
Pomarańczowa łuna rozświetlała ciężkie, ołowiane niebo nad Doliną Starolasu. Jętkowo płonęło już od godziny, a nic nie wskazywało na to, by ogień miał wygasnąć przed świtem kolejnego dnia. Nikt nie kwapił się, by go gasić. Drwale i ich rodziny dawno opuścili osadę, a obecni mieszkańcy – bezmózgie, człekopodobne bestie zwane kwizarami – leżeli martwi w błocie, wyrżnięci co do jednego tuż przed pożogą.
Istwald Kacir stał nad truchłem jednego z nich, wpatrując się weń z obrzydzeniem. Stwór mierzył niemal osiem stóp. Jego kończyny, chude i nienaturalnie długie, przywodziły na myśl pajęcze odnóża. Skóra – wysuszona i pożółkła jak pergamin – była poznaczona fioletowymi bliznami. Jedna z nich, biegnąca od ucha do ucha, miała imitować ludzkie usta, lecz rycerz Zakonu Purystów nie dał się zwieść. To, co leżało przed nim w błocie, było ohydnym wynaturzeniem, reliktem pogańskiej przeszłości. Nie było w nim krztyny człowieczeństwa.
A jednak nie potrafił oderwać wzroku od jego wczepionych w ziemię palców. Stwór ostatkiem sił próbował utrzymać się przy życiu, wiedząc, że po śmierci nie czeka go nic. Żadna reinkarnacja, żadne życie po życiu, żadna nadzieja. Strach przed śmiercią wydawał się w tym przypadku słuszny… i zaskakująco ludzki.
– Ach, ładnie się palą te maszkary, ładnie – rzucił teatralnie Derek, stojący obok Istwalda, zaciągając się powietrzem. – Nikomu żem tego nie mówił, ale lubię smród palących się kwizarów na odwieczerz.
Istwald nie przepadał za młodszym towarzyszem broni. Derek nie podzielał idei Zakonu Purystów – jak wielu młokosów, przywdział purpurową szatę z herbem srebrzystej łzy dla pieniędzy, przygód i sławy.
– Ja nie – odparł po chwili Istwald. – Ten cholerny dym drażni mi gardło i nozdrza. Wracajmy do kompanii – dodał, zawracając konia w dół rzeczki płynącej obok osady.
Siódmą Kompanię Maraszką, dowodzoną przez Ojca Fergusa, odnaleźli ćwierć mili dalej, przy zrujnowanej przystani rybackiej. Powietrze było tu o wiele lżejsze, choć wciąż przesycone swądem palonych ciał. Rzeka barwiła się szkarłatem spływającej z osady krwi. Kapelan siedział na spróchniałym ganku opuszczonej chaty, trzymając w dłoni zwitek papieru. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło Istwaldowi, by odgadnąć, że wieści nie należały do tych dobrych.
– Jesteście już, dobrze – sapnął Ojciec Fergus na widok rycerzy. – Wieści mam od hierarchy Tymasa. Do zbiórki stańcie, to zaraz wszystko wyłożę.
Istwald i Derek bez słowa dołączyli do kompanii, która ustawiła się już w szyku przed chatą. Trzy szeregi po dziesięciu zaprawionych w boju mężczyzn zastygły w bezruchu, skupione na dowódcy.
Zakon Purystów cenił dyscyplinę i porządek – to na nich budował swoją potęgę. Od ponad trzech wieków tropił i mordował potwory oraz nieludzi ukrywających się po całym kontynencie. Liczył około trzydziestu tysięcy wojowników, więcej niż armia któregokolwiek z królestw podległych jego jurysdykcji.
Istwald stanął u prawego boku drugiej dziesiątki, na miejscu należnym jego stopniowi. Rolę dziesiętnika pełnił od zeszłej zimy – awans był nagrodą za trzynaście lat służby. Trzynaście lat minęło, odkąd jego młodsza, dziś obca wersja siebie, wstąpiła w szeregi wyznawców Troensotha, szukając odkupienia dawnych grzechów.
Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Gładką i przystojną niegdyś twarz pokryły blizny i zmarszczki; młodzieńczy zarost zmienił się w gęstą czarną brodę, a krucza czupryna wypłowiała i wzbogaciła się o siwe pasemka.
Ledwie stuknął mu trzeci krzyżyk, a już czuł niewypowiedziane zmęczenie wojaczką i tęsknotę za domowym ogniskiem. Zwłaszcza że tuż przed wyruszeniem na obecną krucjatę Irmiła powiła mu córeczkę – kruchą, piękniejszą nawet od swej matki Milenkę. Dobrze więc, że krucjata miała dobiec końca.
– Rycerze, bracia moi! – ryknął z ganku kapelan, wyrywając Istwalda z tęsknych myśli. – Dziś spłonął kolejny przysiółek czarciej magii, siedliszcze bestyj i mutantów powstałych przez lekkomyślne próby okiełznania mocy należnej jeno Troensothowi! Dziś uczyniliśmy kolejny krok ku ziemi obiecanej, ziemi świętej i oczyszczonej z herezji oraz plugastwa! Dziś odnieśliśmy tryumf i zasłużyliśmy na świętowanie!
Gdyby nie zakonny rygor, wielu rycerzy zawtórowałoby słowom Ojca Fergusa. Każdemu marzyło się wrócić do rodziny, zjeść obiad przygotowany przez matkę lub żonę, wyspać się we własnym łożu. Od początku krucjaty zniszczyli czternaście kwizarskich gniazd, powiesili siedmiu czarowników i wypędzili driady z Doliny Cestori. Zasługiwali na świętowanie. A jednak ton głosu kapelana budził w Istwaldzie niepokój.
– Każden z nas okrył się podczas tej krucjaty sławą i zapewnił sobie miejsce w Ogrodach Światła – kontynuował Ojciec Fergus. – Każden spełnił swój obowiązek i otrzymał prawo, by powrócić do rodziny. Jednakowoż powinność wobec Jedynego Boga wzywa nas, byśmy nie kończyli jeszcze krucjaty!
W szeregach przeszedł pomruk niezadowolenia. Kilku rycerzy zaklęło nieprzystojnie. Dowódca zignorował ich i mówił dalej:
– Hierarcha Tymas przysłał gońca. Wieść niesie, że w starej warowni Hrad Osur’soh, u podnóży Gór Polejskich osiadły niedobitki kwizarów i nękają okoliczne osady. Przyszło nam tedy po raz kolejny sięgnąć po miecz i żagiew, by dopełnić świętego obowiązku! A gdy spłonie już to ostatnie kwizarskie siedliszcze, powrócimy dumni do naszych domów, ufni, że dokonaliśmy dzieła bożego i żadne monstrum nie skala już ziem Atarii!
Przemowa, choć piękna i pełna patosu, nie wywołała wiwatów. Ojciec Fergus zresztą wcale ich nie oczekiwał. Spodziewał się buntu – który nastąpił, lecz nie trwał długo. Rycerze, milcząc, zaczęli pakować manatki i szykować się do wymarszu. Ich posępne twarze mówiły wszystko.
Kapelan obrócił się na pięcie i wszedł do chaty, by zebrać swój dobytek. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, te otworzyły się ponownie.
Do środka weszli trzej dziesiętnicy.
– Święty Obowiązek, psia mać – zaklął Jamroz Zahar, najstarszy z trójki. – Będzie rok, jakeśmy krucjatę zaczęli. Rok sypiamy na glebie, marzną nam dupy, mordujemy, zbawiamy świat i co? Nic. Wżdy będzie jakiś przysiółek, jakoweś siedliszcze, kolejne monstra i kolejne trupy. Rzygać się chce od tego ścierwa. Mnoży się to jak zaraza.
– To kwizarzy, Jamrozie – burknął Ojciec Fergus, pakując stosy papierów do okutej skrzynki. – Pozbawione dusz i zmysłów genetyczne eksperymenta jakiegoś popieprzonego maga. Wynaturzenia potępione przez Jedynego Boga. Bezpłodne. Nie mogą się mnożyć…
– Rzecz w tym, Ojcze Fergusie, że mieliśmy wracać do domów – przerwał mu Tybalt Ulrich, przywódca pierwszej dziesiątki. – Jesteśmy dwa dni od Marash. U rodziny byłbym przed sivedio. A teraz mus nam ruszać na równiny Urdet, w przeciwną stronę. Przy dobrych wiatrach matkę i ojca zobaczę dopiero o pierwszym śniegu.
– Mamy swoją powinność! – fuknął kapelan, zatrzaskując skrzynkę z hukiem. – Jesteśmy słudzy Jedynego Boga. Gdy każe nam ochędożyć świat z plugastwa, to chędożymy. Każe zostawić rodzinę i jechać na drugi koniec kontynentu, to jedziemy! Jesteśmy Zakon Purystów!
– Jesteśmy pieski hierarchy Tymasa – warknął Tybalt. – Charty na umęczenie! Będziemy szczekać i tropić na zawołanie, póki sił starczy! A jak już będziemy dogorywać z umęczenia, to nam hierarcha gardełka podetnie i zakopie w ogródku na poczet zasadzonych nad naszymi ciałami róż!
– Nie zapominaj się, Tybalt! Z własnej woli do zakonu dołączyłeś, by świętym rycerzem zostać! Nie obrażaj majestatu hierarchy, bo obrażasz tym samego Troensotha! Jesteś rycerz Zakonu Purystów, twoją misją wyplenić plugastwa tego świata!
W chacie zapadła cisza. Dziesiętnicy spuścili wzrok. Nawet na podwórzu odgłosy rycerzy szykujących się do wymarszu zdawały się ucichnąć. Ojciec Fergus sapnął ciężko, świadom, że jego krzyk dotarł dalej, niż zamierzał.
– Wybaczcie, bracia. I mnie nie podoba się rozkaz hierarchy Tymasa. Też wolałbym wyspać się na domowym zapiecku niźli na twardej ziemi. Ale nikogo innego do Hrad Osur’soh posłać się nie da. Tamój żadnego pana nie ma, jeszcze od Wojny Czortów ziemie opustoszałe. Jeno parę sadyb i ta stara twierdza. Obowiązek, choć gorzki, nam przypada.
Kapelan zwrócił twarz ku milczącemu dotąd Istwaldowi.
– Bracie Istwaldzie, wiem, że tęsknicie za żoną i dzieckiem. Temu w imię Jedynego Boga składam przysięgę, że jak tylko wyplenimy demony z Warowni Mrocznego Słońca, zwolnię was i waszych braci ze służby na pełen rok. Te ziemie nie będą potrzebowały już opieki Zakonu. Na zachodzie niech posługę niosą inne kompanie.
Dowódca drugiej dziesiątki skinął głową, nie śmiąc sprzeciwiać się rozgniewanemu dowódcy. Święty Obowiązek – pomyślał tylko z żalem. Plenić demony do skutku, do utraty tchu. Póki ręka utrzymuje miecz, póki blizny nie pokryją całego ciała. Póki córka czekająca w domu będzie w stanie rozpoznać twarz powracającego z krucjaty ojca.
– Święty Obowiązek, psia mać – zaklął ponownie Jamroz, opuszczając próchniejącą chatę.
Zaraz za nim podążył Tybalt, obrzuciwszy kapelana nieprzyjemnym spojrzeniem. Po chwili ich głosy rozbrzmiały na podwórzu, a zawtórowały im dźwięki szykującej się do wymarszu kompanii. Ignorując rycerskie pryncypia, Istwald zaklął siarczyście i dołączył do reszty.
*
Kompania ujechała ledwie kilkanaście mil, nim dopadła ich noc. Obóz rozstawiono przy krawędzi starego świerkowego lasu, od którego dolina wzięła swoją nazwę. To stąd rębacze z Jętkowa czerpali niegdyś zasoby, toteż gdzieniegdzie wciąż stały porzucone przez nich szałasy i wozy. Te pierwsze, choć siermiężne i nadgryzione zębem czasu, nadawały się idealnie na nocleg. Nie zmieniało to jednak faktu, że do snu kompania kładła się w paskudnych nastrojach.
Kolejny dzień przyniósł lekką poprawę humorów. Wypoczynek wystarczył, by podnieść morale rycerzy. W dalszą drogę ruszyli żwawiej i z nową energią. Ba, znaleźli nawet chęć do żartów, przyśpiewek i rozmów. Temat tych ostatnich był oczywisty.
– Plugawe monstra, pfu – splunął Derek, jadąc bok w bok z Istwaldem .
Choć doktryna zakonu nakazywała, by dziesiątki jeździły w kolumnie – pięć par, z dziesiętnikiem jadącym samotnie z przodu – Siódma Kompania Maraszka pozwalała sobie na nieco więcej swobody. Zwłaszcza na opuszczonych traktach.
Istwald nie był tym zachwycony.
– Naszło cię na sarkanie, Derek? – rzucił bez entuzjazmu.
– Jak każdego – przytaknął młody rycerz. – Wszyscy tu jeno sarkają, że nam mus przez kwizarów na północ jechać. To i ja posarkam. Chciałoby się wiedzieć, ile nam jeszcze osad przyjdzie spalić, nim do domów nas puszczą.
– Hrad Osur’soh będzie ostatnia – zapewnił Istwald, choć sam nie do końca wierzył słowom Ojca Fergusa.
– Oby, bo żagwi nam zbraknie na to cholerstwo. Skąd się w ogóle wzięły te maszkary? Wiecie, panie dziesiętniku?
– Słyszałeś kazania hierarchy Tymasa przed krucjatą. Księgi, będąc akolitą, też pewno czytałeś.
– Po prawdzie, to nie. Nie pobierałem nauk w klasztorze. Tatko mój subwencję dla zakonu wpłacił, na poczet mojego pasowania.
– Sięgnij tedy, chłopcze, w wolnej chwili po „Kwizarium” Benedykta Poncyliusza – wtrącił się niespodziewanie Siarl Darven, uczony rycerz z pierwszej dziesiątki, lubiący przypominać o swoim wysokim wykształceniu. – Mistrz Benedykt pióro miał ciężkie, ale wiedzę ogromną. Przestudiował stare dzienniki Rogatego Maga, zgromadził wszystkie mity dotyczące kwizarów, obserwował ich zachowania i nawet przeprowadzał wiwisekcje.
– I do jakich wniosków doszedł?
Derek skierował konia bliżej pobocza, wpuszczając między siebie a Istwalda uczonego rycerza.
– Benedykt postawił śmiałą tezę – odezwał się iście akademickim tonem Darven – jakoby kwizarzy byli kiedyś ludźmi…
– Bzdura! – fuknął Kellen, młody rycerz z dziesiątki Tybalta. – Bacz, co mówisz. Herezją mi to pachnie…
– Żadna herezja – burknął Darven. – Widać, tyś także pominął nauki. „Kwizarium” to obowiązkowa lektura.
– Zawrzyj gębę, Kellen! Posłuchaj, gdy mądrzejsi od ciebie prawią – zganił rówieśnika Derek.
Młodzik zerknął z nadzieją na Istwalda, licząc, że ten stanie w jego obronie. Dziesiętnik jednak pokręcił karcąco głową i pociągnął konia za wodze, wpuszczając Kellena przed siebie.
– Kontynuujcie, panie Darvenie – zachęcił uczonego.
– Khym–khym… na czym to ja… ach, tak. Kwizarzy ludźmi byli, eksperymentom strasznym poddani. Wiecie panowie pewnie, że obsydian – powszechnie znany jako czarne szkło – jest to skała silnie aktywna magicznie. Ostrze z obsydianu, po uprzednim nałożeniu na nie klątwy, okalecza tak, że rana goi się długo i paskudnie. Ponadto raniony takim ostrzem nie może zdechnąć, póki dziury się na nim nie zabliźnią. Czyni to ich męki jeszcze okrutniejszymi.
Wiecie też pewnie, że kwizarzy pozbawieni są zmysłów i dusz. A to dlatego, że takim właśnie ostrzem wydłubano im oczy, wycięto języki i wyrwano serca. Taki to paskudny rytuał przeprowadzał na ludziach Rogaty Mag, wpuszczając im pierwiej do żył specjalną mieszankę ziół. Zioła wywoływały w okaleczonych ciałach mutacje, zatrzymując efekty klątwy, lecz nie przywracając zmysłów. Kwizarzy nie są więc niczym innym, jak bezrozumnymi nieumarłymi…
– Nieumarłymi – powtórzył Derek. – I to aby nie konfabulacje tego mistrza Benedykta?
– Wielu uczonych z zakonu i profesorów akademickich uznaje jego autorytet. Obserwacje i wiwisekcje potwierdzają wspólne geny ludzi i kwizarów. Nadto sami widzieliście, że różnice między samcami i samicami kwizarów są takie jak u innych humanoidów. Samcy szersi są, mocniej umięśnieni, wyżsi. Samice piersi mają, talie wąskie, szerokie biodra…
– Cipki – rzucił półżartem Kellen i od razu tego pożałował.
– Nawet o tym nie myśl! – warknął Tybalt Ulrich, który nie wiadomo kiedy zrównał się koniem z Istwaldem. – Mało to było dewiatów, co sobie zamyślili rusałki, kwizary i inne demonice chędożyć? Każden od razu na stryczek poszedł. Jeszcze miesiąc nie minął, jak w Dolinie Cestori całą dziesiątkę musielim powiesić, bo zachciało im się igraszek z driadami!
– Żartowałem tylko…
– Milcz i wracaj do swojej dziesiątki!
Kellen wycofał się, znikając z pola widzenia swojego dziesiętnika. W samą porę, bo leśna ścieżka zwęziła się nagle, zmuszając Siódmą Kompanię Maraszką do trzymania się choćby pozorów regulaminowego szyku.
Istwald nie przepadał za pustymi przemowami, ale postanowił przerwać ciszę, która zapadła po niespodziewanej burze Tybalta.
– Trzeba nam pamiętać – odezwał się głośno, by dotrzeć do jak największej liczby rycerzy – że kwizarzy są bestiami. Żyją w stadach jak bestie, polują jak bestie i jak bestie są zagrożeniem dla chłopów, którzy nie umieją się bronić. Nam, z boskiego nadania, przypadło tępić ich mieczem i ogniem. Miecz i ogień to jedyne, co dla nich mamy. Ku naszemu szczęściu, kwizarzy są bezpłodni, więc gdy tylko zniszczymy ich ostatnie siedliszcze w Warowni Mrocznego Słońca, krucjata przeciw nim zakończy się raz i na zawsze.
– Chwalmy Troensotha – skwitował bez przekonania Siarl Darven.
– Tak… Czas najwyższy za inne bestie się wziąć – dodał Derek. – Trza nam w końcu wytępić karłów i długouchych. Chowają się po górach i lasach, mnożą się tam na potęgę! Co gorsza, z ludźmi się bratają i chędożą! Parszywi odmieńcy!
– Waż słowa, Derek – upomniał go Tybalt Ulrich. – Żona dziesiętnika Istwalda jest półelfką.
– Jakże to? – obruszył się Kellen, wciąż podsłuchujący rozmowę. – Przymierze z Troensothem zakazuje bratania się z innowiercami!
– Moja żona nie jest innowierczynią – syknął Istwald, rozdrażniony impertynencją młodzika. – A tobie dziesiętnik Tybalt kazał zachować milczenie.
– Wojny się nie obawiacie, panie Istwaldzie? – spytał Siarl Darven.
– Jakiej wojny?
– Z elfami. Mnie też wczoraj poseł list przyniósł – od swaka z Trzeciej Turwińskiej. Ponoć trzy tygodnie temu, w Werbergu pod Kuffirami, pogrom był. Sekta bogini Giweten dopuściła się ataku na świątynię Troensotha. Innowiercy zdołali umknąć i ukryć się, więc wyrżnięto wszystkich długouchych z miasta i okolicznych wsi. Teraz hierarcha Tymas myśli o regularnej wojnie z elfami. Zakon jest na tyle silny, by wejść z mieczami i pochodniami do elfiej puszczy.
– Byleby nie prędzej niż za rok, bo nam pieredyszka przepadnie – rzucił cierpko Derek.
– Nie wydaje mi się, by miała przepaść – odparł z wahaniem Istwald. – Wojna z elfami to bajanie, czysta fantazja. Sekciarze nie raz już próbowali zhańbić naszego Boga. Zazwyczaj kończy się to tak, jak w Werbergu. Stos trupów i innowiercom odechciewa się głupot.
– Stos niewinnych ofiar – poprawił dziesiętnika uczony rycerz. – Nie wszystkie długouchy innowiercami są. A i karzełków w Werbergu powieszono. Taka ta nasza sprawiedliwość w imię Troensotha…
– Nie bluźnij, Siarl! Nie przystoi to rycerzowi zakonnemu – fuknął Ojciec Fergus, którego odgłosy żywej debaty przyciągnęły do nietrzymającej szyku grupy dyskutantów. – Wszyscy na swoje miejsce! Myśmy Zakon Purystów, a nie stado rozgdakanych przekupek. Tybalcie, pilnuj swojej dziesiątki, bom widział, jak między nimi flaszka wędruje! A przykazania zakonu każą zachować trzeźwość na krucjacie! A ty, Istwald, pozwól ze mną.
Kapelan i przywołany dziesiętnik wysforowali się na przód kolumny, w której – przy próbie wykonania rozkazów dowódcy – powstało niemałe zamieszanie. Nim wyprzedzili szyk, zdążyli jeszcze usłyszeć pełne wyrzutu powarkiwania Tybalta Ulricha.
Oddaliwszy się od kompanii na odległość pozwalającą na przeprowadzenie prywatnej rozmowy, Ojciec Fergus przemówił do Istwalda:
– Rzeknij mi, Istwaldzie, która to już twoja krucjata w Siódmej Maraszkiej?
– Dziesiąta, Ojcze. Siódma pod twoim dowództwem.
– Ha, masz ci fuks. Zrobił ja cię dziesiętnikiem na dziesiątej krucjacie! A wcześniej służyłeś w armii?
– Pół roku jeno. Byłem setnikiem w Pierwszym Pułku Piechoty Kronsiiańskiej. Póty nie trafiłem przed sąd wojskowy. Znasz tą historię, Ojcze.
– W pół roku zostać setnikiem, no, no…
– Mój tatko był podkomorzym, temu łatwiej było mi o awans. Czemu Ojciec pyta?
– Bo tak się składa… – Kapelan obejrzał się przez ramię, jakby obawiał się szpiegów. Stwierdziwszy jednak najwyraźniej, że idąca za nimi Siódma Kompania Maraszka trzyma się już przepisowego szyku, odwrócił się ponownie do Istwalda. – Tak się składa, że w niedalekiej przyszłości Zakonowi potrzebni będą doświadczeni setnicy. Rozmawialiście z Siarlem Darvenem, więc pewnie wiadomo ci o pogromie długouchych w Werbergu. Plotki o planach Zakonu też żeś pewnie słyszał. Coraz mniej na świecie kwizarów, wąpierzy, strzyg i dziwożon; wilkołaki, trolle, chobołdy i klykanice pomarły pół wieku temu. Ludzie nie boją się już potworów. Byle chłop, jak zobaczy na polu barstuka, to samojeden przegna go widłami. Spełniliśmy nasz Święty Obowiązek i pozbyliśmy się czarciego nasienia. Czas więc wziąć się za innowierców bluźniących imię Troensotha – długouchych wyznawców tej wiedźmy Giweten.
– Czyli wojna? – zasępił się dziesiętnik.
– Wojna, owszem, choć nieprędko. Jednak trzeba nam werbować sztab dowódców już teraz. Twoja dziesiątka słucha się ciebie. Mają wobec ciebie poważanie – zauważyłem to. Dziesięć krucjat w imię Troensotha, to nie lada wyczyn. Przebija cię jedynie Jamroz, ale dla niego ta wyprawa ostatnią będzie. Stary już jest i należy mu się odpoczynek. Hierarcha Tymas zwolni go ze służby i wypłaci należytą odprawę, jak już wytrzebimy kwizarów z Hrad Osur’soh. Ciebie zaś w nowej armii na setnika chce awansować.
– To spore uznanie…
– Honor i chwała, owszem. Ale tyś mi na nieprzekonanego wyglądasz.
– Jeśli mogę, Ojcze… – odezwał się niepewnie Istwald. – Ja widziałem wojnę. W tym nie ma ani honoru, ani chwały…
– Tyś widział głupią sprzeczkę jeszcze durniejszych królów – parsknął lekceważąco kapelan. – A to będzie inna wojna. Chwalebna wojna! Wojna w imię Troensotha! Elfia puszcza spłonie, innowiercy na całym kontynencie będą błagać o litość, a my w końcu dokonamy dzieła bożego!
– A co z elfami, którzy sprzymierzyli się z Troensothem? Żołnierz zobaczy odmieńca, to nie zapyta, czy innowierca, czy nie. Zabije za kształt uszu, prewencyjnie. A moja Irmiła ma uszy spiczaste…
– O żonę się nie bój, nikt jej nie ukrzywdzi. Myśmy Zakon Purystów, nie byle żołdacy. Nie przelewamy niewinnej krwi.
– Chciałbym dać temu wiarę.
– Wierzaj mi i nie rozmyślaj nad tym – uciął Ojciec Fergus, zatrzymując nagle konia w miejscu.
Istwald, nie myśląc długo, poszedł jego śladem.
– Czas wojny jeszcze nie przyszedł – kontynuował kapelan. – Jeszcze ostało się nam jedno siedliszcze plugawych kwizarów do wytępienia, tedy nad tym się skup. To, co było powiedziane między nami, zachowaj dla siebie.
*
Czwartego dnia wędrówki Siódma Kompania Maraszka opuściła wreszcie wąski leśny trakt i wkroczyła na główny gościniec przecinający Równinę Urdet. Do starej warowni u podnóży Gór Polejskich wciąż pozostawała daleka droga, niemniej rycerze zakonni już odczuwali ciężar przytłaczającego strachu, który zawisł nad całą równiną. Co rusz mijali opuszczone przez chłopów wioski i leżące odłogiem pola. Gościniec roił się od porzuconych w pośpiechu wozów i nadgryzionych trucheł koni, które padły z wycieńczenia, próbując unieść na grzbietach gospodarzy, ich rodziny i cały dobytek. Zwłoki, nawiasem mówiąc, nadgryzione przez pozostawione na pastwę losu, wygłodniałe psy – które w obliczu głodu nie wahały się nawet atakować koni kompanii. Rycerze zmuszeni byli w końcu sięgnąć po kusze i ulżyć cierpieniu zdziczałych zwierząt.
Istwald doskonale rozumiał, że chorobliwy lęk przed kwizarami, jaki ogarnął pospólstwo, wynikał przed wszystkim z niewiedzy. Kwizarzy – w przeciwieństwie do kikimor czy upiorów, istniejących od zarania dziejów – byli wrogiem stosunkowo nowym, obecnym na kontynencie od niespełna trzech stuleci. Chłopi, nieznający ich prawdziwej natury, gotowi byli uwierzyć w każdy mit, każdą plotkę, przypisując tym mutantom wszelkie zło i obwiniając ich za wszystkie nieszczęścia. Śmierć pierworodnych, nocne duszności, niszczące uprawy burze, susze, udary słoneczne, a nawet kłótnie rodzinne – wszystko to, w prostych umysłach wieśniaków, musiało mieć jedno źródło i jednego winowajcę. Najlepiej takiego, który pojawił się znikąd i wyglądem przypominał demona.
Istwald nie zamierzał bronić kwizarów. Wciąż uważał ich za wynaturzenie, które zagrażało bezpieczeństwu i harmonii świata. Sądził jednak, że Zakon Purystów powinien dzielić się wiedzą z prostym ludem i prawić kazania o prawdziwej naturze wroga. Może wtedy obrazy opuszczonych gospodarstw byłyby rzadsze, a chłopi gotowi byliby bronić swoich rodzin i dobytku. Choć przemówić do rozsądku zidiociałemu ludowi nie było prostym zadaniem – o czym wkrótce sam się przekonał.
Okazja ku temu nadarzyła się wieczorem, gdy w oddali gościńca zamajaczyły kanciaste zarysy wozów, a po chwili dało się dostrzec również tycie sylwetki piechurów wędrującego obok. Kapelan natychmiast posłał w przód trzech rycerzy, by rozeznali się w sytuacji, domyślając się, że kompania mogła natrafić na kolejną grupę chłopów uciekających przed kwizarami.
Wysłani do zadania Kellen z pierwszej dziesiątki oraz Derek i Milton z dziesiątki Istwalda powrócili z rekonesansu już po niecałym kwadransie, potwierdzając przypuszczenia Ojca Fergusa. Dwie godziny później uciekinierzy i Siódma Kompania Maraszka wspólnie szykowali obóz na noc, zajmując niemalże cały hektar przydrożnej polany.
Oporządziwszy konia i uwolniwszy go od ciężaru siodła oraz sakiew, Istwald skierował się ku rozpalonym między wozami ogniskom. Półmrok towarzyszący zachodzącemu słońcu nie przeszkodził mu w ocenie stanu wozów i ich właścicieli. W obu przypadkach był to obraz nędzy i rozpaczy. Wagony, przywleczone przez wychudzone i schorzałe szkapy, były przeważnie niekompletne. Brakowało im desek, nieraz całych burt, a czasem nawet jednego z kół lub osi. Mimo to obładowane były po same brzegi: żywym inwentarzem, zgromadzonymi przed zimą zapasami, kocami, ubraniami, siennikami i nieprawdopodobną ilością bimbru.
Sami wieśniacy wyglądami na niedożywionych i wycieńczonych podróżą. Ich twarze były brudne i zmarnowane, ubrania pokryte grubą warstwą pyłu, a z prowadzonych ściszonym głosem rozmów dało się wyczytać lament i strach. Na mijającego ich rycerza uchodźcy patrzeli wrogo lub z przerażeniem odwracali wzrok, jak gdyby nie rozpoznawali insygniów Zakonu Purystów.
Przy ognisku, które wybrał Istwald, siedzieli już Ojciec Fergus, Jamroz Zahar, Tybalt Ulrich, a towarzyszył im jeden ze spotkanych na drodze chłopów – starszy, korpulentny mężczyzna o pokraśniałych od częstego picia policzkach i sporej łysinie. Istwald zdążył się już dowiedzieć, że był to sołtys wsi leżącej u podnóży warowni i samozwańczy przywódca emigrantów. Nie miał jednak jeszcze okazji, by go poznać.
– O, jesteś Istwaldzie! – zawołał kapelan, odstrzegłszy go pierwszy. – Zasiądź z nami do ogniska. Ciekawe rzeczy opowiada nam ten tu czcigodny pan Jaryło.
Dowódca drugiej dziesiątki zajął wolne miejsce obok Tybalta, naprzeciwko Ojca Fergusa i wspomnianego chłopa.
– No to jak to było z tymi wozami, coście widzieli na wzgórzach, hę? – zapytał kapelan.
– Jakimi wozami? – zainteresował się Istwald.
– Ten tu szanowny pan twierdzi – pospieszył z wyjaśnieniem Jamroz – że kwizarzy, którzy zajęli warownię, mieli ze sobą wozy pełne dobytku. Takie jak te, które nas otaczają…
– Banialuki – rzucił Tybalt z pogardą.
Sołtys nadymał się po zniewadze młodego dziesiętnika, a jego czerwona twarz zaczerwieniła się jeszcze bardziej, gotowa w każdej chwili eksplodować. Istwald odruchowo odsunął się w tył.
– Może to nie kwizarzy zajęli Hrad Osur’soh? – zastanowił się.
– Krzywd jakichś od potworów doznaliście, panie Jaryło? – dopytywał kapelan. – Macie dowód, że to kwizarzy?
– Pfff… dowodu, po prawdzie, to nie… – wydmuchał z siebie powietrze sołtys. – Ale krzywd to nam wąpierze… znaczy te kwizary porobili, oj porobili…
– Słuchamy tedy.
– Najsamprzód, jak jeno zamknęli się w tej starej warowni, to nazajutrz pięć krasul nam przepadło…
– Ukradli?
– Nie, panie rycerzu, pozdychały. Wchodzi moja Ludmiłka do stodoły, krowom dać jeść, i jak nie krzyknie, jak nie ryknie! To aż żem ze snu się zerwał, podskoczył na stołku, butelkę żem o ziemię roztłukł – a jeszcze by bimbru na łyczek starczyło – i wybiegł żem zaraz do stodoły. Patrzę, a tam Ludmiłka we łzach, krowy pozdychane, z nosa i pyska krew im cieknie, kopyta sztywno wyciągnięte, jakby urok kto jaki na nie rzucił. Znaczy wiadomo kto – wąpierze.
– Może karmiliście je jakimś świństwem?
– Martwe krowy to wszystko?
– A skąd… Im dłużej siedzielim w wiosce, tym gorzej było. Mleko kwaśnieć zaczęło, w ziemniakach pędraki się zalęgły a na zbożach sporysz… Grumił, co stary był prawda, ale tęgi, silny chłop – nikt go przepić nie mógł, nawet ja – zaległ nagle w łożu, trzy dni gorączkował i wyciągnął kopyta jak te moje krasule. Stefania znowuż, co ją dureń Maćko zabrzuchacił, urodziła martwego bobasa. A wszystek wina wąpierzy, pfu! Dobrze, panowie rycerze, że tam z pochodniami zmierzacie. Spalić trza to plugastwo, za Grumiła i za Stefanię!
– Ale co z tymi wozami? Widzieliście choć jednego kwizara na własne oczy?
– A to jednego? Cały tabor, z dwa tuziny wozów!
– Nosz kurwa, trzymajcie mnie… – zaklął siarczyście Tybalt. – Kwizarzy to głupie bestie. Nie używają wozów, nie hodują zwierząt. Ba! Nawet śpią gdzie popadnie i surowe mięso jedzą, bo nie umieją ogni rozpalić.
Ojciec Fergus spiorunował młodego dziesiętnika wzrokiem, choć i jemu zaczęło brakować cierpliwości.
– Spokój, Tybalt. Dajże mówić panu Jaryle.
– Na tych wozach kwizarów widzieliście? – kontynuował przesłuchanie Istwald. – Wysokie, chude mutanty, żółta cera, brak oczu, purpurowe blizny, upiorne uśmiechy…
– Nie widzielim, bo te wozy nocą jechały – zmieszał się Jaryło. – Ale kto, jak nie wąpierze, nocą podróżują? Toć i my, mimo że spieszno nam uciekać, stajemy w nocy na popas i sen. Za to Maćko widział. Jak sobie Stefania życie odebrała z żalu za martwym dzidziusiem, skrzyknął paru chłopa i poszedł do zamczyska rozmówić się z wąpierzami – znaczy, tymi kwizarami.
– To na co jeszcze czekacie? Zawołajcie tu tego Maćka.
– Maćko nie żyje. Znaleźli my jego trupa i całą resztę u podnóża góry, gdzie zamczysko stoi.
– Jak wyglądały te trupy?
– Trupy jak trupy. Martwe, blade, poskręcane karki, rozszarpane brzuchy, powykręcane ręce i nogi…
– Czyli nikt nie widział kwizarów… Może my na darmo do warowni jedziemy.
– Jakie na darmo? Toć trza te bestie spalić! Myśmy tam swoje domy ostawili, majątek, dziadków…
– Spalimy, spalimy, a teraz zostawcie nas, panie Jaryło. Musimy pomówić o rycerskich sprawach.
– A co z ochroną? Obiecaliście… trakt niebezpieczny, droga daleka…
– Dostaniecie kilku rycerzy, ale daleko z wami nie zajadą, bo na kwizarów będzie cały oddział potrzebny. Odprowadzą was do najbliższej mieściny.
– Dziękuję, dziękuję, mości rycerze.
Sołtys wstał prędko, wyciągnął spod pazuchy pełną butelkę mętnego płynu i odchodząc wyżłopał ją łapczywie, jakby nie pił nic od tygodnia. Gdy siedzący przy ognisku rycerze zostali już sami, pierwszy odezwał się Ojciec Fergus:
– I co o tym sądzicie?
– Sołtys opił się bimbru i opowiada bzdury – odparł Tybalt.
– Nawet jeśli to nie kwizarzy, to te martwe krowy i gnijące jedzenie może być sprawką jakiejś wiedźmy – zasugerował Jamroz.
– Może być – zgodził się kapelan. – Na tych wozach mogli być fahirscy wozacy, a wiecie, że tam na północy czarostwo szerzy się dalej. Mogła się i jakaś wiedźma trafić. Albo, co gorsza, elfi heretycy…
– A te trupy? – zastanowił się Istwald. – Skręcone karki, połamane kości, szarpane rany… To pasuje do kwizarów.
– Też racja – przyznał Ojciec Fergus. – Tak czy siak trzeba nam do warowni jechać i to sprawdzić. Czy to kwizarzy, czy heretycy, czy wiedźmy – pozbyć się ich musimy. Nic to, noc późna, a droga daleka. Wyspać się trzeba porządnie przed podróżą, tedy nie zatrzymuję was dłużej. Odpoczywajcie.
Kapelan wstał i odszedł do swego namiotu. Mimo jego rady dziesiętnicy nie położyli się od razu spać – rozmawiali jeszcze chwilę o tym, co może ich czekać w warowni jak i o kilku pozazawodowych sprawach. Mimo zakazu spożywania alkoholu na krucjacie, w rozmowie towarzyszyła im zarekwirowana z wozu sołtysa skrzyneczka bimbru.
*
Nazajutrz uchodźcy i rycerze zakonni pożegnali się. Obie grupy ruszyły w swoją stronę, czując ulgę, że ich drogi właśnie się rozchodzą. Dla Siódmej Maraszkiej, uszczuplonej niemal o połowę od czasu rozpoczęcia krucjaty, wzięcie na barki licznej grupy bezbronnego pospólstwa byłoby lekkomyślnością. Bezbronne pospólstwo zaś traktowało Siódmą Maraszką jak ciemiężycieli, kajając się przed nimi, spuszczając przy nich wzrok i ucinając prowadzone szeptem rozmowy.
Mimo to Ojciec Fergus przydzielił do eskorty trzech rycerzy – tych samych, którzy dzień wcześniej posłużyli mu jako zwiadowcy. Mieli oni dopilnować, by uchodźcy dotarli bezpiecznie do najbliższej zamieszkałej mieściny, a następnie jak najszybciej wrócić do kompanii.
Wydawało się, że dalsza podróż do Hrad Osur’soh przebiegnie bez zakłóceń. Gościniec był szeroki, pogoda dopisywała, a zarekwirowany chłopom wóz nie sprawiał problemów. Choć był już późny październik, słońce wciąż dawało sporo ciepła, a gałęzie drzew uginały się pod ciężarem jesiennych owoców.
Wieczorem kompania rozbiła obóz na rozległym piarżysku u podnóża Gór Solnych. Do Gór Polejskich pozostawało około siedemdziesięciu mil równiny. Przy bezchmurnym niebie, gdy zachodzące słońce barwiło pomarańczowym rumieńcem lewy policzek sąsiedniego łańcucha gór, rycerze Zakonu Purystów mogli dostrzec kanciasty kontur Warowni Mrocznego Słońca – złowieszczy i tajemniczy.
Teren piarżyska był opustoszały i niemal całkowicie pozbawiony roślinności. Szansa, że zakradnie się tu jakiekolwiek stworzenie, była znikoma. Nocną wartę powierzono więc tylko jednej osobie – Pchełce z trzeciej dziesiątki. Wbrew przezwisku, był to rosły, potężnie zbudowany mężczyzna. Przed wstąpieniem do zakonu parał się pięściarstwem, a obijanie cudzych mord cenił ponad wszelkie świętości. Wiarę odnalazł dopiero po bójce w tawernie, gdy znokautował go niziołek niedorastający mu do pasa.
Rycerz wspiął się na samotny głaz kilka jardów nad obozem i rozsiadł się wygodnie. Wyjął z podręcznej torby osełkę, odpiął od pasa miecz i pochłonął się w żmudnym procesie ostrzenia klingi. Choć broń wymagała uwagi, Pchełka starał się zachować czujność, co jakiś czas zerkając na obozowe namioty. Te jednak wkrótce utonęły w cieniu wzgórza, gdy pogasły ostatnie lampiony i ogniska. Chwilę później ciemność objęła cały świat, a rycerz zasnął.
Zanim zorientował się, że śpi, ktoś brutalnie wyrwał go ze snu i nakazał dosiąść konia. W obozie panował rwetes – kompania zbroiła się i szykowała do wymarszu. Wciąż była noc, a mrok rozświetlały tylko pojedyncze pochodnie. Z krzyków towarzyszy Pchełka wywnioskował, że za cały ten harmider odpowiadał Kellen, który z niewiadomych powodów zawrócił wcześniej do obozu.
Półprzytomny i zdezorientowany, Pchełka wkrótce był już na koniu, pędząc przez mrok bok w bok z Tybaltem Ulrichem. Od dziesiętnika dowiedział się więcej.
– Gdy żeś smacznie spał, do obozu wparował Kellen ze złymi wieściami – wysapał Tybalt w rytm uderzających o ziemię kopyt. – Chłopski konwój został zaatakowany. Derek i Milton zorganizowali obronę w osadzie, którą żeśmy mijali poprzedniego dnia, ale wrogów jest spora liczba!
– Kwizarzy? – dopytał Pchełka.
– A skąd… Raubritterzy, co się po lasach chowali!
Zanim zdążył się zastanowić jak kompania mogła przegapić sporą grupę raubritterów, oddział był już w centrum wioski, gdzie zgromadzili się uchodźcy. Pchełka szybko ocenił sytuację – Derek i Milton odwalili kawał dobrej roboty.
Podstawową linią obrony między atakującymi od wschodu raubritterami a broniącymi się chłopami były barykady z wozów, ustawione między centralnym domem w wiosce a gospodarstwami na południu i północy. Wieś otaczała nędzna i pełna ubytków palisada – dzieło poprzednich mieszkańców – ale spełniała ona swoją powinność. Większość uchodźców schroniła się w karczmie po przeciwnej stronie osady. Tych, którzy mogli unieść broń, Derek i Milton zaciągnęli do obrony obu barykad.
Północnej, krótszej – złożonej jedynie z dwóch wozów blokujących wąską uliczkę – pilnowała garstka chłopów pod wodzą Miltona. Główne walki toczyły się przy barykadzie południowej, rozmieszczonej wzdłuż gościńca okrążającego centralny budynek. Tam też Ojciec Fergus pokierował Siódmą Kompanię.
Gdy tylko stanęli przed szańcem, dziesiątka Istwalda zeskoczyła z koni i wspięła się na wozy, uzbrojona w kusze. Rycerze wepchnęli się między chłopów i rozpoczęli ostrzał. Widok był osobliwy – odziani w różnobarwne, niedopasowane i niekompletne zbroje rabusie szarżowali z halabardami, a chłopi bronili się widłami, kosami, grabiami. Bilans nadzianych jak świnie na rożen był początkowo równy. Dopiero po interwencji Istwalda i jego ludzi szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść obrońców. Deszcz bełtów prędko ostudził zapał raubritterów.
Ojciec Fergus dostrzegł Dereka na barykadzie i gestem nakazał mu zejść. Ten przecisnął się między jednym z braci rycerzy a kmiotem – odzianym jedynie w lnianą koszulę i prowizoryczny hełm z wiadra – i stanął na baczność przed kapelanem. Pchełka, stojąc blisko, podsłuchał rozmowę bez trudu.
– Skąd się wzięli ci jedni?! Czego chcą?! – ryknął Ojciec Fergus, przekrzykując bitewny zgiełk.
– Kto… ich… wie… – wysapał Derek. – Z lasów… wyszli… Pewno też chcieli… się tu osiedlić…
– Długo walczycie?
– Jak żeśmy… tylko w wiosce stanęli… Wczoraj z wieczora…
– Dobrześ się spisał z tą obroną! Zaraz poślemy chło…
– Wróg się cofa!!! – ryknął ktoś z szańca.
Pchełka był niemal pewien, że to Jaryło. Poprzedniej nocy pili razem bimber, więc widok trzeźwego i pełnego bojowej ikry sołtysa wprawił go w osłupienie.
– Nie cofają się! Okrążają barykadę! – sprostował Istwald, przeskakując przez wozy. – Za mną, dziesiątka! Miecze w dłonie, ciąć konie w pęciny!
Druga dziesiątka zeskoczyła z szańca i ruszyła w pościg. Nie mieli jednak szans dogonić raubritterów na koniach – ci już zmierzali do uliczki bronionej przez Miltona.
– Na co czekasz, Ojcze? Wydaj rozkazy! – warknął Tybalt, obserwując z niepokojem sytuację na polu bitwy.
– Tak, tak, już – żachnął się dowódca kompanii. – Tybalt, bierz swoich chłopców, okrąż barykadę i dołącz do Istwalda. Jamroz… Gdzie do cholery jest Jamroz? Ach, tu jesteś. Jedziemy co tchu do Miltona, trzeba mu pomóc obronić wozy!
Gdy tylko padły rozkazy, kopyta rycerzy zakonnych zabębniły o suchą ziemię, a w powietrze wzbił się kłąb kurzu. Obiegłszy łukiem całą osadę, Pchełka znalazł się ze swoją dziesiątką po drugiej stronie szańca, wśród tłumu chłopów, którzy – natchnieni odwagę swego przywódcy – również rzucili się w pogoń za wrogiem.
Nauczeni blamażem przy poprzednim szańcu, raubritterzy tym razem wznieśli nad głowy tarcze. Lśniące w promieniach wschodzącego słońca byki, trójgłowe smoki, gryfy, orły i inni przedstawiciele heraldycznej fauny z prawdziwie zwierzęcym przywiązaniem chronili swoich właścicieli przed gradem bełtów sypiącym się od strony pierwszej dziesiątki.
– Zapędzilim ich w kozi róg! – wydarł się radośnie sołtys, błędnie oceniwszy sytuację.
– Gówno, a nie kozi róg! – poprawił go natychmiast Tybalt Ulrich. – Zaraz przebiją się przez wozy i zdepczą naszych! Istwald, co robimy?
Wzrok wszystkich zebranych zwrócił się ku Istwaldowi, który dyszał ciężko oparty o dwuręczny claymore. Na pierwszy rzut oka wydawał się wycieńczony bitwą, ale był to tylko pozór. Pchełka, jako były pięściarz, potrafił bezbłędnie zidentyfikować zahartowanego wojownika. Przenikliwe spojrzenie, napięte mięśnie, gotowość w każdym geście – Istwald był w pełni sił.
– Napieramy dalej – odezwał się dziesiętnik gromkim, pełnym zapału głosem. – Panie Jaryło, zróbcie dwie zwarte linie, wystawcie w przód widły i szpadle. Macie dźgać wroga do upartego, zepchniemy ich w głąb uliczki. Moja dziesiątka stanie za wami z bronią w gotowości. Będziemy siec tych, co podejdą za blisko. Tybalt, zostańcie w siodłach i szykujcie kusze. Wasz cel to konie. Zamkniemy ich w tej uliczce i zmusimy do popełnienia błędu. Zrozumiano?
Wszyscy zgodnie kiwnęli głowami. Wnet najeżona ostrzami ściana ludzi ruszyła pewnie ku wąskiej uliczce. Raubritterzy, osłonięci tarczami i skupieni na barykadzie, nie zorientowali się, kiedy odcięto im drogę odwrotu. Gdy Istwald dał hasło do strzału, a w końskie zady poleciała pierwsza salwa pocisków, wpadli w panikę.
Bełty zebrały niemałe żniwo. Trafione wierzchowce wierzgały, stawały dęba, wpadały na siebie i przewracały się na boki. Umierając, zabierały do grobu swoich właścicieli. Druga salwa podziałała niezgorzej. Część rabusiów odpuściła napieranie na barykadę i próbowała zrejterować – tylko po to, by nadziać się na zęby wideł i czuby szpadli.
Mimo strat, wciąż mieli przewagę liczebną. Pchełka nie mógł uwierzyć, że po tylu trafnych strzałach wciąż naliczał około sześciu tuzinów pstrokatych zbrojnych, ukiśniętych w uliczce jak śledzie w beczce. Co więcej, śledzie te wciąż wytrwale próbowały przebić się przez szaniec, dziobiąc rohatynami coraz szczuplejszą gromadę obrońców.
– Barykada zaraz padnie! – zawył Tybalt, obserwując ze strachem poczynania raubritterów. – Za wielu ich tam jest! Kacir, twój plan wziął w łeb!
– Jeszcze nie! – odparł Istwald. – Trzeba ich zmusić, do odwrotu! Poślij kogoś do kapelana. Niech podłożą ogień pod szaniec!
– Ogień? Czyś ty do reszty zdurniał?
– Nie zdurniałem! Rób, co mówię!
– Pchełka! – zawołał Tybalt.
Pchełka obrócił się na dźwięk swego imienia.
– Pognaj do kapelana! Powtórz mu rozkazy dziesiętnika Istwalda!
– O-ogień p-pod szaniec? – zająknął się.
– A co, głuchyś? Ogień pod szaniec, no już!
Pchełka opuścił kuszę, pociągnął nerwowo za lejce i ruszył galopem. Okrążenie wioski zajęło mu chwilę. Przecwałował przez skromny cmentarzyk, minął budynki, opłotki i lichą palisadę, aż dotarł do Ojca Fergusa, zarządzającego obroną szańca.
Tu cała awantura wyglądała jeszcze gorzej. Na wozach została ledwie garstka najwytrwalszych wojaków, osłaniających się czym popadnie – stołami, wiekami skrzyń, kołami obitymi deskami, drzwiami i okiennicami. Wozy zaparto skrzyniami, żerdziami, workami z paszą, wszystkim, co znaleziono w opuszczonych chatach. I trupami. Leżało ich kilkanaście – głównie uchodźcy, ale też dwaj rycerze. Jednym był Milton, drugiego Pchełka nie znał z imienia. Obaj młodzi, obaj oparci o siebie, a z ich piersi sterczały ułamane drzewce gizarm.
– A ty czego tu? Czemuś się od swojej dziesiątki odłączył? – zagabnął Jamroz, stojący przy kapelanie.
Pchełka, wymęczony rajdem, zarzęził niczym koń. W końcu, w przerwie między jednym wdechem a wydechem, wykrztusił:
– O-ogień p-pod szaniec…
– Co? – zdziwił się kapelan.
– Dziesiętnik Istwald… radzi spalić szaniec…
– Spalić szaniec? Zdurniał czy co?
– Co to za brednie! Mamy zniszczyć barykadę w chwili największego natarcia? – warknął Jamroz.
– Tak myślę… – wydusił Pchełka – że chodzi o to, by spłoszyć konie… Z drugiej strony czekają już dziesiętnik Istwald i dziesiętnik Tybalt z widłami i kuszami. Nadzieją ich jak pieczone perliczki na widelec!
Ojciec Fergus i Jamroz Zahar patrzyli na niego długo i w zupełnym milczeniu. Pchełka poczuł ciarki na plecach. Speszył się niemożebnie i obiecał sobie nigdy już nie zgadywać myśli mądrzejszych od siebie. Zdziwił się więc, gdy kapelan nagle i bez żadnych wyjaśnień, wydał rozkaz opuszczenia barykady.
Broniący wozów chłopi i rycerze zamarli w osłupieniu. Opuszczenie szańca w chwili, gdy raubritterzy byli o krok od jego przełamania, wydawało się czystym szaleństwem. Godziny walki i śmierć towarzyszy nie mogła przecież pójść na marne.
– Słyszeli kapelana, złazić z wozów! – powtórzył Jamroz. – I zabrać stamtąd ciała naszych! Podpalamy szaniec!
Walczący zsunęli się niepewnie z wozów i zapalili pochodnie, wciąż przekonani, że ich dowódcy postradali zmysły. Tym bardziej, że z chwilą wycofania się z barykady, zbite z opłotków i stołów umocnienia zaczęły pękać z trzaskiem pod uderzeniami wrogich halabard. Wnet jednak rzucono pod szaniec żagwie, a te liznęły przesiąknięte krwią drewno.
Ogień nie zajął się od razu. Ba, wszystko wskazywało na to, że raubritterzy dopną swego i przebiją się na drugą stronę, nim fortel zadziała. Gdy jeden z wozów zakołysał się groźnie, Ojciec Fergus wydał rozkaz szykowania kusz.
– Będzie draka… – burknął posępnie trzeci dziesiętnik.
Nie mylił się. Ledwo rycerze naciągnęli cięciwy, wóz przewrócił się na bok, tłamsząc żar pod nim. Z gęstego obłoku dymu i kurzu, który wzniósł się nad staranowanym wagonem, wyskoczyli nagle jeźdźcy. Było ich pięciu i, co zaskakujące, nie przejęli się zbrojnym szeregiem rycerzy zakonu, czekającym na nich sześćdziesiąt jardów od szańca. Miast tego zakrzątali się wokół przewróconego wozu, montując na nim jakieś żelastwo.
Pchełka nie miał czasu dociekać, czym owo żelastwo jest. Na sygnał dziesiętnika Jamroza przyłożył kuszę do ramienia i oddał strzał. Bełt wzbił się nisko nad ziemią, trafiając jednego z wierzchowców w zad. Reszta strzelców miała mniej szczęścia i ich pociski poszybowały obok lub odbiły się od raubritterskich tarcz.
Trafiony koń wierzgnął i zarzęził przeraźliwie. Stanął dęba, po czym runął na plecy, przygniatając jeźdźca, który nie zdołał zapanować nad zwierzęciem. Razem legli martwi wśród pyłu i krwi. Pozostała czwórka raubritterów zwróciła wierzchowce w stronę rycerzy zakonu i puściła się galopem przed siebie. Wtedy okazało się, że żelastwem zamontowanym na burcie wozu były przywiązane linami haki. Gdy rabusie minęli trzydziesty jard, liny napięły się i zaczęły ciągnąć wagon, tworząc szparę w barykadzie. Choć dosięgła ich druga salwa pocisków, nie miało to jednak większego znaczenia. Otwarta luka pozwoliła kolejnym raubritterom przedrzeć się na drugą stronę.
– Na koooooń! – ryknął Ojciec Fergus, wznosząc miecz w pretensjonalnym geście.
Dziesiątka Jamroza dosiadła wierzchowców, gotowa stoczyć śmiertelny bój. Nikt nie kwestionował słuszności sprawy. Byli na krucjacie, a choć ich boskie posłannictwo miało się wypełnić dopiero w Hrad Osur’soh, nie zamierzali porzucić bezbronnych chłopów na pastwę krwiożerczych rabusiów.
Święty Obowiązek, pomyślał kwaśno Pchełka, spinając konia piętami. Nasz Święty Obowiązek wyplenić zło z tego świata. A czymże jest zło, jeśli nie czeredą wyrzutków, skłonnych utoczyć niewinnej krwi, byle znaleźć schronienie? By na zasłanym trupami majdanie wybudować gildię, stworzyć wylęgarnię niecnoty, szalbierstwa, pijaństwa i sodomii, którą wnet zarażą kolejne osady? I na nic pójdzie nasza robota z czyszczeniem świata z potworów, mutantów i dziwożon, jeśli zaraz zastąpi je inna plaga. Plaga sodomitów i kacerzy. Trzeba nam ją powstrzymać, choćby za cenę własnego życia.
Raubritterzy przeciskali się przez szparę gęsiego, wystawiając halabardy zza tarcz. Gdy tylko mijali przewrócony wóz, przechodzili w cwał, nacierając szaleńczo na rycerzy zakonnych. Niewielu zdążyło się przedrzeć, nim obie grupy starły się w chaotycznej burdzie. Bo była to najzwyklejsza w świecie burda – uliczna przepychanka między żakami skłóconymi o barwy herbowe ulubionej drużyny rycerskiej. Wąska uliczka nie pozwala na taktyczne manewry, strategie, fortele i siurpryzy. Były tylko niezgrabne ciosy, uderzenie żeleźca o blachę, brzęk i kontra. Były marne próby dosięgnięcia wroga ostrzem, nieudane uniki, fartowne cięcia. Były krzyki i jęki bólu, rżenie koni i ostatnie tchnienia śmierci.
I śmierć czekałaby rycerzy zakonnych, gdyby nie cud. Cud – a może boska wola? Z nagła bowiem blady żar buchnął żywym płomieniem, pochłaniając calutką barykadę i odcinając raubritterom drogę ucieczki. Ci, którzy zdążyli się przedrzeć, stężeli w siodłach, zaskoczeni nagłym podmuchem ciepła na ich plecach. Również raubritter, którego Pchełka miał przed sobą – góra mięcha w zgniłozielonym kirysie i dziobatym hełmie z czerwonym pióropuszem, nadającym mu wygląd przerośniętego dzięcioła – mimowolnie obrócił głowę, opuszczając na moment gardę. To wystarczyło, by Pchełka sięgnął go mieczem w odsłonięte ramię.
Dzięcioł zawył krótko i obrócił się ku rycerzowi, ciągnąc za sobą ciężką turniejową kopię. Pchełka w ostatniej chwili przyległ do szyi swojego wierzchowca, unikając miażdżącego ciosu. Usłyszał tylko świst i, nie myśląc długo, z półleżącej pozycji ciął raubrittera w udo. Trafił celnie – krew siknęła jak z fontanny. Dzięcioł krzyknął, zachybotał się w siodle i zsunął bezwładnie na ziemię.
Pchełka nie oglądał się za poległym. Już napierał na kolejnego. Ten nosił czarno-biały pancerz norwindzkiego żołnierza, lecz zamiast lwa na tarczy widniała naga kobieta. Twórca malunku, bez wątpienia, był utalentowany. Pchełka aż rozpłomienił się na widok obfitego biustu i gładkiego, bladziutkiego łona.
Gdy raubritter zawrócił konia ku płonącemu szańcowi, zasłaniając przyjemny obrazek, rycerz zasępił się. Szybko jednak odzyskał rezon i pognał za nim. Rabuś przeskoczył przez ogień. Pchełka nie zawahał się – dał susa tuż za nim. Obaj, lądując po drugiej stronie, spadli z siodeł. Bronie wypadły im z rąk. Dla rycerza zakonu nie był to problem. Wnet rzucił się na przeciwnika z pięściami.
Tymczasem wśród reszty raubritterów wybuchła panika. Ostatnia salwa bełtów ostatecznie ich zdziesiątkowała. Ci, którzy ocaleli, nie mieli dokąd uciec. Wzięci w kleszcze rzucali się na miecze, by uniknąć męczarni w płomieniach. Niektórzy, świadomi bezsensowności walki, klękali i błagali o wybaczenie. Rycerze zakonni byli jednak bezwzględni.
Pchełka również. Górując umiejętnościami nad swoim przeciwnikiem, okładał go bez opamiętania – raz za razem, celnie i brutalnie, aż twarz raubrittera zamieniła się w krwawą miazgę. Puszczając bezwładne ciało, rycerz rozejrzał się za kolejną ofiarą.
Niedaleko, wyjąc z przerażenia, klęczał bezbronny raubritter. Na jego nadpalonym błękitnym płaszczu widniał biały jednorożec. W Pchełce zagotowało się na widok zbrukanego przez szumowinę symbolu czystości i niewinności. Zaciskając pięści, ruszył naprzód, gotów przerwać tę herezję.
Uniósł zwiniętą w kułak dłoń – i nagle poczuł przenikliwy ból w okolicy nerki. Obrócił się gwałtownie. Za nim stał chłopak, szczenię ledwie. Z oczami pełnymi furii i strachu, ściskał rękojeść noża pokrytego świeżą krwią. Pchełka nie zdążył zareagować. Młody raubritter pchnął go po raz drugi, tym razem w pierś.
Rycerz osunął się na kolana, tuż obok wciąż szlochającego heretyka z jednorożcem. Ten sam jednorożec widniał na klamrze spinającej płaszcz chłopaka. Pchełka nie tracił ostatnich chwil na rozważanie, czy obaj raubritterzy byli ze sobą spokrewnieni. W migotaniu płomieni dostrzegł, jak Istwald, bez cienia emocji, przebija plecy jego zabójcy. Ułamek sekundy później bełt przeszył drugiego rabusia.
Rycerze zaczęli wiwatować. Pchełka, umierając, uśmiechnął się krzywo.
Oto jego „Święty Obowiązek” wypełnił się.
*
Słońce wzeszło nad prawym ramieniem Gór Polejskich, rzucając długi cień na kanciasty blok donżonu, na sypiące się wieże i dziurawe mury. Stojąc u podnóża Hrad Osur’soh, trudno było uwierzyć, że ktokolwiek mógłby chcieć się tu osiedlić. Pęknięcia u podstaw struktury warowni zdawały się jęczeć pod jej ciężarem, podejście do jedynej bramy było strome, ścieżka wąska, a roślinność tak skąpa, że nawet zwierzyna omijała ten rejon z daleka.
Ale kwizarzy nie byli wybredni. Tym bezmózgim paskudom wystarczyłaby byle jaskinia. Zresztą nie mieli już wyboru. Zakon wyplenił ich niemal z całego kontynentu. Ostała się tylko garstka – zdziczała, zdesperowana, nie mająca dokąd uciekać.
Mimo wszystko warownia budziła w rycerzach zakonnych pewien respekt. Była żywym symbolem potęgi Dothów – ludu, który niegdyś osiedlał te ziemie. Aż dziw brał, że przy tak solidnych fortecach, rozsianych od Wyżyny Nagarod po Wybrzeże Maraszkie, ich królestwo zdołało upaść.
Istwald przyglądał się ponuro cieniom warowni, wypatrując w nich chudych sylwetek kwizarów. Pragnął jak najszybciej wymazać ich gatunek z kart historii, zakończyć tę przedłużającą się krucjatę i wrócić do domu – do Milenki, która niebawem miała ukończyć drugi rok życia. Po jej narodzinach spędził z nią ledwie kilka miesięcy. Nie zdążył nacieszyć się ojcostwem. Za mało razy słyszał śmiech córeczki, zbyt krótko tulił ją do piersi. Ale wszystko miało się zmienić, gdy tylko Zakon wybije ostatniego kwizara i pomści tych, co nie dotrwali końca krucjaty.
Zemsta spotka bestie za śmierć Miltona, Grigora, Morszczuka, Eoghana, Cathala, Pchełki i Kellena. Za tych, którzy polegli w potyczce z raubritterami, broniąc niewinnych. Choć nie dotarli do Hrad Osur’soh, spełnili swój Święty Obowiązek.
– Ech, ciężko spalić takie cholerstwo – westchnął Derek, pojawiając się znikąd obok Istwalda. – Trza będzie umoczyć mieczyki w tej ich paskudnej jusze.
– Obóz rozbity? – dziesiętnik zignorował komentarz.
– Rozbity, ale jak Eoghana raubrittery zadźgały, to nie ma komu latryn kopać.
– Sześć dni minęło od starcia w wiosce. Dość mieliście czasu, by ustalić nowe przydziały.
– A to nie dziesiętnika rzecz przydziały dawać?
– Do dup też mam wam zaglądać? Bierz łopatę i kop.
Derek zaklął pod nosem i zawrócił w dół kotliny, ukrytej za turnią przed złowrogim spojrzeniem warowni. Istwald jeszcze chwilę wpatrywał się w cień, który z wznoszącym się coraz wyżej słońcem stawał się coraz krótszy. Nie dostrzegając wciąż śladu kwizarów, westchnął i ruszył w stronę obozowiska.
Ledwie minął ścianę skał, zaczepił go Ojciec Fergus w towarzystwie Tybalta.
– Trza nam lepiej przyjrzeć się warowni i obmyślić plan – odezwał się kapelan. – Radomir i Tucci znaleźli dogodne wejście na skałę nad nami. Jamroz czeka już tam na nas.
Istwald bez słowa podążył za nim. Obszedłszy obóz, dotarli do podnóża stromego zbocza, gdzie Radomir i Tucci odkryli skalną konstrukcję schodów. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwykłe progi i występy, typowe dla górskiej scenerii. Jednak z każdym kolejnym pokonanym stopniem, Istwald nabierał pewności – były to najprawdziwsze schody, powstałe zapewne w tym samym czasie co warownia.
Gdy kapelan i trzej dziesiętnicy wspięli się na półkę skalną nad obozem, ich podejrzenia się potwierdziły. Schody kończyły się w miejscu, gdzie niegdyś wznosiła się strażnicza wieża, po której dziś zostały jedynie fundamenty. Istwald nie zdziwiłby się, gdyby obchodząc okolice warowni, natknęli się na więcej zabudowań, traktów czy jaskiń łączących cały kompleks Hrad Osur’soh. Może warto byłoby posłać kilku ludzi na rekonesans, nim przypuści się atak.
– Ładny… hyy… widok… – wysapał Jamroz, któremu wspinaczka najbardziej dała się we znaki.
– Owszem, ładny – przyznał Ojciec Fergus. – Warownię widać jak na dłoni. Jest donżon, tam dawna kaplica… Są mury… a tam, o, brama i…
– Brakuje mostu zwodzonego, psia mać – burknął Tybalt.
– Jakoś kwizary musiały tam wejść – zauważył Jamroz.
– Nie tylko wejść, ale i wozy zaciągnąć – dodał Istwald, ze zdumieniem przyglądając się dziedzińcowi, na którym stały różnej wielkości fury, wagony, i dwukołówki.
– Tobie, Istwald, też rozum odjęło? – sarknął Tybalt. – Za dużo żeś się Jaryłowego bimbru nażłopał i bredzisz jak on. Kwizarom wozy zbędne, bo i dobytku nie mają.
Istwald znał swojego młodszego towarzysza na tyle dobrze, by nie dać się sprowokować. Zamiast odpowiadać, wskazał mu to, co sam widział.
– Kurwa, rzeczywiście… – sapnął Tybalt. – Może to jednak nie kwizary?
– Hierarcha Tymas nie posłałby nas na byle łapserdaków – odparł pewnie kapelan. – Jeśli twierdzi, że w warowni są kwizarzy, to tak musi być. Naszym Świętym Obowiązkiem jest wypełnił wolę tego, który przemawia w imię Troensotha.
– Ktoś się tam kryje, to pewne – stwierdził Istwald. – Widać stąd jakieś sylwetki, ale nie sposób ocenić, czy to człek czy kwizar. Jedno wiem: nikt o dobrych intencjach nie chowa się w górach przed światem.
– Więc wchodzimy z mieczami w gotowości? – spytał Tybalt.
– Z mieczami i modlitwą – potwierdził Ojciec Fergus. – Ale najpierw poślemy zwiadowców. Mostu nie ma, może znajdą inną drogę.
Po podjęciu decyzji kapelan i dziesiętnicy wrócili do obozu. Tybalt posłał dwóch ludzi z pierwszej dziesiątki (właściwie ósemki po utracie dwóch ludzi w bitwie z raubritterami), by spróbowali obejść górę, do której przytulona była warownia, i znaleźć drogę z tyłu. Jamroz i Istwald wybrali po jednym ze swoich uszczuplonych drużyn, by sprawdzili bramę i zniszczony most zwodzony z bliska.
Zapowiadało się, że do wieczora reszta Siódmej Kompanii Maraszkiej zazna spokoju. Rycerze pozwolili sobie na chwilę wytchnienia. W milczeniu przeglądali sprzęt, cerowali szaty, naprawiali zbroje, ostrzyli miecze. Uszczuplili zapasy suszonego mięsa i warzyw, znalezione na wozie zarekwirowanym chłopom. Nie rozpalali ognisk. Wciąż nie było pewności, czy w warowni zamiast kwizarów nie kryje się inna raubritterska drużyna albo elfy, które dostrzegłszy dym, mogłyby przypuścić niespodziewany atak. Na ciepły posiłek trzeba było poczekać do chwili, gdy zagrożenie czające się w Hrad Osur’soh zostanie wyeliminowane.
Około południa do obozu wrócili Mieszko z drużyny Istwalda i Blizan z drużyny Jamroza, przynosząc niefortunne wieści o stanie mostu zwodzonego – a właściwie jego braku. Nie dostrzegli też żadnego innego wejścia od frontu warowni.
Lepiej poszło drugiej parze zwiadowców. Yorick i Falibor wrócili przed kolacją, informując kapelana, że odkryli dość obszerne wejście do jaskini w wąwozie, po północnej stronie warowni. Nie sprawdzali, jak głęboko sięga. Gdy tylko znaleźli uszkodzone uchwyty na pochodnie i ślady sadzy na ścianach, wycofali się.
Ojciec Fergus podjął natychmiastową decyzję: Zakon przypuści atak jeszcze tej nocy. Nikt nie protestował. Każdemu zależało, by jak najszybciej zakończyć krucjatę i wrócić do domu. Poza tym sama myśl o nocowaniu w cieniu złowieszczej, surowej fortecy wywoływała ciarki na plecach.
Rycerze przywdziali zacerowane płaszcze, przypięli naostrzone bronie do pasa. Dziesiątki ustawiły się w szeregach, czekając na przemowę kapelana. Ten jednak nie miał im wiele do powiedzenia. Jego również wyraźnie męczyła ta krucjata.
Gdy zapadł zmierzch, Siódma Kompania Maraszka wspięła się na zbocza, pokonała jeden z górskich grzbietów i znalazła się w wąwozie. Warunki sprzyjały ich nocnej eskapadzie. Niebo było bezchmurne, a księżyc świecił w pełni bladym światłem. Nie musieli rozpalać pochodni, by odnaleźć jaskinię. Srebrzysta poświata wlewała się wprost do wąwozu, oświetlając pierwsze kilkanaście jardów tunelu.
Istwald był pod wrażeniem. Jaskinia, choć powstała w wyniku działań natury, nosiła wyraźne ślady ludzkiej ręki. Dostosowano ją nie do przejazdu pojedynczych wozów, lecz transportu całych tabunów. Podłoże było równe, utwardzone ciosanym kamieniem, a co paręnaście kroków sufit podpierały krokwie – obecnie w większości nadbutwiałe. Szerokość tunelu pozwalała nawet na obrócenie wozu, gdyby zaszła taka potrzeba.
Prawdopodobieństwo, że po drugiej stronie Siódma Kompania Maraszka nie odnajdzie kwizarów, lecz zupełnie innego wroga – wyposażonego w zapasy jedzenia, broń i gotowego do walki – wydawało się coraz większe.
Nerwowe podniecenie udzielało się każdemu. Rycerze szli gęsiego, każdy z wyciągniętym w gotowości mieczem. W drugiej ręce trzymali pochodnie, które zapalili dopiero, gdy blade światło księżyca zostało za zakrętem.
Wkrótce do ich nozdrzy dotarł okrutny smród.
Pierwszym, który odkrył jego źródło, był Tybalt Ulrich. Wdepnąwszy w coś z nieprzyjemnym mlaskiem, podniósł stopę i zbliżył do niej płomień.
– Psia mać. Wdepnąłem w gówno… – syknął z niesmakiem.
Idący za nim Yorick poświecił na ziemię.
– Końskie gówno – dodał, lekko zdziwiony.
– Więc to nie kwizarzy – stwierdził Istwald, wysuwając się naprzód, by sprawdzić, co zatrzymało pochód. – Dla nich konie to tylko mięso. W Jętkowie nie znaleźliśmy ani sztuki. Wszystkie pewnikiem zjedli. Nie znają się na hodowli i ujeżdżaniu.
– Zachować czujność – polecił Ojciec Fergus, którego również przyciągnęło zamieszanie.
Kompania wznowiła marsz. Nerwowe podniecenie ustąpiło miejsca niepokojowi. Rycerze zwolnili kroku, ich oddechy stały się płytsze, bardziej miarowe, niemal bezgłośne. Istwald nie wrócił do swojej drużyny – szedł przodem, obok Tybalta, wiedziony niezdrową ciekawością. Smród, który wcześniej dławił nozdrza, zelżał, a do jaskini zaczęło wpadać świeże powietrze.
– Już blisko – szepnął młody dziesiętnik.
Nie mylił się. Niebawem rycerze dostrzegli bladą łunę światła wdzierającą się do tunelu. Po chwili doszły ich stłumione, skrzekliwe głosy, skrzypienie drewnianej maszynerii, zgrzyt metalu – zaskakujące dźwięki, jak na środek nocy. Dotarli do wylotu tunelu. Przed nimi majaczył fragment muru i przylegający do niego kamienny blok budynku. Zza budynku wyłaniała się kolejna łuna – tym razem przyjemniejsza, cieplejsza. Łuna ognisk.
Te kilka kroków od jaskini do muru pokonali w ślimaczym tempie, krzywiąc się na każdy chrzęst metalu w zbrojach. Zdawało się jednak, że nikt ich nie usłyszał. Gdy minęli budynek i ich oczom ukazał się dziedziniec, zastygli.
W blasku płomieni, nad którymi – obracając się leniwie na rożnie – skwierczało mięso, stali kwizarzy. Ich sylwetki były nie do pomylenia: szczupli, wysocy, o nienaturalnie długich kończynach. A jednak ich skóra – zwykle pergaminowo żółta – w świetle ognia nabierała zdrowych rumieńców i przez chwilę zdawała się mniej obca. Wręcz ludzka. Szerokie usta i puste oczodoły – zwykle sine i zimne – połyskiwały soczystym szkarłatem. Mieli na sobie lniane, dawno nieprane koszule, przepaski zasłaniające genitalia, strzępy płacht imitujące ubrania. I używali narzędzi.
Jeden z nich obracał rożen, drugi ciął tasakiem kolejne porcje mięsa na stole. Końskiego mięsa. Całe tusze, jak i poćwiartowane części, zwisały tu i ówdzie na stelażach z surowych belek. Nieco dalej, w cieniu spichlerza z zawalonym dachem, kręcił się kolejny stwór, grzebiąc w ziemi motyką. Obok, kwizar o krąglejszych kształtach – z miękkimi liniami bioder i ramion – wyciągał ze studni pełne wiadro wody. Kilku pracowało przy wozach, rozładowując z nich worki i skrzynie o niewiadomej zawartości.
Istwald pierwszy raz spotkał się z kwizarami podczas swojej czwartej krucjaty. Od tamtej pory zabił ich setki – może tysiące – i spalił dziesiątki ich siedlisk. Nigdy nie widział, by korzystali z narzędzi. Ani tego, by używali ognia. Płomień miał być ich wrogiem – tak uczono go w klasztorze, gdy był jeszcze adeptem. Z płomieniem więc wchodził do ich gniazd. Palił, zabijał i nigdy wcześniej nie zatrzymał się, by obserwować ich zwyczaje.
Czy za każdym razem zabijał istoty myślące?
Samica przy studni pierwsza dostrzegła rycerzy. Z krzykiem upuściła wiadro, a woda chlusnęła na jej nagie golenie. Zaalarmowani kwizarzy obrócili się w ich stronę, zaciskając mocniej narzędzia, aż zbielały im knykcie. Choć nie mieli oczu, Istwald czuł na sobie ich spojrzenie – pełne strachu i nerwowości. Nie rozumiał, jak to jest możliwe. Może ich puste oczodoły kryły w sobie coś więcej niż ciemność? A może kierował nimi zwierzęcy instynkt – szczurzy węch lub nietoperzy słuch? Jedno było pewne: obecność rycerzy zakłóciła coś w ich wnętrzu, zaburzyła dotąd spokojny rytm.
Istwald nie wiedział, jak się zachować. Gdyby byli tylko bestiami, nie zawahałby się. Rzuciłby się z mieczem na najbliższego, poderżnął mu gardło i szukał kolejnej ofiary.
Ale to nie były bestie. Nie mogły być.
Może byli prymitywni, może budzili obrzydzenie swym wyglądem, ale umieli rozpalić ogień, umieli używać narzędzi. Myśleli. A skoro myśleli, to czuli. Bali się, byli zrozpaczeni, może nawet wściekli. Czy potrafili też kochać?
Istwald rozejrzał się na boki. Jego towarzysze również zastygli, a na ich twarzach malował się szok. Tybalt Ulrich klął pod nosem, Ojciec Fergus szeptał litanię do Troensotha, Jamroz Zahar milczał. Z zaułków i budynków powychodzili kolejni kwizarzy, trzymając w rękach miotły, widły, noże. Od nich też bił strach, mimo to nie atakowali. Prawdopodobnie nie umieli walczyć – wszystkie poprzednie gniazda Zakon Purystów wyrżnął bez najmniejszego problemu.
I gdy Istwald rozważał już wycofanie się z powrotem do jaskini, by nie brać udziału w rzezi, która miała się zaraz wydarzyć, w stronę jednego z wozów poleciała pochodnia. Tym, który rzucał, był Derek. Wóz zajął się w mgnieniu oka, a ogień podziałał na rycerzy jak chorągiewka herolda na turnieju.
Nim Istwald się obejrzał, rozcinał już na pół pierwszego kwizara – tego, który obracał rożen. Jego tułów wpadł wprost w ognisko, wzniecając deszcz iskier. Dziesiętnik nie mógł już się wycofać. Myślący, czy nie – bestie, czy kochające istoty – tylko oni dzielili go od powrotu do domu. Byli ostatnimi ze swojego rodzaju. Ich los był przesądzony. A Święty Obowiązek musiał się wypełnić.
– Rozejść się i wyrżnąć każdego!!! – ryknął kapelan, zarzynając przypartą do studni kwizarkę.
Istwald posłuchał. Rzucił się na dwóch kolejnych. Próbowali się bronić, lecz bez skutku. Gdy ich ciała padły już na ziemię, ktoś zaczepił go i wskazał trzech kwizarów uciekających wąską uliczką między zrujnowanym spichlerzem a stajnią. Gdy dotarli do jej końca, zza zakrętu wyłonił się Tybalt w towarzystwie Dereka. Stwory nie miały szans. Derek ciął jednego na odlew, drugi padł od miecza Tybalta. Trzeciego Istwald pchnął w plecy.
– Parę bestyj do jaskiń zwiało, tam, po drugiej stronie – wysapał Derek. – Chyże skurwysyny.
Istwald ruszył za nim we wskazanym kierunku. Krocząc przez dziedziniec, minął Sylvana i Panienkę ze swojej drużyny, którzy z zapałem podpalali wozy. Na jednym z nich – sądząc po krzykach – ukrywali się kwizarzy. Nieco dalej, przed donżonem, wokół Ojca Fergusa zbierała się grupa rycerzy z mieczami i pochodniami. Na rozkaz kapelana z rykiem wbiegli do środka.
Za donżonem, do skulonej ze strachu samicy, z obleśnym uśmiechem zbliżał się Tibor z drużyny Jamroza. Istwald nie zdążył go zatrzymać. Na jego drodze stanął kwizar z widłami. Stwór zaatakował, lecz dziesiętnik bez trudu minął zębiska i odciął mu głowę.
Towarzysze pociągnęli go dalej, po drodze dołączając Niemoja i Falibora. Po chwili całą piątką znaleźli się już u wejścia jaskini – dużo mniejszej niż ta, którą weszli do warowni.
W środku było ciemno i duszno. Tunel wił się niczym labirynt, a światło pochodni raz po raz ginęło za zakrętem, pozostawiając ich w mroku. Przy jednym z rozwidleń Tybalt zaproponował, by się rozdzielić. Istwald wybrał lewą ścieżkę. Derek, bez słowa, poszedł za nim. Nie minęło wiele czasu, gdy ciszę przerwało niesione echem wycie – niepokojące i nieludzkie.
– Ha! Pietra mają kwizary – rzucił butnie Derek. – A i słusznie! Ludziów udają, ale to kundle! A każden kundel tak samo jęczy, jak się na niego kijem zamachnąć.
Istwald nie odpowiedział. Dość miał pyszałkowatego młodzika, który widocznie upatrzył sobie w nim najlepszego kompana na czas krucjaty. Nie zamierzał go jeszcze bardziej zachęcać.
Poza tym potrzebował skupienia. Wzrok – nawet przy użyciu pochodni – nie radził sobie w ciemnościach. Musiał więc polegać też na słuchu, ny nawigować po labiryncie jaskiń.
– Coś pan markotny, dziesiętniku – burknął Derek. – A wżdy to nasza ostatnia misja. Wrócim zaraz do domów – pan do tej swojej półelfki, a i ja może znajdę sobie jaką długouchą, zanim nie wyrżniemy wszystkich na następnej wojence.
Istwald zatrzymał się jak wryty. Już miał zamiar zdzielić młodzika w twarz, gdy nagle obaj usłyszeli szmer. Nim zdążyli zareagować, ze szczeliny nad ich głowami wyskoczył kwizar.
Istwald w ostatnim momencie pchnął Dereka do tyłu i przyjął stwora na siebie. Upadł na brzuch, a kwizar usiadł mu na plecach. Pochodnia wypadła z ręki i potoczyła się gdzieś na bok, pogrążając ich mroku. Chude, pajęcze ramiona oplotły się wokół jego ciała. Stwór był zaskakująco silny. Istwald szarpał się i wierzgał, ale za nic nie mógł się uwolnić.
Z trudem obrócił się, przygniatając sobą napastnika. Ten jednak nie puszczał. Istwald oparł się nogami o ścianę tunelu i odepchnął. Obaj stoczyli się w głąb korytarza, który nagle zaczął się stromo obniżać. Przeturlawszy kilkanaście jardów, kwizar gruchnął tyłem o ścianę jaskini.
Znaleźli się w ślepej uliczce.
Stwór stęknął skrzekliwie z bólu i zwolnił chwyt. To wystarczyło. Istwald zdzielił go łokciem w brzuch, uwolnił się i padł na czworaka, łapiąc oddech. Nie był to jednak koniec walki.
Kwizar – z zajadłością, jakiej Istwald nie widział dotąd u żadnego z tych stworów – rzucił się ponownie do ataku. Rycerz zareagował instynktownie. Obrócił się na plecy, wyszarpnął nóż zza pasa i dźgnął. Stwór szarpnął się jeszcze parę razy, jakby nie dotarło do niego, że to już koniec. Wreszcie, wydawszy ostatni, chrapliwy oddech, obwisł na ostrzu jak płachta rzucona na żerdź.
Istwald zepchnął z siebie bezwładne ciało, zarzęził z wysiłku i powoli, podpierając się o ścianę, wstał. Wokół niego była tylko nieprzenikniona czerń. Ruszył przed siebie po omacku, prowadzony jedynie wyciem, które wciąż niosło się po jaskiniach.
Nie wiedział, jak długo szedł. W mrocznych tunelach czas tracił znaczenie. Nie było tu światła, nie było słońca ani księżyca. Dzień i noc były pojęciami abstrakcyjnymi. Istniał tylko on – jego zmęczone i obolałe ciało, kamień pod stopami i dłońmi. I narastający dźwięk.
Aż wreszcie przed oczami pojawiła się jaśniejsza smuga. Z początku Istwald wziął ją za powidok, złudzenie zmęczonego wzroku. Ale gdy się zbliżył, smuga zaczęła nabierać koloru i kształtów. Ciepły blask wydzierał z ciemności chropowatą strukturę ścian i sufitu. Rozciągał się, skręcał, prowadził dalej ku miejscu, z którego dochodziło wycie.
Istwald wyciągnął miecz z pochwy, uspokoił oddech i ruszył przed siebie, krok za krokiem, wolno i uważnie. Gdy tylko minął zakręt, w niewielkiej komorze przed sobą odnalazł źródło hałasu.
W świetle pojedynczej, dogasającej pochodni klęczała kwizarka – smukła, drobna. Jej wiotkie ramiona przyciskały do drobnych piersi jakieś zawiniątko. Ciało miała nagie, a szmaty, które wcześniej służyły jej za odzienie, otulały płaczące coś.
Samica zwróciła bezoką twarz w stronę rycerza. Ścisnęła mocniej pakuneczek, kołysząc się wprzód i w tył. Istwald podszedł bliżej, uniósł miecz. Przyjrzał się… i zamarł.
Kwizarka trzymała dziecko. Swoje dziecko. Miało tę samą pożółkłą cerę, te same purpurowe wargi i znamiona w miejscu oczu. Było takim samym odmieńcem jak matka – dziwacznym i nieludzkim. A przy tym tak bardzo naturalnym. Płakało tak samo jak Milenka, gdy domagała się jedzenia lub snu. Tak samo wtulała się w pierś matki, tak samo małą rączką szukała dłoni ojca.
A jednak było wynaturzeniem – tym bardziej niezwykłym, że bezpłodność kwizarów uchodziła w Zakonie Purystów za dogmat. Było potworem, które Istwald miał obowiązek zgładzić. Święty Obowiązek.
Uniósł miecz nad głowę.
Matka skuliła się i zawyła do wtóru swego potomstwa. Nie puszczała dziecka. Była gotowa oddać za nie życie. To był jej obowiązek. Jej misja. Jej przyszłość.
Istwald opuścił bezwładnie broń i cofnął się. Nie miał dość sił, by zrobić to, co należało. Dziecko uspokoiło się i wyciągnęło malutką dłoń w stronę twarzy matki. Kwizarka pogłaskała je po główce, nie przerywając płaczu.
Dziesiętnik oderwał kawałek swego płaszcza, owinął nim czubek miecza i przytknął do pochodni. Obrócił się w stronę ciemniejącego tunelu. Opuścił komorę, nie zerkając w tył. Zostawił za sobą matkę i dziecko – dowód kościelnego fałszu, a zarazem boskiego cudu. Nie mógł ich ocalić. Powierzenie ich życia losowi, było największą łaską, na jaką było go stać. Nie wykonał Świętego Obowiązku. Był bezradny. Jak oni.
Po jakimś czasie usłyszał nawoływanie. Odkrzyknął się i po chwili Derek i Niemój odnaleźli go.
– Panie dziesiętniku – odezwał się Derek. – Myślał żem, że ten stwór, co na nas skoczył, zrobił z panem koniec. Dobrze wiedzieć, żem się mylił.
– Znalazł pan jeszcze jakieś stwory? – spytał Niemój.
– Nie – skłamał Istwald. – To chyba wszystkie. Wracajmy.
U wyjścia z jaskini spotkali Tybalta i Falibora i całą piątką wrócili na dziedziniec.
Zaczęło świtać. Cień gór padający na warownię rozpraszały liczne ogniska. Płonęły wozy, budynki, stosy trupów. Rycerze podsycali ogień czym się tylko dało. Najchętniej kolejnymi ciałami. Paru kwizarów wciąż żyło, gdy trafiało na stos.
Nieopodal stajni, nad rannym stworem pastwił się Tibor, kopiąc go po żebrach i głowie.
Istwald bez chwili zwątpienia doskoczył do rycerza i pchnął go na bok. Spojrzał na półżywego kwizara i, z litości, przebił mu pierś mieczem.
– Dosyć! – warknął, oglądając się na towarzyszy.
Ci zatrzymali się, zawahali. W ich oczach widział rozgoryczenie – jak u dzieci, którym zabrano ulubioną zabawkę.
– Dość tego! – powtórzył Ojciec Fergus, patrząc na niego ze zrozumieniem. – Zniszczyliśmy ostatnie kwizarskie siedliszcze. Hrad Osur’soh strawi ogień, oczyszczając świat z kolejnego wynaturzenia. Spełnił się już nasz Święty Obowiązek. Wracajmy do domu.
*
Zanim Istwald zdołał zobaczyć morze, usłyszał pełen tęsknoty skrzek mew. Powietrze było zimne, a pobocza gościńca pokrywała drobna warstewka śniegu. Był koniec listopada. Warownię Mrocznego Słońca opuścił trzy tygodnie temu. Dwa dni wcześniej pożegnał Tybalta i siedmiu innych rycerzy, którzy towarzyszyli mu w drodze powrotnej.
Pierwsze chaty Rybaczewa ujrzał w południe. Nieco później jechał już przez środek wsi, witany serdecznymi uśmiechami jej mieszkańców. Gdy tylko dotarł do bramy własnego gospodarstwa, drzwi domu otworzyły się i ze środka wybiegła Irmiła, niosąc na rękach Milenkę. Zatrzymała się w połowie drogi, obserwując z niecierpliwością, jak Istwald zsuwa się z siodła
– To ty… – wyszeptała.
Nie odpowiedział. Przyspieszył tylko kroku, objął je obie, a Irmiłę pocałował w czoło. Stali tak długo wtuleni w siebie, milczący. Istwald przyglądał się twarzy Milenki, która zmieniła się mocno od czasu jego wyjazdu. Z początku niemal jej nie rozpoznawał, ale gdy tylko uśmiechnęła się do niego, przypomniał sobie, jak bardzo ją kochał.
Wreszcie chłód zaczął im doskwierać, więc skryli się w środku domu. Przez resztę dnia nie potrafili umilknąć. Istwald opowiadał jej o swoich podróżach, nie wspominając ani słowa o samej krucjacie. Mówił o krainach, które zwiedził, ludziach, których spotkał, dziwach, których był świadkiem. Irmiła zaś starała się streścić wszystko, co ominęło go przez te kilkanaście miesięcy. Opowiadała o pierwszych krokach Milenki, jej pierwszych słowach, zabawach, które poznała. Miała dar do snucia opowieści, ale nie mogła zastąpić Istwaldowi prawdziwych doświadczeń – czego oboje żałowali.
Gdy zabrakło im słów, po prostu siedzieli obok siebie przy rozpalonym kominku, przyglądając się Milence, radośnie układającej wieżę z klocków.
W nocy, gdy dziewczynka już spała, a oni przypomnieli już sobie, jak bardzo potrzebowali bliskości i wzajemnego dotyku, usłyszeli pukanie. Istwald zwlekł się z łóżka, świadom, że nikt z błahostką nie dobijałby się o tej porze do drzwi.
U progu stał młody chłopak. Jego płaszcz spinała posrebrzana broszka w kształcie łzy, nie miał jednak na sobie zakonnej zbroi.
Posłaniec Zakonu Purystów wręczył Istwaldowi rulon papieru, skłonił się i pożegnał krótko.
Istwald rozwinął pergamin i przeleciał wzrokiem po tekście. Wystarczyło, że przeczytał słowa: „wojna”, „elfy”, „Święty Obowiązek”, by wiedzieć, w czym rzecz. Podszedł do kominka. Płomienie dawały przyjemne ciepło, obiecywały bezpieczeństwo i spokój. Zmiął papier w kulkę i cisnął go w ogień.
Irmiła stanęła obok i oparła głowę o jego ramię.
– Co to było? – spytała cicho.
– Nic, kochanie – odparł. – Nic ważnego. Mam teraz inne obowiązki.
Witaj. :)
Gratuluję debiutu i to już w dniu rejestracji, w dodatku opowiadaniem, liczącym ponad 72 tysiące znaków! ;)
Zachęcam do zapoznania się z działem Publicystyka i z tamtejszymi poradnikami, np. językowymi oraz – autorstwa Drakainy dla Nowicjuszy. :)
W HP mamy dla chętnych wątek powitalny, a także miejsca do zadania pytań na tematy merytoryczne, językowe czy – odnośnie zapisywania dialogów w naszych opowiadaniach. :)
Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):
Trzy szeregi po dziesięciu zaprawionych w boju mężczyzn zastygły w bez ruchu, skupione na dowódcy. – tu jest czegoś za dużo lub za mało?
Byłem setnikiem w w Pierwszym Pułku Piechoty Kronsiiańskiej. – i tu także?
– Mamy swoja powinność! – literówka?
Wyspać się trzeba porządnie przed podróżą, tedy nie zatrzymuje was dłużej. – i tu?
Zdziwił się więc, gdy kapela nagle i bez żadnych wyjaśnień, wydał rozkaz opuszczenia barykady. – i tu?
Gdy tylko mijali przewrócony wóz, przechodzi w cwał, nacierając szaleńczo na rycerzy zakonnych. – i tu?
– Nie bluźnij Siarl! – przecinek przy Wołaczu?
– Wojna, owszem, choć nie prędko. – razem?
– Skąd się wzięli ci jedni? Czego chcą? – ryknął Ojciec Fergus, przekrzykując bitewny zgiełk. – wykrzyknik przy krzyku?
– Barykada zaraz padnie! – zawył Tybalt, obserwując ze strachem poczynania raubritterów. – Za wiele ich tam jest! Kacir, twój plan wziął w łeb! – za wielu?
Broniący wozów chłopi i rycerze zamarli w osłupieniu, przekonani. – czy tu nie brakuje końcówki zdania?
Miast tego zakrzątali się wokół przewróconego wozu, montując na nim jakieś żelastwo. Pchełka nie miał czasu dociekać, czym jest owo żelastwo. – powtórzenie?
Trafiony koń wierzgnął i zarzęził przeraźliwie. Stanął dęba, po czym runął na plecy, przygniatając jeźdźca, który nie zdołał zapanować nad zwierzęciem. Oboje legli martwi wśród pyłu i krwi. – czemu „oboje”?
Istwald zatrzymał się jak wryty. Już miał zamiar zdzielić młodzika w twarz, gdy nagle oboje usłyszeli szmer. – tu podobnie – znowu piszesz o dwóch postaciach w rodzaju męskim, rycerzach: „oboje” – czemu?
Z trudem obrócił się, przygniatając sobą napastnika. Ten jednak nie puszczał. Istwald oparł się nogami o ścianę tunelu i odepchnął. Oboje stoczyli się w głąb korytarza, który nagle zaczął się stromo obniżać. – i znowu to samo?
Zaciskając pięści, ruszył naprzód, gotów przerwać tą herezję. – błąd gramatyczny?
Pęknięcia u podstaw struktury warowni zdawały się jęczeć pod jej ciężarem, podejście do jedynej bramy było strome, ścieżka wąska (przecinek?) a roślinność tak skąpa, że nawet zwierzyna omijała ten rejon z daleka.
Mimo wszystko warownia budziła w rycerzach zakonnych pewien respekt. Były żywym symbolem potęgi Dothów – ludu, który niegdyś osiedlał te ziemie. – niejasny podmiot drugiego zdania – o czym mowa: „były”?
– Ech, ciężko będzie spalić to cholerstwo – westchnął Derek, pojawiając się znikąd obok Istwalda. – Trza będzie umoczyć mieczyki w tej ich paskudnej jusze. – powtórzenie?
Jednak z każdym kolejnym pokonanym stopniem, Istwald nabierał pewności – były to najprawdziwsze schody, powstałe zapewne w tym samym czasie co warownia. – zbędny pierwszy przecinek?
Naszym Świętym Obowiązkiem jest wypełnił wolę tego, który przemawia w imię Troensotha. – kolejna literówka?; czy celowo „święty obowiązek” czasem piszesz małymi, a czasem wielkimi literami?
– Więc to nie kwizarzy – stwierdził Istwald, wysuwając się na przód, by sprawdzić, co zatrzymało pochód. – razem?
A jednak było wynaturzeniem – tym bardziej niezwykłym, że bezpłodność kwizarów uchodziła w Zakonowi Purystów za dogmat. – w tym zdaniu posypała się całkiem składnia?
Kolejna kwestia to wprowadzenie nazw własnych; jest ich w tekście sporo, lecz trzeba pamiętać o poprawnym zapisie każdej z nich, bo z błędami powielają niepotrzebnie usterki rzeczowe, np.:
raz piszesz: „Hrad Osur’soh”, a potem: „ Hrad Osur’Soh”
Samica przy studni pierwsza spostrzegła rycerzy. Z krzykiem upuściła wiadro, a woda chlusnęła na jej nagie golenie. Zaalarmowani kwizarzy obrócili się w ich stronę, zaciskając mocniej narzędzia, aż zbielały im knykcie. Choć nie mieli oczu, Istwald czuł na sobie ich spojrzenie – pełne strachu i nerwowości. – tutaj nie zrozumiałam – jak ich spostrzegła?
Uniósł miecz nad głowę. Matka skuliła się i zawyła do wtóru swego potomstwa. Nie puszczała dziecka. Była gotowa oddać za nie życie. – tutaj podobny problem – jak zrozumiała, że ma uniesiony nad sobą miecz?
Bardzo dziękuję za oznaczenie wulgaryzmów. :)
Mroczny i niezwykle dramatyczny tekst, wielkie brawa, bo jest bardzo dobry, szczególnie jak na debiut. :) Realne sceny walk i opisy emocji bohaterów to dodatkowe atuty. :)
O rzeziach niewinnych zawsze czyta się trudno. :)
Klik do Biblioteki, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Dzięki za docenienie i za wskazanie literówek :) Gdy tylko będę miał chwilę, wprowadzę poprawki.
Miło, że historia przypadła do gustu. Jest to moje pierwsze opublikowane opowiadanie w ogóle.
Co do fizjonomii kwizarów, nie posiadają oczu, ale pewnego rodzaju szósty zmysł, może nawet magiczny zmysł. Może powinienem więc napisać “wyczuła” zamiast “spostrzegła”? Albo wspomnieć wcześniej o tej ich nietypowej zdolności – choćby w wykładzie Sarla Darvena? Dzięki za tę uwagę, dała mi do myślenia.
bard_malarz
I ja bardzo dziękuję. :)
Wszystkie uwagi to zawsze tylko sugestie, niekoniecznie poprawne i trafne, bardziej wskazują na odczucia konkretnego czytelnika, natomiast zawsze ostateczną decyzję podejmuje Autor. :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet