- Opowiadanie: cezary_cezary - Co tak naprawdę wydarzyło się w klasztorze, czyli pełna niepokojących scen rzecz o inkwizycyjnym śledztwie, utracie pamięci, a także tajemniczym dzienniku

Co tak naprawdę wydarzyło się w klasztorze, czyli pełna niepokojących scen rzecz o inkwizycyjnym śledztwie, utracie pamięci, a także tajemniczym dzienniku

Cy­tu­jąc kla­sy­ka: “tro­chę śmiesz­no, tro­chę strasz­no”, a do tego dziw­nie. Czyli, jak to u mnie :D

 

Zgod­nie z za­ło­że­niem at­mos­fe­ra po­win­na gęst­nieć w miarę czy­ta­nia.

 

Ważne: mogą po­ja­wić się pewne po­do­bień­stwa do “Cyklu in­kwi­zy­tor­skie­go” Pie­ka­ry, ale ra­czej nie­za­mie­rzo­ne.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Co tak naprawdę wydarzyło się w klasztorze, czyli pełna niepokojących scen rzecz o inkwizycyjnym śledztwie, utracie pamięci, a także tajemniczym dzienniku

[1]

Ma­syw­ne mo­sięż­ne wrota klasz­to­ru uświa­do­mi­ły mi, że po­dróż wresz­cie do­bie­gła końca. Oto do­tar­łem do celu, nie mając zu­peł­nie pew­no­ści, co mnie czeka. Szcząt­ko­we ko­mu­ni­ka­ty i re­la­cje na­ocz­nych świad­ków, które przed­sta­wio­no mi w sie­dzi­bie Ofi­cjum, nie wy­ja­śnia­ły na­tu­ry grozy, z którą będę mu­siał się zmie­rzyć. Nie­we­so­ła per­spek­ty­wa, draż­nią­ca układ ner­wo­wy i nie­po­zwa­la­ją­ca spo­koj­nie za­snąć w nocy.

Z dru­giej stro­ny, to wszyst­ko mogły być kłam­stwa albo wy­two­ry wy­obraź­ni umy­słów po­zba­wio­nych wy­kształ­ce­nia, lub cho­ciaż­by odro­bi­ny by­stro­ści. Za­iste do­cze­ka­li­śmy cza­sów, gdy naj­prost­szy wie­śniak do­strze­gał boską in­ge­ren­cję, czy inne „świę­te sym­bo­le” po­zo­sta­wio­ne na ścia­nie przez zwy­kłą pleśń. Je­że­li wie­rzyć do­nie­sie­niom, Matka Boska uka­zy­wa­ła swoje ob­li­cze w ko­na­rze drze­wa, a wierz­by pła­czą­ce skry­wa­ły za­smu­co­ne twa­rze anio­łów. To jed­nak nie było naj­gor­sze. Przy­znam, że rzy­gać mi się już chcia­ło od do­nie­sień o „dia­błach”, „cza­row­ni­cach” i roz­ma­itym mac­ko­wa­tym obrzy­dli­stwie. Boże, jak ja nie­na­wi­dzę Lo­ve­cra­fta! Po nim nic już nie może być zwy­kłą grozą. Oj nie… Żeby na­le­ży­cie wy­brzmie­wać, groza musi być co naj­mniej „przed­wiecz­na”, a do tego ośli­zgła i ta­jem­ni­cza…

– Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, wiel­ce je­ste­śmy radzi, że wresz­cie do­tar­łeś. – Głos odźwier­ne­go wy­rwał mnie z po­nu­rych myśli. – Ufam, że po­dróż nie była na­zbyt mę­czą­ca.

– Sta­wił­bym się u was znacz­nie prę­dzej, jed­nak oko­licz­no­ści na­tu­ry obiek­tyw­nej i zu­peł­nie ode mnie nie­za­leż­nej sku­tecz­nie opóź­ni­ły po­dróż.

– Korki na au­to­stra­dzie?

– Go­rzej, śmier­tel­ny wy­pa­dek na tra­sie i nie­kom­pe­ten­cja służb w przy­wró­ce­niu płyn­no­ści ruchu.

– Ro­zu­miem, pro­szę za mną. – Ge­stem wska­zał, bym wszedł do środ­ka. – Prze­or was ocze­ku­je.

 Odźwier­ny pro­wa­dził mnie przez długi dzie­dzi­niec wy­ło­żo­ny kost­ką bru­ko­wą. Roz­miesz­czo­ne gdzie­nie­gdzie ławki no­si­ły zna­mio­na zu­ży­cia. Po­dob­nie zresz­tą la­tar­nie, z któ­rych ca­ły­mi pła­ta­mi od­cho­dzi­ła farba, ujaw­nia­jąc skry­wa­ną rdzę. W ni­kłym, mi­go­czą­cym świe­tle dzie­dzi­niec robił wy­jąt­ko­wo nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie, po­tę­go­wa­ne jesz­cze przez po­ry­wi­sty wiatr i skrzy­pie­nie nie­zna­ne­go po­cho­dze­nia.

– Ale choć­bym kro­czył do­li­ną ciem­no­ści… – mru­cza­łem pod nosem słowa psal­mu.

– Coś pan mówił, mi­strzu?

– Nic ta­kie­go, kon­tem­plu­ję pięk­no oto­cze­nia – po­wie­dzia­łem z prze­ką­sem.

Odźwier­ny sta­nął jak wryty, ob­ró­cił się w moim kie­run­ku i spoj­rzał głę­bo­ko w oczy. Było coś ta­kie­go w tym spoj­rze­niu… Nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że ten czło­wiek dźwi­gał na bar­kach nie­wy­obra­żal­ny cię­żar tłu­mio­nych emo­cji i gro­ma­dzą­ce­go się od dawna lęku. Na Boga, co ta­kie­go na­praw­dę wy­da­rzy­ło się za bramą klasz­to­ru?!

– Po­zba­wio­no nas fi­nan­so­wa­nia – po­wie­dział smut­no. – Od czasu ostat­nich… wy­da­rzeń nie otrzy­mu­je­my też żad­nych do­ta­cji, ani nie opusz­cza­my bram by co­kol­wiek za­ro­bić. Kie­dyś sprze­da­wa­li­śmy kwia­ty na tar­go­wi­sku miej­skim, jed­nak obec­nie boimy się opusz­czać klasz­tor. Zresz­tą i tak kwia­ty już od dawna nie rosną wewnątrz klasztoru…

– Co się tutaj wy­da­rzy­ło? – wy­pa­li­łem nie­cier­pli­wie.

– Nie mnie o tym roz­pra­wiać – wes­tchnął. – Chodź­my do prze­ora, on wam wszyst­ko na­le­ży­cie wy­ja­śni, mi­strzu.

Wła­ści­wy bu­dy­nek klasz­to­ru wzbu­dzał we mnie mie­sza­ne uczu­cia. Fun­da­men­ty i mury po­sta­wio­no jesz­cze w wie­kach śred­nich, jed­nak każda ko­lej­na epoka od­ci­snę­ła swoje pięt­no na wnę­trzu, two­rząc oso­bli­wą mie­sza­ni­nę sty­lów i kon­cep­cji. Każdy ele­ment wy­stro­ju zda­wał się krzy­czeć wła­snym gło­sem i we wła­snej to­na­cji, czego efek­tem była nie­zno­śna ka­ko­fo­nia, wże­ra­ją­ca się w głąb mojej udrę­czo­nej duszy ni­czym rój szer­sze­ni.

W ko­ry­ta­rzach pa­no­wał pół­mrok, a każda ko­lej­na alej­ka, każde drzwi pro­wa­dzą­ce do ko­lej­nej sek­cji, spra­wia­ły wra­że­nie iden­tycz­nych, wręcz le­ni­wie od­two­rzo­nych me­to­dą „ko­piuj-wklej”. Po­mi­mo ce­chu­ją­cych mnie wy­ostrzo­nych zmy­słów i wy­jąt­ko­wej in­te­li­gen­cji, nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że bez prze­wod­ni­ka nie­chyb­nie bym się za­gu­bił w tym la­bi­ryn­cie jed­na­ko­wych ścian i po­sa­dzek.

Odźwier­ny wresz­cie za­trzy­mał się i sta­nął przy bo­ga­to zdo­bio­nych, choć wy­raź­nie wie­ko­wych i pod­nisz­czo­nych, drzwiach. Męż­czy­zna po­ło­żył dłoń na klam­ce i po­now­nie prze­szył mnie spoj­rze­niem peł­nym zmę­cze­nia i smut­ku.

– Po­wo­dze­nia – szep­nął, po czym otwo­rzył drzwi i po­spiesz­nie od­szedł.

 

[2]

Wsze­dłem do ga­bi­ne­tu prze­ora. Wnę­trze było urzą­dzo­ne skrom­nie, ale ze sma­kiem. Wy­ma­lo­wa­ne na biało ścia­ny zdo­bi­ły nie­licz­ne ob­ra­zy z wi­ze­run­ka­mi świę­tych. W rogu po­miesz­cze­nia znaj­do­wa­ły się trzy re­ga­ły ufor­mo­wa­ne w nie­wiel­ką bi­blio­tecz­kę. Książ­ki były uło­żo­ne sta­ran­nie, ich grzbie­ty two­rzy­ły har­mo­nij­ną mo­zai­kę ko­lo­rów. Było w tym coś ko­ją­ce­go, ale jed­no­cze­śnie hip­no­ty­zu­ją­ce­go.

Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie usta­wio­ne było so­lid­ne, drew­nia­ne biur­ko, z któ­re­go czer­wie­ni­ła się wą­tłym świa­tłem sta­ro­daw­na lampa naf­to­wa. Na fo­te­lu za me­blem sie­dział tęgi męż­czy­zna, na oko około pięć­dzie­siąt­ki. Na jego twa­rzy wid­niał gry­mas, który rów­nie do­brze mógł być nik­czem­ną formą uśmie­chu.

– Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, rad je­stem, że za­wi­ta­łeś w pro­gach na­sze­go klasz­to­ru – po­wie­dział. – Je­stem tu­tej­szym prze­orem, mam na imię Krzysz­tof.

– Je­że­li wie­rzyć do­nie­sie­niom, macie tutaj po­waż­ny pro­blem – od­par­łem, nie tra­cąc czasu na wy­mia­nę uprzej­mo­ści.

– Jak bez­po­śred­nio! Bar­dzo do­brze, bar­dzo do­brze! A zatem… Mo­ment, gdzie moje dobre ma­nie­ry?! – Wy­ko­nał gest, jakby sam sie­bie ganił. – Na­pi­jesz się cze­goś, mi­strzu? Może odro­bi­nę skrom­ne­go, lo­kal­ne­go wina? – za­py­tał wska­zu­jąc, od­pi­tą do po­ło­wy, bu­tel­kę Château La­fi­te Ro­th­schild.

Unio­słem brew. Nie ucho­dzi­łem wpraw­dzie za wy­bit­ne­go znaw­cę, ale byłem prze­ko­na­ny, że wino nie jest lo­kal­ne, ani tym bar­dziej skrom­ne. Za­cho­wa­łem jed­nak tę uwagę dla sie­bie.

– Al­ko­hol od­bie­ra przy­tom­ność umy­słu – ucią­łem. – Przejdź­my, pro­szę, do rze­czy – po­wie­dzia­łem z na­ci­skiem.

– Za po­zwo­le­niem, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, na­le­ję przy­naj­mniej sobie. Przed nami długa i smut­na opo­wieść.

Ski­ną­łem głową, ale nie ode­zwa­łem się ani sło­wem.

– Zanim jed­nak za­cznę… Po­zwo­lę sobie za­uwa­żyć, że nie za­brał pan żad­nych przy­rzą­dów ani sprzę­tu, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze – po­wie­dział, w jego gło­sie sły­chać było lekką nutę drwi­ny.

A więc te­sto­wał mnie już na samym star­cie, do­brze. Zdą­ży­łem się już przy­zwy­cza­ić do po­dob­nych za­cho­wań u osób spra­wu­ją­cych wła­dzę, choć­by tak nie­znacz­ną, jak ta nad drob­nym, nie­wie­le zna­czą­cym klasz­to­rem ukry­tym w za­po­mnia­nej przez Boga i ludzi czę­ści świa­ta. Bo oto sta­wał przed takim lo­kal­nym wło­da­rzem młody, am­bit­ny in­kwi­zy­tor, wy­po­sa­żo­ny w kom­plet kom­pe­ten­cji i wszel­kie wy­ma­ga­ne peł­no­moc­nic­twa. I temu gów­nia­rzo­wi na­le­ża­ło utrzeć nosa, tak na dobry po­czą­tek współ­pra­cy.

– Z tych sa­mych po­wo­dów, przez które nie za­mon­to­wa­li­ście tutaj nawet naj­prost­sze­go mo­ni­to­rin­gu, a po­miesz­cze­nia oświe­tla­cie za po­mo­cą nafty – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nie. – Uczo­no mnie, że w miej­scach mocy, ta­kich jak to, w któ­rym ak­tu­al­nie się znaj­du­je­my, żadna tech­no­lo­gia nie dzia­ła, zwłasz­cza współ­cze­sna. Lata prak­ty­ki za­wo­do­wej je­dy­nie utwier­dzi­ły mnie w słusz­no­ści tych nauk.

– Bar­dzo do­brze, a czy wie­cie, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, dla­cze­go tak się dzie­je?

I na to py­ta­nie po­sia­da­łem go­to­wą od­po­wiedź.

– Ucze­ni do­tych­czas nie zna­leź­li sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce­go wy­ja­śnie­nia tego fe­no­me­nu. Ale to ak­tu­al­nie bez zna­cze­nia, w zu­peł­no­ści wy­star­cza mi wie­dza, że mogę po­le­gać wy­łącz­nie na sile moich dłoni, mocy ro­zu­mu oraz po­tę­dze wiary.

– A to dobre! Do­praw­dy! – Prze­or kla­snął w dło­nie, wy­buch­nął salwą śmie­chu, po czym w jed­nej se­kun­dzie spo­waż­niał. – Wobec tego, co tutaj zo­ba­czy­cie, siła fi­zycz­na jest zu­peł­nie nie­przy­dat­na. Może się także oka­zać, że nawet wasz wy­ćwi­czo­ny in­kwi­zy­tor­ski rozum nie obej­mie w pełni dzia­ła­ją­cych tutaj mocy. Co się na­to­miast tyczy wiary…

Drzwi do ga­bi­ne­tu otwar­ły się z hu­kiem, w progu sta­nął zzia­ja­ny za­kon­nik.

– Co to ma zna­czyć?! – wrza­snął prze­or. – Czy nie wi­dzisz, głup­cze, że je­ste­śmy za­ję­ci?!

– Po­kor­nie pro­szę o wy­ba­cze­nie – wy­sa­pał. – Stało się coś… złego… Mu­si­my… Mu­si­my na­tych­miast udać się dddo…

– Dokąd? Mówże wresz­cie!

– Dddo… do re­fek­ta­rza.

Twarz prze­ora przy­bra­ła ka­mien­ny wyraz.

– Pro­wadź.

Byłem zdu­mio­ny pręd­ko­ścią z jaką prze­ło­żo­ny klasz­to­ru po­de­rwał się zza biur­ka i ru­szył w kie­run­ku drzwi, co, zwa­żyw­szy na jego ga­ba­ry­ty, wy­glą­da­ło wręcz nie­na­tu­ral­nie. Nie po­zwo­li­łem jed­nak sobie na za­wa­ha­nie i pu­ści­łem się pędem za męż­czy­zna­mi.

 

[3]

Obu­dzi­łem się czu­jąc tępy ból głowy. Pro­mie­nie słoń­ca nie­przy­jem­nie draż­ni­ły moje źre­ni­ce. Z nie­ma­łym wy­sił­kiem wsta­łem z pry­czy, nogi pró­bo­wa­ły od­mó­wić mi po­słu­szeń­stwa, ale ty­ta­nicz­nym wy­sił­kiem woli po­zo­sta­łem w po­zy­cji wy­pro­sto­wa­nej. Wyj­rza­łem przez okno, wprost na dzie­dzi­niec. Za ple­ca­mi usły­sza­łem ja­kieś po­ru­sze­nie, więc wy­ko­na­łem obrót. W progu stało dwóch za­kon­ni­ków, któ­rych wi­dzia­łem pierw­szy raz w życiu. Wzrok męż­czyzn utkwio­ny był we mnie. W ich oczach wi­dzia­łem… Czy to mogła być ra­dość?

– Dzię­ki niech będą Panu Bogu Wszech­mo­gą­ce­mu! – wy­krzyk­nął pierw­szy za­kon­nik.

– Wie­dzie­li­śmy, że ci się uda, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze! – wtó­ro­wał mu drugi.

– O czym wy…? – Zła­pa­łem za obo­la­łą głowę i po­czu­łem, że tracę rów­no­wa­gę.

Za­kon­ni­cy do­sko­czy­li do mnie i po­mo­gli mi usiąść na pry­czy.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem. – Wy­tłu­macz­cie mi, pro­szę, o czym wy mó­wi­cie? Co wła­ści­wie się udało?

– Nie pa­mię­tasz…?

– Gdy­bym pa­mię­tał, to bym o to nie pytał, praw­da?

– Oczy­wi­ście, wy­bacz mi, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze! – kajał się pierw­szy za­kon­nik. – Wczo­raj w nocy sta­wi­łeś czoła pra­daw­nej gro­zie, która za­miesz­ka­ła w mu­rach na­sze­go klasz­to­ru i prze­pę­dzi­łeś ją! – Głos męż­czy­zny aż ki­piał z eks­cy­ta­cji. – I to samą siłą mo­dli­twy!

– Po in­kan­ta­cji słów mocy pa­dłeś na pod­ło­gę, ba­li­śmy się, że nie prze­ży­łeś – dodał drugi. – Bie­gnij­my czym prę­dzej do prze­ora, bę­dzie za­chwy­co­ny! – po­wie­dział, po czym obaj męż­czyź­ni wy­bie­gli z po­miesz­cze­nia, zo­sta­wia­jąc mnie sa­me­go z my­śla­mi.

Byłem sko­ło­wa­ny i wciąż obo­la­ły. Sły­sza­łem już o przy­pad­kach utra­ty pa­mię­ci wsku­tek ura­zów czy trau­ma­tycz­nych prze­żyć, jed­nak do­tych­czas nie do­świad­czy­łem ni­cze­go po­dob­ne­go na wła­snej skó­rze. Mie­wa­łem w życiu kosz­ma­ry, zda­rza­ło mi się śnić na jawie, ale uczu­cie, które mi teraz to­wa­rzy­szy­ło było czymś nowym. Trud­no było mi uwie­rzyć w słowa wy­po­wie­dzia­ne przez za­kon­ni­ków, jed­nak mu­sia­łem przy­znać przed samym sobą, że w ich oczach nie do­strze­głem kłam­stwa.

Wsta­łem, cho­ciaż ciało pro­te­sto­wa­ło każ­dym mię­śniem, każ­dym ścię­gnem. Po­sta­no­wi­łem jed­nak, że nie pod­dam się sła­bo­ści. Ru­szy­łem do drzwi i wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Pa­no­wał tu strasz­ny ziąb, a w po­wie­trzu uno­sił się za­pach nafty i cze­goś jesz­cze. Cze­goś… me­ta­licz­ne­go? Gdzieś z od­da­li do­bie­gał mnie dźwięk prze­ska­ku­ją­cych zę­ba­tek ze­ga­ra. Każde „tyk­nię­cie” roz­brzmie­wa­ło echem, ni­czym kroki sza­leń­ca w pu­stym do­mo­stwie.

Zza rogu, ni­czym cień, wy­su­nął się star­szy za­kon­nik, w któ­rym roz­po­zna­łem odźwier­ne­go. W dło­niach trzy­mał tacę, na któ­rej stał kubek pa­ru­ją­ce­go wy­wa­ru.

– Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze! – uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Mam coś dla cie­bie, po­mo­że wró­cić do sił. Za­rów­no tych fi­zycz­nych, jak i…

– Co to ta­kie­go? – prze­rwa­łem męż­czyź­nie, może odro­bi­nę zbyt ostro.

– Napar z tu­tej­szych ziół. Przy­go­to­wa­łem na wy­raź­ne po­le­ce­nie prze­ora – po­wie­dział, po czym pod­su­nął mi tacę i uśmiech­nął się za­chę­ca­ją­co.

Za­wa­ha­łem się, gdyż moje noz­drza wy­peł­nił draż­nią­cy za­pach mie­szan­ki, któ­rej skła­du nie po­tra­fi­łem roz­po­znać. Chwy­ci­łem kubek, wy­ko­na­łem ruch, jak­bym za­mie­rzał po­cią­gnąć łyk, po czym za­py­ta­łem:

– Czy ty… byłeś wczo­raj w re­fek­ta­rzu?

– Oczy­wi­ście, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze! Ja… Ja nigdy przed­tem nie byłem świad­kiem ni­cze­go po­dob­ne­go!

– Opo­wiedz mi wię­cej, pro­szę.

– Gdy wbie­głem do sali, be­stia przy­szpi­li­ła cię, mi­strzu, do ścia­ny i wtedy się­gną­łeś po mon­stran­cję…

– Mon­stran­cję, po­wia­dasz – po­wtó­rzy­łem po­wo­li. – In­te­re­su­ją­ce…

– Do­kład­nie, a na­stęp­nie ude­rzy­łeś nią w samo serce… tego po­two­ra. – Oczy męż­czy­zny za­szkli­ły się na samo wspo­mnie­nie. – I on znik­nął, tak po pro­stu. Wie­dzia­łem, że od­szedł na dobre, bo z mo­je­go serca znik­nął cię­żar, który za­le­gał tam od tak dawna, że za­po­mnia­łem już o jego ist­nie­niu.

Byłem zdu­mio­ny sło­wa­mi za­kon­ni­ka, gdyż nie ko­re­lo­wa­ły z hi­sto­rią, którą usły­sza­łem tuż po prze­bu­dze­niu. Czy to moż­li­we, że męż­czy­zna kła­mał, a ja tego zu­peł­nie nie do­strze­ga­łem? Przez lata do­sko­na­li­łem sztu­kę roz­po­zna­wa­nia fał­szu, a jed­nak teraz byłem zu­peł­nie bez­sil­ny. A może jed­nak mówił praw­dę?

– Po­wiedz mi, bra­cie… czy wi­dzia­łeś wszyst­ko wy­raź­nie? – za­py­ta­łem. – Cho­dzi mi o mo­ment, w któ­rym mon­stran­cja prze­bi­ła serce po­two­ra.

– Tak wy­raź­nie, jak cie­bie w tej chwi­li, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze.

– A czy jest moż­li­we, że inni wi­dzie­li… coś in­ne­go?

– Wy­klu­czo­ne – od­po­wie­dział. – Pro­szę wypić napar, jak osty­gnie, to stra­ci część mocy.

Po tych sło­wach za­kon­nik ob­ró­cił się na pię­cie i od­szedł w głąb ko­ry­ta­rza. Od­pro­wa­dza­łem go wzro­kiem do mo­men­tu, gdy znik­nął za za­krę­tem. Spoj­rza­łem na trzy­ma­ny w dłoni kubek, po czym prze­chy­li­łem go i wy­la­łem całą za­war­tość do do­nicz­ki z kwia­ta­mi. Przy­po­mnia­łem sobie jed­no­cze­śnie, że po­dob­no miały prze­stać ro­snąć.

 

[4]

Nie mam pew­no­ści jak długo włó­czy­łem się sa­mot­nie ko­ry­ta­rza­mi klasz­to­ru, ale za oknem zdą­ży­ło już po­sza­rzeć. Ból głowy już nie­mal zu­peł­nie prze­mi­nął, jed­nak nie opusz­cza­ło mnie wra­że­nie, że coś mi umyka, że cze­goś nie do­strze­gam.

Wie­dzio­ny me­an­dra­mi losu, a może zwy­kłym przy­pad­kiem, do­tar­łem do bi­blio­te­ki klasz­tor­nej. Drzwi były otwar­te, więc wsze­dłem do środ­ka. We wnę­trzu pach­nia­ło ku­rzem i czymś me­ta­licz­nym, ale nie po­tra­fi­łem tego na­zwać.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok, w ni­kłym świe­tle naf­to­wych lamp, rzędy re­ga­łów przy­wo­dzi­ły na myśl ko­lum­ny w mau­zo­leum. Asce­tycz­ne, wy­czysz­czo­ne z pe­dan­tycz­ną do­kład­no­ścią i w jakiś nie­uchwyt­ny spo­sób nie­po­ko­ją­ce.

Pod­sze­dłem do jed­ne­go z re­ga­łów i wy­cią­gną­łem pierw­szą z brze­gu książ­kę, o twar­dym, zdo­bio­nym grzbie­cie w ko­lo­rze czy­stej pur­pu­ry. Od­czy­ta­łem tytuł: „Ta­bu­la rasa”. Otwo­rzy­łem tom i za­czą­łem go kart­ko­wać. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu, wszyst­kie kart­ki były puste. Upu­ści­łem książ­kę na po­sadz­kę i się­gną­łem po ko­lej­ną. Także była za­ty­tu­ło­wa­na „Ta­bu­la rasa” i rów­nież bra­ko­wa­ło w niej ja­kiej­kol­wiek tre­ści. Ko­lej­ne mi­nu­ty upew­ni­ły mnie w prze­ko­na­niu, że na tym re­ga­le skła­do­wa­no wy­łącz­nie owe czy­ste karty. Tylko… w jakim celu?

Byłem zre­zy­gno­wa­ny i chcia­łem już opu­ścić „bi­blio­te­kę”, gdy moją uwagę przy­kuł wąski, czar­ny wo­lu­min wci­śnię­ty w pra­wym dol­nym rogu re­ga­łu. Nie pa­so­wał do resz­ty, był za­ku­rzo­ny, otar­ty na kra­wę­dziach, jakby wie­lo­krot­nie kart­ko­wa­no go w po­śpie­chu. Ostroż­nie wy­cią­gną­łem go, po czym otwo­rzy­łem. W prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich do­tych­cza­so­wych ksią­żek, ta była za­pi­sa­na, w do­dat­ku od­ręcz­nie.

Na stro­nie ty­tu­ło­wej, kre­ślo­ny­mi w po­śpie­chu li­te­ra­mi za­pi­sa­no: „Dzien­nik in­kwi­zy­to­ra J. D. Za­pi­sa­ny dla tych, któ­rzy przyj­dą po mnie”.

Ner­wo­wo prze­wra­ca­łem ko­lej­ne stro­ny. Wpisy opa­trzo­no da­ta­mi, a za­no­to­wa­ne w dzien­ni­ku wy­da­rze­nia nie miały wię­cej niż pięć lat. Tek­sty były krót­kie, ury­wa­ne, nie­rzad­ko w po­ło­wie zda­nia. Zu­peł­nie jakby autor za­pi­sy­wał swoją hi­sto­rię w głę­bo­kim ukry­ciu, ogar­nię­ty stra­chem przed czymś, co mogło na­dejść w każ­dej chwi­li. Z do­wol­nej stro­ny.

Czy­ta­łem:

„Sły­szę jego kroki, czuję jego wzrok sku­pio­ny na mojej twa­rzy…”

„Prze­or za­pew­nił mnie, że po­przed­ni in­kwi­zy­tor wró­cił do sie­dzi­by Ofi­cjum, ale myślę, że kła…”

Gdy otwo­rzy­łem ko­lej­ną stro­nę, za­bra­kło mi tchu. Myśli jak sza­lo­ne ko­ła­ta­ły w gło­wie, aż po­ciem­nia­ło przed ocza­mi. Prze­czy­ta­łem wpis:

„… nie pa­mię­tam po­ło­wy dnia. Za­kon­ni­cy pa­trzą na mnie z roz­pie­ra­ją­cą pierś dumą. Gra­tu­lu­ją mi po­ko­na­nia be­stii, ale myślę, że kła­mią. Nie pa­mię­tam ni­cze­go ta­kie­go, w ogóle nic nie pa­mię­tam…”

Czy hi­sto­ria mogła się po­wta­rzać na moich oczach? Po­do­bień­stwa są wi­docz­ne gołym okiem, tu nie może być mowy o żad­nej po­mył­ce! Tylko w takim przy­pad­ku… Co stało się z owym ta­jem­ni­czym in­kwi­zy­to­rem J. D.? Dla­cze­go w Ofi­cjum nie prze­ka­za­no mi żad­nych in­for­ma­cji? I jaką grę pro­wa­dził prze­or oraz po­zo­sta­li za­kon­ni­cy?

Prze­rwa­łem roz­my­śla­nia nagle, gdyż usły­sza­łem w głębi po­miesz­cze­nia dźwięk, coś jakby sze­lest pa­pie­ru. Po­de­rwa­łem się na równe nogi i krzyk­ną­łem:

– Kim je­steś?! Ujaw­nij się, na­tych­miast! Roz­ka­zu­ję ci w imie­niu Świę­te­go Ofi­cjum!

Od­po­wie­dzia­ła mi cisza.

Scho­wa­łem dzien­nik pod ubra­niem i po­spiesz­nie opu­ści­łem klasz­tor­ną bi­blio­te­kę. Przy­szła pora na od­wie­dzi­ny u prze­ora i uzy­ska­nie kilku od­po­wie­dzi.

 

***

Za­mknię­te na głu­cho drzwi ga­bi­ne­tu były ja­snym sy­gna­łem, że na roz­mo­wę z prze­ło­żo­nym klasz­to­ru będę mu­siał za­cze­kać do na­stęp­ne­go ranka. Tym­cza­sem ciem­ność za oknem uświa­do­mi­ła mi, że za­pa­dła już noc. A ta w klasz­to­rze miała swój wła­sny, spe­cy­ficz­ny od­dech.

Wró­ci­łem do „mo­je­go” po­ko­ju i le­głem na pry­czy. Pa­trzy­łem w sufit, wsłu­chu­jąc się jed­no­cze­śnie w szum wia­tru za oknem. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach uznał­bym to za wa­run­ki wręcz ko­ją­ce, stwa­rza­ją­ce moż­li­wość spo­koj­nej kon­tem­pla­cji, jed­nak te do ta­kich nie na­le­ża­ły. Tej nocy… Każdy sze­lest, od­le­głe skrzy­pie­nie czy naj­mniej­sze drga­nie skut­ko­wa­ło fa­la­mi prze­ni­ka­ją­ce­go zimna roz­le­wa­ją­ce­go się po krę­go­słu­pie.

Wy­cią­gną­łem dzien­nik J. D. i po­ło­ży­łem go na sto­li­ku, tuż obok pry­czy. W tam­tej chwi­li nie śmia­łem go otwo­rzyć, a je­dy­nie pa­trzy­łem na niego, jakby miał to zro­bić sa­mo­ist­nie. Czu­łem, że będę mu­siał prze­ła­mać lęk i po­now­nie po­grą­żyć się w lek­tu­rze, ale jesz­cze nie teraz.

I wła­śnie wtedy usły­sza­łem ten dźwięk. Nie było to skrzy­pie­nie drew­na, ani sze­lest za­kon­nych su­kien ocie­ra­ją­cych się o ka­mień. To były kroki. Cięż­kie, mia­ro­we, do­cho­dzą­ce z od­da­li, ale sły­sza­łem je, jakby kro­czą­cy znaj­do­wał się tuż obok.

Usia­dłem na pry­czy i wstrzy­ma­łem od­dech, na­słu­chu­jąc. Czło­wiek, czy też inna isto­ta, prze­szedł jesz­cze kilka me­trów, po czym przy­sta­nął, a dźwięk zu­peł­nie ucichł. Byłem prze­ko­na­ny, że to już ko­niec, gdy z wnę­trza wła­snej czasz­ki usły­sza­łem trzy słowa, wy­po­wie­dzia­ne szep­tem. Moje imię i na­zwi­sko, in­kwi­zy­tor.

Od­ru­cho­wo spoj­rza­łem w kie­run­ku dzien­ni­ka. Ze zdu­mie­niem od­kry­łem, że znik­nął. Na sto­li­ku, w miej­scu, w któ­rym go zo­sta­wi­łem, znaj­do­wa­ła się teraz gęsta, czer­wo­na plama. Do­tkną­łem jej pal­cem, który na­stęp­nie po­li­za­łem. Ciecz miała wy­raź­ny me­ta­licz­ny po­smak. Byłem prze­ko­na­ny, że to krew. Tylko… czyja?

 

[5]

Nie mam pew­no­ści jak udało mi się za­snąć, ale obu­dzi­ły mnie do­pie­ro pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca. Spoj­rza­łem w kie­run­ku sto­li­ka. Spo­dzie­wa­łem się tam do­strzec plamę krwi, do tej pory naj­praw­do­po­dob­niej już wy­schnię­tą i czę­ścio­wo wsiąk­nię­tą w drew­no. Tym­cza­sem na bla­cie czer­nił się dzien­nik in­kwi­zy­to­ra. Czy to moż­li­we, że jego znik­nię­cie je­dy­nie mi się przy­śni­ło?

Przez chwi­lę wpa­try­wa­łem się w pod­nisz­czo­ną okład­kę, ogar­nię­ty uczu­ciem, że coś jest nie w po­rząd­ku. Jakby ina­czej. Nie mo­głem jed­nak uchwy­cić, co. Pod­nio­słem dzien­nik i mo­men­tal­nie po­ją­łem. Był ob­szer­niej­szy, a przez to cięż­szy.

Prze­kart­ko­wa­łem stro­ny do ostat­nie­go wpisu. Autor opi­sał w nim wi­zy­tę w klasz­tor­nej bi­blio­te­ce prze­rwa­ną nie­spo­dzie­wa­nym ha­ła­sem. Żo­łą­dek pod­szedł mi do gar­dła, a cia­łem wstrzą­snął nagły dreszcz.

Po­sta­no­wi­łem nie­zwłocz­nie udać się do ga­bi­ne­tu prze­ora.

Za­sta­łem go sie­dzą­ce­go za biur­kiem. Nie wstał na po­wi­ta­nie, ani nawet nie za­szczy­cił mnie choć­by prze­lot­nym spoj­rze­niem.

– Chciał­bym po­roz­ma­wiać o ostat­nich wy­da­rze­niach – po­wie­dzia­łem bez zbęd­nych wstę­pów.

– O czym tu roz­ma­wiać? – rzu­cił nie­dba­le prze­or. – Groza po­ko­na­na, za co ci, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, je­ste­śmy winni do­zgon­ną wdzięcz­ność, a nic in­ne­go się nie wy­da­rzy­ło. – Lek­ce­wa­żą­co mach­nął ręką.

– Pro­szę ze mnie nie robić idio­ty – syk­ną­łem, po czym rzu­ci­łem na biur­ko wy­świech­ta­ny dzien­nik in­kwi­zy­to­ra.

Prze­or nie­dba­łym spoj­rze­niem otak­so­wał wo­lu­men, po czym za­wie­sił wzrok na czymś nie­okre­ślo­nym, gdzieś po­mię­dzy mną, a oknem.

– Wi­dzisz, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, w ludz­kiej na­tu­rze leży nie­po­ha­mo­wa­na po­trze­ba za­da­wa­nia pytań – wy­szep­tał. – Py­ta­nie, co się sta­nie, gdy za­da­ją­cy je lu­dzie okażą się zu­peł­nie nie­przy­go­to­wa­ni, by usły­szeć od­po­wie­dzi?

– Czy ty mi gro­zisz, prze­orze? – za­py­ta­łem wy­zy­wa­ją­co.

– Broń Boże! – za­śmiał się, nieco zbyt te­atral­nie. – Je­dy­nie stwier­dzam fakty. Nie­ste­ty nie mam po­ję­cia, czym jest wy­świech­ta­ny ka­wa­łek pa­pie­ru, który byłeś ła­skaw, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, po­ło­żyć na moim biur­ku, ani też z ja­kie­go po­wo­du mi go po­ka­zu­jesz.

– Więc twier­dzisz, że wi­dzisz go pierw­szy raz w życiu?

– Tak wła­śnie.

Przy­glą­da­łem się męż­czyź­nie uważ­nie, wy­pa­tru­jąc choć­by cie­nia ner­wo­wo­ści. Nie­zno­śna cisza, która zda­wa­ła się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, nie przy­nio­sła mi żad­nych od­po­wie­dzi. Prze­or spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka opa­no­wa­ne­go w tak wiel­kim stop­niu, że albo mówił praw­dę, albo był tak do­świad­czo­ny w sze­rze­niu kłamstw, że stało się to jego drugą na­tu­rą.

– Znaj­dę od­po­wie­dzi, w taki lub inny spo­sób – oznaj­mi­łem. – A je­że­li od­kry­ję, że ce­lo­wo wpro­wa­dzi­łeś mnie w błąd… Wy­cią­gnę kon­se­kwen­cję. Mo­żesz być tego pe­wien, prze­orze.

– Na­tu­ral­nie, na­tu­ral­nie…

 

[6]

Prze­mie­rza­jąc klasz­tor­ne ko­ry­ta­rze, przy­pad­kiem od­na­la­złem wej­ście do piw­nic. A może wła­śnie to ono od­na­la­zło mnie i wcale nie było w tym przy­pad­ku?

Scho­dy pro­wa­dzą­ce w dół były kręte i stro­me, a w do­dat­ku po­kry­te czymś wil­got­nym. W po­wie­trzu uno­sił się zna­jo­my, me­ta­licz­ny za­pach, wy­mie­sza­ny ze stę­chli­zną. Je­dy­ne źró­dło świa­tła sta­no­wi­ła wy­słu­żo­na lampa naf­to­wa, którą zgar­ną­łem po­spiesz­nie z ko­ry­ta­rza. Mi­go­czą­cy pro­mień od­bi­jał się po su­ro­wych mu­rach, gdzie­nie­gdzie no­szą­cych ślady przy­wo­dzą­ce na myśl wy­ry­te w skale szra­my po szpo­nach zwie­rzę­cia mon­stru­al­nych roz­mia­rów.

Ile ja bym w tam­tej chwi­li dał za oku­la­ry ter­mo­wi­zyj­ne, albo cho­ciaż­by głu­pią la­tar­kę! Tym­cza­sem byłem zdany wy­łącz­nie na sta­ro­daw­ne roz­wią­za­nia tech­no­lo­gicz­ne i wła­sne, otu­ma­nio­ne zmy­sły.

Gdy zna­la­złem się już na samym dole, przede mną wy­rósł ko­ry­tarz, który w świe­tle lampy spra­wiał wra­że­nie, jakby nie miał końca. Nie mam po­ję­cia, jak długo sze­dłem. Rów­nie do­brze mogły minąć mi­nu­ty, jak i go­dzi­ny. A może całe dnie? Gdy wresz­cie do­tar­łem do pro­sto­kąt­nej, wy­jąt­ko­wo prze­stron­nej kom­na­ty, byłem już wy­czer­pa­ny i dia­bel­nie głod­ny.

Po­miesz­cze­nie było do­sko­na­le oświe­tlo­ne, więc zo­sta­wi­łem lampę przy drzwiach i za­czą­łem badać wnę­trze. Na jed­nej ze ścian wi­siał obraz w zło­tej ramie. Pod­sze­dłem bli­żej. Z płót­na spo­glą­da­ła na mnie w naj­bar­dziej nik­czem­ny spo­sób bez­kształt­na syl­wet­ka isto­ty, która nie była po­dob­na do cze­go­kol­wiek, co zo­ba­czy­łem przez całe swoje życie.

Owa isto­ta sie­dzia­ła przy stole, w po­miesz­cze­niu, które mu­sia­ło być klasz­tor­nym re­fek­ta­rzem. Na ścia­nie za nią roiło się od naj­bar­dziej plu­ga­we­go i ohyd­ne­go ro­bac­twa. Przez chwi­lę pa­trzy­łem w obraz. Mimowolnie się skrzywiłem. Nie­spo­dzie­wa­nie farba za­czę­ła się po­ru­szać. Zu­peł­nie, jakby na ciele trę­do­wa­te­go za­czę­ły pękać wrzo­dy. Jeden za dru­gim.

Z ob­ra­zu za­czę­ła kapać krew, a po­wie­trze prze­szył odór gni­ją­ce­go mięsa. Po­wo­li, ale konsekwentnie, isto­ta za­czę­ła opusz­czać płót­no.

Pa­nu­ją­cą do­tych­czas w po­miesz­cze­niu ciszę za­kłó­cił prze­raź­li­wy, wręcz opę­tań­czy wrzask męż­czy­zny. Po­chło­nę­ła mnie trwo­ga, gdy w jego gło­sie roz­po­zna­łem swój wła­sny i mo­men­tal­nie po­ją­łem, że to ja krzy­czę.

Na moich oczach isto­ta, która w ca­ło­ści zdą­ży­ła już opu­ścić obraz, za­czę­ła przy­bie­rać kształt z każdą chwi­lą bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cy ludz­ki. Niemy krzyk utknął w moim gar­dle, gdy po­zna­łem w owej plu­ga­wej masie Prze­ora. Jego twarz wy­glą­da­ła, jakby ktoś na­cią­gnął skórę na nie­wła­ści­wą czasz­kę, ale nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że to był wła­śnie on. Na twa­rzy męż­czy­zny po­ja­wił się, do­brze mi znany, nik­czem­ny uśmiech.

– Zdaje się, że szu­ka­łeś od­po­wie­dzi, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze – po­wie­dział, a jego głos brzmiał, jakby do­cho­dził z wnę­trza pie­kieł.

 

[7]

W teo­rii byłem szko­lo­ny, by bez lęku w sercu sta­wiać czoło wszel­kim prze­ja­wom he­re­zji oraz siłom pie­kiel­nym. Jed­nak czym innym jest przy­go­to­wa­nie teo­re­tycz­ne, a czym innym zmie­rze­nie się twa­rzą w twarz z po­mio­tem sa­me­go dia­bła.

Nad­ludz­kim wy­sił­kiem woli usi­ło­wa­łem za­pa­no­wać nad wła­snym or­ga­ni­zmem, jed­nak i tak serce wa­li­ło mi jak osza­la­łe, a skro­nie zro­si­ły kro­ple zim­ne­go potu. Prze­or, a może isto­ta tylko go uda­ją­ca, stał spo­koj­nie i wle­piał we mnie ka­pra­we śle­pia.

– Czego ode mnie chcesz? – wy­ją­ka­łem.

– Czego ja chcę? Od cie­bie? – szy­dził. – Skąd po­mysł, że ja mógł­bym chcieć cze­go­kol­wiek od cie­bie?

– Dla­cze­go mnie tu spro­wa­dzi­łeś?

– Cały czas za­da­jesz nie­wła­ści­we py­ta­nia – wes­tchnął.

– Jaki los spo­tkał mo­je­go po­przed­ni­ka, in­kwi­zy­to­ra o ini­cja­łach „J. D.”?

– Taki sam, jak wszyst­kich. Za­sy­pia, budzi się, za­pi­su­je ko­lej­ne stro­ny dzien­ni­ka. Po­ku­tu­je.

Pró­bo­wa­łem prze­tra­wić słowa wy­po­wia­da­ne przez prze­ora, jed­nak mimo naj­więk­sze­go wy­sił­ku nie po­tra­fi­łem ich zro­zu­mieć. Nie miały żad­ne­go sensu, nie mogły mieć. Mu­sia­łem jed­nak przy­znać przed samym sobą, że że­la­zne okowy lo­gi­ki roz­pa­dły się na nie­skoń­czo­ną licz­bę ka­wał­ków w tym samym mo­men­cie, w któ­rym pierw­szy raz prze­kro­czy­łem bramę klasz­to­ru.

Prze­or z wolna ru­szył ku mnie, więc od­ru­cho­wo chwy­ci­łem ma­syw­ny złoty krzyż, który mia­łem za­cze­pio­ny u pasa. Na ten widok isto­ta je­dy­nie za­śmia­ła się szy­der­czo.

– Bę­dziesz teraz od­sta­wiał te­atrzyk, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze? Jak miło…

Pod­szedł bli­żej i mo­głem do­strzec, że jego oczy były zu­peł­nie czar­ne, jakby ktoś je za­stą­pił wy­po­le­ro­wa­ny­mi ob­sy­dia­no­wy­mi kul­ka­mi. W ich gład­kiej po­wierzch­ni od­bi­ja­ło się moje wła­sne, wstrzą­śnię­te ob­li­cze.

Od­ru­cho­wo zro­bi­łem krok w tył, ale na­tra­fi­łem na ścia­nę. W tej samej chwi­li prze­or przy­sta­nął i po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem:

– Czy wiesz, kim je­steś, mi­strzu in­kwi­zy­to­rze?

– Wy­star­cza­ją­co do­brze – wark­ną­łem w od­po­wie­dzi.

– Do­praw­dy…? Mam wra­że­nie, że chyba jed­nak za­po­mnia­łeś – po­wie­dział ła­god­nym, nie­mal­że oj­cow­skim gło­sem.

– Mów ja­śniej! – za­żą­da­łem.

– Po­wi­nie­neś to za­pi­sać w swoim dzien­ni­ku, wtedy byś nie za­po­mniał.

– Prze­cież ja nie pro­wa­dzę żad­ne­go… – urwa­łem w po­ło­wie zda­nia, gdy zro­zu­mia­łem, co miał na myśli prze­or.

– Stra­ci­łem już ra­chu­bę, od jak dawna to­czy­my te nasze… gier­ki.

– Kła­miesz! – wy­sy­cza­łem.

– Je­steś tego pe­wien? Dla­cze­go w takim razie w dzien­ni­ku stale po­ja­wia­ją się nowe wpisy?

Się­gną­łem do we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza i wy­cią­gną­łem czar­ny wo­lu­men. Pa­mię­ta­łem do­sko­na­le tę wy­świech­ta­ną okład­kę. Była na swój po­kręt­ny spo­sób zna­jo­ma. Na pierw­szej stro­nie wid­nia­ło moje imię i na­zwi­sko z do­pi­skiem: „in­kwi­zy­tor”.

– To wszyst­ko nie­praw­da! Ty… Ty kła­miesz, ma­ni­pu­lu­jesz mną! – krzy­cza­łem do prze­ora.

– Wkrót­ce sobie wszyst­ko przy­po­mnisz, wtedy uwie­rzysz. A potem spró­bu­jesz mnie znisz­czyć, za­wsze pró­bu­jesz. To ci się oczy­wi­ście nie uda, więc po­pro­sisz żebym ode­brał ci wspo­mnie­nia. Żebyś mógł wró­cić, go­to­wy, by spró­bo­wać ko­lej­ny raz.

– Dla­cze­go niby miał­bym wra­cać?

– Bo żaden z nas nie może ist­nieć poza tym miej­scem – od­po­wie­dział spo­koj­nie.

Od­rzu­ci­łem dzien­nik na bok. Nie mia­łem pew­no­ści, czy to wszyst­ko, co usły­sza­łem, jest praw­dą, ale wie­dzia­łem, że muszę uciec. Prze­or zda­wał się sły­szeć moje myśli, po­nie­waż po­wie­dział:

– Nie ma uciecz­ki.

Rzu­ci­łem się bie­giem przez ko­ry­tarz, w kie­run­ku scho­dów pro­wa­dzą­cych do wyj­ścia z piw­ni­cy. Ko­lej­ne metry po­ko­ny­wa­łem w zu­peł­nej ciem­no­ści, ale z ja­kie­goś po­wo­du to mi nie prze­szka­dza­ło. Nie sły­sza­łem za sobą kro­ków prze­ora. Wzią­łem to za dobrą mo­ne­tę. Moż­li­we, że nie mógł opu­ścić kom­na­ty.

Gdy do­pa­dłem do scho­dów, mo­men­tal­nie po­czu­łem ulgę. Po­ko­ny­wa­łem po kilka stop­ni jed­no­cze­śnie, więc w oka­mgnie­niu wy­do­sta­łem się z piw­ni­cy. Nur­to­wa­ły mnie ko­lej­ne py­ta­nia: Czy Ofi­cjum wie­dzia­ło, co się dzie­je w klasz­to­rze? Czy ce­lo­wo wy­sła­no mnie na stracenie, a może rze­czy­wi­ście je­stem tu od wielu lat i po­wszech­nie uzna­no mnie za za­gi­nio­ne­go? Nie mia­łem jed­nak czasu na ja­kie­kol­wiek roz­wa­ża­nia. Na klasz­tor­nym ko­ry­ta­rzu cze­kał już na mnie prze­or.

– Mó­wi­łem ci, nie ma uciecz­ki.

Ogar­nę­ła mnie fala de­spe­ra­cji i sta­ną­łem, spa­ra­li­żo­wa­ny. Isto­ta po­wol­nym kro­kiem po­de­szła bli­żej i wy­cią­gnę­ła pok­ry­tą wrzo­da­mi dłoń w kie­run­ku mojej szyi. Czu­łem, jak palce prze­ora za­ci­ska­ją się na krta­ni. Ostat­nie, co po­czu­łem, to ab­so­lut­na cisza.

 

[1]

Brama klasz­to­ru była zbyt wąska, by wje­chać do środ­ka, więc in­kwi­zy­tor za­par­ko­wał sa­mo­chód na ze­wnątrz. Z jed­nej stro­ny od­czu­wał ulgę, że po­dróż do­bie­gła końca, w końcu była wy­jąt­ko­wo mę­czą­ca i ob­fi­tu­ją­ca w nie­pla­no­wa­ne zda­rze­nia. Z dru­giej na­to­miast… Nie miał pew­no­ści, co czeka go w środ­ku. Ofi­cjal­ne ra­por­ty mó­wi­ły o ja­kimś „in­cy­den­cie” za mu­ra­mi klasz­to­ru i pil­nej po­trze­bie in­ter­wen­cji. Jed­nak bra­ko­wa­ło szcze­gó­łów, a to za­zwy­czaj zwia­sto­wa­ło kło­po­ty.

Brama otwo­rzy­ła się na oścież, a w progu sta­nął odźwier­ny – wy­so­ki, wy­chu­dzo­ny za­kon­nik o oczach tak zmę­czo­nych i udrę­czo­nych, jakby były świad­ka­mi nie­wy­obra­żal­ne­go cier­pie­nia.

– Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, radzi je­ste­śmy, że nasze mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne i wresz­cie do nas do­tar­łeś. Prze­or cię ocze­ku­je w swoim ga­bi­ne­cie.

W gło­sie męż­czy­zny było coś nie­po­ko­ją­ce­go. Coś, co przy­pra­wi­ło in­kwi­zy­to­ra o dreszcz. Zu­peł­nie jakby już go kie­dyś spo­tkał. Tylko gdzie? I kiedy?

 

Koniec

Komentarze

Ciekawa historia, jest klimat.

Widać pewne podobieństwa do inkwizytora Piekary, ale one w miarę szybko znikają i Twój inkwizytor rusza własnym torem.

w ludzkiej naturze leży niepochamowana potrzeba

Ojjj. Paskudny ortograf. Wstydź się.

Babska logika rządzi!

Witaj. :)

Znakomity horror, trzymający w napięciu i niepewności do samego końca. :)

Z technikaliów wpadły mi w oczy powtórzenia (np. zaimków), czasem “przeor” czy “pan” piszesz wielką, a czasem małą literą, są też nieliczne literówki oraz do poprawy wyraz w tym zdaniu:

–” Widzisz, mistrzu inkwizytorze, w ludzkiej naturze leży niepochamowana potrzeba zadawania pytań – wyszeptał”.

Klik za klimat, oryginalny pomysł i wszechobecną grozę, pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Finklo

 

Dzięki za wizytę! ;)

Ojjj. Paskudny ortograf. Wstydź się.

Aj… Nie wiem, jak to się stało, ale już naprawilem…

 

Bruce

 

Tobie również dziękuję! ;) Ortografa naprawiłem, literówki i zaimki jeszcze prześledzę (ale to raczej wieczorem dopiero) ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

I ja dziękuję, świetny tekst, pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Cześć, cezary_cezary

Technicznie bez zarzutu. Klimat, który bardzo lubię, czyli klasztory, kościoły, krużganki itd. Rzuciła mi się w oczy pewne niekonsekwencja. Najpierw pisałeś o kakofonii, rozdźwięku w wystroju, by w kolejnym akapicie zaprzeczyć słowami narratora, że zagubiłby się w: labiryncie jednakowych ścian i posadzek. Co zaś tyczy się opinii inkwizytora, to szkoda, że jako wielkiego rozumu wlaściciel i rozeznania, gardzi wiarą prostaczków, ale widocznie to kawał gnidy. Jaki sens ma objawianie się istoty wszechmocnej, jaką jest Bóg, poprzez wykorzystywanie przyrody, którą sam stworzył. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie mam na myśli zobaczenia Go/ Jego w pięknie natury, jako całości, lecz właśnie w zacieku na ścianie. W każdym razie inkwizytor nie wzbudził we mnie sympatii, a raczej antypatię. 

Opowiadanie jest bardzo dobre, fabuła stopniowana, wprowadza w tajemnicę powoli. Z powodzeniem budujesz klimat grozy. Wydaje mi się, że tekst zyskałby na straszności i spójności, gdyby nie mieszać czasów, inaczej: motywy noktowizorów, kamer itd. ale to drobiazg i takie moje widzi mi się. 

Siłą rzeczy przypomniało mi się Imię Róży, i motyw śledztwa. 

Klik ode mnie.

Pozdrawiam

Ave, Heskecie!

 

Dzięki za odwiedziny, dobre słowo i cenne uwagi;)

Rzuciła mi się w oczy pewne niekonsekwencja. Najpierw pisałeś o kakofonii, rozdźwięku w wystroju, by w kolejnym akapicie zaprzeczyć słowami narratora, że zagubiłby się w: labiryncie jednakowych ścian i posadzek

Myślę, że to się nie wyklucza. Wszystkie ściany mogą byc jednakowo pstrokate i pomieszane ;)

widocznie to kawał gnidy

Oj tak, zdecydowanie.

 

Wydaje mi się, że tekst zyskałby na straszności i spójności, gdyby nie mieszać czasów, inaczej: motywy noktowizorów, kamer itd. ale to drobiazg i takie moje widzi mi się

W założeniu miało to dodać historii wydźwięk nieco bardziej uniwersalny. Ale mogło nie wyjść;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Majstersztyk!

I to pod każdym względem. Najbardziej podobały mi się dwie rzeczy. Niekończąca się opowieść, zawinięta w pętlę oraz to, jak prowadzisz bohatera. Z tym ostatnim związana jest kreacja świata. Przemycasz opisy, jako obserwacje inkwizytora, jednak nie są one przeładowane treścią, przegadane. A to, że opisy są subiektywne (z punktu widzenia bohatera) i pisane w konwencji horroru, tylko potęguje napięcie. No i powstał samograj. Samoczytaj?

Gratuluję!

Ukłony, TaTojota! ;)

 

Serdecznie dziękuję za taką miłą opinię o tekście, to daje motywację do dalszej pracy twórczej;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Przeczytane. Tworzysz ciekawy klimat i umiejętnie budujesz grozę. Trochę przeszkadzał mi przeskok między drugą a trzecią częścią, ale ogólnie tekst jest bardzo dobrze napisany. Chyba lubisz motyw pętli czasu – to już chyba drugi raz spotykam go w twoich opowiadaniach (o ile dobrze pamiętam). Klimat przypomina trochę sagę inkwizytorską w połączeniu z Lovecraftem. Zostawiam klika. Pozdrawiam.

Dzięki za wizytę, Adexxie!

Trochę przeszkadzał mi przeskok między drugą a trzecią częścią

Jestem w stanie to zrozumieć, ostatecznie zostawiłem pewną dziurę. Z drugiej strony, jest ona uzasadniona fabularnie i pozwala na budowanie napięcia i niepewności. Historia jest opowiadana z perspektywy inkwizytora, więc oszukując jego, musiałem też lekko "oszukiwać" Czytelników… ;)

 połączeniu z Lovecraftem

Aaaagrhhh… Tego chciałem unikną, więc już na starcie inkwizytor złorzeczy na Lovcia… ;)

 

Dziękuję za kliknięcie;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Ciekawy klimat, wciągająca historia, przeczytałam z przyjemnością.

Ave, Pusiu! Dzięki za wizytę i dobre słowo ;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Nie znam się na lovecraftawskim stylu, ale wydaje mi się, że wpasowałeś się w ten klimat po mistrzowsku. Naprawdę dobry horror. Połączenie jakichś starodawnych strachów ze współczesnością też bardzo dobrze wypadło. 

 

Czy Oficjum wiedziało co się dzieje w klasztorze? -> chyba przydałby się przecinek

powszechnie uznzno mnie za zaginionego?

 

Bardzo dobre opowiadanie. 

Pozdrawiam!

Ukłony, AP! ;)

 

Czyli rzeczywiście nie udało mi się uciec od Lovecrafta… ;)

 

Dzięki za miłe słowa, to buduje ;) Babolki poprawilem, fajnie, że je wypatrzyłeś;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Hej, bliźniaku podwójnie potrójny! 

Jaki piękny horror Ci wyszedł! Dobre to jest! 

Pięknie napisane, obrazowo, czuję tę wilgoć na schodach, ten metaliczny zapach, widzę przyćmione światło. 

Poniżej parę drobiazgów do przemyślenia:

 

gładko przechodzącą mozaikę kolorów.

Zabrakło mi tutaj – przechodzącą w co? 

 

byłem przekonany, że wino nie jest lokalne, a tym bardziej skromne.

Tu mi bardziej pasuje “ani”

 

w miejscach mocy, takich jak te, w którym aktualnie się znajdujemy

to

 

Przeora piszesz z dużej litery i to mi trochę przeszkadza, bo to przecież funkcja, jak każda inna, ale oczywiście Twoja decyzja. 

 

Jednak czym innym jest przygotowanie teoretyczne, niż zmierzenie się twarzą w twarz z pomiotem samego diabła.

Dla mnie lepiej by brzmiało: a czym innym… 

 

Jak sam widzisz, drobiazgi, bo opowiadanie trzyma wysoki poziom, czyta się wspaniale, jest napięcie, jest niepokonana bestia, nic dodać nic ująć. Gratuluję! Idę klikać! :)

 

 

Poszłam też do piórkarni… :) Trzeba to nominować. 

Ave, Bliźniaczko! ;)

 

Cóż mogę napisać? Bardzo Ci dziękuję za taką wspaniałą opinię o opowiadaniu, kliknięcia i wyłapanie drobiazgów (poprawiłem :P) ;)

 

Przeora piszesz z dużej litery i to mi trochę przeszkadza, bo to przecież funkcja, jak każda inna, ale oczywiście Twoja decyzja. 

Traktując "przeora" wyłącznie jako opis funkcji/stanowiska rzeczywiście trzeba używać małej litery. Dlatego w scenie, w której pierwszy raz rozmawia z inkwizytorem, używam właśnie małej litery ("jestem tutejszym przeorem"). W pozostałych przypadkach "Przeor" to już przydomek, więc zapisywałem go wielką literą. Ale jest szansa, że wpadnie tu Reg, Ślimak albo Tarnina i mnie wyprowadzą z błędu… :P

 

Raz jeszcze bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam serdecznie! ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Podpisuję się pod nominacją. :) 

Trzymam kciuki, powodzenia, pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Bruce

 

Dziękuję heart

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Tak znowu (masz talent, Ave, Cezarze!, do podobnych wpływów swoich opowiadań jeśli chodzi o mojej odczucia yes ), ilekroć wertuję “Opowiadania”, widzę ten tytuł i mam wciąż bardzo luźne skojarzenia z filmami: “Imię Róży”, i ”Constantine”, i “Opowieści z krypty”. i jeszcze paroma innymi, których tytułów nie pamiętam, ale przypominają mi, że warto dać tu jeszcze ten drugi klik. :) 

Pecunia non olet

Tak, też tak uważam, jak bruce, jest nastrój, jest opowieść, jest dobry język, warto, warto, naprawdę warto :)

Również pozdrawiam i nie ma za co, bo zapracowałeś :)

Bruce

 

Zacne skojarzenia, bardzo mi miło;)

 

Bliźniaczko 

 

heart

 

TaTojota

 

Widziałem, że i Ty dorzuciłeś klika w wątku nominacyjnym, dziękuję ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Coś mi mówi, że o Twojego inkwizytora to jeszcze cały ten Netfliks będzie się bił. Jakby coś, to nie sprzedawaj się tanio. Bierz gruby % od całości!

Bierz gruby % od całości!

Wprawdzie to stanowi zupełne zaprzeczenie filozofii Otyłego Pana, ale skoro nalegasz, to…

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cześć, cezary.

 

Zacnie manewrujesz opisami, grozą, tajemnicą. Czyta się z przejęciem, zainteresowaniem, satysfakcją. Ogólnie dałbym 5/6, a poniżej dlaczego nie 6:

 

– Odkrywanie tajemnicy (a to stanowi główną oś fabularną) idzie zbyt łatwo i oczywiście. Tak trochę po nitce do kłębka, bez napotykania większych supłów do rozwiązania. Trafia do biblioteki i trafia na dziennik, schodzi do piwnicy bo coś go tam ciągnie i tak dalej. Rozumiem, że można to tłumaczyć pewną powtarzalnością zdarzeń, które miały już miejsce, siłami wyższymi i takimi tam, ale mimo wszystko odnosiłem wrażenie, że to odkrywanie tajemnicy jest podawane prostą linią, przez co nie musiałem się wiele głowić.

 

– Tak samo jak ktoś z powyższych komentujących odczułem, że wplecenie w ten tekst czasów współczesnych było zupełnie zbędne. Kilka razy pojawiają się elementy/przedmioty/określenie charakterystyczne dla naszych czasów, ale nie wnoszą do tekstu niczego istotnego. Innymi słowy nie jest to błąd, ale klimat stworzyłeś taki, że pasowałby raczej do odrobinę odleglejszych czasów. A skoro inkwizytor i tak nie korzystał z dobrodziejstw technologicznych, to wzmianki o autostradzie, noktowizorach itp. nieco odbiegają od całościowego obrazu.

 

Z drobnostek:

 

– w opowiadaniu uparłeś się na kilka przedmiotów, które są wielokrotnie powielane w tworzeniu opisów. Jako przykład: lampy naftowe. 

 

Ostatnie, co poczułem, to absolutna cisza.

To oczywiście może być pewnie uznane za pewnego rodzaju literackie określenie, choć osobiście nie jestem pewien, czy można poczuć ciszę

 

Niemniej jednak kawał intrygującego, bardzo dobrze napisanego opowiadania.

 

Ave!

Cześć, Realucu!

 

Serdeczne dzięki za wizytę i dobre słowo.

 

Odnośnie Twoich wątpliwości, pozwolę sobie odpowiedzieć zbiorczo :) Obie poruszone przez Ciebie kwestie są moim zdaniem uzasadnione z punktu widzenia sposobu prowadzenia narracji i jej relacji z fabułą. Starałem się zasiać w czytelnikach wątpliwości, ale zasadniczo inkwizytor rzeczywiscie jest w pętli i przeżywa wydarzenia wielokrotnie. Nawiązania do nowoczesności zasadniczo mają nadać lekko bardziej uniwersalnego charakteru wydarzeniom, ale też mogą stanowić wskazówkę, że "pętla" trwa od dawna. 

Natomiast inkwizytor idzie jak po sznurku, bo jest to trochę sterowane przez przeora I zakonników, a trochę zapisane w dzienniku, który tez prowadzi bohatera. No i jest to pętla, więc on już to przeżywał.

 

Niemniej jednak kawał intrygującego, bardzo dobrze napisanego opowiadania

I to w sumie najważniejsze:) dzięki!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Realuc,

 

Wybacz proszę, że wcinam się na trzeciego, ale poruszyłeś temat, który od dawna nie nurtuje. Brawo, bracie!

Wyjaśnij, jak, w krótkiej formie, wypełnić warunki, które wymieniasz w swoim poście?

 

Cezary, trochę mnie przekonałeś, zmieniam na 5,5/6 :D TaTojota, co masz konkretnie na myśli?

Cezary, trochę mnie przekonałeś, zmieniam na 5,5/6 :D

 

;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

ale mimo wszystko odnosiłem wrażenie, że to odkrywanie tajemnicy jest podawane prostą linią,

Realuc,

 

Być może jestem w błędzie, ale zastanawiam się, czy forma miniaturki lub krótkiego opowiadania, po prostu nie narzuca autorowi “prostej linii”? W zasadzie krótko, to można, jak fajerwerkiem, wystrzelić tylko pomysłem. Co samo w sobie oczywiście nie jest złe. Po prostu akcenty inaczej się rozkładają. W związku z tym, intryguje mnie, na ile procent uwaga dotycząca “prostej linii” jest zasadna?

Będę wdzięczny, jeśli podzielisz się opinią. 

 

TaTojota,

 

Krótka forma to pojęcie względne. Tutaj mamy prawie 30k znaków, więc to już nie jest szort.

 

Jasne, masz rację, że im krótszy tekst, tym trudniej jest uniknąć wspomnianej prostej linii. W długich opowiadaniach czy powieściach mamy ku temu duże pole manewru, w krótszych jest to z pewnością wyzwanie bardziej wymagające, co nie znaczy, że zupełnie niewykonalne (według mnie). Oczywiście ta linia zawsze będzie siłą rzeczy prostsza niż w dłuższej formie, ale to nie znaczy, że nie ma miejsca na to, aby pewne karty odsłaniać na różnorakie sposoby.

 

Opierając się na komentowanym tutaj opowiadaniu cezarego – jako przykład zdanie:

 

Wiedziony meandrami losu, a może zwykłym przypadkiem, dotarłem do biblioteki klasztornej.

 

Meandry losy, zwykły przypadek. Czyli jak bez kombinowania poprowadzić bohatera tam, gdzie ma trafić, aby znaleźć przedmiot potrzebny do rozwikłania zagadki. Można i tak. Ale mógł trafić do tej samej biblioteki w inny sposób. Uzasadniony, a nie przypadkowy. Cezary nieco przekonał mnie tym, że skoro inkwizytor był niejako w pętli czasowej czy coś w tym stylu, to wykonywał pewne rzeczy machinalnie, powtarzalnie, i w tym kontekście taka przypadkowość w pewien sposób się broni. 

 

Realuc, bardzo dziękuję za cenną uwagę!

Zajmująca opowieść ze świetnie stworzoną atmosferą, pozwalającą poczuć grozę snującą się w klasztorze. A choć dość szybko można się zorientować, że sprawa raczej nie skończy się dobrze, nie osłabia to ciekawości towarzyszącej lekturze.

I tylko szkoda, że jest tu tyle usterek.

 

– Nie mi o tym roz­pra­wiać – wes­tchnął. → – Nie mnie o tym roz­pra­wiać – wes­tchnął.

mnie czy mi? tobie czy ci? – Słownik języka polskiego PWN

 

– Chodźmy do Przeora, on wam wszystko należycie wyjaśni, mistrzu. → Dlaczego wielka litera? Pytanie dotyczy też Przeorów w dalszej części opowiadania.

 

– Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, rad je­stem, że za­wi­ta­ś w pro­gach na­sze­go klasz­to­ru… → Czy tu aby nie miało być: – Mi­strzu in­kwi­zy­to­rze, rad je­stem, że za­wi­tałe­ś/ żeś zawitał w pro­gach na­sze­go klasz­to­ru

 

Po­zwo­lę sobie za­uwa­żyć, że nie za­brał Pan żad­nych… → Po­zwo­lę sobie za­uwa­żyć, że nie za­brał pan żad­nych

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

 – Dddo… do sali ja­dal­nej. → – Dddo… do refektarza.

Sala jadalna w klasztorze to refektarz.

 

Byłem zdu­mio­ny pręd­ko­ścią z jaką prze­ło­żo­ny klasz­to­ru po­de­rwał się znad biur­ka… → Byłem zdu­mio­ny pręd­ko­ścią, z jaką prze­ło­żo­ny klasz­to­ru po­de­rwał się zza biur­ka

Przeor chyba nie lewitował nad biurkiem.  

 

Ru­szy­łem w kie­run­ku drzwi i wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. → A może zwyczajnie: Ru­szy­łem do drzwi i wy­sze­dłem na ko­ry­tarz.

 

– Czy ty… byłeś wczo­raj w sali ja­dal­nej? → Raczej: – Czy ty… byłeś wczo­raj w refektarzu?

 

Oczy męż­czy­zny ze­szkli­ły się na samo wspo­mnie­nie. -> Oczy męż­czy­zny za­szkli­ły się na samo wspo­mnie­nie.

Można zeszklić warzywa, ale nie oczy.

 

znik­nął cię­żar, który za­le­gał tam ot tak dawna… → Literówka.

 

Wpisy po­sia­da­ły daty, dzien­nik i opi­sa­ne w nim wy­da­rze­nia nie miały wię­cej niż pięć lat. Wpisy były krót­kie… → Nie brzmi to najlepiej. Wpisy nie mogą niczego posiadać.

Proponuję: Wpisy opatrzono datami, a zanotowane w dzien­niku wy­da­rze­nia nie miały wię­cej niż pięć lat. Teksty były krót­kie

 

„Sły­szę jego kroki, czuję jego wzrok sku­pio­ny na mojej twa­rzy…”. → Skoro cytowane zdanie jest niedopowiedziane, urywa się, kropka po zamknięciu cudzysłowu jest zbędna. Wszak po wielokropku nie stawia się kropki.

Uwaga dotyczy także podobnych zapisów w dalszej części opowiadania.

 

za­bra­kło mi tchu. Myśli jak sza­lo­ne ko­ła­ta­ły w mojej gło­wie, aż po­ciem­nia­ło mi przed ocza­mi. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Wpa­try­wa­łem się w sufit, wsłu­chu­jąc się jed­no­cze­śnie… → A może: Patrzyłem w sufit, wsłu­chu­jąc się jed­no­cze­śnie… Lub: Wpa­try­wa­łem się w sufit i wsłu­chiwałem jed­no­cze­śnie

 

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach uznał­bym to za wa­run­ki wręcz ko­ją­ce, stwa­rza­ją­ce moż­li­wość spo­koj­nej kon­tem­pla­cji. Jed­nak oko­licz­no­ści były da­le­kie od nor­mal­nych. → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach uznał­bym to za wa­run­ki wręcz ko­ją­ce, stwa­rza­ją­ce moż­li­wość spo­koj­nej kon­tem­pla­cji, jed­nak te do takich nie należały.

 

ani sze­lest za­kon­nych su­kien ocie­ra­ją­cych o ka­mień. → Pewnie miało być: …ani sze­lest za­kon­nych su­kien ocie­ra­ją­cych się o ka­mień.

 

To były kroki. Cięż­kie, mia­ro­we, do­cho­dzą­ce z od­da­li, ale wy­brzmie­wa­ją­ce mi w uszach, jakby kro­czą­cy znaj­do­wał się tuż obok. → Czy dopowiedzenie jest konieczne? Czy dźwięki mogły wybrzmiewać komuś innemu i nie w uszach?

Proponuję: To były kroki. Cięż­kie, mia­ro­we, do­cho­dzą­ce z od­da­li, ale słyszałem je, jakby kro­czą­cy znaj­do­wał się tuż obok.

 

wpa­try­wa­łem się w po­nisz­czo­ną okład­kę… → Chyba miało być: …wpa­try­wa­łem się w pod­nisz­czo­ną/ zniszczoną okład­kę

Za SJP PWN: poniszczyć «zniszczyć wiele czegoś kolejno, jedno po drugim»

 

Za­sta­łem męż­czy­znę sie­dzą­ce­go za biur­kiem. → A może: Za­sta­łem go sie­dzą­ce­go za biur­kiem.

 

Do­kład­nie tak. → Tak właśnie.

Dokładnie! – Poradnia językowa PWN

 

w po­miesz­cze­niu, które mu­sia­ło być klasz­tor­ną salą ja­dal­ną. → Raczej: …w po­miesz­cze­niu, które mu­sia­ło być klasztornym refektarzem.

 

a skro­nie spo­wi­ły kro­ple zim­ne­go potu. → Obawiam się, że krople nie mogą niczego spowić.

Proponuję: …a skro­nie zrosiły/ pokryły kro­ple zim­ne­go potu.

 

stał spo­koj­nie i wle­piał we mnie swoje ka­pra­we śle­pia. → Zbędny zaimek.

 

Prze­or z wolna ru­szył w moim kie­run­ku… → A może: Prze­or z wolna ru­szył ku mnie

 

Ty… Ty kła­miesz, ma­ni­pu­lu­jesz mną! – krzy­cza­łem w kie­run­ku Prze­ora. → Ty… Ty kła­miesz, ma­ni­pu­lu­jesz mną! – krzy­cza­łem do prze­ora.

Krzyczymy do kogoś (czasem na kogoś), ale nie w czyimś kierunku.

 

z ja­kie­goś po­wo­du mi to nie prze­szka­dza­ło. → …z ja­kie­goś po­wo­du to mi nie prze­szka­dza­ło.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ave, Reg! 

 

Serdeczne podziękowania za wizytę, dobre słowo I łapankę! ;) Trochę mi wstyd, że tyle baboli się uchowało w tekście, ale już je pousuwałem…

 

Dlaczego wielka litera? Pytanie dotyczy też Przeorów w dalszej części opowiadania.

Hmm, przyjąłem, że "Przeor" jako przydomek powinienem pisać wielką literą. Stąd jeden raz używam małej, gdy on sam wskazuje inkwizytorowi, że pełni funkcję przeora. Póki co zostawiłem dotychczasową pisownię, ale jeżeli źle to rozumiem, to oczywiście poprawię;)

 

Pozdrawiam;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Hej cezary!

Świetna pętla czasu, bardzo wciągające opowiadanie. Cieszę się, że po przerwie wpadam od razu na Twój tekst, bo po pierwsze – jak zwykle mnie nie zawodzi, a po drugie – zdążę jeszcze nominować do piórka!

Gratuluję i pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Bardzo proszę, Cezary. Istotnie, trochę „zababoliłeś”, ale cieszę się, że mogłam się przydać.

 

Hmm, przy­ją­łem, że "Prze­or" jako przy­do­mek po­wi­nie­nem pisać wiel­ką li­te­rą.

Chciałabym odwiedzić nominowalnię, ale na przeszkodzie stoi jeszcze „Przeor”. :(

Przeor to nie przydomek, przeor to zastępca opata, a w niektórych zakonach męskich przełożony klasztoru, więc nie widzę powodu, aby o pełniącej tę funkcję postaci Twojego opowiadania pisać wielką literą.

Wielkiej litery mógłby użyć ktoś, kto do przeora zwraca się listownie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ave, Mi­cha­el­Bul­l­finch!

 

Cała przyjemność po mojej stronie ;) Dziękuję;)

 

Reg

 

Przeor to nie przydomek, przeor to zastępca opata, a w niektórych zakonach męskich przełożony klasztoru, więc nie widzę powodu, aby o pełniącej tę funkcję postaci Twojego opowiadania pisać wielką literą.

Rozumiem, czuję się przekonany ;) Poprawione w całym tekście ;)

 

 

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

OK, Cezary, mogę iść do nominowalni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo mi miło :) Dziękuję, Reg! ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Bardzo proszę i PSNP. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gratulacje!

TaTojota, dziękuję! Aczkolwiek to dopiero nominacja, teraz szanowni Koleżanki i Koledzy z Loży muszą jeszcze podjąć decyzję ;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Hej C_C :). Mam problem z Twoim opowiadaniem. Bo jest klimat, jest tajemnica, jest groza i do chwili ostatniej konfrontacji (choć muszę przyznać, że JD, jest raczej mało zaskakujące, to znaczy wiadomo, że to inicjały inkwizytora) gdzie spodziewałem się rozwiązania fabuły, a nie zapętlenia. Oczywiście zapętlenie też może być rozwiązaniem, ale to, że inkwizytor przeżywa co chwilę wizytę w klasztorze, to już wiemy po scenie z dziennikiem. Więc spodziewałem się, czegoś jeszcze… Może konfrontacji, która zakończy udrękę inkwizytora, albo może przynajmniej coś wyjaśni. Oczywiście możemy sobie dorobić do historii pełno teorii – co jest plusem takiego finału. Mi chodzi po głowie, wizja czyśćca, gdzie inkwizytor został skazany na ciągłą walkę ze złem, które tak naprawdę może być w nim samym. I ok, fajnie jest sobie po filozofować na temat, tego co autor miał w głowie. Ale wydaje mi się, że takie zakończenie, jednak jest niepełne, a co za tym idzie bardziej na NIE niż TAK. Co ciekawe u Jolki nie przekonało mnie dochodzenie do finału ;) a u ciebie finał. Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ave, Bardzie!

 

Dzięki za pochylenie się nad tekstem! ;] Fajnie, że jakieś tam pozytywy się znalazły, mimo głosu na NIE.

 

Ale wydaje mi się, że takie zakończenie, jednak jest niepełne,

Możliwe, że kiedyś inkwizytor wyrwie się z pętli, ale nie tym razem… ;] W dłuższej formie mógłbym pokusić się o inne zakończenie, ale tutaj zaburzyłoby to całą strukturę opowiadania, więc wyszło, jak wyszło ;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Ave, cesarzu syjamski!

Muszę przyznać, że tym razem opowiadanie mnie nie wciągnęło. Gdybym streścił główne wydarzenia – że bohater przybył do klasztoru, stracił przytomność, znalazł dziennik itd. – to w zasadzie byłoby wszystko, co w nim dla siebie znalazłem. Trudno mi komuś radzić, jak ma pisać, gdy sam nie czuję się w żadnej mierze autorytetem, ale mam niejasne wrażenie, że mogło tu zabraknąć jakiegoś pogłębienia postaci. Nie dostrzegłem na przykład lęku bohatera ani jego determinacji, by wyrwać się z pułapki, dzięki czemu mógłbym zacząć kibicować mu w tych próbach. Nie dowiedziałem się, co go motywowało, żeby rozwiązać problem – żarliwość religijna, chęć zdobycia sławy, rzetelnego wykonania swojej roboty? Wydaje się też statyczną postacią, nie widzę u niego w toku akcji zmian światopoglądu czy rozwoju osobowości, które mogłyby nadać sens jego przeżyciom, powiązać je z doświadczeniami czytelnika. Wreszcie byłaby i taka opcja, żeby znacznie mocniej pokazać niekorzystne cechy inkwizytora, uczynić go antypatycznym, tak aby odbiorca doznał na koniec ulgi i oczyszczenia, znajdując go w piekle wiecznego lub czyśćcu wielokrotnego* powrotu – bez tego, moim zdaniem, pozostaje on tylko ładnym chwytem technicznym. Ostatecznie, w tej formie, opowiadanie uważam za porządne i zasłużenie biblioteczne, ale zdecydowanie nie piórkowe.

Zupełnie na marginesie, moc psucia nowoczesnej technologii wydaje się dziwnie arbitralna – między wynalezieniem lampy naftowej a żarówki naprawdę nie upłynęło tak dużo czasu.

Przy tym tekst wciąż jest dosyć mocno niedopracowany technicznie, głównie w zakresie interpunkcji i literówek. Przejrzę dla przykładu końcówkę:

W teorii byłem szkolony, by bez lęku w sercu stawiać czoło wszelkim przejawom herezji oraz siłom piekielnym.

Zdanie podrzędne.

serce waliło mi jak oszalałe, a skronie zrosiły krople zimnego potu.

Raczej nie jest to błąd, ale napisałbym “rosiły” (kwestia uzgodnienia aspektu).

jednak mimo największego wysiłku nie potrafiłem ich zrozumieć.

żelazne okowy logiki rozpadły się na nieskończoną liczbę kawałków

Trochę “purpurowe”, w każdym razie mocno się wyróżnia stylistycznie spośród otaczających fragmentów.

masywny, złoty krzyż

Raczej bez przecinka (porównaj rozdział 9 w nowym poradniku), poza tym zastanawiam się, czy przymiotnik “masywny” w ogóle jest tutaj najwłaściwszy.

– Czy wiesz, kim jesteś, mistrzu inkwizytorze?

Zdanie podrzędne.

Mam wrażenie, że chyba jednak zapomniałeś. – Powiedział łagodnym, niemalże ojcowskim głosem.

Czynność gębowa, bez kropki i mała litera.

– Straciłem już rachubę, od jak dawna toczymy te nasze… gierki.

Zdanie podrzędne.

Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnąłem czarny wolumen. Pamiętałem doskonale tę wyświechtaną, czarną okładkę.

Dwa razy “czarny”. To nie błąd, ale wydaje mi się, że w tym znaczeniu forma “wolumin” jest zdecydowanie częstsza.

To ci się oczywiście nie uda, więc poprosisz, żebym odebrał ci wspomnienia.

Żebyś mógł wrócić, gotowy by spróbować kolejny raz.

Przecinek przed “gotowy” wydaje się opcjonalny, ale przed “by” na pewno jest potrzebny.

Kolejne metry pokonywałem w zupełnej ciemności, ale z jakiegoś powodu to mi nie przeszkadzało.

“Z jakiegoś powodu” to wykręt, trudno sobie wyobrazić, jakim sposobem mu nie przeszkadzało; chciałbym znać odczucia bohatera w tym względzie.

Czy celowo wysłano mnie, bym odnalazł zagładę

Czy to w znaczeniu “wysłano mnie na stracenie”?

wyciągnęła pokrytą wrzodami dłoń w kierunku mojej szyi.

Brama klasztoru była zbyt wąska, by wjechać do środka

W głosie mężczyzny było coś, niepokojącego.

Przecinek nieuzasadniony.

 

* – Podobno w środowisku geologów funkcjonuje powiedzenie “zmarzlina jest wieloletnia, wieczne jest tylko odpoczywanie”.

Pozdrawiam,

Ślimak Zagłady

Podobnie zresztą latarnie, z których całymi płatami odchodziła farba, ujawniając skrywaną pod nią rdzę.

Zatrzymała mnie ta farba, a właściwie fraza “pod nią”, która wydaje mi się zbędna. 

 

 

Zresztą i tak kwiaty od dawna już tutaj nie rosną…

– Co się tutaj wydarzyło? – wypaliłem niecierpliwie.

 

Tutajanie lekkie.

 

 

Odźwierny wreszcie zatrzymał się i stanął przy bogato zdobionych, choć wyraźnie wiekowych i poniszczonych, drzwiach.

Poniszczone byłyby zepsute, może podniszczone?

 

Przez chwilę patrzyłem w obraz z wyrazem obrzydzenia wymalowanym na twarzy.

 

Pasowałoby to do wypowiedzi narratora, ale w pierwszej osobie raczej mamy odczucia, a nie komentujemy jak wygląda bohater, bo się nie widzimy ;)

 

 

Powoli, ale systematycznie, istota zaczęła opuszczać płótno.

Systematycznie?

 

Niemy krzyk utkwił w moim gardle, gdy poznałem w owej plugawej masie Przeora.

Może utknął? Bo nie wiem jak mógł utkwić?

 

Faktycznie groza narasta i robi się wciąż mroczniej i mroczniej.

 

Tekst mi się ogromnie podobał, ale na piórko zabrakło mi płynności czytania. Będę na NIE.

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ślimaku

 

Dziękuje Ci bardzo za pochylenie się nad opowiadaniem i masę cennych uwag! 

to w zasadzie byłoby wszystko, co w nim dla siebie znalazłem

Rzeczywiście, postawiłem na proces przechodzenia przez pętlę oraz grozę, zdecydowanie zabrakło jakichś większych przemyśleń czy przemyconych treści.

 

Nie dostrzegłem na przykład lęku bohatera ani jego determinacji, by wyrwać się z pułapki, dzięki czemu mógłbym zacząć kibicować mu w tych próbach

Lęku zabrakło, bo to wprawiony inkwizytor ;) W kwestii determinacji, bohater zbyt późno uświadamia sobie, że w ogole znalazł się w pułapce, by miał czas na skuteczne próby ucieczki.

 

Wydaje się też statyczną postacią, nie widzę u niego w toku akcji zmian światopoglądu czy rozwoju osobowości, które mogłyby nadać sens jego przeżyciom, powiązać je z doświadczeniami czytelnika

To jest chyba najcenniejsza uwaga, przemyślę to należycie i postaram się uwzględnić lepiej w kolejnych tekstach.

 

Ostatecznie, w tej formie, opowiadanie uważam za porządne i zasłużenie biblioteczne, ale zdecydowanie nie piórkowe.

Zawsze to coś… ;)

 

Przy tym tekst wciąż jest dosyć mocno niedopracowany technicznie, głównie w zakresie interpunkcji i literówek. Przejrzę dla przykładu końcówkę:

Interpunkcja pozostaje moją zmorą, postaram się wnikliwie przeczytać Wasz poradnik z nadzieją, że coś w gło­wie pozostanie. Co do innych usterek, mimo wielokrotnego czytania, po prostu ich nie dostrzegam bez wskazania palcem. Chyba czas wrócić do betowania… ;(

 

Dziękuję raz jeszcze!

 

Ambush

 

Tobie również dziękuję za wizytę. Głos na NIE jest dla mnie zrozumiały i przyjmuję go z pokorą.

 

Wskazane przez Ciebie usterki naprawiłem, jak umiałem ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Nowa Fantastyka