej wam trzymać z nimi? Zaraz przecie nowe granice będą. Książulo nasz tu nie wróci, nie ma szans. Rację ma zbój – pod innym panowaniem będziemy. I dobrze myśli, że nie będą się bawić w wysyłanie tu swoich urzędasów, tylko hersztowi miejscowemu dadzą glejt, i będzie w ich imieniu rządził. Można by rzec, panie Kardens, żeście lepiej trafić nie mogli. Nie dopytuję, coście za wojny robili, ale co by to nie było, to nikt nie będzie się przejmował. Wy, natomiast, spisek knujecie. I po co wam to?
Sołtys utkwił wzrok w Kardensie. Chciał mieć pewność.
– Po co? Sam nie wiem. Po części pewnie dlatego, że mnie przymuszono, a tego nie lubię. Po części, bo nie uśmiecha mi się praca dla bandyty i potwora. Po trzecie, jestem tu przypadkiem, i wierzcie mi, wiele bym dał, aby nigdy tu nie trafić…
– A no właśnie, po żeście tu leźli? Toż to na około. Nad morze wam, nie do lasu.
– Pomyliłem drogę.
– Jak? Tablice wiszą.
– Wiatr zwiał.
– Wiatr, mówicie?
– Tak. Nie zdążyłem nawet przeczytać. A potem wiało w stronę Pustła, to i tam poszedłem. Okolicy nie znam, więc bym pobłądził tak czy inaczej.
Sikorka pokiwał głową, wciąż wpatrując się w wędrowca. Jego proste oczy starały się coś z niego wydobyć, uzyskać ostateczne potwierdzenie. Zrobiło się nagle nieco chłodniej, jak po wyjściu z domu wcześnie rano.
– Tak, macie rację. – powiedział, nie spuszczając wzroku z rozmówcy – okazja będzie.
Przyczyną nagłego chłodu okazały się drzwi, które otworzyły się nie wiadomo kiedy. Przez wejście widać było plac z kopcem i kręcących się wokół niego mieszkańców.
– O kopcu postomińskim – zmienił temat Sikorka – mówili coś?
– Nic. Myszkopt tylko na początku zagadywał, ale i ja nie wiedziałem.
Sikorka westchnął.
– Róbcie co uważacie, ale pod żadnym pozorem kopca nie tykajcie. Nic stamtąd nie bierzcie, nie niszczcie, najlepiej nawet nie podchodźcie. Jeszcze gorsze cierpienia na nas sprowadzicie, niż tych dwóch.
– Ale ludzie wasi cały czas się tam kręcą. Im wolno?
– Im wolno. Wam nie.
Zapadła cisza. Stanowczość sołtysa w tej sprawie była odczuwalna nawet, gdy milczał.
– Wyjaśnijcie, co to takiego, ten kopiec, komu on usypany. Jeśli łaska oczywiście, ale wolę rozumieć, niż ślepo wierzyć.
– Kopiec ku czci Postomina jest.
– To wasze bóstwo?
– Tam bóstwo. Opiekun to nasz i dobrodziej!
– Znaczy się, możnowładca jakiś? Przystoi tak dla człowieka śmiertelnego kopiec stawiać?
– Żaden możnowładca, panie Kardens! Wielu takich nie ma, to i nie rozumiecie.
– Ale chcę zrozumieć.
Sikora już szykował się na długi wywód, kiedy z podwórka dobiegł ich piskliwy wrzask. Sołtys z iskrą w oczach spojrzał na Kardensa, po czym obaj wybiegli przed karczmę. Zebrało się tam już spore zbiegowisko, w napięciu obserwujące zabłoconą ulicę.
Przecisnąwszy się przez tłum, zobaczyli Myszkopta ciągnącego za ramię jedną z pustłowskich dziewczyn w kierunku stodoły. Dziewczyna wyrywała się i wrzeszczała, jednak trzymał ją mocno. Wolną ręką zamachnęła się na niego, ale straciła równowagę i upadła w błoto. Za nimi podążał Kozi, rechocząc pod obwisłym nosem.
Nagle z drugiego końca wsi nadbiegł starszy mężczyzna z kosą postawioną na sztorc.
– Ociec jej – mruknął Sikorka.
Kozi odwrócił się, wziął się pod boki i kpiąco spojrzał na ojca dziewczyny. Chłop był wyraźnie wystraszony, ale trzymał nerwy na wodzy. Patrzyli sobie w oczy przez chwilę, po czym wieśniak pchnął ogra w wystające spod koszuli brzuszysko. Kozi nawet się nie zasłonił. Nie było po co – ostrze ledwo drasnęło grubą ogrzą skórę i pękło. Kozi podrapał się po draśnięciu, splunął i podszedł do napastnika. Pod chłopem ugieły się nogi.
Kardens nagle poczuł, jak wszystko wokół niego zwalnia; jego ręka sięgnęła do pasa i zacisnęła się w miejscu, gdzie powinien być miecz.
Miecza nie było. Zostawił go na ławie w karczmie.
Ręka, jakby w złości, zrobiła wymach, nieomal uderzając w twarz stojącego obok mieszkańca wsi. Co się ze mną dzieje, do cholery? – pomyślał.
– Co wy?! Nie rzucajcie się, bo i was capną!
Kozi chwycił rozbrojonego chłopa za szyję i podniósł bez trudu. Pustłowianin zaczął wrzeszczeć, ale od razu zagłuszyl go przerażający ryk potwora. W jego paszczy ukazały się ohydne, żółte kły.
– Mam umowę, że nie będę was zjadał. Ale kusi mnie, kusi. Myszkopt, co sądzisz? Zrobimy wyjątek?
– Nie – wtrącił ostro Kardens, wychodząc przed tłum wieśniaków – żadnych wyjątków.
Oczy Koziego zwężyły się. Stary chłop dalej zwisał z jego ręki i miał już wyraźne problemy z oddychaniem.
– A ty co, gówniarzu? Nie ciebie pytałem!
– Ale ja odpowiadam.
Myszkopt właśnie znikał w stodole z szarpiącą się dziewczyną. Ogr westchnął, popatrzył na sinego już chłopa i cisnął nim o ścianę najbliższej chaty. Ciało zwaliło się bezwładnie na ziemię. Mężczyzna oparł się po chwili z dużym trudem na rękach, przeczołgał się trochę i padł.
– Padliny nie jem – powiedział Kozi, uśmiechając się obrzydliwie.
Sikorka i inni poczekali, aż dołączy do kompana w stodole, po czym polecieli do rannego.
Kardens pozostał na miejscu, oddychając ciężko. Czy jego miecz pękłby, tak jak kosa? Jeśli wiedzieć, gdzie uderzyć, na pewno nie. Czuł, że gdyby ręka znalazła broń, to Kozi już by nie żył. Czyżby tracił nad sobą kontrolę? Wielokrotnie słyszał o instynktownych reakcjach ludzi wyszkolonych w boju, którzy postawieni pod ścianą potrafili dokonać niewytłumaczalnych rzeczy. Czy doszedł już do tego momentu? Szczerze w to wątpił.
Wokół leżącego w błocie chłopa zebrał się już tłum mieszkańców. Wędrowiec spojrzał na ciało i pokręcił głową z beznadziejnym wyrazem twarzy. Sikorka w skupieniu opatrywał ranę na głowie.
– A czarodzieja może? – krzyknął – Tego z Glęźna? Pobiegłby ktoś szybko…
Sołtys nadął się i poczerwieniał.
– Czarownika sprowadzać nie będziem! Chyba że sam przylezie.
– Czemu? Człowiek pokiereszowany, umrze jeszcze…
– Nie wasza sprawa – burknął Sikorka i wrócił do opatrywania nieprzytomnego chłopa.
VI
Życie w we wsi po przejęciu jej przez zbójecki duet toczyło się we względnym spokoju, przerywanym wybuchami przemocy. Paradoksalnie, okresy stabilności były zasługą “zbrojnego ramienia”: Kardens udawał, że patroluje wieś, zbiera daniny i pilnuje porządku, a mieszkańcy udawali, że pogodzili się z losem. Był pewnien, że Myszkopt wie o tych pozorach. Mimo to nie zwracał na to uwagi, co żandarm z przymusu przypisywał czemuś, co udało mu się zasiać w bandycie podczas konfrontacji w lesie – strach.
Nowy władca Pustła, mimo potwornej obstawy i wymuszonego posłuchu wśród mieszkańców, bał się swojego “podwładnego”. Świadomość, że niewiele dzieliło go od śmierci we dworze, wywarła na niego trwały wpływ. Mógł oczywiście łatwo pozbyć się potencjalnego wroga, jednak dobre relacje Kardensa z mieszkańcami niejako stabilizowały jego, dość wątły, autorytet. Utraty władzy bał się jeszcze bardziej, niż śmierci.
Dość szybko odkrył też, że po kilku tygodniach spokoju warto wprowadzić nieco zamieszania, aby później odkupić to tygodniem bez daniny. Część mieszkańców już w momencie rozpoczęcia awantury oczekiwała, że za chwilę nadejdzie moment odprężenia i wystarczy przez chwilę zacisnąć zęby, może dać się okraść albo spoliczkować, by potem przez jakiś czas mieć władzę z głowy.
Kardens był świadkiem wielu takich sytuacji. Pewnego dnia, Kozi wyrywał jednemu z włościan wychudłą owcę.
– Puszczaj, chamie obesrany! Ciebie mam zeżreć w zamian? Wierz mi, wolałbym!
Wieśniak, przerażony, wypuścił zwierzę. Wiedział jednak, że w kolejnym tygodniu nie będzie płacił haraczu. Innym razem przeszukiwano chaty, by wynieść z nich poukrywane w zakamarkach pieniądze, co wartościowsze przedmioty lub po prostu zaczepiano losowo wybranego mieszkańca, aby go prewencyjnie pobić.
Kardens doskonale rozumiał ten mechanizm, często stosowany przez wielu władców, i choć myśl o Myszkopcie wywoływała w nim obrzydzenie, to jednocześnie miał dla niego nieco przewrotnego podziwu za tak doskonałe opanowanie sztuki manipulacji.
Z Sikorką widywał się codziennie w karczmie. Okazji do likwidacji ogra było jak na lekarstwo, bo broń wydawano mu wyłącznie na patrol. Pozyskanie innego narzędzia od wieśniaków nie wchodziło w grę.
– Tylko my dwaj tu spiskujemy – stwierdził ponuro sołtys – nieźle pustłowian, skurwysyny, zastraszyli. Jeszcze który gotowy donieść…
– A nie można go czymś, dajmy na to, otruć? Nafaszerować owcę jakimś świństwem, dać do zjedzenia…
– Pewnie i można, ale skąd trutkę weźmiem? Na takie bydlę trzeba by było tego sporo… Najważniejsze, panie, że kopca jeszcze nie ruszyli. To, powiadam wam, jeszcze nas przy życiu trzyma…
– Właśnie, sołtysie – kopiec. W końcu nie wyjaśniliście, o co z tym Postominem chodzi.
– A o co ma chodzić? W jego opiece jesteśmy. Obecnie w niełaskę popadlim.
– Dlaczego?
– Nie wasz interes.
Sprawy wiary musiały być dla Sikorki kolejnym drażliwym tematem.
– A no nie mój, sołtysie. Wybaczcie. Nie powiecie jednak, jakimi przymiotami się ów Postomin odznacza? Niezwykły musi być, skoro okazujecie mu tak wielki szacunek.
Sikorka nadął się z powagą, uwydatniając potężne wąsy, pokazał Kardensowi trzy palce i zaczął na nich wyliczać:
– Przymiot pierwszy – łaskaw on wielce. Swoim nie żałuje. Widzicie przecie, że tu murowane budowle mamy. Bez bogactwa, jakie nam Postomin zesłał, byśmy dalej w ziemiankach siedzieli. Ale, po drugie – cichy on. Choć bogaty i nie skąpy, to nie zobaczysz go, jak nie przymierzając, Kłośnika czy Pieszcza, jak z orszakiem złotym przez pola gna…
Kardens uśmiechnął się. Bawiły go powszechne, śmiertelnie poważne kulty znanych bóstw, a ludowa pobożność, pełna cudów, dziwów, bożków i diabłów biegających po polu jeszcze bardziej. Postomin, choć nie tak spektakularny, na pewno zaliczał się do tej kategorii.
– …szepce on ino, jak wąż jaki, a zobaczyć go – nie zobaczysz. Trza go słuchać uważnie, a i nie każdy usłyszy. Skrywa się szept Postomina w liściach drzew, a nie wiesz nigdy, czy to on gada, czy szelest zwykły. Cichy, skryty jest nasz Postomin. Po trzecie…
– Pieprzysz, Sikorka, jak potłuczony – warknął z tyłu Kozi – przymknij się już i naszego żandarma mi nie zagaduj, bo na robotę idziemy.
– Gówno ten twój Postomin – dorzucił Myszkopt, idący za ogrem z grubym kijem w ręku. – lud swój obroni, tak? A gdzie był, jak Melkgardczycy wyrzynali was jak wieprze na świniobiciu? Jak chałupy wam burzyli, a? Nie było go, co? Może zachlał był na jakiejś postomińskiej uczcie?
Sikorka nadął się jeszcze bardziej i poczerwieniał, zaczął mamrotać coś o bluźniercach i durniach, ale od razu dostał od Myszkopta kijem.
– Kardens, na konia. Na konia, już!
Wędrowiec wstał powoli i obrócił się w kierunku zbójcy. Nowy właściciel Pustła trzymał już uniesiony kij, ale widząc minę podwładnego, zawahał się. Szybko rozejrzał się, nerwowo szukając Koziego. Ich twarze się zbliżyły się.
– Idę – rzucił szorstko Kardens i bez pośpiechu ruszył do wyjścia.
Myszkopt stał jeszcze chwilę z kijem w powietrzu, po czym jeszcze raz zdzielił nim sołtysa i klnąc ohydnie, opuścił chatę.
– Dokąd idziemy?
– Po skarby – powiedział zbój ze złośliwym uśmiechem, rzucając mu miecz.
– Nie pytałem po co, tylko dokąd.
– Idziemy odwiedzić rzekomego patrona tej dziury. Sołtys właśnie wyliczył ci jego cechy, to powinno ci wystarczyć.
– Aha, czyli okazujemy szacunek miejscowym wierzeniom? O to cię nie podejrzewałem.
– Złapaliśmy jednego z wieśniaków przy próbie ucieczki. Kozi był głodny, więc nasz uciekinier nie miał wyboru innego niż wykupić się jakąś istotną informacją. No i dowiedzieliśmy się, że niedaleko za wioską znajduje się niejaka “jaskinia postomińska”, ponoć z różnymi fantami. Wierzę mu, bo dostał do zrozumienia, że jeśli kłamie, to drugiej szansy nie będzie.
– A po co miecz? Skarbu strzeże smok?
– Kto wie? Nigdy nie wiadomo, do czego może się…
Nie dokończył, bo przed nim pojawił się Sikorka, machając rękami i krzycząc.
– Po moim trupie tam pójdziecie! Nie wolno!
– Co nie wolno? Wszystko wolno – odpowiedział ze znudzeniem Myszkopt – Postomina, czy jak mu tam, się nie boimy, tak jak i ciebie. Nie przeszkadzaj, bo znowu oberwiesz.
– Nie wolno, powiedziałem…
Kij miał już wylądować na głowie sołtysa, kiedy, nie wiadomo skąd, mocny powiew wiatru wyrwał go z ręki napastnika. Kardens złapał go w locie.
Sikorka otworzył usta, przyjrzał się uważnie im obu, po czym powoli powiedział:
– A wiecie co? Idźcie sobie. Zobaczymy, z czym wrócicie. A wy, panie, uważajcie – zwrócił się do Kardensa – choć prawie pewien jestem, że jeszcze się spotkamy.
– I ze mną się spotkasz kmiocie, i to dziś wieczorem – ryknął Myszkopt – jak nie przestaniesz mi wchodzić w drogę! Jedziemy!
VII
Jaskinia faktycznie znajdowała się zaraz za wsią. Jak na miejsce przechowywania rzeczy wartościowych, nie była specjalnie dobrze ukryta – po zjechaniu z drogi i krótkiej przeprawie przez las znaleźli się przed wejściem.
– Kardens, broń w pogotowiu – warknął Myszkopt. Kozi jak zwykle sprawiał wrażenie niezbyt przejętego.
– Po co? Boisz się że Sikorka zasadził się tam na ciebie? Nawet nie starali się jakoś tej groty zamaskować. Nie zdziwię się, jeśli twój informator zełgał i obecnie zmierza z rodziną w stronę granicy. Myślę, że dałeś się nabrać na najgłupsze kłamstwo, jakie słyszałem. Skarby w jaskini w lesie! Żeby zarabiać, nie można być chciwym, przyjacielu.
Zbój był wściekły, ale go zignorował. Postawienie na swoim było dla takich jak on najlepszą metodą na wybrnięcie z wpadki.
– Wyciągaj ten miecz, i wchodzimy. Kozi, ty przede mną.
W środku jaskinia mocno się obniżała, zakręcając się w spiralę. W bladym świetle wykrzesanym przez ogra widać było szkielety małych zwierząt i rosnące gdzieniegdzie grzyby i mchy. Od czasu do czasu nad ich głowami przelatywał nietoperz.
Szli tak kilka minut, schodząc głęboko pod ziemię. Nietrudno było stwierdzić, że jaskinia nie powstała w sposób naturalny, ale Kardens nie łudził się, że cokolwiek tu znajdą – była to zapewne pozostałość ludu żyjącego tu tysiące lat wcześniej. Lud ów dawno rozpłynął się wśród nowych przybyszy, a jego ostatnim śladem była podziemna świątynia, dawno już splądrowana i przez większość zapomniana. Widocznie jednak na odludziu stare legendy przetrwały znacznie dłużej, ukryte za wiarą w pustłowskiego bożka.
Korytarz kończył się ścianą z litej skały. Rozejrzeli się wokół siebie, ale nic nie wskazywało, aby gdzieś było ukryte wejście.
– Widzisz, Myszkopcie? Wieśniak oszukał cię, choć mądrzej, niż się spodziewałem. Kupił sobie czas, bo zanim stąd wyleziemy, to…
– Cicho! – warknął Myszkopt – Przyszliśmy tu w określonym celu i z pustymi rękami nie wrócimy.
Zbójca i potwór gorączkowo macali ściany i tupali w podłogę, licząc na cud. Kardens oparł się o ścianę, czekając, aż potok bluzgów oznajmi koniec poszukiwań.
Nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Podszedł do ściany, zbliżył do niej usta i zastygł. Co powiedzieć? W opowieściach było to zazwyczaj zaklęcie, przysięga, lub odpowiedź na zagadkę. O magii nie miał pojęcia, do obietnic nie był skłonny, a i nie widać było nigdzie sfinksa, który mógłby zadać mu pytanie.
– Jestem od Sikorki – wyszeptał najciszej jak mógł, jednocześnie stwierdzając w duchu, że jest to najgłupsza rzecz, jaką można powiedzieć do magicznych drzwi.
Poczuł na twarzy powiew wiatru. Ciąg powietrza wystrzelił do góry, zakręcił i uderzył z powrotem w ziemię, wzbijając chmurę pyłu. W skale pojawiły się pęknięcia, układając się w półkole. Po chwili kształt na ścianie zaczął się rozmywać, aż w końcu zniknął zupełnie. Z powstałego otworu migotało słabe, kolorowe światło.
– Co zrobiłeś? – zapytał ostro Myszkopt.
Wędrowiec jedynie wzruszył ramionami.
Weszli do pomieszczenia. Nie wyglądało na specjalnie rozległe, jednak od podłogi po sufit zastawione było pękatymi skrzyniami, wypełnionymi po brzegi każdym znanym rodzajem klejnotów: diamenty wielkości pięści, niewiele mniejsze rubiny, turkusy, topazy wręcz wysypywały się z przepełnionych pudeł. Podłoga zasłana była drzewem koralowym wymieszanym z dukatami, tworząc niezwykły dywan, o wartości przekraczającej wielokrotnie zasoby niejednego królewskiego skarbca. Gdzieniegdzie leżały potężne bryły malachitu, przypominające pocięte pnie. Gdzieś z góry wpadała do pomieszczenia odrobina światła, tworząc fantastyczne iluminacje.
Cała trójka stała jak wryta. Nawet ogr pokiwał głową z uznaniem.
– Jeżeli tyle mają, a postawili za to tylko parę ruder i karczmę, to niechybnie zasłużyli sobie na poddaństwo – powiedział, wciąż niedowierzając, Myszkopt. – Ale takie rozważania zostawmy na później. Ładować!
Rzucił pozostałej dwójce parę konopnych worków i sam przystąpił do zbierania co większych kamieni i nominałów.
Kardens miał w głowie mnóstwo wątpliwości i pytań, na które nie znał odpowiedzi. Dlaczego w ogóle udało się tu wejść? Jaki jest związek sołtysa z jaskinią zawierającą, nie przymierzając, dziesięcioletni budżet jego kraju? Skoro udało się wejść, to czy można coś stąd wziąć? Co, jeśli nie? Czy zaraz za progiem spotka ich kara?
Wszystko to z jakiegoś powodu wydawało mu się mało istotne, choć dla trzeźwo myślącego człowieka byłyby to pytania, które zadałby sobie przed wejściem. Kozi i Myszkopt najwyraźniej na widok skarbów stracili jasność umysłu, bo gorączkowo zgarniali do worów kolejne klejnoty.
Stał tak przez chwilę, w otępieniu; a im bardziej zbójcy rzucali się na skarby, tym otępienie było większe. Odrzucił wór, ukląkł i nie wiedzieć czemu, zaczął układać leżące na ziemi kosztowności w stos.
Nim się spostrzegł, sięgał on mu do bioder. Widząc postęp, zachichotał nie swoim śmiechem i usiadł przed kopcem, wbijąc wzrok w nurkującego w dukatach Koziego. To nie on patrzył, ani nie on usypał górkę z monet i klejnotów, ale zdawało mu się to nie przeszkadzać. Ogr wyczuł, że jest obserwowany i odwrócił się.
Czar prysł, a przed Kardensem stał już Kozi, krzycząc coś i grożąc mu potężną pięścią. Powoli zaczynały docierać do niego bodźce z otoczenia.
– I co siedzisz, co siedzisz?! Pakuj do wora co możesz i zjeżdżamy stąd! Na co czekasz, cholero, kto ci kazał usypywać jakieś wały…
– Ja kazałem – cicho odpowiedział z tyłu ktoś trzeci.
I wtedy Kardens zrozumiał.
Odwrócił się natychmiast, ale nikogo tam nie było. Ogr, wyraźnie zbity z tropu, wpatrywał się tępo w kopiec. Zwróciło to uwagę Myszkopta, który szybkim krokiem zbliżał się do nich, z wyraźnym zamiarem użycia siły.
Wtedy rozegrała się kolejna część tego dziwnego spektaklu.
Usypane na stos klejnoty zaczęły się osypywać, a po chwili wynurzyła się z nich biała, chuda, obciągnięta prawie przezroczystą skórą ręka. Obok pojawiła się druga, opierając się na wyjątkowo dużym diamencie i dźwigając z wnętrza kopca łysą, przypominającą gołą czaszkę głowę, z wpadniętymi, pustymi oczami, długim nosem i wyszczerzonymi w gniewnym grymasie ustami.
Myszkopt z wrażenia wypuścił z ręki wór, a drogocenne kamienie z łoskotem potoczyły się po podłodze. Kardens wstał i zaczął się cofać, ale wiedział, że nic to nie da.
Postomin wskazał trzęsącą się od gniewu, upiorną łapą najpierw na zbójcę, a potem na ogra.
– Tych dwóch – wycedził zimno – być tu nie może.
Kardens próbował przeciwstawić swoją wolę rozkazowi bożka, lecz było to daremne: czas znowu zwolnił, ręka powędrowała do pasa, mocnym szarpnięciem wyciągnęła miecz, który w tym samym ruchu ciął stojącego obok Koziego przez oczy, odrąbując znaczną część bydlęcego łba. Ręka rzuciła miecz, zaś Kardens doskoczył do szykującego się do ucieczki Myszkopta i powalił go na ziemię. Następnie złapał leżący obok ciężki kawał malachitu, którego w innych okolicznościach zapewne nie dźwignąłby bez pomocy; uniósł go wysoko i z całej siły rąbnął nim zbója w głowę. I jeszcze raz. I drugi. I trzeci.
– Ach – cicho westchnął Postomin, a westchnięcie brzmiało jak coś pomiędzy szumem liści na wietrze i sykiem węża – za każdym razem to samo. Można mówić, ostrzegać, a i tak zawsze znajdą się chętni na cudzą własność.
Jedyny pozostały przy życiu członek wyprawy, był w zbyt głębokim szoku, by cokolwiek odpowiedzieć.
– Pustłowianie – podjął Postomin – dobrze się mają? – W jego głosie pobrzmiewała nieudawana troska. – Co nieco widziałem, ale wszędzie na raz być nie mogę. Odpowiadaj!
Kardens przełknął ślinę.
– Że dobrze, to bym nie powiedział. Ale przyzwyczaili się do terroru.
– Tak ci się zdaje. Dopóki we wsi pilnują kopca, jest w nich wiara. Ale skoro już po wszystkim, to będzie tylko lepiej. Usiądź.
Postomin jakby od niechcenia machnął ręką, a zwłoki byłych właścicieli Pustła zmieniły się pył, który natychmiast został wywiany na zewnątrz przez silny podmuch wiatru; machnął drugą ręką, a leżące dookoła skarby ułożyły się w potężny tron i drugie, w mniejsze siedzisko.
– Wiedz, Kardensie – powiedział bożek, siadając na tronie – że kilka pokoleń temu zawarłem z mieszkańcami tych okolic umowę. Niespokojny to był czas. Osady, jeśli akurat nie były grabione przez żołnierzy, to przez ciągnących się za wojskiem mętów, którzy niszczyli i grabili wszystko, co jeszcze zostało w jednym kawałku. Ludzie migrowali z jednego miejsca do drugiego, zazwyczaj z takim samym rezultatem – przechodził front, za frontem zbóje, i znowu trzeba było uciekać. Jedna z takich grup, miotanych od prowincji do prowincji, zawędrowała swego czasu w te okolice, i gnana przez grupę bandytów, schroniła się właśnie w tym lesie. I wtedy się spotkaliśmy.
Pokiwał głową, z widoczną przyjemnością przywołując stare wspomnienia.
– Dawno temu byłem wyłącznie szumem wiatru w koronach drzew. Nie interesowali mnie ludzie ani ich cywilizacja – całymi dniami latałem po lesie, ciesząc się, że siły potężniejsze ode mnie pozwoliły mi istnieć, uznały, że leśny szum jest potrzebny na tym małym skrawku ziemi!
Na twarzy Postomina po raz pierwszy odmalował się uśmiech. Był to pierwszy szczery uśmiech, który Kardens widział od długiego czasu.
– Tak, tak, niczego mi nie brakowało! Istniałem od początku czasu, dokładając swoją małą cegiełkę do ogromnego przedsięwzięcia zwanego światem, o tajnikach którego nie miałem nawet pojęcia. Nie wiedziałem, ba, do dziś nie wiem, co oznacza moje imię! Wyobrażasz to sobie? Tak było do momentu, kiedy jeden z uciekinierów ukrywających się w lesie mnie usłyszał. Był to człowiek mądry, wiedział, że oprócz sił najwyższych istnieją też te słabsze, jak i te całkowicie niezauważalne. Czując zbliżającą się zagładę, wezwał mnie, abym pomógł im się ukryć. Przyznam, że zainteresowało mnie to – prawdopodobnie był to pierwszy człowiek, który dostrzegł moją obecność. Zgodziłem się, i wiejąc między drzewami, zaprowadziłem ich do tej właśnie jaskini.
Kardens zauważył, że skóra bożka nabrała zdrowszego koloru. Zdawał się też trochę większy.
– Moja pomoc, oczywiście, nie była darmowa. Waga mojego czynu – ocalenie życia wielu osób – wymagała co najmniej równie wartościowej zapłaty. Zawarliśmy wówczas umowę – lud, który uratowałem, pozostanie mi wierny po wsze czasy. Z tego, co dowiedziałem się później od podobnych mnie, była to dość standardowa cena. Aby jednak transakcja w dłuższej perspektywie nie była korzystna wyłącznie dla mnie: zaoferowałem swoje wsparcie i opiekę również na czas nieokreślony. Ochronę przed wszystkimi zagrożeniami i nieskończone zasoby materialne. Każda ofiara złożona na moim kopcu tworzyła kolejny skarb w tej grocie. Przyznasz, że to dobra umowa?
– Nie wątpię. Ale… Ci wisielcy przy drodze…
– Jak pewnie się domyśliłeś, ludzie z wioski nie są jej dawnymi mieszkańcami. To zbieranina z okolicznych miejscowości. Przybyli, aby odnowić nasze przymierze. Tak, odnowić, bo zostało złamane przez poprzedników. Nieszczęśnicy, których widziałeś przy drodze, to ci, którzy zdołali uciec przed melkgardzkimi wojskami. Nie za daleko, bo zaraz trafili na inne oddziały, które też się nie patyczkowały.
– Co mają do tego Melkgardczycy? Z tego co wiadomo, nie byli zbyt brutalni w tych rejonach, większość osad pozostała nienaruszona.
– Prawda? A jednak w tym przypadku zmienili zdanie. I zrobili to z rozmachem, jakiego się sami po sobie nie spodziewali. Ale i dlatego nie uświadczysz ich już tutaj – trwały negocjacje pokojowe, mieli wyraźny rozkaz, aby nie mordować. Jak tylko zdali sobie sprawę z tego co zrobili, zwiali hen za rzekę, żeby nie było na nich. I z tego co słyszę, wina spadła na zbójów, że niby napadli i nakradli, a mieszkańców zarżnęli. I dobrze – kto ma wiedzieć, ten wie. W Pustle wiedzą.
Kardens spojrzał na swoje ręce, które chwilę wcześniej w mgieniu oka zatłukły ogra i Myszkopta. Siłą, jakiej się nie spodziewał i której nie kontrolował.
– Dlaczego? Czy złamali waszą umowę w tak paskudny sposób, że musieli zginąć?
– Mojego przymierza się nie łamie! – huknął Postomin, zrywając się z tronu – Nigdy! Jestem wierny bezwzględnie i takiej wierności oczekuję!
Zapadła cisza. Bożek opadł na tron.
– Posztołka, poprzedni sołtys, odziedziczył po poprzedniku sprawnie funkcjonującą osadę. Było tam wszystko – plac targowy, filia banku książęcego, karczma, stacja pocztowa… Oczywiście wszystko to generowało znaczące zyski, z roku na rok większe. Z Pustła zaczęło robić się małe miasteczko, bo mimo niekorzystnego położenia, zaczęli się tam zatrzymywać kupcy, a w ślad za kupcami – mieszkańcy okolicznych wiosek. Żeby coś załatwić, nie trzeba było już tłuc się do Glęźna, albo i dalej. Wszystko pod ręką.
Postomin westchnął, a westchnienie brzmiało jak szum lasu.
– Ma się rozumieć, rozwój nie był zasługą Posztołki, a i jego poprzednik niewiele by zdziałał, gdyby nie moje wsparcie. Z jednym z poprzednich sołtysów ustaliliśmy, że w miarę rozwoju i coraz większej niezależności wsi od tego skarbca, będzie on coraz bardziej traktowany jako zabezpieczenie na przyszłość – bo choćbym nawet i ja stanął na głowie, to do końca świata nie wyda się tego całego bogactwa bez podejrzeń. A ja nie lubię być w centrum uwagi.
– Czyli Posztołka też połasił się na darmowy zysk ze skarbca?
– Otóż wręcz przeciwnie! Uznał, że nie jest mu potrzebny. Że wioska jest już na tyle samodzielna, że sama na siebie zarobi. Że nie ma potrzeby przynoszenia wotów na kopiec… Że nie jestem potrzebny też ja. Domyślam się, że nie przyszłoby mu to do głowy, gdyby nie pewien czarodziej z Glęźna, o którym zapewne już słyszałeś.
– Owszem. Sikorka zdaje się nie mieć z nim najlepszych stosunków.
– I bardzo mądrze z jego strony. Misją życiową glęźnieńskiego maga jest uczynienie swojego zawodu niezbędnym – bo najwyraźniej nie nie wystarcza mu fakt, że pod jego wieżą od rana ustawiają się kolejki chcących skorzystać z jego usług. On jednak wie, jaka będzie przyszłość: absolwentów prowadzonych przez radę czarodziejów szkół w końcu będzie tylu, że magię w podstawowym zakresie będzie znał prawie każdy. Nie trzeba będzie chodzić do niego z byle czym. Rozwalone wiadro czy pryszcza na nosie naprawi się klaśnięciem w dłonie. Wiadomo też, że to takie problemy dominują życie przeciętnego człowieka. Nieszczęśników zamienionych w żaby nie ma aż tylu, żeby dla wszystkich tych szarlatanów starczyło na luksus, w jakim żyją.
– Co to ma do rzeczy? Nie mogą, dajmy na to, ograniczyć liczby adeptów?
– A no nie mogą, bo przyniesie to jeszcze gorszy efekt: obecna pozycja magów to w dużej części rezultat wizerunku, jaki zbudowali sobie wśród ludzi. Za ich szkoły się nie płaci, za usługi też nie, jeśli kogoś naprawdę nie stać. Są postrzegani jako ci, którzy wydźwignęli ciemny lud tej ziemi na jako taki poziom. I tak musi zostać, bo kto daje i zabiera… Ale w swojej inwestycji zapomnieli o jednej rzeczy – że poświęcenie dla kogoś to nie tylko profit i moralna wyższość. To po pierwsze cena, często w postaci utraty własnych zasobów. Dając komuś część siebie, choćby w minimalnym stopniu, w pewnym sensie ogranicza się własne znaczenie. A z tym, i z wynikającą z tej sytuacji utratą dochodów, czarodzieje nie mogą się pogodzić.
– Bzdura. Będą sobie szukać dochodów gdzie indziej.
– Już szukają, Kardens! Ale w najdurniejszy możliwy sposób. W swojej głupocie, zamiast powoli szukać zysku w innych branżach, próbują po raz kolejny tej samej sztuczki: dać ludowi – już nie tak ciemnemu! – coś wartościowego. Wiele im nie zostało, a ludzie coraz wybredniejsi, więc po cichu próbują stworzyć braki tam, gdzie ich wcześniej nie było.
– I nikt się nie burzył? Wszak kto daje i zabiera…
– A skąd. Pomysł, choć głupi, wprowadzono w życie całkiem nieźle. Widziałeś zniszczoną palisadę? Można ją naprawiać tydzień, a można dwie sekundy, bo tyle trwa wypowiedzenie zaklęcia. I tak jest lepiej, bo i po co marnować czas? Problem w tym, że zaczęto sugerować, iż urabianie się po łokcie wynika bezpośrednio z ciemnoty i zacofania, a lekiem na to miało być zatrudnianie czarodziejów przy wioskach na stałe – aby mieli pieczę nad “prostym ludem”, który jeszcze chwilę temu dzięki nim z tej prawdziwej ciemnoty wyszedł. Nikt nie chce zostać w tyle, więc sprzedało się to całkiem dobrze.
– Rozumiem, że przodował w tym mag z Glęźna?
– Dobrze rozumiesz. Posztołce kompletnie odbiło, kiedy tamten zaczął mu opowiadać o samoczerpiących studniach, wozach jeżdżących bez koni i kontroli nad pogodą, które to cuda miał zapewnić moim ludziom – za cenę, oczywiście, zatrudnienia go w roli wiejskiego czarodzieja na najbliższe czterysta lat. A że stary nie jest, to pewnie planował sobie tu siedzieć drugie tyle. I znowu – co za problem? Niech sobie siedzi. Ale nie moim kosztem. Bo ostatnim, drobnym warunkiem, było zerwanie ze mną i rozebranie kopca. Nie mógł się bez tego obejść – z jego punktu widzenia, jestem konkurencją, i to najgorszego sortu: wywodzącą się z prostych intuicji i instynktu przetrwania, którymi skrycie gardzi. Posztołka wiedział, że obowiązuje go już inna umowa, a mimo to zgodził się na żądania czarodzieja i zaczął rozpowszechniać jego bajdurzenie wśród ludu. Nie interweniowałem, bo liczyłem, że tego nie kupią, a Posztołkę pogonią. Ale tutaj czarownik okazał się ode mnie sprytniejszy.
Przerwał na chwilę. W zimnych oczach tliła się nienawiść.
– Moglibyśmy funkcjonować tu oboje, mimo braku szacunku – ale jego mniemanie o sobie wykluczało nie tylko współżycie, ale i moje istnienie. Dla takich bufonów jak on jestem jedynie przesądem, ludowym zabobonem, który najlepiej wykorzenić i zastąpić czymś ładniejszym. A ja wykorzenić się nie dam.
– Magik, z tego co mi wiadomo, dalej żyje, nawet odwiedza czasem Pustło. Nie obawiasz się, że znowu zacznie cię wykorzeniać?
– Nie, bo się boi. Umówił się z Posztołką na wódkę w dniu, kiedy kazałem żołnierzom zniszczyć Pustło. Jak zobaczył, co się stało, to obrzygał szatę i uciekł. Zasłyszał później, że wieś się odbudowuje, więc wrócił i zaczął wypytywać, jak do tego doszło, że cała ludność w jeden poranek poszła do piachu? No i mu Sikorka wytłumaczył, a czarownik mało znowu nie puścił pawia. Wraca czasem, bo nie wypada mu się bać wiejskich bożków, co to nawet nie istnieją, i gardzić prostym ludem, ale mile widziany nie jest – i boi się mnie jak jeszcze nikogo w życiu. Ale nie sądzę, że czegoś się nauczył. U arogantów jego pokroju poczucie wyższości zawsze zwycięża. Zabiję go, jak przestanie się bać.
– Mocne słowa… A mimo wszystko znalazł się słaby punkt.
– Trzeba ci wiedzieć, Kardens, że oprócz przymierza łączy mnie z mieszkańcami tych ziem jeszcze inna zależność, zupełnie nieformalna i absolutnie dla mnie niekorzystna. Takie byty jak ja, co do zasady, nie znaczą więcej niż szum, który cię tu przywiódł. To, co czyni nas widzialnymi i w jakikolwiek sposób wpływowymi, to wiara. Wiara ludzi w nas. Tamtego dnia, kiedy jeden z uciekinierów usłyszał mój szum, rozpoznał we mnie istotę myślącą i uznał moje istnienie, zauważyłem, że mam kształt. Kiedy sunąłem między drzewami, zawsze rozdzielałem się na kilka części, omijając przeszkody, by potem znowu połączyć się w jedno. Wtedy jednak, po raz pierwszy w czasie mojego istnienia, uderzyłem głową w drzewo – i zauważyłem, że mam nie tylko głowę, ale i ręce, nogi i wszystko inne, co mają ludzie. Z czasem, ze wzrostem pobożności mojego ludu, stałem się widzialny – aż w końcu przybrałem taką formę, w jakiej mnie spotkałeś.
Kardens dopiero teraz zauważył, że Postomin jeszcze bardziej urósł, miał już bujną, czarną czuprynę i był mniej kościsty. Pozostał mu jednak mrożący, bezwzględny wzrok.
– Czyli… Istniejesz tylko dlatego, że wierzą w ciebie mieszkańcy Pustła i okolic?
– Ha, to nie takie proste – parsknął pustłowski możnowładca – choć częściowo prawdziwe. Ale zaznaczam, tylko częściowo.
Kardens milczał.
– No, ale dość już gadania. Sprawdź kieszenie, i wiedz, że skąpy nie jestem.
Kieszenie nagle zaczęły mu ciążyć, zaś po paru sekundach jego plecak stał się na tyle ciężki, że o mało nie poleciał do tyłu. Z trudem ukląkł i otworzył go. W środku było po brzegi rubinów, szafirów, diamentów i wiele innych kamieni szlachetnych, których nazw nawet nie znał. Wstał, a w wypchanych kieszeniach pobrzękiwały grudki złota.
– Idź już.
Wędrowiec nie zamierzał się sprzeciwiać.
– Dziwi mnie jedno – powiedział, taszcząc plecak w kierunku wyjścia – za co te skarby? I po co opowiedziałeś mi tę historię?
Postomin uśmiechnął się znowu, i znowu szczerze.
– To twoja nagroda za to, że we mnie uwierzyłeś – a dla mnie zabezpieczenie przed tym, żebyś wierzyć nie przestał. Bo widzisz, po zdradzie mojego ludu musiałem na nowo zebrać siły, aby istnieć w takiej formie, w jakiej ci się ukazałem. Słyszał i wierzył we mnie Sikorka, bardzo mocno; wierzyli nowi pustłowianie – ale do powrotu potrzebowałem jeszcze odrobiny wiary; czystej, spontanicznej. Najlepiej od kogoś z zewnątrz, bez uprzedzeń. W momencie, kiedy nad stosem szmaragdów zdałeś sobie sprawę, że cały czas słyszałeś mój szept, odzyskałem pełnię mocy.
– Czyli tam, na rozdrożach… Wiatr niszczący znak, wiejący w kierunku Pustła…
– Idź już, Kardens.
***
Czekali na niego w wiosce. Zbliżał się z głową zwieszoną, zamyślony, nieobecny. Szpaler wieśniaków padł na kolana, kiedy tylko przejechał za palisadę, będącą dziwnym sposobem w znacznie lepszym stanie niż kilka godzin wcześniej.
– Bądźcie pozdrowieni, panie – zaszczebiotał Sikorka – miło nam powitać człowieka, którego sam Postomin w swoim pałacu przyjął!
– Skąd wiecie, sołtysie? Czyżbyście słyszeli…
– Niceśmy nie słyszeli – machnął ręką Sikorka – i niedobrze, żeście sami nie zdążyli usłyszeć wszystkiego, jak wam o naszym dobrodzieju opowiadałem. Dwie cechy jego znacie już, ale jest jeszcze trzecia – naruszeń prawa Postomin nie zniesie. Choćby i tycich, co jestem pewien, że wam jasno wyłożył. A prawo takie jest, że do postominowej siedziby ino zaproszonym można wejść – kto samowolnie wlezie, tego zarżnie od razu. Temu i nie chciałem, byście leźli – ale jak tylko wiatr zawiał, od razu wiedziałem, że coś więcej tu na rzeczy jest. I rację miałem, boście żywi wyszli. Zapraszał was jego szept w te strony już od dawna.
Kardens uśmiechnął się w milczeniu.
– Ogr i ten drugi, jak wnosim, już nie wrócą?
– Nie wrócą.
Ta wiadomość wywołała u pustłowian nagły wybuch radości. Siołtys zarządził ucztę z okazji wyzwolenia – z odgruzowanych piwnic wytoczono beczki z winem, naprędce zbito z dech ławy i stoły. Nad rozpalonym pośrodku wsi ogniskiem nabito na rożen tłustego prosiaka.
Kardens jadł w milczeniu, nie myśląc wiele. Wokół niego wieśniacy tańczyli, śpiewali, jedli i pili na potęgę. Siedzący obok sołtys ględził bez przerwy, ale Kardens go nie słuchał. Dopiero kiedy uczta miała się ku końcowi, usłyszał pytanie:
– To co teraz, panie? Dziedzica na pustłowskich włościach brak, możebyście tedy…
– Cicho, sołtysie. Słuchajcie.
Sikorka zamilkł. Jak na komendę, również pozostali pustłowianie zamarli w milczeniu.
Kardens uniósł głowę i zamknął oczy. Szum z okolicznego lasu wzmógł się, sącząc się do uszu wędrowca. Poczuł na twarzy lekki powiew wiatru.
Wiało w kierunku wybrzeża.