- Opowiadanie: tsschindler - Szept Postomina

Szept Postomina

Dzień dobry! Poniżej zamieszczam moje pierwsze opowiadanie na tym portalu. Będę głęboko wdzięczny za przeczytanie oraz wszelkie uwagi i komentarze. Miłej lektury!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Szept Postomina

I

Je­chał przed sie­bie pu­stym trak­tem, a wokół nie było żywej duszy. Do­słow­nie.

Kar­dens, bo tak na­zy­wał się wę­dro­wiec, nagle za­trzy­mał konia. Na drze­wach ro­sną­cych wzdłuż drogi wi­sie­li lu­dzie.

Był przy­zwy­cza­jo­ny do wi­do­ku tru­pów, jed­nak ten nie­spo­dzie­wa­ny kra­jo­braz przy­po­mniał mu, że nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a nie dalej niż wczo­raj sam mógł­by zo­stać wi­siel­cem. Co praw­da w o wiele lep­szych oko­licz­no­ściach – wi­siał­by na po­rząd­nej szu­bie­ni­cy na rynku, przy spo­rej wi­dow­ni i w ma­je­sta­cie prawa, ale wciąż byłby mar­twy. Fakt, że nie po­wie­si­li­by go miejscowi zbój­cy, a miej­ski kat, nic tu nie zmie­niał.

Zatem dla­cze­go je­chał trak­tem, za­miast gnić w dole z wap­nem? To dla Kar­den­sa wciąż było cu­dow­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, w który nie do końca wie­rzył. Ale z grub­sza wy­glą­da­ło to tak:

Kar­dens, żoł­nierz po­bo­ro­wy w armii księ­cia z Dar­go­la­su, zde­zer­te­ro­wał o go­dzi­nę za wcze­śnie. 

W to­czą­cej się od kilku lat woj­nie dar­go­le­skie­go feu­da­ła z jego ar­cyw­ro­giem z po­ło­żo­ne­go za rzeką Gwdą księ­stwa Melk­gard, ten pierw­szy w końcu za­czął od­czu­wać fi­nan­so­we skut­ki przed­się­wzię­cia – co było o tyle cie­ka­we, że sam je roz­po­czął, a do tego przy­go­to­wy­wał się do in­wa­zji od de­ka­dy. Li­cze­nie pie­nię­dzy nie oka­za­ło się jed­nak jego mocną stro­ną, bo od dawna już armia nie do­sta­wa­ła żołdu, do­staw uzbro­je­nia nie było, a ro­sną­ce kosz­ty wojny za­czę­li po­no­sić dar­go­le­scy miesz­cza­nie. To spo­wo­do­wa­ło stop­nio­we po­gor­sze­nie na­stro­jów za­rów­no wśród tych pła­cą­cych za plany księ­cia ży­ciem, jak i tych pła­cą­cych w du­ka­tach. Przy­czyn wojny ani Kar­dens, ani jego to­wa­rzy­sze z woj­ska nie poj­mo­wa­li; po­wszech­nie przy­pi­sy­wa­ło się ją ksią­żę­cej manii wiel­ko­ści, choć i znaj­du­ją­ce się za rzeką złoża mie­dzi wy­da­wa­ły się do­brym po­wo­dem do wsz­czę­cia awan­tu­ry. W każ­dym razie, dar­go­le­ska armia nie dość, że zo­sta­ła wy­par­ta z gra­nic Melk­gar­du, to jesz­cze po­go­nio­no ją na wła­snym te­ry­to­rium. 

Kiedy Melk­gard­czy­cy sta­nę­li u bram mia­sta sto­łecz­ne­go, było jasne, że wojna jest prze­gra­na i po­zo­sta­je tylko ogra­ni­cza­nie strat. Do tego sa­me­go wnio­sku do­szedł Kar­dens i wraz z całym od­dzia­łem zło­żył broń, a na­stęp­nie nie­za­trzy­my­wa­ny przez wrogą armię, udał się do domu.

Pech chciał, że wład­ca Dar­go­la­su cze­kał z de­cy­zją o za­wie­sze­niu broni o go­dzi­nę dłu­żej. A kiedy do­nie­sio­no mu, że mimo braku roz­ka­zów z góry część armii się roz­pierz­chła, po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać de­zer­te­rów do ra­to­wa­nia twa­rzy.

Roz­po­czę­ła się kam­pa­nia wy­ła­py­wa­nia “zdraj­ców”, z któ­rych to winy, rze­ko­mo, ksią­żę zo­stał zmu­szo­ny do roz­bro­je­nia i pła­ce­nia re­pa­ra­cji (na co, oczy­wi­ście, nie miał pie­nię­dzy). We­dług ofi­cjal­nej wer­sji, armia była o krok od prze­ła­ma­nia fron­tu, kiedy część żoł­nie­rzy, w tym Kar­dens, “wbiła dar­go­le­skim bo­ha­te­rom nóż w plecy”. Takie uza­sad­nie­nie po­da­no mu, kiedy ksią­żę­cy gwar­dzi­ści wy­wle­ka­li go o świ­cie z łóżka. Kar­dens sta­nął przed sądem i w ciągu dzie­się­ciu minut zo­stał ska­za­ny na śmierć.

Wy­ro­ku nie wy­ko­na­no tylko dla­te­go, że w jed­nej z karczm w pi­jac­kiej awan­tu­rze zgi­nął melk­gardz­ki żoł­nierz. Stro­na zwy­cię­ska uzna­ła to za zła­ma­nie za­wie­sze­nia broni i wy­ko­rzy­sta­ła do jesz­cze moc­niej­sze­go do­ci­śnię­cia po­ko­na­nych, ostrze­li­wu­jąc z ka­ta­pult sto­li­cę. Re­zy­den­ci miej­skie­go lochu, w któ­rym Kar­dens cze­kał na eg­ze­ku­cję, we wszech­ogar­nia­ją­cym cha­osie zdo­ła­li uciec i prze­do­stać się za mury mia­sta. Każdy po­szedł w swoją stro­nę – byle dalej za linię walk.

Kar­dens uznał dal­sze po­zo­sta­wa­nie na te­re­nie obu państw za nie­zbyt per­spek­ty­wicz­ne, a nade wszyst­ko nie­bez­piecz­ne. W Dar­go­le­sie mógł co naj­wy­żej li­czyć na za­mia­nę szu­bie­ni­cy na do­ży­wo­cie w ko­pal­ni soli. Po­nie­waż ofi­cjal­nie był zdraj­cą, to i Melk­gard w końcu prze­stał­by być go­ścin­ny – po pew­nym cza­sie za­czę­ły­by się oskar­że­nia o po­dwój­ną lo­jal­ność lub szpie­go­stwo, z takim samym re­zul­ta­tem jak po dru­giej stro­nie rzeki. Po­sta­no­wił więc do­trzeć jak naj­szyb­ciej do melk­gardz­kie­go portu i za­cią­gnąć się tam sta­tek, a na­stęp­nie od­pły­nąć za morze. I nigdy nie wra­cać.

Trakt, któ­rym je­chał, pro­wa­dził z dar­go­le­skiej sto­li­cy do prze­pra­wy przez rzekę Gwdę, a na­stęp­nie w kie­run­ku wy­brze­ża. Od portu i wol­no­ści dzie­li­ły go naj­wy­żej trzy dni.

Tym bar­dziej skrzy­wił się na widok wi­siel­ców wzdłuż drogi. Nie wy­glą­da­li na żoł­nie­rzy – było wśród nich sporo ko­biet, a naj­młod­szy miał na oko sie­dem lat. Naj­wi­docz­niej Melk­gard, choć nie był znany ze szcze­gól­ne­go okru­cień­stwa, po­sta­no­wił na oku­po­wa­nych te­re­nach dać dowód, że nie ma z nim żar­tów.

Kar­dens ru­szył dalej. Jesz­cze trzy dni, po­wta­rzał cicho.

Dzień był wietrz­ny: to­wa­rzy­szył mu szum drzew, brzmią­cy w tych oko­licz­no­ściach wy­jąt­ko­wo zło­wiesz­czo. Wiatr zda­wał się szep­tać: “ucie­kaj, ucie­kaj… przed sie­bie… bo i sam za­wi­śniesz!”. 

Jadąc, wsłu­chi­wał się w sze­lest do­bie­ga­ją­cy z koron przy­droż­nych dębów. Przy odro­bi­nie wy­obraź­ni i twór­cze­go my­śle­nia fak­tycz­nie dało się tam usły­szeć ostrze­że­nie. Kar­den­so­wi in­wen­cji nigdy nie bra­ko­wa­ło, więc pod­jął tę grę. W za­mian wiatr po­wtó­rzył swoją wia­do­mość kil­ku­krot­nie, a za każ­dym razem brzmia­ła ona ła­god­niej, mniej po­nu­ro. W końcu roz­pły­nę­ła się w ona w zwy­kłym, ko­ją­cym sze­le­ście dę­bo­wych liści.

Nagle po­czuł szarp­nię­cie i oprzy­tom­niał. Nie­szczę­śni­cy wi­szą­cy na ga­łę­ziach zo­sta­li da­le­ko w tyle, zaś przed nim droga roz­wi­dla­ła się w dwóch kie­run­kach. Mądry koń nie po­szedł byle gdzie, a za­trzy­mał się, cze­ka­jąc na znak od jeźdź­ca.

Na roz­dro­żu stał słup z dwoma ta­blicz­ka­mi. Kar­dens pod­je­chał bli­żej.

Rów­no­cze­śnie wiatr, hulający wśród wi­siel­czych ga­łę­zi, zna­czą­co przy­brał na sile. Dmuch­nął nagle jeźdź­co­wi w oczy, zmu­sza­jąc go do za­sło­nię­cia ich dło­nią. Kiedy ze­lżał, ta­bli­czek na słu­pie już nie było – fru­wa­ły w od­da­li, za­bra­ne przez wi­chu­rę.

– Aku­rat teraz! – wark­nął jeżdziec ze zło­ścią. – Skoro tak mnie ostrze­ga­łeś, wie­trze, to może po­wiedz mi teraz, gdzie iść?

Wiatr jakby w od­po­wie­dzi za­szu­miał i za­wiał wy­raź­nie w lewo. Jeź­dziec wes­tchnął i skie­ro­wał się w tamtą stro­nę.

 

II

Zmierz­cha­ło już, kiedy sta­nął u wej­ścia do wio­ski. Wokół znisz­czo­nej pa­li­sa­dy krę­ci­li się chło­pi, no­sząc drew­no i de­ba­tu­jąc, jakby tu naj­le­piej za­ła­tać dziu­ry. Uszko­dze­nia wy­glą­da­ły na dość zna­czą­ce. Kar­dens zsiadł z konia i pod­szedł do ogro­dze­nia.

Wśród ro­bot­ni­ków krę­cił się niski, szczu­pły męż­czy­zna, wy­róż­nia­ją­cy się po­śród in­nych nie­zwy­kle gęstą, czar­ną czu­pry­ną oraz wy­bit­nie dłu­gim i za­kry­wa­ją­cym dużą część twa­rzy wąsem. Co chwi­la wska­zy­wał gdzieś ręką, po­krzy­ki­wał i in­stru­ował chło­pów, gdzie mają nosić drew­no.

– Co to za osada? – za­py­tał Kar­dens wą­sa­cza, po­mi­ja­jąc zwy­cza­jo­we grzecz­no­ści.

– Pu­stło, panie.

– Co?

– Pu­stło. Tak się zwie.

– Soł­ty­sa macie?

– Jam soł­tys. 

– Słu­chaj­cie, panie soł­tys…

– Si­kor­ka je­stem.

– Że co?

– Si­kor­ka. Tak na mnie wo­ła­ją.

– Słu­chaj­cie, panie Si­kor­ka… Da radę u was gdzie prze­no­co­wać? Ciem­nie­je już, a nocą mi się nie uśmie­cha po­dró­żo­wać.

Si­kor­ka po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

– Mą­drze pra­wi­cie, panie… Tu i za dnia bez­piecz­nie nie jest. Wżdy teraz nie wia­do­mo, kto tu rzą­dzi – księ­cia dar­go­le­skie­go ci zza rzeki wy­gna­li, a potem sami ucie­kli precz. Toteż i różne męty po wsiach cho­dzą, na wła­dzę się, po­wia­dam, za­ma­chu­ją… Wi­dzi­cie, ogro­dze­nie na­pra­wia­my, bo strach…

– Soł­ty­sie…

– Wy­bacz­cie, o czym to my… A! U mnie w cha­łu­pie prze­no­cuj­cie, miej­sca mam dość. Jak wam na imię?

– Kar­dens – od­po­wie­dział wę­dro­wiec nie­pew­nie. Był już dawno poza za­się­giem dar­go­le­skich pa­tro­li, a chło­pa ze wsi po­środ­ku ni­cze­go trud­no było po­są­dzać u współ­pra­cę z wła­dza­mi. Ale nie­po­kój po­zo­stał.

Si­kor­ka wydał jesz­cze kilka za­rzą­dzeń od­no­śnie pa­li­sa­dy i wska­zał ręką na bramę wej­ścio­wą.

Szli przez osadę. Skła­da­ła się z jed­nej nie­utwar­dzo­nej drogi, bę­dą­cej ak­tu­al­nie w sta­nie pół­płyn­nym oraz kil­ku­na­stu cha­łup wzdłuż niej. Po­środ­ku drogi znaj­do­wał się okrą­gły plac, słu­żą­cy za­pew­ne za po­stój, tar­go­wi­sko i miej­sce spo­tkań w jed­nym. Do tego Kar­dens za­uwa­żył też, ku swo­je­mu zdzi­wie­niu, bu­dyn­ki mu­ro­wa­ne – z ka­mie­nia wznie­sio­no karcz­mę oraz spi­chlerz. Widać było, że prze­szła tędy wojna: spa­lo­ne strze­chy, po­ła­ma­ne wozy i wa­la­ją­ce się wszę­dzie śmie­ci spra­wia­ły dość przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie.

– Sami tak to wszyst­ko re­pe­ru­je­cie?

– Ano sami, panie.

– Cza­ro­dzie­ja nie macie? Szyb­ko by przy­naj­mniej tutaj uprząt­nął.

Si­kor­ka zła­pał się za głowę i wy­trzesz­czył oczy.

– Panie, gdzie? Tutaj? W Glęź­nie, mie­ście opo­dal, naj­bliż­szy jest; cza­sem wpad­nie, ale do po­mo­cy to on chęt­ny nie jest. Tylko by pła­cić jemu, temu skur­wy­sy­no­wi, za co? Że po­ma­cha rózgą i z wiel­ką łaską dach na­pra­wi? Ręce mamy, sami zro­bi­my. Cza­row­ni­ków nam tu nie po­trze­ba.

Im dalej szli w wieś, tym wy­glą­da­ła ona go­rzej – nie­któ­re z cha­łup były do­szczęt­nie zbu­rzo­ne, a w ru­inach grze­ba­li miesz­kań­cy wsi, pró­bu­jąc wy­ło­wić spod zglisz­czy co­kol­wiek war­to­ścio­we­go.

– Te męty, co mó­wi­li­ście – za­gad­nął Kar­dens – to oni was tak urzą­dzi­li? Jadąc tu, wi­dzia­łem mnó­stwo po­wie­szo­nych na przy­droż­nych drze­wach. To ich ro­bo­ta?

Si­kor­ka po­bladł jak kreda.

– Eee… Yyy… Nie, to ci… Jak im… Melk­gard­czy­cy! Mówi się, że nie tacy okrut­ni, że nie mor­du­ją – gówno praw­da! Swo­łocz taka, panie…

Kar­dens nie kon­ty­nu­ował wątku. 

– Nie wie­cie, czy do­ja­dę tędy na wy­brze­że?

– A jakże, do­je­dzie­cie – od­po­wie­dział sołtys, wy­raź­nie rad ze zmia­ny te­ma­tu – dziw tylko, panie, że­ście tędy się wy­bra­li. Na roz­sta­jach trze­ba było w prawo, bo przez Pu­stło, to na­oko­ło bar­dzo…

Kar­dens za­ci­snął zęby. Wiatr świ­snął mu koło ucha, choć od po­łu­dnia nie wiało.

W cha­łu­pie Si­kor­ki oka­za­ło się, że nie jest je­dy­nym po­dróż­nym we wsi. Prze­by­wał tam już inny ucie­ki­nier – na­zy­wał się Mysz­kopt, i, jak twier­dził, rów­nież zmie­rzał na wy­brze­że. Był śred­nie­go wzro­stu, miał dłu­gie, tłu­ste, szare włosy, po­dłuż­ną twarz z pa­skud­nym, ha­czy­ko­wa­tym nosem i był prze­raź­li­wie chudy. Ma­sko­wał to gru­bym odzie­niem, ale widać było, że nie ma się do czy­nie­nia z ty­ta­nem.

Leżał roz­wa­lo­ny na piecu, wy­raź­nie znu­dzo­ny. Kar­dens nie za­mie­rzał go pro­sić o zro­bie­nie mu miej­sca – męż­czy­zna zro­bił na nim dość od­py­cha­ją­ce wra­że­nie. Po­pro­sił zatem Si­kor­kę o ja­kieś okry­cie i po­ło­żył się na ławie pod ścia­ną.

Mysz­kopt ob­rzu­cił znie­cier­pli­wio­nym wzro­kiem soł­ty­sa i kiw­nął na niego głową. Si­kor­ka ner­wo­wo sko­czył do kre­den­su i szyb­ko wyjął z niego pęto kieł­ba­sy. Mysz­kopt nawet się nie pod­no­sząc, wy­cią­gnął rękę. Soł­tys ner­wo­wo przy­sko­czył do go­ścia, po­da­jąc mu, ten dość hojny, jak na po­wo­jen­ne wa­run­ki, po­si­łek.

– Macie, panie, wy­bacz­cie, wie­cie prze­cie…

– Dobra, wiem prze­cież. Głod­ny tylko byłem.

– Czym chata bo­ga­ta, panie…

Mysz­kopt nie słu­chał już i skie­ro­wał swoją uwagę na Kar­den­sa.

– A więc za­mie­rzasz się na sta­tek za­cią­gnąć? – za­py­tał. – Jakim spo­so­bem? Znasz się na że­glu­dze?

– Tro­chę się znam, różne rze­czy się ro­bi­ło w życiu…

– Wąt­pię, że cię wezmą. Teraz, po woj­nie, chęt­nych na prze­jażdż­kę za morze jako ma­ry­narz z im­mu­ni­te­tem nie bra­ku­je.

– Moż­li­we. Mimo to spró­bu­ję.

– Nie le­piej za­pła­cić? Po­sie­dzisz dwa mie­sią­ce pod po­kła­dem, potem wy­nio­są cię w skrzy­ni z to­wa­ra­mi bez­cło­wy­mi, a i jesz­cze na ko­niec pew­nie okrad­ną, ale masz pew­ność, że do­je­dziesz. A potem coś się wy­my­śli.

Kar­dens skrzy­wił się. Rozmówca miał rację – co praw­da praca na stat­ku gwa­ran­to­wa­ła nie­ty­kal­ność, re­spek­to­wa­ną przez wszyst­kie kraje z do­stę­pem do morza, ale zdo­by­cie ta­kiej po­sa­dy było trud­ne nawet w spo­koj­niej­szych cza­sach. Li­czył na swoje do­świad­cze­nie – we wcze­snej mło­do­ści nieco że­glo­wał i od­na­la­zł­by się nawet na dużym stat­ku. Trud­no było jed­nak nie zgo­dzić się z fak­tem, że ilość zbrod­nia­rzy, zde­ma­sko­wa­nych agen­tów i de­zer­te­rów ta­kich jak on, chęt­nych na gwa­ran­to­wa­ną pra­wem bez­kar­ność, mogła być obec­nie dość duża.

– Nie wiem, czy stać mnie na luk­sus sie­dze­nia w skrzy­ni, przy­ja­cie­lu – od­po­wie­dział po­wo­li. – Chęt­nych na ma­ry­na­rza jest dużo, ale chęt­nych do zwy­kłej, pro­stac­kiej uciecz­ki jesz­cze wię­cej. Ceny z pew­no­ścią ni­skie nie są.

– A no nie są, wia­do­mo. Ale nie ma ta­kiej ceny, któ­rej nie da się za­pła­cić.

Kar­dens par­sk­nął śmie­chem. 

– Racja! Zaraz przej­dę się z czap­ką po wsi i po­zbie­ram datki od chło­pów. Parę cha­łup i bę­dzie nie tylko na ła­pów­kę dla ka­pi­ta­na, ale i na kró­lew­ską koję!

Na twa­rzy Mysz­kop­ta po­ja­wił się lekki uśmiech.

– Zna­czy, nie za­le­ży ci aż tak, żeby się stąd wy­do­stać? Osta­tecz­nie mógł­byś zo­stać, dajmy na to, w Pu­stle, w roli, ja wiem, stró­ża prawa? Broń, widzę, masz. Nie wy­glą­dasz też na ta­kie­go, co nosi miecz na pokaz.

– Prze­my­śle­nia, po co mi broń i jak bar­dzo mi za­le­ży, zo­staw mnie, przy­ja­cie­lu. Bo mi, z kolei, nie wy­glą­dasz na ta­kie­go, co mógł­by pomóc.

– Po­zo­ry mylą, mój drogi. Je­że­li…

– Do­bra­noc – przerwał Kardens, od­wra­ca­jąc się do niego ple­ca­mi.

 

III

Na­stęp­ne­go dnia obu­dził się pierw­szy i po cichu opu­ścił chatę. Wio­ska po­wo­li bu­dzi­ła się do życia. Był głod­ny, ale nie za­mie­rzał o nic pro­sić. Skie­ro­wał się w stro­nę zde­mo­lo­wa­ne­go placu.

Cen­trum wio­ski, oprócz po­ła­ma­nych stra­ga­nów i wozów miało jesz­cze jeden in­try­gu­ją­cy ele­ment – wiel­ki ko­piec po­środ­ku. Był pra­wie w ca­ło­ści po­ro­śnię­ty trawą i róż­ny­mi kwia­ta­mi i spra­wiał wra­że­nie je­dy­nej rze­czy nie­na­ru­szo­nej przez wojnę. Do­oko­ła uwi­ja­li się wie­śnia­cy z gra­bia­mi i mo­ty­ka­mi, po­rząd­ku­jąc ro­ślin­ność po­ra­sta­ją­cą ko­piec. Inni zno­si­li różne dobra – chle­by, zioła, dzba­ny z mle­kiem i drob­ne przed­mio­ty, które ukła­da­li wokół kopca. Kar­dens pod­szedł bli­żej. Mieszkańcy od­wró­ci­li głowy w tym samym mo­men­cie, ob­da­rza­jąc go ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– Da radę ja­kieś jadło do­stać? Za­pła­tę mam.

Jeden z chło­pów skrzy­wił się.

– Od po­sto­miń­skie­go kopca wara: nic wam dawać stąd nie bę­dziem, choć­by­ście nie wia­do­mo czym pła­ci­li. Ale jeśli jeść chce­cie, to w karcz­mie coś jesz­cze po­win­ni mieć.

Wędrowiec ukło­nił się lekko i po­ma­sze­ro­wał do karcz­my. Są­dząc po mi­nach miesz­kań­ców, le­piej było się wię­cej do kopca nie zbli­żać.

W karcz­mie je­dze­nia nie zna­lazł – za to zna­lazł Mysz­kop­ta.

Po­zna­ny po­przed­nie­go dnia po­dróż­nik koń­czył wła­śnie do­pi­jał piwo z gli­nia­ne­go kufla. Przed nim stał ta­lerz pełen resz­tek – wy­glą­da­ło na to, że spraw­cą bra­ków w za­pa­sach był wła­śnie on.

– Witaj – po­wie­dział Mysz­kopt od nie­chce­nia – my­śla­łem, że zjemy razem, a ty uciekłeś. Ale nie bój się, zo­sta­wi­łem ci co nieco.

Wyjął z le­żą­cej obok niego torby ka­wa­łek chle­ba i wczo­raj­szej kieł­ba­sy i po­ło­żył na stole. Kar­dens spoj­rzał z nie­chę­cią na ten “dar”, ale przy­jął. Jesz­cze dwa dni, po­wtó­rzył w duchu.

– Wra­ca­jąc do na­szej wczo­raj­szej roz­mo­wy, którą nie­eele­ganc­ko prze­rwa­łeś – po­wie­dział Mysz­kopt pa­trząc na prze­żu­wa­ją­ce­go wę­drow­ca – myślę, że jed­nak mogę jakoś pomóc. I mi za­le­ży na tym, żeby się stąd wy­do­stać jak naj­szyb­ciej. Nie chciał­byś przy­naj­mniej usły­szeć, co mam do po­wie­dze­nia?

Kar­dens mil­czał. 

– No do­brze, nie chcesz – ja to ro­zu­miem. W tych cza­sach komuś za­ufać, to jak pod­pi­sać na sie­bie wyrok. Miej­sco­wi też, jak się zdaje, hoł­du­ją tej za­sa­dzie – do tego ich kopca na dzie­sięć kro­ków nie do­pusz­czą. Byłeś tam?

– Byłem.

– I co?

– Nic. Jak nie chcą, to po co tam łazić?

– Oj, Kar­dens, a my­ślisz, że na stat­ku cię chcą? Że któ­ry­kol­wiek z kra­jów za mo­rzem czeka na cie­bie, aż ła­ska­wie do­trzesz do niego z pudle z su­szo­ny­mi ry­ba­mi? Wręcz prze­ciw­nie, nawet jeśli tam do­trzesz, to łatwo nie bę­dzie. Ob­cych nikt nie chce, i pew­nie słusz­nie. A jed­nak, jak to okre­śli­łeś, le­ziesz tam mimo trud­no­ści i jaw­nej nie­chę­ci do ta­kich jak ty. Po co?

– Ko­piec kop­co­wi nie­rów­ny, przy­ja­cie­lu. Tym samym jed­nak przy­po­mnia­łeś mi, że przede mną jesz­cze długa droga. Dzię­ku­ję za ugosz­cze­nie mnie wczo­raj­szym je­dze­niem i pro­szę, nie za­ga­duj mnie wię­cej, jeśli łaska. Broni, jak słusz­nie za­uwa­ży­łeś, nie noszę na pokaz.

Na­tych­miast po­czuł, że groź­ba była zde­cy­do­wa­nie na wy­rost, a co za tym idzie, mogła brzmieć śmiesz­nie. W Mysz­kop­cie było jed­nak coś, czego nie mógł zdzier­żyć, i nie był to tylko ohyd­ny cha­rak­ter. W chu­dej twa­rzy cza­iło się ja­kieś ukry­te za­gro­że­nie.

– A to dobre! Gro­zisz mi? Wiem, nawet gdy­byś mnie tu i teraz za­siekł, nie spo­tka­ła­by cię za to żadna kara, wszak je­dy­nym prze­ja­wem zor­ga­ni­zo­wa­ne­go spo­łe­czeń­stwa jest tu ten cały Si­kor­ka, nie­pi­śmien­ny chłop. Szko­da, że jego nie pró­bo­wa­łeś na­stra­szyć – może i druga kieł­ba­sa by się wczo­raj zna­la­zła?

– Po pro­stu wy­ra­zi­łem się bez­po­śred­nio – od­po­wie­dział Kar­dens z ka­mien­ną twa­rzą.

– Wyrażę się tak samo – jadę i wię­cej nie będę ci już za­wra­cał głowy. Do zo­ba­cze­nia, być może, w por­cie. Wiedz tylko, że nie jadę tam w ciem­no – wszyst­ko mam już po­za­ła­twia­ne, wy­star­czy tylko się zja­wić i wejść do pudła. Pudła, zwróć uwagę, dość du­że­go dla dwóch. Że­gnam!

Kar­dens usły­szał trzask za­my­ka­nych drzwi i cięż­ko wes­tchnął. Po tym, jak za­grał va ba­nque, nie spo­dzie­wał się, że zo­sta­nie prze­li­cy­to­wa­ny. Z cięż­kim ser­cem wy­szedł z karcz­my i ro­zej­rzał się po po­dwó­rzu. Mysz­kopt był już dość da­le­ko.

– Po co?! – ryk­nął w jego kie­run­ku. Drugi z wę­drow­ców za­trzy­mał się.

– Już po nic! – od­krzyk­nął – mi­łe­go dnia!

Kar­dens pod­szedł do niego szyb­kim, sta­now­czym kro­kiem.

– Po coś jed­nak na­ga­bu­jesz mnie na sko­rzy­sta­nie z two­jej po­mo­cy. Czemu? Za dużo masz pie­nię­dzy, że je­steś w sta­nie za­fun­do­wać byle komu prze­jażdż­kę za morze?

– Wręcz prze­ciw­nie. – Mysz­kopt prze­wró­cił ocza­mi – Mam za mało. Nie będę opo­wia­dał, skąd je wzią­łem i jak wku­pi­łem się na pa­sa­że­ra pudła z to­wa­rem; na­to­miast za­pew­ne do­my­ślasz się, że muszę to wszyst­ko oddać. I to z na­wiąz­ką. Je­stem też pe­wien, że ro­zu­miesz, iż w przy­pad­ku braku spła­ty tej po­życz­ki, naj­lep­szym roz­wią­za­nie bę­dzie zgło­sze­nie się na pierw­szy lep­szy po­ste­ru­nek woj­ska i przy­zna­nie się do ja­kie­goś zmy­ślo­ne­go prze­stęp­stwa, byle tylko tra­fić do lochu – może wtedy od­pusz­czą. Z lochu kie­dyś się wyj­dzie, z nie­ła­ski moich po­życz­ko­daw­ców – nigdy. Prę­dzej skoń­czy się gdzieś w rowie z po­de­rżnię­tym gar­dłem. Umó­wi­li­śmy się tak, że zwró­cę po­ży­czo­ne pie­nią­dze przed wy­jaz­dem, zo­sta­wia­jąc de­po­zyt w por­to­wym banku. Wiesz, kiedy wy­pły­wa mój sta­tek? Za ty­dzień. A wiesz, ile mam funduszy? 

Kar­dens po­ki­wał głową z nie­tę­gą miną.

– Otóż to. Staw­ki li­czo­ne są od pudła, nie od pa­sa­że­ra, więc czy po­je­dzie jeden, czy dwóch, dla ma­tro­sów nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Cena tak czy ina­czej jest za­po­ro­wa. Acz­kol­wiek, po po­dzie­le­niu jej na pół, sy­tu­acja za­czy­na wy­glą­dać nieco le­piej. Do­my­ślam się, że ja­kieś środ­ki masz?

– Mam. 

– Ile?

– Wy­star­cza­ją­co.

– Phi! Stać cię na lep­szy blef, mój drogi. Ale, wra­ca­jąc do me­ri­tum: je­że­li teraz się dogadamy, to stanę na gło­wie, a znaj­dę gdzieś te pie­nią­dze – i za ty­dzień bę­dzie­my już na stat­ku do Asma­ry, czy in­ne­go za­du­pia, zo­sta­wia­jąc nasze pro­ble­my po tej stro­nie morza.

Kar­dens po raz ko­lej­ny przyj­rzał się swo­je­mu roz­mów­cy, a od tej chwi­li wspól­ni­ko­wi. Za­ufa­nia do niego nie miał – ale nie było też in­ne­go wyj­ścia, niż ostroż­nie sko­rzy­stać z pro­po­zy­cji. Pie­nię­dzy, fak­tycz­nie, nie miał nawet na pół ła­pów­ki. Szan­se na zdo­by­cie więk­szej ilo­ści w ciągu paru dni były ze­ro­we. Z dru­giej stro­ny, nie ocze­ki­wał, że za morze będą ucie­kać lu­dzie krysz­ta­ło­wo czy­ści – zatem w przy­pad­ku do­wol­ne­go ukła­du z kim­kol­wiek, był ska­za­ny na sa­mych Mysz­kop­tów. Lub gor­szych.

– Zatem szu­kaj bra­ku­ją­cych du­ka­tów, bo czasu mało.

– Tutaj – wy­szcze­rzył brzyd­kie zęby nowy towarzysz – po­trzeb­na bę­dzie mała pomoc.

 

IV

Je­cha­li przez las, da­le­ko od głów­ne­go trak­tu. Kar­dens już na samym po­cząt­ku wy­klu­czył moż­li­wość, że zo­sta­nie wy­pro­wa­dzo­ny za wio­skę i za­bi­ty, a na­stęp­nie okra­dzio­ny – jego nowy to­wa­rzysz nie wziął ze sobą żad­nej wi­docz­nej broni i cały czas je­chał przed nim, co w dużym stop­niu wy­klu­cza­ło dźgnię­cie nożem w plecy. Jed­no­cze­śnie Kar­dens miał przy sobie swój oręż, co Mysz­kop­to­wi w ogóle zda­wa­ło się nie prze­szka­dzać. Moż­li­we było, oczy­wi­ście, że na ja­kiejś po­la­nie czeka na niego uzbro­jo­na banda, która zre­ali­zu­je czar­ny sce­na­riusz. Nie mia­ło­by to na­to­miast żad­ne­go sensu – ła­twiej i szyb­ciej by­ło­by go na­paść na pu­stej dro­dze, którą i tak mało kto w tych cza­sach jeź­dził, niż an­ga­żo­wać jed­ne­go ze swo­ich do dwu­dnio­we­go na­ma­wia­nia go na fik­cyj­ny in­te­res.

– Da­le­ko jesz­cze?

– Pół go­dzi­ny, naj­da­lej. Miecz masz go­to­wy?

Kar­dens za­trzy­mał konia. 

– A niby po co?

– Róż­nie może być…

– Nie tak się uma­wia­li­śmy, przy­ja­cie­lu.

Po­my­słem Mysz­kop­ta na zdo­by­cie bra­ku­ją­cej go­tów­ki było splą­dro­wa­nie jed­ne­go z opusz­czo­nych w cza­sie wojny dwor­ków my­śliw­skich, na­le­żą­cych do dar­go­le­skiej szlach­ty. Wraz z prze­su­nię­ciem dzia­łań wo­jen­nych na te­re­ny wokół Pu­stła, wła­ści­cie­le ziem­scy prak­tycz­nie z dnia na dzień utra­ci­li do­stęp do swo­ich po­sia­dło­ści, w któ­rych – z racji ich po­ło­że­nia z dala od cywilizacji – czę­sto trzy­ma­li znacz­ne oszczęd­no­ści. Po­nie­waż woj­ska Melk­gar­du ewen­tu­al­ną gra­bież ogra­ni­cza­ły do po­ło­żo­nych przy głów­nych szla­kach miej­sco­wo­ści i zam­ków, to ukry­te w pusz­czy dwor­ki po­zo­sta­ły w więk­szo­ści nie­tknię­te.

– Za­pew­ni­łeś mnie, że ni­ko­go tam nie ma, a moja osoba po­trzeb­na jest tylko do po­mo­cy przy prze­ko­pa­niu te­re­nu wokół dworu i do wy­nie­sie­nia rze­ko­mo ukry­tych tam worów z pie­niędz­mi. Nie było nic o po­ten­cjal­nych pro­ble­mach.

– Bo i żad­nych pro­ble­mów być nie po­win­no. Ale prze­zor­ny za­wsze ubez­pie­czo­ny.

Po pół go­dzi­nie wy­je­cha­li na po­la­nę, po­środ­ku któ­rej fak­tycz­nie stał drew­nia­ny dwo­rek. Drzwi i okien­ni­ce dalej były za­mknię­te, a zie­mia wokół nie­na­ru­szo­na, co ozna­cza­ło, że byli tu pierw­si. Mysz­kopt mimo to ro­zej­rzał się uważ­nie i ob­je­chał oko­licz­ne krza­ki w po­szu­ki­wa­niu ewen­tu­al­nej kon­ku­ren­cji.

– Je­ste­śmy sami – po­wie­dział z wy­raź­ną ulgą. – No, to do ro­bo­ty.

Po­szu­ki­wa­nia oka­za­ły się owoc­ne – zna­leź­li kilka ma­łych wor­ków z mo­ne­ta­mi, a do tego szka­tuł­kę z bi­żu­te­rią i szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi. Kar­dens osza­co­wał war­tość zna­le­zisk na wy­star­cza­ją­cą do po­kry­cia resz­ty opła­ty za podróż, nawet uwzględ­nia­jąc obowiązujace, zło­dziej­skie staw­ki.

– Jesz­cze dwo­rek – mimo to po­wie­dział jego towarzysz nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu gło­sem.

Nie­dłu­go miało się ściem­niać, więc Kar­dens nie uznał tego za naj­lep­szy po­mysł. Z dru­giej stro­ny, za­wsze można było zo­stać na noc we dwo­rze – co, z trze­ciej stro­ny, mogło ozna­czać zo­sta­nie na­pad­nię­tym przez in­nych chęt­nych na szla­chec­kie dobra.

Z nie­chę­cią skie­ro­wał się ku drzwiom bu­dyn­ku. Kiedy chciał wy­ła­mać zamek szpa­dlem, oka­za­ło się, że drzwi są otwar­te.

– Pew­nie zwie­wa­li przed fron­tem i za­po­mnie­li za­mknąć – po­spie­szył z od­po­wie­dzią Mysz­kopt, uprze­dza­jąc py­ta­nie. 

Kardens po­wo­li po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza, zaś drugą po­cią­gnął za klam­kę. Za pro­giem pa­no­wa­ła ciem­ność.

Wszedł do środ­ka i ro­zej­rzał się, wytężając wzrok w nik­ną­cym świe­tle dnia. Przez za­mknię­te okien­ni­ce nie prze­do­sta­wał się nawet naj­mniej­szy pro­mień słoń­ca. Sza­ro-czar­ne wnę­trze stra­szyło fan­ta­stycz­ny­mi kształ­ta­mi, bę­dą­cy­mi za­pew­ne me­bla­mi i ele­men­ta­mi wy­stro­ju. Jego wła­sny cień, rzu­ca­ny na ciem­nie­ją­cą pod­ło­gę wokół otwar­tych drzwi, był nie­na­tu­ral­nie długi i rów­nie nie­po­ko­ją­cy, co meble uda­ją­ce stra­szy­dła.

Po­czuł silny po­wiew wia­tru; jedno z okien mu­sia­ło być nie­szczel­ne. Po­wie­trze świ­snę­ło naj­pierw pro­sto w twarz krót­kim ude­rze­niem. a następnie ześlizgnęło się po lewym po­licz­ku. Spoj­rzał w lewo, ale było za późno.

Drzwi trza­snę­ły, a chwi­lę póź­niej w ciem­no­ści roz­le­gło się pstryk­nię­cie pal­ca­mi. W miej­scu, gdzie pa­trzył Kar­dens, roz­bły­sło jasne, ośle­pia­ją­ce świa­tło. Jed­no­cze­śnie usły­szał za sobą stą­pa­nie cięż­kich butów Mysz­kop­ta.

– Przy­ciem­nij to, Kozi – wark­nął.

Roz­le­gło się ko­lej­ne pstryk­nię­cie i świa­tło nieco przy­ga­sło, od­sła­nia­jąc wiel­ką, o wiele wyż­szą od niego isto­tę sie­dzą­cą w za­ku­rzo­nym fo­te­lu parę kro­ków dalej. Ma­syw­ne ciel­sko, odzia­ne w szma­ty, ledwo mie­ści­ło się w sie­dzi­sku. Z no­ga­wek po­szar­pa­nych spodni wy­sta­wa­ły trój­pal­cza­ste stopy, z dwa razy więk­sze i szer­sze od ludz­kich, a spod przy­krót­kiej ko­szu­li wy­le­wał się ohyd­ny, tłusty brzuch. Jedno po­tęż­ne ramię za­koń­czo­ne rów­nie im­po­nu­ją­cym łap­skiem spo­czy­wa­ło na po­rę­czy fo­te­la, dru­gie zaś, lekko unie­sio­ne, było źró­dłem świa­tła, wy­do­by­wa­ją­ce­go się spo­mię­dzy zło­żo­nych do pstryk­nię­cia brud­nych, gru­bych pa­lu­chów. Oświe­tla­ło ono ni to świń­ski, ni to by­dlę­cy, po­zba­wio­ny szyi łysy łeb z ma­ły­mi ocza­mi i przy­dłu­gim, zwi­sa­ją­cym, przy­po­mi­na­ją­cym krót­ką trąbę nosem. Po bo­kach łba znaj­do­wa­ły się krót­kie, okla­płe uszy. Po­marsz­czo­na, ob­wi­sła, kre­mo­wa skóra nada­wa­ła po­sta­ci jesz­cze bar­dziej od­ra­ża­ją­cy wy­gląd.

– Nie rób nic głu­pie­go – po­wie­dział ostrze­gaw­czo Mysz­kopt wi­dząc, że wędrowiec za­ci­ska dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza.

Pla­no­wał po­słu­chać ostrze­że­nia, ale stało się coś dziw­ne­go: mimo woli, jego ręka nie tylko mocno za­ci­snę­ła się na rę­ko­je­ści, ale i wy­szarp­nę­ła miecz z po­chwy. Nie wie­dział, co wy­da­rzy­ło się dalej – w na­stęp­nej chwi­li stał już za Mysz­kop­tem, obej­mu­jąc go i jed­no­cze­śnie przy­ci­ska­jąc mu ostrze do gar­dła. Miał wra­że­nie, jakby na mo­ment czas dla niego przy­spie­szył – ale tylko dla niego. Ner­wo­wy od­dech zbójcy i wy­trzesz­czo­ne oczy po­two­ra wska­zy­wa­ły na to, że nie tylko on jest za­sko­czo­ny ob­ro­tem spraw. Wojna na­uczy­ła go jed­nak, że trze­ba wy­ko­rzy­sty­wać oka­zje. Zwłasz­cza te nie­spo­dzie­wa­ne.

– Chcia­łeś mnie ogro­wi sprze­dać, tak? Ile ci obie­cał? Dzie­sięć du­ka­tów? – ryk­nął Mysz­kop­to­wi do ucha.

Kozi był ogrem, a do tego, są­dząc po roz­mia­rach, wy­jąt­ko­wo pa­skud­nym. Stwo­ry te cie­szy­ły się złą sławą ze wzglę­du na fakt, że za wiel­ki przy­smak uzna­wa­ły ludz­kie mięso. Przed wojną ogry pła­ci­ły "han­dla­rzom skór" po sto du­ka­tów od czło­wie­ka. Wojna, w któ­rej wzię­li stro­nę prze­gra­nych, mu­sia­ła po­waż­nie nad­wy­rę­żyć ich moż­li­wo­ści fi­nan­so­we. Ale i lu­dzie nie wy­szli na niej wiele le­piej – więc znaj­do­wa­li się i tacy, co sprze­da­wa­li babkę czy dziec­ko za parę gro­szy, a za owe gro­sze sami prze­ży­wa­li ko­lej­ne parę mie­się­cy.

Potwór szyb­ko się opa­no­wał.

– Mam taką umowę z obec­nym tu Mysz­kop­tem, że na czas na­szej współ­pra­cy nie jem ludzi, a jeśli już, to tych wska­za­nych przez niego. Jeśli go za­bi­jesz, umowa prze­sta­nie obo­wią­zy­wać. Mnie już tak łatwo się nie po­zbę­dziesz.

Do drzwi nie było da­le­ko, jed­nak ogr, mimo swo­ich roz­mia­rów, miał sporą szan­sę go zła­pać. 

– A co, jeśli się po­zbę­dę?

Kozi pstryk­nął pal­ca­mi dru­giej ręki, po czym roz­legł się trzask za­my­ka­ne­go zamka.

– To nie wcho­dzi w grę. Pusz­czaj go. 

Prze­łknął ślinę. Wyj­ścia nie było.

Lekko pu­ścił zakładnika, zwra­ca­jąc uwagę na jego ręce, ale oswo­bo­dzo­ny ban­dy­ta nie miał za­mia­ru mu się re­wan­żo­wać za miecz na gar­dle. Szyb­ko skie­ro­wał się w stro­nę ogra, który był już wy­raź­nie znie­cier­pli­wio­ny.

– I co? – wark­nął Kozi do swo­je­go pro­te­go­wa­ne­go.

– I jajco – od­po­wie­dział Mysz­kopt, choć dało się za­uwa­żyć, że czuje re­spekt przed ogrem. – Kar­dens! Zaraz przed­sta­wi­my naszą pro­po­zy­cję, tylko scho­waj broń.

Po­słu­chał. 

– A więc, jak już sły­sza­łeś, nie zo­sta­niesz ani za­bi­ty, ani zje­dzo­ny – a przy­naj­mniej nie to pla­no­wa­łem. Tak długo, jak żyję, Kozi cię nie ruszy – dodał szyb­ko, na jed­nym wde­chu.

– Bar­dzo po­cie­sza­ją­ce. To jest ta pro­po­zy­cja? Jeśli tak, to ją przyj­mu­ję i wy­cho­dzę.

– Ni­g­dzie nie idziesz. Je­steś po­trzeb­ny.

– Tobie? Czy temu po­two­ro­wi?

Na pysku Ko­zie­go po­ja­wił się kpią­cy uśmiech. Mysz­kop­to­wi do­da­ło to od­wa­gi.

– Jest na cie­bie wyrok w Dar­go­le­sie. Co, my­śla­łeś, że tu nikt nie sły­szał o “zdraj­cach” i “de­zer­te­rach”? Że można ta­kie­mu cym­ba­ło­wi jak Si­kor­ka bez­piecz­nie podać swoje praw­dzi­we imię? Że jeśli ktoś otwar­cie opo­wia­da o uciecz­ce, to zna­czy, że i ty po­wi­nie­neś?

– Nie wiem, o czym mó­wisz.

Zbójca za­śmiał się ner­wo­wo.

– Je­steś rów­nie głupi jak ten cały soł­tys. Kilku po­dob­nych tobie już prze­jeż­dża­ło przez Pu­stło, i żaden nawet mi się nie przed­sta­wił, nie mó­wiąc już o tym, co za­mie­rza­ją. Będę szcze­ry – z pew­no­ścią byli to twoi ko­le­dzy z woj­ska. Ale mieli wię­cej oleju w gło­wie.

– Zmie­rzaj do sedna.

– Sedno jest takie, że zo­sta­jesz w Pu­stle jako zbroj­ne ramię nowej wła­dzy. Do­świad­cze­nie masz, nadasz się.

Tym razem to Kardens par­sk­nął śmie­chem.

– A wła­dzą, jak ro­zu­miem, bę­dziesz ty z ogrem?

–Do­kład­nie. 

Za­pa­dła cisza. 

– Jest to naj­głup­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem – po­wie­dział wędrowiec po chwi­li, za­cho­wu­jąc spo­kój – zatem nawet nie roz­wi­jaj tej myśli. Za­cho­waj sobie to, co wy­ko­pa­li­śmy, i ro­zejdź­my się w zgo­dzie.

– Nie zro­zu­mie­li­śmy się – od­po­wie­dział Mysz­kopt – od chwi­li, kiedy do­wie­dzia­łem się, kim je­steś, od za­wi­śnię­cia na szu­bie­ni­cy dzie­li cię naj­da­lej jeden dzień. Tyle po­trze­bu­ję na do­star­cze­nie cię na linię za­wie­sze­nia broni, skąd woj­sko ksią­żę­ce za­pro­wa­dzi cię pro­sto na sza­fot, pła­cąc mi uprzed­nio so­lid­ną sumę. Nie zro­bi­łem tego tylko dla­te­go, że mi się to nie opła­ca. O wiele bar­dziej przy­szło­ścio­we jest oko­pa­nie się w ja­kiejś dziu­rze, jak Pu­stło, i po­cze­kać, aż przyj­dą nowi wła­ści­cie­le. Do Dar­go­la­su te te­re­ny nie wrócą; nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści przy obec­nych ukła­dach po­li­tycz­nych. A jak zjawi się tu nowa ad­mi­ni­stra­cja zza rzeki, to bę­dzie gadać z tym, kto fak­tycz­nie rzą­dzi. Czyli ze mną. Ko­zie­go na ten czas ukry­je się w spi­chrzu.

Kar­dens go­rącz­ko­wo ana­li­zo­wał sy­tu­ację. Pro­po­zy­cja była za­ra­zem z ga­tun­ku tych nie do od­rzu­ce­nia, jak i z ga­tun­ku kom­plet­nie ab­sur­dal­nych, choć w cza­sach cha­osu wizja byle męta za­gar­nia­ją­ce­go wła­dzę w ja­kiejś wio­sce nie była czymś nie­zwy­kłym. Nie­zwy­kły był jed­nak fakt, że ów zbój pla­nu­je zro­bić to za po­mo­cą nie­na­wi­dzą­ce­go ludzi po­two­ra i szan­ta­żo­wa­ne­go de­zer­te­ra.

– Spół­kę, przy­znam, wy­bra­łeś sobie cie­ka­wą – pod­jął Kar­dens – ale mało sta­bil­ną. Nie boisz się, że ci uciek­nę? Albo że ogr pew­nej nocy nie prze­gry­zie ci gar­dła?

– Obo­wią­zu­je tu pewna hie­rar­chia – od­po­wie­dział mu przy­szły wła­ści­ciel wio­ski – Kozi sko­rzy­stał z mojej po­mo­cy i… na­zwij­my to, do­staw, w prze­szło­ści. W obec­nej sy­tu­acji, wcale dla ogrów nie­ła­twej, jest moim dłuż­ni­kiem. Ow­szem, mógł­by mnie ze­żreć i w ten spo­sób po­zbyć się zo­bo­wią­za­nia, ale bar­dziej opła­ca się mu po­cze­kać, aż ktoś sprze­ci­wi się mojej woli. A tak, nie ukry­waj­my, bę­dzie z pew­no­ścią. Ty na­to­miast ucie­kać nie masz dokąd – z po­wro­tem do Dar­go­la­su nie wró­cisz, a na wy­jazd za morze cię nie stać. Chyba, że ukry­jesz się gdzieś w lesie, ale jak już po­wie­dzia­łem: Kozi tylko czeka, aż ktoś pod­wa­ży au­to­ry­tet nowej wła­dzy. Zaś wła­dza, po okrzep­nię­ciu, bę­dzie miała czas i pie­nią­dze na ści­ga­nie ta­kich ban­dy­tów jak ty.

Kar­dens wes­tchnął głę­bo­ko. Wiatr na roz­sta­jach wro­bił go w jesz­cze więk­sze kło­po­ty, niż po­dej­rze­wał.

 

V

Kiedy do­tar­li z po­wro­tem do wio­ski, już świ­ta­ło.

– Jak­kol­wiek do­ce­niam twoją prze­myśl­ność, to mam pewne wąt­pli­wo­ści – po­wie­dział Kar­dens, wska­zu­jąc głową na Ko­zie­go – nie zwie­ją ze stra­chu? Nie po­my­ślą aby, że przy­je­chał ich zjeść?

– A niech sobie po­my­ślą – Mysz­kopt mach­nął ręką – może im się przy­po­mni, jak sami się na­wza­jem zja­da­li, kiedy wróg po­pa­lił pola upraw­ne i spi­chle­rze. A jak sobie przy­po­mną, to będą cicho. 

Bycie “zbroj­nym ra­mie­niem nowej wła­dzy” obe­szło się bez wy­ka­zy­wa­nia się bru­tal­no­ścią i okru­cień­stwem, czego po woj­nie Kar­dens miał ser­decz­nie dość. Wie­śnia­cy zbyt bali się ogra, żeby jak­kol­wiek sprze­ci­wić się Mysz­kop­to­wi. “Ne­go­cja­cje” z soł­ty­sem trwa­ły mniej wię­cej tyle, co z nim – choć sam Si­kor­ka nie spra­wiał wra­że­nia za­stra­szo­ne­go.

– Wy, wy! – wy­sa­pał do wędrowca, kiedy samozwańczy władcy wioski od­da­li­li się na “in­wen­ta­ry­za­cję”, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cą ra­bu­nek – wy­ście z nimi, kto by się spo­dzie­wał! Na po­rząd­nych mi wy­glą­da­li­ście, ale tera to chyba już nikt…

– Spo­koj­nie, soł­ty­sie – prze­rwał Kar­dens – co wam po­wie­dzie­li?

– Że jak, kto?

– Tych dwóch. Co wam dali w za­mian za kon­tro­lę nad osadą?

– Nic nie dali! Ogr po­wie­dział, że albo ich wła­dza na­stą­pi, albo wszyst­kich we wio­sce wyżre. Baj­du­rzył, pew­ni­kiem, bo co mu po pu­stej wsi? Ale kilku na­szych mógł­by fak­tycz­nie upiec nad rusz­tem. My są bied­ni lu­dzie, zbroj­nych ra­mion, jak wa­szych, nie po­sia­da­my, bro­nić się nie mamy jak…

– Czyli mną was też po­stra­szy­li?

– Co zna­czy, po­stra­szy­li?

– Co, we­dług nich, mam robić?

Si­kor­ka stał przez chwi­lę z lekko otwar­ty­mi usta­mi.

– To co z was za zbroj­ne ramię, jak się na ro­bo­cie nie wy­zna­je­cie?

– Jeśli za­le­ża­ło­by to ode mnie, to wo­lał­bym, żeby żadne. Wy­wie­dli mnie do lasu, za­mknę­li w ja­kiejś cha­łu­pie, i po­wie­dzie­li to, co wam: że albo ich wola, albo ogr przy­stą­pi do dzie­ła.

– Ucie­kaj­cie tedy, póki nie widzą!

– Chęt­nie bym tak zro­bił, ale… to długa hi­sto­ria.

Si­kor­ka nie wy­glą­dał na prze­ko­na­ne­go. Mach­nął ręką i chciał już odejść, kiedy nagle, zni­kąd, ze­rwał się silny wiatr, dmący w stro­nę Kar­den­sa. Soł­tys po­now­nie prze­pro­wa­dził pro­ces my­ślo­wy z otwar­ty­mi usta­mi, a po chwi­li na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się wyraz przy­jem­ne­go za­sko­cze­nia.

– Niech wam bę­dzie – burk­nął – ale tę długą hi­sto­rię mu­si­cie mi opo­wie­dzieć. Ale to jutro z rana, bo wra­ca­ją!

Po­nie­waż chata Si­kor­ki zo­sta­ła za­ję­ta przez Mysz­kop­ta i ogra, zaraz po wscho­dzie słoń­ca usie­dli w pu­stej karcz­mie. Kar­dens opo­wie­dział o wy­da­rze­niach po­przed­nie­go dnia. Siołtys zda­wał się od­zy­ski­wać do niego za­ufa­nie.

– Więc co macie teraz robić, panie? 

– Nic szcze­gól­ne­go, zbie­rać daninę i obić, jak ktoś nie da. Poza tym pil­no­wać po­rząd­ku, ale chyba na razie lu­dzie są zbyt prze­ra­że­ni tym ogrem, żeby jak­kol­wiek się sta­wiać.

– A bę­dzie­cie bić?

– Wo­lał­bym nie. Dla­te­go umów­my się, że na razie pła­ci­cie. Jak ktoś nie ma – ja mam nieco swo­ich du­ka­tów, mogę do­ło­żyć. Trzy­ma­ją to wszyst­ko u was w piw­ni­cy, więc może kiedyś się odzyska. W mię­dzy­cza­sie trze­ba wy­my­ślić jak się ich po­zbyć. A ra­czej jak się po­zbyć ogra.

– Tego to się nie da. Wi­dzia­łem co te be­stie umie­ją, to raz; dwa, że jak jeden taki się gdzie po­ja­wi, to nie­chyb­nie zaraz ścią­gnie dru­gie­go, potem trze­cie­go… Wtedy to już strach my­śleć, bo jak nawet jed­ne­go roz­sier­dzisz, to gotów całą wieś wy­rżnąć. A one teraz złe, draż­li­we, bo ich po­go­ni­li z sie­dzib we woj­nie. Tak żem się oba­wiał, że w końcu się tu jakiś przy­plą­cze…

– Jak zły, to trze­ba go uspo­ko­ić. Uśpić czuj­ność. Wtedy, być może, po­ja­wi się oka­zja.

Si­kor­ka, mimo znacz­nie lep­sze­go sto­sun­ku do Kar­den­sa niż dnia po­przed­nie­go, nie był do końca prze­ko­na­ny.

– Może i macie rację. Ale czy nie wy­god­niej wam trzy­mać z nimi? Zaraz prze­cie nowe gra­ni­ce będą. Ksią­żu­lo nasz tu nie wróci, nie ma szans. Rację ma zbój – pod innym pa­no­wa­niem bę­dzie­my. I do­brze myśli, że nie będą się bawić w wy­sy­ła­nie tu swo­ich urzę­da­sów, tylko hersz­to­wi miej­sco­we­mu dadzą glejt, i bę­dzie w ich imie­niu rzą­dził. Można by rzec, panie Kar­dens, że­ście le­piej tra­fić nie mogli. Nie do­py­tu­ję, co­ście za wojny ro­bi­li, ale co by to nie było, to nikt nie bę­dzie się przej­mo­wał. Wy, na­to­miast, spi­sek knu­je­cie. I po co wam to?

Sołtys utkwił wzrok w Kar­den­sie. Chciał mieć pew­ność.

– Po co? Sam nie wiem. Po czę­ści pew­nie dla­te­go, że mnie przy­mu­szo­no, a tego nie lubię. Po czę­ści, bo nie uśmie­cha mi się praca dla ban­dy­ty i po­two­ra. Po trze­cie, je­stem tu przy­pad­kiem, i wierz­cie mi, wiele bym dał, aby nigdy tu nie tra­fić…

– A no wła­śnie, po że­ście tu leźli? Toż to na około. Nad morze wam, nie do lasu.

– Po­my­li­łem drogę.

– Jak? Ta­bli­ce wiszą.

– Wiatr zwiał.

– Wiatr, mó­wi­cie?

– Tak. Nie zdą­ży­łem nawet prze­czy­tać. A potem wiało w stro­nę Pu­stła, to i tam po­sze­dłem. Okolicy nie znam, więc bym po­błą­dził tak czy ina­czej.

Si­kor­ka po­ki­wał głową, wciąż wpa­tru­jąc się w wędrowca. Jego pro­ste oczy sta­ra­ły się coś z niego wy­do­być, uzy­skać osta­tecz­ne po­twier­dze­nie. Zro­bi­ło się nagle nieco chłod­niej, jak po wyj­ściu z domu wcze­śnie rano.

– Tak, macie rację. – po­wie­dział, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z roz­mów­cy – oka­zja bę­dzie.

Przy­czy­ną na­głe­go chło­du oka­za­ły się drzwi, które otwo­rzy­ły się nie wia­do­mo kiedy. Przez wej­ście widać było plac z kop­cem i krę­cą­cych się wokół niego miesz­kań­ców.

– O kopcu po­sto­miń­skim – zmie­nił temat Si­kor­ka – mó­wi­li coś?

– Nic. Mysz­kopt tylko na po­cząt­ku za­ga­dy­wał, ale i ja nie wie­dzia­łem.

Si­kor­ka wes­tchnął.

– Rób­cie co uwa­ża­cie, ale pod żad­nym po­zo­rem kopca nie ty­kaj­cie. Nic stam­tąd nie bierz­cie, nie niszcz­cie, naj­le­piej nawet nie pod­chodź­cie. Jesz­cze gor­sze cier­pie­nia na nas spro­wa­dzi­cie, niż tych dwóch.

– Ale lu­dzie wasi cały czas się tam kręcą. Im wolno?

– Im wolno. Wam nie.

Za­pa­dła cisza. Sta­now­czość sołtysa w tej spra­wie była od­czu­wal­na nawet, gdy milczał.

– Wy­ja­śnij­cie, co to ta­kie­go, ten ko­piec, komu on usy­pa­ny. Jeśli łaska oczy­wi­ście, ale wolę ro­zu­mieć, niż ślepo wie­rzyć.

– Ko­piec ku czci Po­sto­mi­na jest.

– To wasze bó­stwo?

– Tam bó­stwo. Opie­kun to nasz i do­bro­dziej!

– Zna­czy się, moż­no­wład­ca jakiś? Przy­stoi tak dla człowieka śmiertelnego kopiec stawiać?

– Żaden moż­no­wład­ca, panie Kar­dens! Wielu ta­kich nie ma, to i nie ro­zu­mie­cie.

– Ale chcę zro­zu­mieć.

Si­ko­ra już szy­ko­wał się na długi wywód, kiedy z po­dwór­ka do­biegł ich pi­skli­wy wrzask. Soł­tys z iskrą w oczach spoj­rzał na Kar­den­sa, po czym obaj wy­bie­gli przed karcz­mę. Ze­bra­ło się tam już spore zbie­go­wi­sko, w na­pię­ciu ob­ser­wu­ją­ce za­bło­co­ną ulicę.

Prze­ci­snąw­szy się przez tłum, zo­ba­czy­li Mysz­kop­ta cią­gną­ce­go za ramię jedną z pu­stłow­skich dziew­czyn w kie­run­ku sto­do­ły. Dziew­czy­na wy­ry­wa­ła się i wrzesz­cza­ła, jed­nak trzy­mał ją mocno. Wolną ręką za­mach­nę­ła się na niego, ale stra­ci­ła rów­no­wa­gę i upa­dła w błoto. Za nimi po­dą­żał Kozi, re­cho­cząc pod ob­wi­słym nosem.

Nagle z dru­gie­go końca wsi nad­biegł star­szy męż­czy­zna z kosą po­sta­wio­ną na sztorc.

– Ociec jej – mruk­nął Si­kor­ka.

Kozi od­wró­cił się, wziął się pod boki i kpią­co spoj­rzał na ojca dziew­czy­ny. Chłop był wy­raź­nie wy­stra­szo­ny, ale trzymał nerwy na wodzy. Pa­trzy­li sobie w oczy przez chwi­lę, po czym wie­śniak pchnął ogra w wy­sta­ją­ce spod ko­szu­li brzu­szy­sko. Kozi nawet się nie za­sło­nił. Nie było po co – ostrze ledwo dra­snę­ło grubą ogrzą skórę i pękło. Kozi po­dra­pał się po dra­śnię­ciu, splu­nął i pod­szedł do na­past­ni­ka. Pod chło­pem ugie­ły się nogi.

Kar­dens nagle po­czuł, jak wszystko wokół niego zwal­nia; jego ręka się­gnę­ła do pasa i za­ci­snę­ła się w miej­scu, gdzie po­wi­nien być miecz. 

Mie­cza nie było. Zo­sta­wił go na ławie w karcz­mie.

Ręka, jakby w zło­ści, zro­bi­ła wy­mach, nie­omal ude­rza­jąc w twarz sto­ją­ce­go obok miesz­kań­ca wsi. Co się ze mną dzie­je, do cholery? – pomyślał.

– Co wy?! Nie rzu­caj­cie się, bo i was capną!

Kozi chwy­cił roz­bro­jo­ne­go chło­pa za szyję i pod­niósł bez trudu. Pu­stło­wia­nin za­czął wrzesz­czeć, ale od razu za­głu­szyl go prze­ra­ża­ją­cy ryk potwora. W jego paszczy uka­za­ły się ohyd­ne, żółte kły. 

– Mam umowę, że nie będę was zja­dał. Ale kusi mnie, kusi. Mysz­kopt, co są­dzisz? Zro­bi­my wy­ją­tek?

– Nie – wtrącił ostro Kar­dens, wy­cho­dząc przed tłum wie­śnia­ków – żad­nych wy­jąt­ków.

Oczy Ko­zie­go zwę­ży­ły się. Stary chłop dalej zwi­sał z jego ręki i miał już wy­raź­ne pro­ble­my z od­dy­cha­niem.

– A ty co, gów­nia­rzu? Nie ciebie py­ta­łem!

– Ale ja odpowiadam.

Mysz­kopt wła­śnie zni­kał w sto­do­le z szar­pią­cą się dziew­czy­ną. Ogr wes­tchnął, po­pa­trzył na si­ne­go już chłopa i ci­snął nim o ścia­nę naj­bliż­szej chaty. Ciało zwa­li­ło się bez­wład­nie na ziemię. Mężczyzna oparł się po chwi­li z dużym tru­dem na rę­kach, prze­czoł­gał się trochę i padł.

– Pa­dli­ny nie jem – po­wie­dział Kozi, uśmie­cha­jąc się obrzy­dli­wie.

Si­kor­ka i inni po­cze­ka­li, aż do­łą­czy do kom­pa­na w sto­do­le, po czym polecieli do rannego.

Kar­dens po­zo­stał na miej­scu, od­dy­cha­jąc cięż­ko. Czy jego miecz pękł­by, tak jak kosa? Jeśli wie­dzieć, gdzie ude­rzyć, na pewno nie. Czuł, że gdyby ręka zna­la­zła broń, to Kozi już by nie żył. Czyż­by tra­cił nad sobą kon­tro­lę? Wie­lo­krot­nie sły­szał o in­stynk­tow­nych re­ak­cjach ludzi wy­szko­lo­nych w boju, któ­rzy po­sta­wie­ni pod ścia­ną po­tra­fi­li do­ko­nać nie­wy­tłu­ma­czal­nych rze­czy. Czy do­szedł już do tego mo­men­tu? Szcze­rze w to wąt­pił.

Wokół le­żą­ce­go w błocie chło­pa ze­brał się już tłum miesz­kań­ców. Wędrowiec spoj­rzał na ciało i po­krę­cił głową z bez­na­dziej­nym wy­ra­zem twa­rzy. Si­kor­ka w sku­pie­niu opa­try­wał ranę na gło­wie.

– A cza­ro­dzie­ja może? – krzyknął – Tego z Glęź­na? Po­biegł­by ktoś szyb­ko…

Sołtys nadął się i po­czer­wie­niał.

– Cza­row­ni­ka spro­wa­dzać nie bę­dziem! Chyba że sam przy­le­zie. 

– Czemu? Czło­wiek po­kie­re­szo­wa­ny, umrze jesz­cze…

– Nie wasza spra­wa – burk­nął Si­kor­ka i wró­cił do opa­try­wa­nia nie­przy­tom­ne­go chło­pa.

 

VI

Życie w we wsi po prze­ję­ciu jej przez zbó­jec­ki duet to­czy­ło się we względ­nym spo­ko­ju, prze­ry­wa­nym wy­bu­cha­mi prze­mo­cy. Pa­ra­dok­sal­nie, okre­sy sta­bil­no­ści były za­słu­gą “zbroj­ne­go ra­mie­nia”: Kar­dens uda­wał, że pa­tro­lu­je wieś, zbie­ra da­ni­ny i pil­nu­je po­rząd­ku, a miesz­kań­cy uda­wa­li, że po­go­dzi­li się z losem. Był pewnien, że Mysz­kopt wie o tych po­zo­rach. Mimo to nie zwra­cał na to uwagi, co żandarm z przymusu przy­pi­sy­wał cze­muś, co udało mu się za­siać w ban­dy­cie pod­czas kon­fron­ta­cji w lesie – strach.

Nowy wład­ca Pu­stła, mimo po­twor­nej ob­sta­wy i wy­mu­szo­ne­go po­słu­chu wśród miesz­kań­ców, bał się swo­je­go “pod­wład­ne­go”. Świa­do­mość, że nie­wie­le dzie­li­ło go od śmier­ci we dwo­rze, wy­war­ła na niego trwa­ły wpływ. Mógł oczy­wi­ście łatwo po­zbyć się po­ten­cjal­ne­go wroga, jed­nak dobre re­la­cje Kar­den­sa z miesz­kań­ca­mi nie­ja­ko sta­bi­li­zo­wa­ły jego, dość wątły, au­to­ry­tet. Utra­ty wła­dzy bał się jesz­cze bar­dziej, niż śmier­ci.

Dość szyb­ko od­krył też, że po kilku ty­go­dniach spo­ko­ju warto wpro­wa­dzić nieco za­mie­sza­nia, aby póź­niej od­ku­pić to ty­go­dniem bez da­ni­ny. Część miesz­kań­ców już w mo­men­cie roz­po­czę­cia awan­tu­ry ocze­ki­wa­ła, że za chwi­lę nadejdzie moment od­prę­że­nia i wy­star­czy przez chwi­lę za­ci­snąć zęby, może dać się okraść albo spo­licz­ko­wać, by potem przez jakiś czas mieć wła­dzę z głowy.

Kar­dens był świad­kiem wielu ta­kich sy­tu­acji. Pew­ne­go dnia, Kozi wy­ry­wał jed­ne­mu z wło­ścian wy­chu­dłą owcę.

– Pusz­czaj, cha­mie obe­sra­ny! Cie­bie mam ze­żreć w zamian? Wierz mi, wo­lał­bym!

Wie­śniak, prze­ra­żo­ny, wy­pu­ścił zwie­rzę. Wie­dział jed­nak, że w ko­lej­nym ty­go­dniu nie bę­dzie pła­cił ha­ra­czu. Innym razem prze­szu­ki­wa­no chaty, by wy­nieść z nich po­ukry­wa­ne w za­ka­mar­kach pie­nią­dze, co war­to­ściow­sze przed­mio­ty lub po pro­stu za­cze­pia­no lo­so­wo wy­bra­ne­go miesz­kań­ca, aby go pre­wen­cyj­nie pobić. 

Kar­dens do­sko­na­le ro­zu­miał ten me­cha­nizm, czę­sto sto­so­wa­ny przez wielu wład­ców, i choć myśl o Mysz­kop­cie wy­wo­ły­wa­ła w nim obrzy­dze­nie, to jed­no­cze­śnie miał dla niego nieco prze­wrot­ne­go po­dzi­wu za tak do­sko­na­łe opa­no­wa­nie sztu­ki ma­ni­pu­la­cji.

Z Si­kor­ką wi­dy­wał się co­dzien­nie w karczmie. Oka­zji do li­kwi­da­cji ogra było jak na le­kar­stwo, bo broń wy­da­wa­no mu wy­łącz­nie na pa­trol. Po­zy­ska­nie in­ne­go na­rzę­dzia od wieśniaków nie wcho­dzi­ło w grę.

– Tylko my dwaj tu spi­sku­je­my – stwier­dził po­nu­ro sołtys – nieźle pu­stło­wian, skur­wy­sy­ny, za­stra­szy­li. Jesz­cze który go­to­wy do­nieść…

– A nie można go czymś, dajmy na to, otruć? Na­fa­sze­ro­wać owcę ja­kimś świń­stwem, dać do zje­dze­nia…

– Pew­nie i można, ale skąd trut­kę weź­miem? Na takie bydlę trze­ba by było tego sporo… Naj­waż­niej­sze, panie, że kopca jesz­cze nie ru­szy­li. To, po­wia­dam wam, jesz­cze nas przy życiu trzy­ma…

– Wła­śnie, soł­ty­sie – ko­piec. W końcu nie wy­ja­śni­li­ście, o co z tym Po­sto­mi­nem cho­dzi.

– A o co ma cho­dzić? W jego opie­ce je­ste­śmy. Obec­nie w nie­ła­skę po­pa­dlim.

– Dla­cze­go?

– Nie wasz interes.

Spra­wy wiary mu­sia­ły być dla Si­kor­ki ko­lej­nym draż­li­wym te­ma­tem.

– A no nie mój, soł­ty­sie. Wy­bacz­cie. Nie po­wie­cie jed­nak, ja­ki­mi przy­mio­ta­mi się ów Po­sto­min od­zna­cza? Nie­zwy­kły musi być, skoro oka­zu­je­cie mu tak wiel­ki sza­cu­nek.

Si­kor­ka nadął się z po­wa­gą, uwy­dat­nia­jąc po­tęż­ne wąsy, po­ka­zał Kar­den­so­wi trzy palce i za­czął na nich wy­li­czać: 

– Przy­miot pierw­szy – ła­skaw on wiel­ce. Swoim nie ża­łu­je. Wi­dzi­cie prze­cie, że tu mu­ro­wa­ne budowle mamy. Bez bo­gac­twa, jakie nam Po­sto­min ze­słał, byśmy dalej w zie­mian­kach sie­dzie­li. Ale, po dru­gie – cichy on. Choć bo­ga­ty i nie skąpy, to nie zo­ba­czysz go, jak nie przy­mie­rza­jąc, Kło­śni­ka czy Piesz­cza, jak z or­sza­kiem zło­tym przez pola gna…

Kar­dens uśmiech­nął się. Ba­wi­ły go po­wszech­ne, śmier­tel­nie po­waż­ne kulty zna­nych bóstw, a lu­do­wa po­boż­ność, pełna cudów, dzi­wów, boż­ków i dia­błów bie­ga­ją­cych po polu jesz­cze bar­dziej. Po­sto­min, choć nie tak spek­ta­ku­lar­ny, na pewno za­li­czał się do tej ka­te­go­rii.

– …szep­ce on ino, jak wąż jaki, a zo­ba­czyć go – nie zo­ba­czysz. Trza go słu­chać uważ­nie, a i nie każdy usły­szy. Skry­wa się szept Po­sto­mi­na w li­ściach drzew, a nie wiesz nigdy, czy to on gada, czy sze­lest zwy­kły. Cichy, skry­ty jest nasz Po­sto­min. Po trze­cie…

– Pieprzysz, Si­kor­ka, jak po­tłu­czo­ny – wark­nął z tyłu Kozi – przy­mknij się już i naszego żandarma mi nie za­ga­duj, bo na ro­bo­tę idzie­my.

– Gówno ten twój Po­sto­min – do­rzu­cił Mysz­kopt, idący za ogrem z gru­bym kijem w ręku. – lud swój obro­ni, tak? A gdzie był, jak Melk­gard­czy­cy wy­rzy­na­li was jak wie­prze na świ­nio­bi­ciu? Jak cha­łu­py wam bu­rzy­li, a? Nie było go, co? Może za­chlał był na ja­kiejś po­sto­miń­skiej uczcie?

Si­kor­ka nadął się jesz­cze bar­dziej i po­czer­wie­niał, za­czął mam­ro­tać coś o bluź­nier­cach i dur­niach, ale od razu do­stał od Mysz­kop­ta kijem. 

– Kar­dens, na konia. Na konia, już!

Wędrowiec wstał po­wo­li i ob­ró­cił się w kierunku zbójcy. Nowy wła­ści­ciel Pu­stła trzy­mał już unie­sio­ny kij, ale wi­dząc minę podwładnego, za­wa­hał się. Szyb­ko ro­zej­rzał się, ner­wo­wo szu­ka­jąc Ko­zie­go. Ich twa­rze się zbli­ży­ły się.

– Idę – rzu­cił szorst­ko Kar­dens i bez po­śpie­chu ru­szył do wyj­ścia.

Mysz­kopt stał jesz­cze chwi­lę z kijem w po­wie­trzu, po czym jesz­cze raz zdzie­lił nim sołtysa i klnąc ohyd­nie, opu­ścił chatę.

– Dokąd idzie­my?

– Po skar­by – po­wie­dział zbój ze zło­śli­wym uśmie­chem, rzu­ca­jąc mu miecz.

– Nie py­ta­łem po co, tylko dokąd.

– Idzie­my od­wie­dzić rze­ko­me­go pa­tro­na tej dziu­ry. Soł­tys wła­śnie wy­li­czył ci jego cechy, to po­win­no ci wy­star­czyć.

– Aha, czyli okazujemy szacunek miejscowym wierzeniom? O to cię nie po­dej­rze­wa­łem.

– Zła­pa­li­śmy jed­ne­go z wie­śnia­ków przy pró­bie uciecz­ki. Kozi był głod­ny, więc nasz ucie­ki­nier nie miał wy­bo­ru in­ne­go niż wy­ku­pić się jakąś istot­ną in­for­ma­cją. No i do­wie­dzie­li­śmy się, że nie­da­le­ko za wio­ską znaj­du­je się nie­ja­ka “ja­ski­nia po­sto­miń­ska”, ponoć z róż­ny­mi fan­ta­mi. Wie­rzę mu, bo do­stał do zro­zu­mie­nia, że jeśli kła­mie, to dru­giej szan­sy nie bę­dzie.

– A po co miecz? Skar­bu strze­że smok?

– Kto wie? Nigdy nie wia­do­mo, do czego może się…

Nie do­koń­czył, bo przed nim po­ja­wił się Si­kor­ka, ma­cha­jąc rę­ka­mi i krzy­cząc.

– Po moim tru­pie tam pój­dzie­cie! Nie wolno! 

– Co nie wolno? Wszyst­ko wolno – od­po­wie­dział ze znu­dze­niem Mysz­kopt – Po­sto­mi­na, czy jak mu tam, się nie boimy, tak jak i cie­bie. Nie prze­szka­dzaj, bo znowu obe­rwiesz.

– Nie wolno, po­wie­dzia­łem…

Kij miał już wylądować na głowie sołtysa, kiedy, nie wia­do­mo skąd, mocny po­wiew wia­tru wy­rwał go z ręki napastnika. Kar­dens zła­pał go w locie.

Si­kor­ka otwo­rzył usta, przyj­rzał się uważ­nie im obu, po czym po­wo­li po­wie­dział:

– A wie­cie co? Idź­cie sobie. Zo­ba­czy­my, z czym wró­ci­cie. A wy, panie, uwa­żaj­cie – zwró­cił się do Kar­den­sa – choć pra­wie pe­wien je­stem, że jesz­cze się spo­tka­my.

– I ze mną się spo­tkasz kmio­cie, i to dziś wie­czo­rem – ryk­nął Mysz­kopt – jak nie prze­sta­niesz mi wcho­dzić w drogę! Je­dzie­my!

 

VII

Ja­ski­nia fak­tycz­nie znaj­do­wa­ła się zaraz za wsią. Jak na miej­sce prze­cho­wy­wa­nia rze­czy war­to­ścio­wych, nie była spe­cjal­nie do­brze ukry­ta – po zje­cha­niu z drogi i krótkiej przeprawie przez las zna­leź­li się przed wej­ściem.

– Kar­dens, broń w po­go­to­wiu – wark­nął Mysz­kopt. Kozi jak zwy­kle spra­wiał wra­że­nie nie­zbyt prze­ję­te­go.

– Po co? Boisz się że Si­kor­ka za­sa­dził się tam na cie­bie? Nawet nie starali się jakoś tej groty za­ma­sko­wać. Nie zdzi­wię się, jeśli twój in­for­ma­tor ze­łgał i obec­nie zmie­rza z ro­dzi­ną w stro­nę gra­ni­cy. Myślę, że dałeś się na­brać na naj­głup­sze kłam­stwo, jakie sły­sza­łem. Skar­by w ja­ski­ni w lesie! Żeby za­ra­biać, nie można być chci­wym, przy­ja­cie­lu.

Zbój był wście­kły, ale go zi­gno­ro­wał. Po­sta­wie­nie na swoim było dla ta­kich jak on naj­lep­szą me­to­dą na wy­brnię­cie z wpad­ki.

– Wy­cią­gaj ten miecz, i wcho­dzi­my. Kozi, ty przede mną.

W środ­ku ja­ski­nia mocno się ob­ni­ża­ła, za­krę­ca­jąc się w spi­ra­lę. W bla­dym świe­tle wy­krze­sa­nym przez ogra widać było szkie­le­ty ma­łych zwie­rząt i ro­sną­ce gdzie­nie­gdzie grzy­by i mchy. Od czasu do czasu nad ich gło­wa­mi prze­la­ty­wał nie­to­perz.

Szli tak kilka minut, scho­dząc głę­bo­ko pod zie­mię. Nie­trud­no było stwier­dzić, że ja­ski­nia nie po­wsta­ła w sposób naturalny, ale Kar­dens nie łu­dził się, że co­kol­wiek tu znaj­dą – była to za­pew­ne po­zo­sta­łość ludu ży­ją­ce­go tu ty­sią­ce lat wcze­śniej. Lud ów dawno roz­pły­nął się wśród no­wych przy­by­szy, a jego ostat­nim śla­dem była pod­ziem­na świą­ty­nia, dawno już splą­dro­wa­na i przez więk­szość za­po­mnia­na. Wi­docz­nie jed­nak na od­lu­dziu stare le­gen­dy prze­trwa­ły znacz­nie dłu­żej, ukry­te za wiarą w pu­stłow­skie­go bożka.

Ko­ry­tarz koń­czył się ścia­ną z litej skały. Ro­zej­rze­li się wokół sie­bie, ale nic nie wska­zy­wa­ło, aby gdzieś było ukry­te wej­ście. 

– Wi­dzisz, Mysz­kop­cie? Wie­śniak oszu­kał cię, choć mą­drzej, niż się spo­dzie­wa­łem. Kupił sobie czas, bo zanim stąd wy­le­zie­my, to…

– Cicho! – wark­nął Mysz­kopt – Przy­szli­śmy tu w okre­ślo­nym celu i z pu­sty­mi rę­ka­mi nie wró­ci­my. 

Zbójca i potwór go­rącz­ko­wo ma­ca­li ścia­ny i tu­pa­li w pod­ło­gę, li­cząc na cud. Kar­dens oparł się o ścia­nę, cze­ka­jąc, aż potok blu­zgów oznaj­mi ko­niec po­szu­ki­wań.

Nagle wpadł mu do głowy pe­wien po­mysł. Pod­szedł do ścia­ny, zbli­żył do niej usta i za­stygł. Co po­wie­dzieć? W opo­wie­ściach było to za­zwy­czaj za­klę­cie, przy­się­ga, lub od­po­wiedź na za­gad­kę. O magii nie miał po­ję­cia, do obietnic nie był skłonny, a i nie widać było ni­g­dzie sfink­sa, który mógł­by zadać mu py­ta­nie.

– Je­stem od Si­kor­ki – wy­szep­tał naj­ci­szej jak mógł, jed­no­cze­śnie stwier­dza­jąc w duchu, że jest to naj­głup­sza rzecz, jaką można po­wie­dzieć do ma­gicz­nych drzwi.

Po­czuł na twa­rzy po­wiew wia­tru. Ciąg po­wie­trza wy­strze­lił do góry, za­krę­cił i ude­rzył z po­wro­tem w zie­mię, wzbi­ja­jąc chmu­rę pyłu. W skale pojawiły się pęknięcia, ukła­da­jąc się w pół­ko­le. Po chwi­li kształt na ścia­nie za­czął się roz­my­wać, aż w końcu znik­nął zu­peł­nie. Z po­wsta­łe­go otwo­ru mi­go­ta­ło słabe, ko­lo­ro­we świa­tło.

– Co zro­bi­łeś? – za­py­tał ostro Mysz­kopt.

Wędrowiec je­dy­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

We­szli do po­miesz­cze­nia. Nie wy­glą­da­ło na spe­cjal­nie roz­le­głe, jed­nak od pod­ło­gi po sufit za­sta­wio­ne było pę­ka­ty­mi skrzy­nia­mi, wy­peł­nio­ny­mi po brze­gi każ­dym zna­nym ro­dza­jem klej­no­tów: dia­men­ty wiel­ko­ści pię­ści, nie­wie­le mniej­sze ru­bi­ny, tur­ku­sy, to­pa­zy wręcz wy­sy­py­wa­ły się z prze­peł­nio­nych pudeł. Pod­ło­ga za­sła­na była drze­wem ko­ra­lo­wym wy­mie­sza­nym z du­ka­ta­mi, two­rząc nie­zwy­kły dywan, o war­to­ści prze­kra­cza­ją­cej wie­lo­krot­nie za­so­by nie­jed­ne­go kró­lew­skie­go skarb­ca. Gdzie­nie­gdzie le­ża­ły po­tęż­ne bryły ma­la­chi­tu, przy­po­mi­na­ją­ce po­cię­te pnie. Gdzieś z góry wpa­da­ła do po­miesz­cze­nia odro­bi­na świa­tła, two­rząc fan­ta­stycz­ne ilu­mi­na­cje.

Cała trój­ka stała jak wryta. Nawet ogr po­ki­wał głową z uzna­niem.

– Je­że­li tyle mają, a po­sta­wi­li za to tylko parę ruder i karcz­mę, to nie­chyb­nie za­słu­ży­li sobie na pod­dań­stwo – po­wie­dział, wciąż nie­do­wie­rza­jąc, Mysz­kopt. – Ale takie roz­wa­ża­nia zo­staw­my na póź­niej. Ła­do­wać!

Rzu­cił po­zo­sta­łej dwój­ce parę ko­nop­nych worków i sam przy­stą­pił do zbie­ra­nia co więk­szych ka­mie­ni i no­mi­na­łów.

Kar­dens miał w gło­wie mnó­stwo wąt­pli­wo­ści i pytań, na które nie znał od­po­wie­dzi. Dla­cze­go w ogóle udało się tu wejść? Jaki jest zwią­zek soł­ty­sa z ja­ski­nią za­wie­ra­ją­cą, nie przy­mie­rza­jąc, dzie­się­cio­let­ni bu­dżet jego kraju? Skoro udało się wejść, to czy można coś stąd wziąć? Co, jeśli nie? Czy zaraz za pro­giem spo­tka ich kara?

Wszyst­ko to z ja­kie­goś po­wo­du wy­da­wa­ło mu się mało istot­ne, choć dla trzeź­wo my­ślą­ce­go czło­wie­ka by­ły­by to py­ta­nia, które za­dał­by sobie przed wej­ściem. Kozi i Mysz­kopt naj­wy­raź­niej na widok skar­bów stra­ci­li ja­sność umy­słu, bo go­rącz­ko­wo zgar­nia­li do worów ko­lej­ne klej­no­ty.

Stał tak przez chwi­lę, w otę­pie­niu; a im bar­dziej zbój­cy rzu­ca­li się na skar­by, tym otę­pie­nie było więk­sze. Od­rzu­cił wór, ukląkł i nie wie­dzieć czemu, za­czął układać leżące na ziemi kosztowności w stos.

Nim się spostrzegł, sięgał on mu do bio­der. Wi­dząc po­stęp, za­chi­cho­tał nie swoim śmie­chem i usiadł przed kop­cem, wbi­jąc wzrok w nur­ku­ją­ce­go w du­ka­tach Ko­zie­go. To nie on pa­trzył, ani nie on usy­pał górkę z monet i klejnotów, ale zda­wa­ło mu się to nie prze­szka­dzać. Ogr wy­czuł, że jest ob­ser­wo­wa­ny i od­wró­cił się. 

Czar prysł, a przed Kar­den­sem stał już Kozi, krzy­cząc coś i gro­żąc mu po­tęż­ną pię­ścią. Po­wo­li za­czy­na­ły do­cie­rać do niego bodź­ce z oto­cze­nia.

– I co sie­dzisz, co sie­dzisz?! Pakuj do wora co mo­żesz i zjeż­dża­my stąd! Na co cze­kasz, cho­le­ro, kto ci kazał usy­py­wać ja­kieś wały…

– Ja ka­za­łem – cicho od­po­wie­dział z tyłu ktoś trze­ci.

I wtedy Kar­dens zro­zu­miał.

Od­wró­cił się na­tych­miast, ale ni­ko­go tam nie było. Ogr, wy­raź­nie zbity z tropu, wpa­try­wał się tępo w ko­piec. Zwró­ci­ło to uwagę Mysz­kop­ta, który szyb­kim kro­kiem zbli­żał się do nich, z wy­raź­nym za­mia­rem uży­cia siły.

Wtedy ro­ze­gra­ła się ko­lej­na część tego dziw­ne­go spek­ta­klu.

Usy­pa­ne na stos klej­no­ty za­czę­ły się osy­py­wać, a po chwi­li wy­nu­rzy­ła się z nich biała, chuda, ob­cią­gnię­ta pra­wie prze­zro­czy­stą skórą ręka. Obok po­ja­wi­ła się druga, opie­ra­jąc się na wy­jąt­ko­wo dużym dia­men­cie i dźwi­ga­jąc z wnę­trza kopca łysą, przy­po­mi­na­ją­cą gołą czasz­kę głowę, z wpad­nię­ty­mi, pu­sty­mi ocza­mi, dłu­gim nosem i wy­szcze­rzo­ny­mi w gniew­nym gry­ma­sie usta­mi.

Mysz­kopt z wra­że­nia wy­pu­ścił z ręki wór, a dro­go­cen­ne ka­mie­nie z ło­sko­tem po­to­czy­ły się po pod­ło­dze. Kar­dens wstał i za­czął się cofać, ale wie­dział, że nic to nie da.

Po­sto­min wska­zał trzę­są­cą się od gnie­wu, upior­ną łapą naj­pierw na zbój­cę, a potem na ogra.

– Tych dwóch – wy­ce­dził zimno – być tu nie może.

Kar­dens pró­bo­wał prze­ciw­sta­wić swoją wolę roz­ka­zo­wi bożka, lecz było to da­rem­ne: czas znowu zwol­nił, ręka po­wę­dro­wa­ła do pasa, moc­nym szarp­nię­ciem wy­cią­gnę­ła miecz, który w tym samym ruchu ciął sto­ją­ce­go obok Ko­zie­go przez oczy, od­rą­bu­jąc znacz­ną część by­dlę­ce­go łba. Ręka rzu­ci­ła miecz, zaś Kar­dens do­sko­czył do szy­ku­ją­ce­go się do uciecz­ki Mysz­kop­ta i po­wa­lił go na zie­mię. Na­stęp­nie zła­pał le­żą­cy obok cięż­ki kawał ma­la­chi­tu, któ­re­go w innych okolicznościach za­pew­ne nie dźwignąłby bez pomocy; uniósł go wy­so­ko i z całej siły rąb­nął nim zbója w głowę. I jesz­cze raz. I drugi. I trze­ci.

– Ach – cicho wes­tchnął Po­sto­min, a wes­tchnię­cie brzmia­ło jak coś po­mię­dzy szu­mem liści na wie­trze i sy­kiem węża – za każ­dym razem to samo. Można mówić, ostrze­gać, a i tak za­wsze znaj­dą się chęt­ni na cudzą wła­sność.

Je­dy­ny po­zo­sta­ły przy życiu czło­nek wy­pra­wy, był w zbyt głę­bo­kim szoku, by co­kol­wiek od­po­wie­dzieć.

– Pu­stło­wia­nie – pod­jął Po­sto­min – do­brze się mają? – W jego gło­sie po­brzmie­wa­ła nie­uda­wa­na tro­ska. – Co nieco wi­dzia­łem, ale wszę­dzie na raz być nie mogę. Od­po­wia­daj!

Kar­dens prze­łknął ślinę.

– Że do­brze, to bym nie po­wie­dział. Ale przy­zwy­cza­ili się do ter­ro­ru. 

– Tak ci się zdaje. Do­pó­ki we wsi pil­nu­ją kopca, jest w nich wiara. Ale skoro już po wszyst­kim, to bę­dzie tylko le­piej. Usiądź.

Po­sto­min jakby od nie­chce­nia mach­nął ręką, a zwło­ki byłych wła­ści­cie­li Pu­stła zmie­ni­ły się pył, który na­tych­miast zo­stał wy­wia­ny na ze­wnątrz przez silny po­dmuch wia­tru; mach­nął drugą ręką, a le­żą­ce do­oko­ła skar­by uło­ży­ły się w po­tęż­ny tron i drugie, w mniej­sze sie­dzi­sko. 

– Wiedz, Kar­den­sie – po­wie­dział bożek, sia­da­jąc na tro­nie – że kilka po­ko­leń temu za­war­łem z miesz­kań­ca­mi tych oko­lic umowę. Nie­spo­koj­ny to był czas. Osady, jeśli aku­rat nie były gra­bio­ne przez żoł­nie­rzy, to przez cią­gną­cych się za woj­skiem mętów, któ­rzy nisz­czy­li i gra­bi­li wszyst­ko, co jesz­cze zo­sta­ło w jed­nym ka­wał­ku. Lu­dzie mi­gro­wa­li z jed­ne­go miej­sca do dru­gie­go, za­zwy­czaj z takim samym re­zul­ta­tem – prze­cho­dził front, za fron­tem zbóje, i znowu trze­ba było ucie­kać. Jedna z ta­kich grup, mio­ta­nych od pro­win­cji do pro­win­cji, za­wę­dro­wa­ła swego czasu w te oko­li­ce, i gnana przez grupę ban­dy­tów, schro­ni­ła się wła­śnie w tym lesie. I wtedy się spo­tka­li­śmy.

Po­ki­wał głową, z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią przy­wo­łu­jąc stare wspo­mnie­nia.

– Dawno temu byłem wy­łącz­nie szu­mem wia­tru w ko­ro­nach drzew. Nie in­te­re­so­wa­li mnie lu­dzie ani ich cy­wi­li­za­cja – ca­ły­mi dnia­mi la­ta­łem po lesie, cie­sząc się, że siły po­tęż­niej­sze ode mnie po­zwo­li­ły mi ist­nieć, uzna­ły, że leśny szum jest po­trzeb­ny na tym małym skraw­ku ziemi! 

Na twa­rzy Po­sto­mi­na po raz pierw­szy od­ma­lo­wał się uśmiech. Był to pierw­szy szcze­ry uśmiech, który Kar­dens wi­dział od dłu­gie­go czasu.

– Tak, tak, ni­cze­go mi nie bra­ko­wa­ło! Ist­nia­łem od po­cząt­ku czasu, do­kła­da­jąc swoją małą ce­gieł­kę do ogrom­ne­go przed­się­wzię­cia zwa­ne­go świa­tem, o taj­ni­kach któ­re­go nie mia­łem nawet po­ję­cia. Nie wie­dzia­łem, ba, do dziś nie wiem, co ozna­cza moje imię! Wy­obra­żasz to sobie? Tak było do mo­men­tu, kiedy jeden z ucie­ki­nie­rów ukry­wa­ją­cych się w lesie mnie usły­szał. Był to czło­wiek mądry, wie­dział, że oprócz sił naj­wyż­szych ist­nie­ją też te słab­sze, jak i te cał­ko­wi­cie nie­zau­wa­żal­ne. Czu­jąc zbli­ża­ją­cą się za­gła­dę, we­zwał mnie, abym po­mógł im się ukryć. Przy­znam, że za­in­te­re­so­wa­ło mnie to – praw­do­po­dob­nie był to pierw­szy czło­wiek, który do­strzegł moją obec­ność. Zgo­dzi­łem się, i wie­jąc mię­dzy drze­wa­mi, za­pro­wa­dzi­łem ich do tej wła­śnie ja­ski­ni. 

Kar­dens za­uwa­żył, że skóra bożka na­bra­ła zdrow­sze­go ko­lo­ru. Zda­wał się też tro­chę większy.

– Moja pomoc, oczy­wi­ście, nie była dar­mo­wa. Waga mo­je­go czynu – oca­le­nie życia wielu osób – wy­ma­ga­ła co naj­mniej rów­nie war­to­ścio­wej za­pła­ty. Za­war­li­śmy wów­czas umowę – lud, który ura­to­wa­łem, po­zo­sta­nie mi wier­ny po wsze czasy. Z tego, co do­wie­dzia­łem się póź­niej od po­dob­nych mnie, była to dość stan­dar­do­wa cena. Aby jed­nak trans­ak­cja w dłuż­szej per­spek­ty­wie nie była ko­rzyst­na wy­łącz­nie dla mnie: za­ofe­ro­wa­łem swoje wspar­cie i opie­kę rów­nież na czas nie­okre­ślo­ny. Ochro­nę przed wszyst­ki­mi za­gro­że­nia­mi i nie­skoń­czo­ne za­so­by ma­te­rial­ne. Każda ofia­ra zło­żo­na na moim kopcu two­rzy­ła ko­lej­ny skarb w tej gro­cie. Przy­znasz, że to dobra umowa?

– Nie wąt­pię. Ale… Ci wi­siel­cy przy dro­dze…

– Jak pew­nie się do­my­śli­łeś, lu­dzie z wio­ski nie są jej daw­ny­mi miesz­kań­ca­mi. To zbie­ra­ni­na z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści. Przybyli, aby od­no­wić nasze przy­mie­rze. Tak, od­no­wić, bo zo­sta­ło zła­ma­ne przez po­przed­ni­ków. Nie­szczę­śni­cy, któ­rych wi­dzia­łeś przy dro­dze, to ci, któ­rzy zdo­ła­li uciec przed melk­gardz­ki­mi woj­ska­mi. Nie za da­le­ko, bo zaraz tra­fi­li na inne od­dzia­ły, które też się nie pa­tycz­ko­wa­ły.

– Co mają do tego Melk­gard­czy­cy? Z tego co wia­do­mo, nie byli zbyt bru­tal­ni w tych re­jo­nach, więk­szość osad po­zo­sta­ła nie­na­ru­szo­na.

– Praw­da? A jed­nak w tym przy­pad­ku zmie­ni­li zda­nie. I zro­bi­li to z roz­ma­chem, ja­kie­go się sami po sobie nie spo­dzie­wa­li. Ale i dla­te­go nie uświad­czysz ich już tutaj – trwa­ły ne­go­cja­cje po­ko­jo­we, mieli wy­raź­ny roz­kaz, aby nie mor­do­wać. Jak tylko zdali sobie spra­wę z tego co zro­bi­li, zwia­li hen za rzekę, żeby nie było na nich. I z tego co sły­szę, wina spa­dła na zbó­jów, że niby na­pa­dli i na­kra­dli, a miesz­kań­ców za­rżnę­li. I do­brze – kto ma wie­dzieć, ten wie. W Pu­stle wie­dzą.

Kar­dens spoj­rzał na swoje ręce, które chwi­lę wcze­śniej w mgie­niu oka za­tłu­kły ogra i Mysz­kop­ta. Siłą, ja­kiej się nie spo­dzie­wał i któ­rej nie kon­tro­lo­wał. 

– Dla­cze­go? Czy zła­ma­li waszą umowę w tak pa­skud­ny spo­sób, że mu­sie­li zgi­nąć?

– Mo­je­go przy­mie­rza się nie łamie! – huk­nął Po­sto­min, zry­wa­jąc się z tronu – Nigdy! Je­stem wier­ny bez­względ­nie i ta­kiej wier­no­ści ocze­ku­ję! 

Za­pa­dła cisza. Bożek opadł na tron.

– Po­sztoł­ka, po­przed­ni soł­tys, odzie­dzi­czył po po­przed­ni­ku spraw­nie funk­cjo­nu­ją­cą osadę. Było tam wszyst­ko – plac tar­go­wy, filia banku ksią­żę­ce­go, karcz­ma, sta­cja pocz­to­wa… Oczy­wi­ście wszyst­ko to ge­ne­ro­wa­ło zna­czą­ce zyski, z roku na rok więk­sze. Z Pu­stła za­czę­ło robić się małe mia­stecz­ko, bo mimo nie­ko­rzyst­ne­go po­ło­że­nia, za­czę­li się tam za­trzy­my­wać kupcy, a w ślad za kup­ca­mi – miesz­kań­cy oko­licz­nych wio­sek. Żeby coś za­ła­twić, nie trze­ba było już tłuc się do Glęź­na, albo i dalej. Wszyst­ko pod ręką. 

Po­sto­min wes­tchnął, a wes­tchnie­nie brzmia­ło jak szum lasu.

– Ma się ro­zu­mieć, roz­wój nie był za­słu­gą Po­sztoł­ki, a i jego po­przed­nik nie­wie­le by zdzia­łał, gdyby nie moje wspar­cie. Z jednym z poprzednich sołtysów usta­li­li­śmy, że w miarę roz­wo­ju i coraz więk­szej nie­za­leż­no­ści wsi od tego skarb­ca, bę­dzie on coraz bar­dziej trak­to­wa­ny jako za­bez­pie­cze­nie na przy­szłość – bo choć­bym nawet i ja sta­nął na gło­wie, to do końca świa­ta nie wyda się tego ca­łe­go bo­gac­twa bez po­dej­rzeń. A ja nie lubię być w cen­trum uwagi.

– Czyli Po­sztoł­ka też po­ła­sił się na dar­mo­wy zysk ze skarb­ca?

– Otóż wręcz prze­ciw­nie! Uznał, że nie jest mu po­trzeb­ny. Że wio­ska jest już na tyle sa­mo­dziel­na, że sama na sie­bie za­ro­bi. Że nie ma po­trze­by przy­no­sze­nia wotów na ko­piec… Że nie je­stem po­trzeb­ny też ja. Do­my­ślam się, że nie przy­szło­by mu to do głowy, gdyby nie pe­wien cza­ro­dziej z Glęź­na, o któ­rym za­pew­ne już sły­sza­łeś.

– Ow­szem. Si­kor­ka zdaje się nie mieć z nim naj­lep­szych sto­sun­ków.

– I bar­dzo mą­drze z jego stro­ny. Misją ży­cio­wą glęź­nień­skie­go maga jest uczy­nie­nie swo­je­go za­wo­du nie­zbęd­nym – bo naj­wy­raź­niej nie nie wy­star­cza mu fakt, że pod jego wieżą od rana usta­wia­ją się ko­lej­ki chcą­cych sko­rzy­stać z jego usług. On jed­nak wie, jaka bę­dzie przy­szłość: ab­sol­wen­tów pro­wa­dzo­nych przez radę cza­ro­dzie­jów szkół w końcu bę­dzie tylu, że magię w pod­sta­wo­wym za­kre­sie bę­dzie znał pra­wie każdy. Nie trze­ba bę­dzie cho­dzić do niego z byle czym. Roz­wa­lo­ne wia­dro czy prysz­cza na nosie na­pra­wi się kla­śnię­ciem w dło­nie. Wia­do­mo też, że to takie pro­ble­my do­mi­nu­ją życie prze­cięt­ne­go czło­wie­ka. Nie­szczęśni­ków za­mie­nio­nych w żaby nie ma aż tylu, żeby dla wszyst­kich tych szar­la­ta­nów star­czy­ło na luk­sus, w jakim żyją.

– Co to ma do rze­czy? Nie mogą, dajmy na to, ogra­ni­czyć licz­by adep­tów?

– A no nie mogą, bo przy­nie­sie to jesz­cze gor­szy efekt: obec­na po­zy­cja magów to w dużej czę­ści re­zul­tat wi­ze­run­ku, jaki zbu­do­wa­li sobie wśród ludzi. Za ich szko­ły się nie płaci, za usłu­gi też nie, jeśli kogoś na­praw­dę nie stać. Są po­strze­ga­ni jako ci, któ­rzy wy­dźwi­gnę­li ciem­ny lud tej ziemi na jako taki po­ziom. I tak musi zo­stać, bo kto daje i za­bie­ra… Ale w swo­jej in­we­sty­cji za­po­mnie­li o jed­nej rze­czy – że po­świę­ce­nie dla kogoś to nie tylko pro­fit i mo­ral­na wyż­szość. To po pierw­sze cena, czę­sto w po­sta­ci utra­ty wła­snych za­so­bów. Dając komuś część sie­bie, choć­by w mi­ni­mal­nym stop­niu, w pew­nym sen­sie ogra­ni­cza się wła­sne zna­cze­nie. A z tym, i z wy­ni­ka­ją­cą z tej sy­tu­acji utra­tą do­cho­dów, cza­ro­dzie­je nie mogą się po­go­dzić.

– Bzdu­ra. Będą sobie szu­kać do­cho­dów gdzie in­dziej.

– Już szu­ka­ją, Kar­dens! Ale w naj­dur­niej­szy moż­li­wy spo­sób. W swo­jej głu­po­cie, za­miast po­wo­li szukać zysku w innych branżach, pró­bu­ją po raz ko­lej­ny tej samej sztucz­ki: dać lu­do­wi – już nie tak ciem­ne­mu! – coś war­to­ścio­we­go. Wiele im nie zo­sta­ło, a lu­dzie coraz wy­bred­niej­si, więc po cichu pró­bu­ją stwo­rzyć braki tam, gdzie ich wcze­śniej nie było.

– I nikt się nie bu­rzył? Wszak kto daje i za­bie­ra…

– A skąd. Po­mysł, choć głupi, wpro­wa­dzo­no w życie cał­kiem nie­źle. Wi­dzia­łeś znisz­czo­ną pa­li­sa­dę? Można ją na­pra­wiać ty­dzień, a można dwie se­kun­dy, bo tyle trwa wy­po­wie­dze­nie za­klę­cia. I tak jest le­piej, bo i po co mar­no­wać czas? Pro­blem w tym, że za­czę­to su­ge­ro­wać, iż ura­bia­nie się po łok­cie wy­ni­ka bez­po­śred­nio z ciem­no­ty i za­co­fa­nia, a le­kiem na to miało być za­trud­nia­nie cza­ro­dzie­jów przy wio­skach na stałe – aby mieli pie­czę nad “pro­stym ludem”, który jesz­cze chwi­lę temu dzię­ki nim z tej praw­dzi­wej ciem­no­ty wy­szedł. Nikt nie chce zo­stać w tyle, więc sprze­da­ło się to cał­kiem do­brze.

– Ro­zu­miem, że przo­do­wał w tym mag z Glęź­na?

– Do­brze ro­zu­miesz. Po­sztoł­ce kom­plet­nie od­bi­ło, kiedy tam­ten za­czął mu opo­wia­dać o sa­mo­czer­pią­cych stud­niach, wo­zach jeż­dżą­cych bez koni i kon­tro­li nad po­go­dą, które to cuda miał za­pew­nić moim lu­dziom – za cenę, oczy­wi­ście, za­trud­nie­nia go w roli wiej­skie­go cza­ro­dzie­ja na naj­bliż­sze czte­ry­sta lat. A że stary nie jest, to pew­nie pla­no­wał sobie tu sie­dzieć dru­gie tyle. I znowu – co za pro­blem? Niech sobie sie­dzi. Ale nie moim kosz­tem. Bo ostat­nim, drob­nym wa­run­kiem, było ze­rwa­nie ze mną i ro­ze­bra­nie kopca. Nie mógł się bez tego obejść – z jego punk­tu wi­dze­nia, je­stem kon­ku­ren­cją, i to naj­gor­sze­go sortu: wy­wo­dzą­cą się z pro­stych in­tu­icji i in­stynk­tu prze­trwa­nia, któ­ry­mi skry­cie gar­dzi. Po­sztoł­ka wie­dział, że obo­wią­zu­je go już inna umowa, a mimo to zgo­dził się na żą­da­nia cza­ro­dzie­ja i za­czął roz­po­wszech­niać jego baj­du­rze­nie wśród ludu. Nie in­ter­we­nio­wa­łem, bo li­czy­łem, że tego nie kupią, a Po­sztoł­kę po­go­nią. Ale tutaj cza­row­nik oka­zał się ode mnie spryt­niej­szy.

Prze­rwał na chwi­lę. W zim­nych oczach tliła się nie­na­wiść.

– Mo­gli­by­śmy funk­cjo­no­wać tu oboje, mimo braku sza­cun­ku – ale jego mnie­ma­nie o sobie wy­klu­cza­ło nie tylko współ­ży­cie, ale i moje ist­nie­nie. Dla ta­kich bu­fo­nów jak on je­stem je­dy­nie prze­są­dem, lu­do­wym za­bo­bo­nem, który naj­le­piej wy­ko­rze­nić i za­stą­pić czymś ład­niej­szym. A ja wy­ko­rze­nić się nie dam.

– Magik, z tego co mi wia­do­mo, dalej żyje, nawet od­wie­dza cza­sem Pu­stło. Nie oba­wiasz się, że znowu za­cznie cię wy­ko­rze­niać?

– Nie, bo się boi. Umó­wił się z Po­sztoł­ką na wódkę w dniu, kiedy ka­za­łem żoł­nie­rzom znisz­czyć Pu­stło. Jak zo­ba­czył, co się stało, to obrzy­gał szatę i uciekł. Za­sły­szał póź­niej, że wieś się od­bu­do­wu­je, więc wró­cił i za­czął wy­py­ty­wać, jak do tego do­szło, że cała lud­ność w jeden po­ra­nek po­szła do pia­chu? No i mu Si­kor­ka wy­tłu­ma­czył, a cza­row­nik mało znowu nie puścił pawia. Wraca cza­sem, bo nie wy­pa­da mu się bać wiej­skich boż­ków, co to nawet nie ist­nie­ją, i gar­dzić pro­stym ludem, ale mile wi­dzia­ny nie jest – i boi się mnie jak jesz­cze ni­ko­go w życiu. Ale nie sądzę, że cze­goś się na­uczył. U aro­gan­tów jego po­kro­ju po­czu­cie wyż­szo­ści za­wsze zwy­cię­ża. Za­bi­ję go, jak prze­sta­nie się bać.

– Mocne słowa… A mimo wszyst­ko zna­lazł się słaby punkt.

– Trze­ba ci wie­dzieć, Kar­dens, że oprócz przy­mie­rza łączy mnie z miesz­kań­ca­mi tych ziem jesz­cze inna za­leż­ność, zu­peł­nie nie­for­mal­na i ab­so­lut­nie dla mnie nie­ko­rzyst­na. Takie byty jak ja, co do za­sa­dy, nie zna­czą wię­cej niż szum, który cię tu przy­wiódł. To, co czyni nas wi­dzial­ny­mi i w ja­ki­kol­wiek spo­sób wpły­wo­wy­mi, to wiara. Wiara ludzi w nas. Tam­te­go dnia, kiedy jeden z ucie­ki­nie­rów usły­szał mój szum, roz­po­znał we mnie isto­tę my­ślą­cą i uznał moje ist­nie­nie, za­uwa­ży­łem, że mam kształt. Kiedy su­ną­łem mię­dzy drze­wa­mi, za­wsze roz­dzie­la­łem się na kilka czę­ści, omi­ja­jąc prze­szko­dy, by potem znowu po­łą­czyć się w jedno. Wtedy jed­nak, po raz pierw­szy w cza­sie mo­je­go ist­nie­nia, ude­rzy­łem głową w drze­wo – i za­uwa­ży­łem, że mam nie tylko głowę, ale i ręce, nogi i wszyst­ko inne, co mają lu­dzie. Z cza­sem, ze wzro­stem po­boż­no­ści mo­je­go ludu, sta­łem się wi­dzial­ny – aż w końcu przy­bra­łem taką formę, w ja­kiej mnie spo­tka­łeś.

Kar­dens do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że Po­sto­min jesz­cze bar­dziej urósł, miał już bujną, czar­ną czu­pry­nę i był mniej ko­ści­sty. Po­zo­stał mu jed­nak mrożący, bez­względ­ny wzrok.

– Czyli… Ist­nie­jesz tylko dla­te­go, że wie­rzą w cie­bie miesz­kań­cy Pu­stła i oko­lic?

– Ha, to nie takie pro­ste – par­sk­nął pu­stłow­ski moż­no­wład­ca – choć czę­ścio­wo praw­dzi­we. Ale za­zna­czam, tylko czę­ścio­wo.

Kar­dens mil­czał. 

– No, ale dość już ga­da­nia. Sprawdź kie­sze­nie, i wiedz, że skąpy nie je­stem.

Kie­sze­nie nagle za­czę­ły mu cią­żyć, zaś po paru se­kun­dach jego ple­cak stał się na tyle cięż­ki, że o mało nie po­le­ciał do tyłu. Z tru­dem ukląkł i otwo­rzył go. W środ­ku było po brze­gi ru­bi­nów, sza­fi­rów, dia­men­tów i wiele in­nych ka­mie­ni szla­chet­nych, któ­rych nazw nawet nie znał. Wstał, a w wy­pcha­nych kie­sze­niach po­brzę­ki­wa­ły grud­ki złota.

– Idź już.

Wędrowiec nie za­mie­rzał się sprze­ci­wiać.

– Dziwi mnie jedno – po­wie­dział, tasz­cząc ple­cak w kie­run­ku wyjścia – za co te skar­by? I po co opo­wie­dzia­łeś mi tę hi­sto­rię?

Po­sto­min uśmiech­nął się znowu, i znowu szcze­rze.

– To twoja na­gro­da za to, że we mnie uwie­rzy­łeś – a dla mnie za­bez­pie­cze­nie przed tym, żebyś wie­rzyć nie prze­stał. Bo wi­dzisz, po zdra­dzie mo­je­go ludu mu­sia­łem na nowo ze­brać siły, aby ist­nieć w ta­kiej for­mie, w ja­kiej ci się uka­za­łem. Sły­szał i wie­rzył we mnie Si­kor­ka, bar­dzo mocno; wie­rzy­li nowi pu­stło­wia­nie – ale do po­wro­tu po­trze­bo­wa­łem jesz­cze odro­bi­ny wiary; czy­stej, spon­ta­nicz­nej. Naj­le­piej od kogoś z ze­wnątrz, bez uprze­dzeń. W mo­men­cie, kiedy nad sto­sem szma­rag­dów zda­łeś sobie spra­wę, że cały czas sły­sza­łeś mój szept, od­zy­ska­łem peł­nię mocy.

– Czyli tam, na roz­dro­żach… Wiatr nisz­czą­cy znak, wie­ją­cy w kie­run­ku Pu­stła…

– Idź już, Kar­dens.

 

***

 

Cze­ka­li na niego w wio­sce. Zbli­żał się z głową zwie­szo­ną, za­my­ślo­ny, nie­obec­ny. Szpa­ler wie­śnia­ków padł na ko­la­na, kiedy tylko prze­je­chał za pa­li­sa­dę, bę­dą­cą dziw­nym spo­so­bem w znacz­nie lep­szym sta­nie niż kilka go­dzin wcze­śniej.

– Bądź­cie po­zdro­wie­ni, panie – za­szcze­bio­tał Si­kor­ka – miło nam po­wi­tać czło­wie­ka, któ­re­go sam Po­sto­min w swoim pa­ła­cu przy­jął!

– Skąd wie­cie, soł­ty­sie? Czyż­by­ście sły­sze­li…

– Ni­ce­śmy nie sły­sze­li – mach­nął ręką Si­kor­ka – i nie­do­brze, że­ście sami nie zdążyli usłyszeć wszystkiego, jak wam o na­szym do­bro­dzie­ju opo­wia­da­łem. Dwie cechy jego zna­cie już, ale jest jesz­cze trze­cia – na­ru­szeń prawa Po­sto­min nie znie­sie. Choć­by i ty­cich, co je­stem pe­wien, że wam jasno wy­ło­żył. A prawo takie jest, że do po­sto­mi­no­wej sie­dzi­by ino za­pro­szo­nym można wejść – kto sa­mo­wol­nie wle­zie, tego za­rżnie od razu. Temu i nie chcia­łem, by­ście leźli – ale jak tylko wiatr za­wiał, od razu wie­dzia­łem, że coś wię­cej tu na rze­czy jest. I rację mia­łem, bo­ście żywi wy­szli. Zapraszał was jego szept w te strony już od dawna.

Kar­dens uśmiech­nął się w mil­cze­niu.

– Ogr i ten drugi, jak wno­sim, już nie wrócą?

– Nie wrócą.

Ta wia­do­mość wy­wo­ła­ła u pu­stło­wian nagły wy­buch ra­do­ści. Siołtys za­rzą­dził ucztę z okazji wyzwolenia – z od­gru­zo­wa­nych piw­nic wy­to­czo­no becz­ki z winem, na­pręd­ce zbito z dech ławy i stoły. Nad roz­pa­lo­nym po­środ­ku wsi ogni­skiem na­bi­to na rożen tłu­ste­go pro­sia­ka.

Kar­dens jadł w mil­cze­niu, nie my­śląc wiele. Wokół niego wie­śnia­cy tań­czy­li, śpie­wa­li, jedli i pili na po­tę­gę. Sie­dzą­cy obok sołtys glę­dził bez prze­rwy, ale Kar­dens go nie słu­chał. Do­pie­ro kiedy uczta miała się ku koń­co­wi, usły­szał py­ta­nie:

– To co teraz, panie? Dzie­dzi­ca na pu­stłow­skich wło­ściach brak, mo­że­by­ście tedy…

– Cicho, soł­ty­sie. Słu­chaj­cie.

Si­kor­ka za­milkł. Jak na ko­men­dę, rów­nież po­zo­sta­li pu­stło­wia­nie za­mar­li w mil­cze­niu.

Kar­dens uniósł głowę i za­mknął oczy. Szum z oko­licz­ne­go lasu wzmógł się, są­cząc się do uszu wę­drow­ca. Po­czuł na twa­rzy lekki po­wiew wia­tru. 

Wiało w kie­run­ku wy­brze­ża.

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka