Pełne buntu stękanie wioślarzy narastało z każdą chwilą. Rytmiczne skrzypienie dulek i plusk wioseł o taflę wody działały niemal hipnotyzująco. Mgła zdawała się niechętnie ustępować, powoli odsłaniając mroczny, niewyraźny kształt.
Wieźli kolejnego.
Stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem, próbując dostać się pod warstwy ubrań, by ukąsić mroźnym dotykiem. Wyciągnięta dłoń, w której trzymał niewielką lampę, drętwiała od zimna.
Nagle ów kształt przeobraził się w coś, co ludzkie oko potrafiło rozpoznać. Łódź była prosta, smolona na czarno, z czterema wioślarzami o tępych, zmęczonych życiem twarzach i potężnych barkach. Na rufie siedział zbrojny w skórzanym kaftanie obszytym białym futrem, z ręką opartą niedbale na głowicy krótkiego miecza – ku przestrodze wioślarzy. Pomiędzy nimi siedział chłopak. Skulony, trzęsący się z zimna, ciekło mu z nosa.
Kolejny.
Herbert widział ich już dziesiątki, jeśli nie setki. Każdy, zesłany tu za karę za czyny popełnione w swoich stronach, przybywał z jednego ze światów, które miały dostęp do wyspy. Ten nie był inny. Jasne włosy lepiły mu się do czoła, a oczy – zbyt szeroko otwarte – wpatrywały się to w latarnika, to w latarnię, z mieszaniną strachu i naiwnej ciekawości.
Odziany był w ubranie, nietknięte dotąd słoną wodą, a gładkie dłonie zdradzały, że obca jest im praca – ta prawdziwa, nie dla gryzipiórków.
Następny – pomyślał Herbert. – Ciekawe, czy ten też wyskoczy z latarni po kilku dniach.
Gdy łódź przybiła do omszałych belek mola, zbrojny pchnął chłopaka w plecy.
– Wysiadaj – warknął.
Nowy, niosąc kufer, potknął się na śliskich deskach. Wioślarze nawet na niego nie spojrzeli, zajęci rozmasowywaniem obolałych mięśni. Zbrojny zeskoczył na molo i podszedł do Herberta.
– Yeadwig – rzucił, wskazując podbródkiem młodzieńca.
– Ciekawe imię – skomentował Herbert.
– U nas to normalne imię. U was widocznie nie. Jesteśmy z…
– Nie interesuje mnie, skąd jesteście – przerwał mu Herbert. – Tu wszyscy i tak kończą tak samo.
– Ten może da radę. – Zbrojny wzruszył ramionami. – Papiery masz w kufrze. Odbierzemy go za pół roku. Matka na niego czeka, dobrze by było, żebyśmy mieli po kogo wracać.
– To już nie zależy ode mnie – odparł Herbert, spoglądając w morskie fale.
Zbrojny skinął głową, po czym wsiadł z powrotem na łódź, a wioślarze, klnąc siarczyście, chwycili za wiosła.
Herbert przesunął lampę, by oświetlić twarz przybysza. Ten, wychudzony i przestraszony, drżąc z zimna, stał niepewnie, kurczowo ściskając uchwyt kufra. Gdy zauważył, że Herbert mu się przygląda, szybko odwrócił wzrok.
– Za mną – nakazał latarnik.
Ruszył ścieżką w górę. Po tylu latach znał każdy kamień, każdą zdradziecką szczelinę, w której można było łatwo skręcić nogę.
Za sobą słyszał sapanie młodego i szuranie kufra o kamienie. Nie zamierzał mu pomagać. Jeśli ten nie potrafił wnieść swojego dobytku na klif, nie dałby rady również przez całą noc dokładać drew do wielkiego paleniska na szczycie wieży.
W połowie drogi szuranie niespodziewanie ustało. Herbert przystanął i obrócił się.
– Tu są dwie latarnie? – spytał młody, wpatrzony w odleglejszy budynek, ledwo widoczny w gęstym, mlecznym całunie mgły.
Herbert milczał, czując znajomy, irytujący ucisk w skroniach. Ciekawość Yeadwiga narobi mu tylko problemów.
– Jedna – odparł po chwili. – Tamta… tamta nie działa. My dbamy o płomień na tej. – Wskazał bliższą, widocznie nowszą wieżę.
– A czemu ta druga…
– Tamta cię nie dotyczy – uciął. – Nie dotyczy nikogo.
*
Ciężkie, dębowe drzwi o żelaznych okuciach zaskrzypiały żałośnie, gdy pchnął je ramieniem. Lubił te drzwi. Wykonane z drogiego, czarnego dębu, przypominały mu dom, z czasów, gdy jeszcze miał po co do niego wracać.
W środku panował półmrok, pachniało dymem i wilgotnym kamieniem.
Ledwo Herbert przekroczył próg, a tuż za nim do wieży wpadł chłopak. Był wyczerpany, sapał, a krople potu spływały mu z nosa na świeżo wyszorowaną podłogę.
– Jesteśmy w kuchni, która jest też pokojem dziennym – wyjaśnił Herbert, krzyżując ręce na piersi. – Pod tą klapą jest spiżarnia i skład drewna. Twoja izba jest wyżej, moja tuż nad nią. Co rano będziesz wnosił drewno na cały dzień na samą górę, do paleniska. Potrzeba trzech, czterech polan na godzinę, ale ty niczego nie podkładaj. Ja się tym zajmę. To zbyt ważne, by powierzyć to nowemu.
Yeadwig skinął głową.
– Macie u siebie zegary? – spytał Herbert.
– Tak – odparł chłopak.
Latarnik wskazał na ścienny mechanizm z tarczą podzieloną na dwanaście części.
– Taki jak ten?
– Tak – potwierdził nowy, wpatrując się w zegar. – Z tym, że w moim świecie tarcza ma trzynaście liczb. Trzynasta to u nas godzina wilka i…
– Nie interesuje mnie to – uciął Herbert. – Jesteś nowy, więc poza wnoszeniem drew będziesz dbał o posiłki. Śniadanie o piątej rano, obiad w południe, kolacja około szóstej, gdy zacznie się ściemniać. Kiedy przygotujesz jedzenie, uderz w ten dzwon. Usłyszę cię na całej wyspie.
Chłopak przytaknął w milczeniu.
– A teraz zejdź mi z oczu – nakazał Herbert. – I nie pojawiaj się, dopóki nie będziesz potrzebny.
*
Opamiętał się. Już nie zadaje pytań. Nie szuka odpowiedzi.
Trzeba przyznać, że myśli. Zawsze przynosi nadmiar drewna, tak na wszelki wypadek. Przeczesał nawet wybrzeże i skalne załomy, by nazbierać rozpałki. Tłumaczył, że na wypadek, gdyby płomień zgasł i trzeba go było na nowo wzniecić. Nie powiedziałem mu, że gdyby do tego doszło, ponowne rozpalenie ognia byłoby naszym najmniejszym problemem. To zrodziłoby tylko kolejne pytania.
Trzeba mu też oddać, że nieźle gotuje. Chyba najlepiej ze wszystkich poprzednich. Mówi, że matka go nauczyła. Wierzę mu.
*
Czas na wyspie zdawał się nie płynąć, a raczej krążyć w monotonnym rytmie. Każdy dzień zaczynał się skrzypieniem schodów pod ciężarem Yeadwiga wnoszącego drwa. Potem przychodził czas na śniadanie, po którym Herbert kierował się na szczyt wieży.
Jego tronem był stary, wyślizgany zydel, ustawiony tuż przy ognisku. Królestwem – bezkresna, stalowoszara połać morza, którą bacznie obserwował każdego dnia.
Zaciągnął się fajką i zamknął na chwilę oczy. To była jego prywatna chwila wytchnienia, ucieczki od koszmaru tego miejsca. Koszmaru, który zawsze powracał.
Na horyzoncie przesuwały się okręty. W większości handlowe, z brzuchatymi kadłubami, a czasem wojenne, których masywne korpusy jeżyły się czarnymi punktami armat. Kiedyś ich widok rodziłby pytania o powody wojen, o ich przebieg i stronnictwa. Dziś wiedział, że każda wojna przychodzi i odchodzi, a on wciąż tu siedzi, obserwując morze. Cokolwiek by się działo, dla niego nie zmieniało się nic.
Skrzypienie schodów w samo południe zwiastowało obiad. Młody przynosił mu tacę na samą górę, po czym wracał do kuchni, by zjeść w samotności. Najczęściej była to polewka i pajda chleba, lecz dziś pachniało inaczej. Na tacy leżał pieczony kurczak, którego mięso samo rozpadało się pod naciskiem widelca.
Smak przełamał codzienną monotonię. Herbert zjadł wszystko, nie mówiąc ani słowa.
Na kolację schodził już na dół. Nocny chłód na szczycie wieży coraz dotkliwiej kąsał jego stare kości.
Tak kończył się kolejny, identyczny dzień.
*
Znowu mi się przyśniła. To znaczy, śni mi się co noc, ale zazwyczaj to jedynie majaki mojego schorowanego umysłu. Lecz tej nocy było inaczej. To nie był sen, to było wezwanie. Wiem, że jeśli je zlekceważę, konsekwencje będą gorsze, niż mogę to sobie wyobrazić. Z drugiej strony, jeśli pójdę, wszystko się powtórzy.
Nie chcę tego. Tak bardzo tego nie chcę…
*
Smak zupy sugerował, że zapasy są na wyczerpaniu. Była wodnista, pozbawiona przypraw, z kilkoma żałosnymi strzępami warzyw, które pływały w mętnym płynie niczym rozbitkowie z tonącej łodzi.
Herbert wyłowił łyżką kawałek papryki z siną obwódką pleśni i bez wahania włożył do ust. Przełykał już w życiu gorsze rzeczy.
Zaskoczyło go, że Yeadwig po przyniesieniu obiadu nie zszedł na dół. Zamiast tego usiadł na podłodze przy barierkach. Herbert jadł w milczeniu, podczas gdy chłopak spoglądał w morze.
Słońce przyjemnie grzało, zwiastując wiosnę. Na tafli wody migotały niezliczone refleksy. Na horyzoncie przesuwały się okręty; coraz rzadziej handlowe, coraz częściej wojenne.
– A jeśli jutro nie przypłyną? – głos Yeadwiga był cichy, niemal zduszony szumem wiatru. – W spiżarni został tylko czerstwy chleb. Nawet cebuli już nie ma.
Herbert długo nie odpowiadał, żując powoli.
Każdy z nich zadawał to samo, bezsensowne pytanie – pomyślał, wzdychając w duchu.
– Odkąd tu jestem, zawsze przypływają – odparł w końcu. – Przywożą zapasy równo co dwadzieścia osiem dni. Nie widzę powodu, by teraz miało być inaczej.
– Z mojego świata można dopłynąć do dwóch takich wysp – wyjaśnił Yeadwig. – Jesteśmy na zachodniej. Na wschodniej transport kiedyś nie dotarł na czas. Znaleźli latarnika…
– Oszczędź mi opowieści ze swojego świata – uciął Herbert. – Zwykle kazałbym ci zniknąć, ale nie dziś. Muszę ci coś wyjaśnić. Tej nocy będę zmuszony opuścić wieżę, a ty będziesz podkładał do ognia.
Yeadwig zamarł. Jego oczy, do tej pory utkwione w horyzoncie, teraz wbiły się w Herberta. W spojrzeniu chłopaka pojawił się blask, jakiego latarnik nie widział u żadnego z poprzednich. Czysta, nieskażona ekscytacja.
– Trzy polana na godzinę. Nie cztery. Nie dwa. Trzy. – Herbert cedził słowa jak świętą formułę. – I nie schodzisz stąd, nieważne, co się stanie. Nawet do wychodka. Sikasz przez barierkę. Dopóki nie wrócę, masz patrzeć tylko w ogień, rozumiesz? W twoich rękach spocznie los każdego statku, który tej nocy przemierzy te wody.
– Tak jest! – głos Yeadwiga był mocny i pewny. – A ty… Dokąd idziesz?
Herbert nie odpowiedział. Jedynie odwrócił głowę, a jego wzrok powędrował w dal, by zatrzymać się na ciemnej sylwetce drugiej latarni.
*
Ciężkie, dębowe drzwi zamknęły się za nim z głuchym hukiem, który rozszedł się po całej wyspie. Przez moment stał nieruchomo, pozwalając, by chłodny wiatr i deszcz uderzyły w niego z całą siłą.
Było w tym coś oczyszczającego.
Powietrze smakowało solą i nadchodzącym sztormem. Gdzieś za plecami potężny snop światła z latarni przeciął mrok. Teraz ogień spoczywał w dłoniach Yeadwiga.
Zostawił wszystko, co ważne, w rękach chłopaka, który jeszcze miesiąc temu miał problem z rozpaleniem w kominku. Czy przez ten czas mu zaufał? Nie. Po prostu dziś musiał iść. Dziś była ta noc.
Rocznica. Jego dzień sądu.
Ruszył przed siebie. Niewielka lampa naftowa rzucała na mokre kamienie krąg anemicznego światła. Ścieżka, którą znał na pamięć, w deszczu zmieniła się w rwący potok, a każdy krok groził upadkiem.
Musiał iść.
Wiatr szarpał mu płaszcz i wył w uszach, niosąc ze sobą strzępy ich rozmów, śmiech, szeptane imię.
Ojcze!!!
Myślisz, że to coś zmieni?
Hahahahaha! Głupi jak zawsze! Chce go ocalić!
Każdego z nas chciał! I co? Udało mu się?
Znów to samo… A ten nadal ma złudzenia…
Grzmot przetoczył się po niebie, rozświetlając chmury i zarysowując upiorne sylwetki postaci krążących nad wyspą. Deszcz zacinał z furią, aż Herbert omal nie upadł, w ostatniej chwili łapiąc równowagę na śliskim głazie.
Pamiętasz mnie? Mnie też zostawiłeś, gdy nadchodził sztorm.
Czemu on może podkładać do ognia, a ja nie mogłem? Nie ufałeś mi?
Zostawiasz tego głupca samego… Będziesz tego żałował.
Mówiłem ci! Mówiłem, że nie możesz ufać żadnemu z nich! Ale ty nigdy nie słuchasz!
W końcu ją ujrzał. Kolejna błyskawica rozdarła chmury i na ułamek sekundy rozświetliła jej sylwetkę.
Stara latarnia.
Nie wyglądała jak budowla, raczej jak kamienny kikut wbity w skałę, palec wyrastający z wyspy. Zbudowano ją niedbale, z nierównych, nieociosanych kamieni, z których wiele już dawno wypadło, tworząc w konstrukcji czarne, ziejące rany, przez które wiatr gwizdał upiorną melodię.
Dotarł. Stanął przed drzwiami – a raczej tym, co z nich zostało: kilkoma zbitymi deskami, ledwo trzymającymi się na zardzewiałych zawiasach.
Co roku miał nadzieję, że wieża się zawali. Że pewnego dnia zobaczy tylko stertę gruzu, a morze i wiatr dokończą dzieła zniszczenia. Lecz ona wciąż trwała.
Położył dłoń na szorstkim drewnie. Było zimne.
– Ariadna – wyszeptał, a po niebie przetoczył się kolejny błysk.
Zapierając się ramieniem, pchnął. Drzwi ustąpiły, a zawiasy wydały z siebie przeciągły, bolesny skrzyp. Z wnętrza buchnął zaduch i chłód.
Uniósł lampę, której płomień zatańczył dziko, po czym przekroczył próg, znikając w absolutnej ciemności.
*
Mimo że stara latarnia była niższa od nowej, za każdym razem miał wrażenie, że schody ciągną się w nieskończoność, a każdy stopień, zamiast przybliżać do szczytu, wciąga go coraz głębiej w mroczną otchłań.
Zastał ją tam, gdzie co roku – na szczycie zrujnowanej wieży, tuż przy wygasłym palenisku. Była obrazem nędzy; biała, zniszczona suknia wisiała na niej jak na kościotrupie, a twarz miała kolor popiołu zmieszanego z błotem. Stała tam, gdzie niegdyś były barierki, obserwując morze.
Zbliżył się, stanął obok. Wysokie fale rozbijały się o mokre głazy u stóp klifu.
– Chyba go polubiłem – wyznał po dłuższej chwili ciszy.
– Myślisz, że naszego syna też byś polubił? – spytała, a jej głos był chłodny i spokojny.
Nie odpowiedział. Wszystko wróciło. Smak taniego wina, złość wypełniająca go tamtego dnia, myśli rojące się w najpodlejszych zakamarkach umysłu, obraz jej twarzy wykrzywionej bólem. A potem to wszystko minęło. Nagle, bezceremonialnie.
Rozpłakał się. Opadł na podłogę, zakrył twarz dłońmi. Płakał długo, a ona nie przeszkadzała, czekała, aż wyleje z siebie wszystko.
– Od dwustu lat… Co roku tu jestem – wychrypiał, przecierając twarz rękawem. – Co roku opłakuję. Co roku żałuję z tą samą siłą… Co jeszcze mam zrobić? Kiedy to się skończy? Kiedy będę mógł wrócić?
– Nigdy – odparła zjawa. – To nie jest pokuta, Herbercie. Pokuta zakłada możliwość wybaczenia. A tu nie ma czego wybaczać. To kara. Taka jest natura tego miejsca.
Herbert milczał. Siedział zrezygnowany, wpatrzony tępym wzrokiem w dal. W jego umyśle zaległa pustka.
Zaczął czołgać się ku krawędzi wieży, do miejsca, gdzie kiedyś znajdowały się barierki. Spojrzał w dół, w spienioną czerń. Wystarczająco wysoko. Na dole widział mnóstwo skał; był pewien, że trafi w jedną z nich.
– To nic nie zmieni – uprzedziła.
– Da mi ulgę – odparł.
– Tylko na chwilę.
Patrzył na fale. Brutalne, bezlitosne, piękne. Tak bardzo chciał być ich częścią…
Nagle uderzyło go zimno. Inne, nie takie jak zwykle. Znał je, wiedział, co oznacza.
Zerwał się na równe nogi. Spojrzał w kierunku nowej latarni, a jego ciało przeszył lodowaty dreszcz.
Ogień gasł.
– Cokolwiek zrobisz, nie uratujesz go – usłyszał za sobą jej spokojny głos. – Tak działa to miejsce. Nie ma innej drogi.
Nie słuchał. Biegł.
*
Gnał przez deszcz i wiatr. Padał, kalecząc dłonie i nogi o ostre kamienie, ale nie czuł bólu. Był skupiony na jednym celu: dotrzeć do ognia, nim ten zgaśnie na dobre.
Runął na dębowe drzwi jak taran, aż te omal nie wypadły z zawiasów. Popędził po spiralnych schodach, a jego ciężki, urywany oddech niósł się echem po wieży, niemal zagłuszając sztorm.
Już w połowie drogi poczuł złowieszczą zmianę. Zniknęło ciepło, zniknął zapach dymu z paleniska. Był tylko chłód.
Gdy wpadł na górę, ujrzał Yeadwiga przecierającego oczy, jakby dopiero wstał. Wielkie palenisko, serce latarni, było puste; na dnie dogorywało kilka węglików. Ostatni żar.
Obrócił się w stronę, gdzie powinno być morze. Zamiast niego ujrzał sunącą ku nim czarną mgłę.
I usłyszał ich szepty.
Ojcze! Tak mi zimno! Ojcze!
Czemu mi nie powiedziałeś!?
To twoja wina… To wszystko twoja wina!
Yeadwig krzyknął przerażony, gdy z mroku wyłoniła się sięgająca po niego dłoń. Jednak Herbert był szybszy – złapał chłopaka i wepchnął go przez klapę w podłodze.
Padł na kolana przed paleniskiem niczym przed ołtarzem. Ostatni żar pulsował słabo, z każdą chwilą grożąc, że zgaśnie bezpowrotnie.
– Nie tym razem – wycharczał.
Szepty nasiliły się, otaczając go zewsząd. Mgła podpełzła bliżej. Pojedyncza strużka wlała się do środka, inna pogładziła go po karku mroźnym dotykiem.
Herbert rzucił na dogasające węgliki garść rozpałki, złapał za miech i zaczął z furią pompować powietrze. Za każdym razem tlące się resztki rozbłyskały na moment, oświetlając jego twarz zalaną potem i łzami, by po chwili na nowo przygasnąć.
Oddaj go nam.
I tak nie należy do ciebie.
Przecież sam go zabiłeś. Nie odbieraj go innym.
Mgła owinęła mu się wokół rąk i nóg, ciągnąc w stronę ciemności. Poczuł dłonie chwytające za ubranie i mroźne oddechy istot z mgły na karku.
Nagle jedna z drzazg zajęła się ogniem.
Mały, drżący płomień – najpiękniejsza rzecz, jaką widział w całym życiu.
Szybko, lecz z precyzją wyuczoną przez stulecia, dorzucał kolejne suche gałęzie. Szepty przerodziły się we wściekły skowyt, mroźne uściski osłabły. Ogień rósł, syczał, pożerając nowe kawałki drewna. Gdy płomień był już stabilny, Herbert dorzucił trzy grube polana. Ogień buchnął triumfalnym słupem światła i ciepła.
Czarna mgła cofnęła się z wrzaskiem bólu, a szepty ucichły, zagłuszone kojącym hukiem płomieni. Wróciły odgłosy sztormu. Niebezpieczeństwo minęło.
Herbert stał przez chwilę, trzęsąc się na całym ciele. Napięcie opadło, pozostawiając tylko ból i ścisk w żołądku.
Wtedy usłyszał za sobą ruch. Z otworu w podłodze wyskoczył Yeadwig. Jego twarz była blada i mokra od łez, a w oczach czaiło się przerażenie.
Cała rozpacz, strach i ból minionych stuleci skumulowały się w tej jednej chwili i znalazły ujście.
– Ty! – ryknął Herbert, robiąc krok w jego stronę. – Jeden, jedyny raz komuś zaufałem! Zaufałem jak nikomu innemu!
Uderzył go w twarz, aż ten upadł.
– Miałeś pilnować ognia! Uwierzyłem w ciebie! A ty zawiodłeś wszystkich!
*
Nie powinienem go uderzać. To ja zostawiłem go samego, bez żadnego przygotowania. Miałem tyle czasu, żeby wszystko mu wyjaśnić, a nie zrobiłem tego, przekonany, że i tak nie dotrwa. A jednak.
Nie wiem, co czuję. Chcę tylko, żeby tu został. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Naprawdę chcę, żeby tu został…
*
Poranek po sztormie był nienaturalnie spokojny. Niebo miało kolor intensywnego błękitu, a słońce przyjemnie grzało.
Yeadwig poruszał się cicho jak duch, unikając wzroku Herberta. Z jego twarzy nie znikał strach po wczorajszych wydarzeniach.
– Chodź – nakazał Herbert, gdy tylko zjedli śniadanie.
Powędrowali na klif, z którego roztaczał się widok na całą plażę i drewniane molo. Wybrzeże usiane było szczątkami statku: połamanymi masztami, potrzaskanymi beczkami i drzazgami desek. Pomiędzy nimi spoczywały bezwładne, powykręcane ciała w marynarskich strojach, a resztki fal kołysały nimi delikatnie.
– Patrz – powiedział Herbert twardo, gdy Yeadwig odwrócił wzrok. – Spójrz na każdego z nich. Każdy miał rodzinę. Cel. Marzenia.
Yeadwig milczał.
– Ta wyspa – kontynuował Herbert tonem ponurego wykładowcy – to nie jest zwykły ląd. To rozdroże między światami. Statki, które tędy przepływają, nie płyną po morzu z jednego świata, twojego czy mojego. One płyną pomiędzy morzami. A światło tej latarni wskazuje im drogę. I chroni przed złem.
Herbert zamilkł, dając Yeadwigowi czas na przetrawienie tych słów.
– Gdy światło zgasło, połączenie zaczęło zanikać. To, co tu widzisz, to szczęśliwcy, którzy dostąpili łaski śmierci. Ci, którzy byli dalej od wyspy, oni… – Herbert wzruszył ramionami. – W zasadzie nikt nie wie, co się z nimi stało. Wiadomo jedynie, że nigdy nie powrócą. Krążą co prawda opowieści o statkach widmach, o żywych trupach na dnie morza, ale to tylko marynarskie bajędy. Prawdy nie zna nikt.
Spojrzał Yeadwigowi prosto w oczy.
– Ich nieszczęście polega na tym, że nie zginęli. Że nie roztrzaskali się na tym wybrzeżu. Już nigdy nie dopłyną do żadnego portu. W żadnym ze światów.
Na twarzy Yeadwiga odmalowało się pełne grozy zrozumienie. Spojrzał na własne dłonie, potem na ciała na plaży. Po chwili znów uniósł wzrok na Herberta.
– Przepraszam… – wyszeptał.
*
Do ich życia powróciła rutyna. Yeadwig o poranku nosił drwa i zajmował się kuchnią, Herbert zaś siadał na swoim zydlu, palił fajkę i wpatrywał się w morze.
Dni mijały. Zapętlone, identyczne.
Podczas sprzątania piwnicy Yeadwig znalazł starą talię kart, przywiezioną przez jednego z poprzednich. Zarzekał się, że w swoim świecie ma identyczną.
Herbert mu wierzył.
Wieczorami grali w gry, które pamiętali ze swoich światów. Okazało się, że kilka z nich było uniwersalnych i istniało w obu rzeczywistościach.
– Nadal nie wiem, dlaczego nie rozpalamy ognia w drugiej latarni – zauważył Yeadwig podczas jednej z partii.
Pytanie zawisło w ciszy, ciężkie i nieuniknione. Herbert przez chwilę nie odrywał wzroku od kart, jakby szukał w nich odpowiedzi.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł w końcu enigmatycznie.
Mijały dni. Tygodnie. Miesiące.
Zanosiło się na to, że wszystko zakończy się dobrze.
*
Zaczęło siąpić.
Herbert podłożył drewna do paleniska, po czym wrócił do ulubionego zajęcia – pykania fajki. Nie myślał o niczym szczególnym; po prostu siedział, wpatrzony w morze, co jakiś czas spoglądając na leniwie unoszący się dym.
Obserwował horyzont. Ostatnio nie widywał już okrętów handlowych, pływały tylko wojenne. W dużych grupach, coraz ciężej uzbrojone.
W światach musiał panować chaos.
Nagle porywisty podmuch wiatru uderzył w Herberta, omal nie wyrywając mu fajki z ust. Złapał ją w ostatniej chwili, a całe zdarzenie wyrwało go z letargu. Poczuł ssący, niemal bolesny głód.
Zmarszczył brwi. Wskazówki starego zegarka, który wyjął z kieszeni, dawno minęły siódmą.
– Yeadwig!? – zawołał w kierunku klapy w podłodze. – Co z kolacją!?
Odpowiedziała mu tylko cisza, przerywana zawodzeniem wiatru.
Coś było nie tak. Serce zabiło mu mocniej. Herbert wstał, czując zimny dreszcz.
– Yeadwig! – krzyknął głośniej, ruszając w stronę schodów.
Cisza.
Gdzie ten chłopak się podział?
Herbert podszedł do barierki, wypatrując sylwetki chłopaka na wyspie. Powoli zapadał mrok, zacierając kontury lądu w odcieniach fioletu i szarości.
I wtedy zobaczył.
Ciepłe, pomarańczowe, pulsujące światło na szczycie drugiej wieży.
Fajka wysunęła mu się z ust i z cichym stukotem potoczyła po kamiennej posadzce. Przez moment stał jak sparaliżowany, nie wierząc własnym oczom. Chłopak tam był.
Rzucił się w stronę wyjścia, pognał w dół po schodach, czując, jak zimny pot oblewa mu plecy.
Dlaczego?
*
Gnał, a wiatr smagał go niczym bicz. Stara latarnia majaczyła w mroku, jej szczyt rozświetlony był pulsującym, ciepłym światłem.
Wpadł do środka, wyważając drzwi tak, że z hukiem uderzyły o przeciwległą ścianę. Pędził po schodach, biorąc po kilka stopni naraz.
Wbiegł na górę i znieruchomiał.
Yeadwig siedział na posadzce, wpatrzony w płomienie. Był blady, lecz nienaturalnie spokojny. Obok stała ona. Blada, w sukni, którą miała na sobie w dniu ślubu.
– Coś ty mu zrobiła!? – krzyknął Herbert, patrząc na Yeadwiga.
– Pytał – odparła. – Szukał odpowiedzi.
Yeadwig oderwał wzrok od ognia. Spojrzał mu prosto w oczy.
– Zabiłeś mnie. – W jego głosie nie było oskarżenia. Był tylko zawód.
Herbert skulił się, jakby dostał w twarz. Jego ciało zaczęło drżeć.
– Dlatego trafiłeś na tę wyspę – kontynuował Yeadwig, a po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. – Zabiłeś mnie, nim narodziłem się w twoim świecie.
Herbert osunął się na kolana. Poczuł, jak pęka, jak wszystko się w nim łamie, jak zalewa go fala rezygnacji.
– Tak – wyszeptał.
– Dlatego trafiasz tu za każdym razem – wyjaśniła Ariadna. – Z każdego istniejącego świata. Masz przy nim być. Masz mu przypominać, czego się dopuścił. Masz się z nim związać. Dać mu nadzieję. A potem ma patrzeć, jak odchodzisz. Brutalnie. Nagle. To nieuniknione.
Herbert potrząsnął głową, chcąc odgonić te słowa.
– Nie – wychrypiał. – Proszę… Nie tym razem… Nie znowu…
Yeadwig spojrzał na Ariadnę, wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Potem wrócił wzrokiem do Herberta.
– Czyli całe moje życie… – jego głos drżał. – Całe życie każdego mnie w każdym świecie… Moje wybory, marzenia… To wszystko nie miało sensu? Musiałem tu trafić? By cierpieć za grzechy człowieka, który w innym świecie jest moim ojcem?
– Taka jest natura tego miejsca – odparła Ariadna.
Yeadwig opuścił wzrok i zaszlochał. Herbert nie wiedział, co powiedzieć.
– To musi się wydarzyć – wyszeptała Ariadna.
Chłopak zerwał się gwałtownie. Jego wzrok miotał się między Herbertem a Ariadną, by w końcu utknąć w płomieniu nowej latarni. Wzrok miał pusty.
– Po prostu to skończę – postanowił.
Ruszył biegiem. Minął Herberta i zbiegł po schodach. Nim Herbert zdążył zareagować, chłopak gnał już w stronę drugiej wieży.
– Taka jest natura tego miejsca – usłyszał za sobą szept Ariadny.
Herbert wybiegł, ścigając Yeadwiga. Widział jego sylwetkę niknącą w ciemności. Był zbyt daleko, by go dogonić.
– Yeadwig! – ryknął zrozpaczony. – Stój!
Dwaj mężczyźni, ojciec i syn z różnych światów, gnali przez wyspę leżącą pomiędzy rzeczywistościami.
Nie zatrzymuj go.
Daj mu dokonać swojego przeznaczenia!
Cokolwiek byś nie zrobił, nie uda ci się…
Taka jest natura tego miejsca.
Gdy dopadł drzwi wieży, wiedział, że Yeadwig jest już na górze. Był w połowie schodów, gdy usłyszał huk metalu o kamień. Wbiegł na szczyt. Na posadzce leżała metalowa micha paleniska, a Yeadwig kopniakami rozrzucał ostatnie rozżarzone węgle.
Na horyzoncie, jakby pękł ropiejący wrzód, wylała się żywa, oleista czerń. Nie płynęła. Ona eksplodowała, rozlewając się po morzu, pędząc w stronę wyspy, a jej nadejściu towarzyszyła kakofonia dźwięków: szepty, krzyki, płacz i histeryczny śmiech zlały się w jeden bluźnierczy, obcy dla ludzkiego ucha ryk.
– Coś ty zrobił! – krzyknął Herbert, rzucając się na chłopaka.
Zaczęła się szarpanina. Toczyli się po podłodze, roztrącając kolejne węgliki. Herbert nie chciał go skrzywdzić, a jedynie zepchnąć w dół schodów i zatrzasnąć klapę, by następnie jak najszybciej rozpalić nowy ogień.
– Trzeba to skończyć! – krzyczał Yeadwig, zanosząc się płaczem. – To nie może trwać wiecznie!
– Wszyscy zginiemy! – odkrzyknął Herbert. – Albo stanie się z nami coś jeszcze gorszego!
Ich walkę przerwał chłód.
Mgła wlała się do wieży niczym czarny, lodowaty wodospad, niosąc ze sobą zimno, od którego kostniało ciało. Z jej kłębów zaczęły wyłaniać się półprzezroczyste, zdeformowane echa poprzedników – każdy identyczny jak Yeadwig.
Tak!
Chodź do nas.
Musisz!
Nie ma innej drogi…
Taka jest natura tego miejsca.
Chłopak zamarł w absolutnej grozie. Chciał uciekać, lecz zjawy rzuciły się na niego, oplatając mu ręce i nogi.
– Nieeeee!!! – wrzasnął. – Puśćcie mnie!
Widma wciągały go wprost w serce mgły, gdzie Herbert widział kłębiącą się esencję grozy – byt o niemożliwej, sprzecznej z logiką geometrii, zdający się jednocześnie pojawiać i znikać, którego postrzeganie sprawiało fizyczny ból. Byt nie miał formy, a jedynie anty-formę; próżnię, która wsysała w siebie światło i dźwięk, czekając na ofiarę.
Herbert rzucił się na ratunek, złapał Yeadwiga za rękę. Starał się kopniakami odpędzić widmowe dłonie i czarne macki. Lecz te nie ustępowały.
– Proszę! – krzyknął Yeadwig w rozpaczy. – Nie chcę umierać!
Nie umrzesz.
Będziesz z nami.
Tam, gdzie powinieneś być.
Tu będzie ci dobrze.
To on skazał cię na ten los.
– Zostawcie go! – ryknął Herbert, pociągając mocniej.
Wtedy TO na niego spojrzało. Coś, co czaiło się w mroku, dotknęło jego umysłu nie myślą, a obecnością, która zdawała się wżerać w jego mózg. Ukazało mu się, nie opuszczając otchłani. Umysł Herberta zalały obrazy złożone z dźwięku i bólu. Byt spojrzał na niego przez organy, które nie były oczami, a jego głos, niebędący dźwiękiem, wprawił w drżenie duszę Herberta, łamiąc ją.
Poczuł, jak jego uścisk słabnie. Yeadwig wyślizgiwał mu się z rąk. Widział absolutne przerażenie w oczach chłopaka, gdy mrok wchłonął go, rozpuszczając jego jestestwo. Czuł ból młodzieńca, gdy istota z mroku owładnęła nim, bezczeszcząc jego ciało i duszę w sposób tak obcy, że aż niewyobrażalny.
Herbert został sam. Zmrożony do szpiku kości, otoczony wirującymi szeptami.
Taka jest natura tego miejsca…
Z szoku wyrwały go zjawy synów, które zmaterializowały się wokół. Ich zimne dłonie zaczęły go dotykać.
To koniec, ojcze.
Przestań walczyć. Jedyna droga to poddać się.
Chodź z nami. Poczujesz ulgę.
To na ciebie czeka. Jest głodne.
– Nie! – ryknął, odtrącając ich.
Zignorował ból. Gołymi rękami zaczął zbierać pojedyncze węgliki z powrotem do misy, którą zaraz odstawił na miejsce. Odganiał się od macek owijających mu się wokół ciała. Każdy węgielek syczał, paląc skórę na dłoniach. Gdy zebrał wszystkie, dorzucił garść drzazg.
Wiedział, że to za mało. Węgliki tliły się zbyt słabo.
Znów odtrącił owijające się wokół niego mroźne kończyny, po czym, w akcie desperacji, zerwał z siebie lnianą koszulę, podarł ją, a suche skrawki wcisnął ostrożnie między węgle. Zaczął dmuchać.
Przecież to nie ma sensu.
Z nami będziesz kompletny!
Szkoda, że tak się starasz. Przecież już dawno mogło być po wszystkim…
On też tu z nami jest. Był pierwszy. Od dnia, w którym go przez ciebie poroniła. Czekał na nas.
Teraz czeka na ciebie…
Czeka od tak dawna…
Wiedział, że to się nie uda. Materiał był wilgotny, węgle zbyt słabe. Mroźne palce zacisnęły mu się na szyi, ciągnąc w mrok. Z ciemności wyłoniła się twarz jednego z Yeadwigów.
– Walczyłeś dzielnie – wyszeptał. – Ale to już koniec.
A więc tak to się skończy?
Nie. Nie, dopóki zostało mu jeszcze jedno.
Nadzieja. To przeklęte, uparte uczucie.
Z rykiem furii i bólu, wyrwał z głowy garść włosów i rzucił je na ostatni, dogasający węgielek. Dmuchnął ten jeden, ostatni raz.
Włosy zajęły się pierwsze, strzelając krótkim płomieniem. Ogień przeskoczył na skrawek koszuli. Mały, drżący płomyk zaczął pełznąć po materiale. Herbert dmuchał, walcząc z siłą ciągnącą go w otchłań. Płomień zajął najcieńszą z gałązek. Rósł, syczał, pożerał kolejne drzazgi.
Wtedy rozległ się ryk – mieszanina bólu, cierpienia i upokorzenia. Ciemność zaczęła ustępować, macki go puściły. Mgła wycofała się z latarni, krążąc wokół niej, szukając miejsca, gdzie mogłaby zaatakować ponownie.
Ujrzał go. Yeadwig stał na skraju balkonu, półprzezroczysty, z oczami pełnymi smutku. Patrzył na Herberta z cichym, niewypowiedzianym wyrzutem.
– Jestem tu – powiedział, a jego głos rozległ się echem w umyśle Herberta. – Jestem tu przez ciebie. I przez twoje grzechy.
Herbert osunął się na kolana. Z jego gardła wydarł się krzyk rozpaczy, jakiego nie wydał z siebie od dwustu lat.
*
Nie mogę zasnąć. Jutro przypływa łódź. Zeszłej nocy znów przyśniła mi się Ariadna. Kazała mi wziąć lampę.
A gdybym jej nie wziął? Albo zgasił na chwilę ogień w latarni?
Czy to by cokolwiek zmieniło?
*
Czas na wyspie nie płynął. Raczej wędrował, odkrywając nowe ścieżki i możliwości, by ostatecznie i tak zawrócić w to samo miejsce.
Herbert stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem. W dłoni trzymał niewielką lampę.
Z porannej mgły wyłoniła się łódź.
Wieźli kolejnego.
Na łajbie było dwóch wioślarzy oraz starszy, bogato odziany mężczyzna o ciemnej karnacji. Między nimi siedział ktoś, szczelnie nakryty szarym kocem.
Gdy łódź przybiła do omszałych belek mola, starszy mężczyzna zeskoczył na deski i ruszył w stronę Herberta.
– Witaj, latarniku! – zagrzmiał. – Zwę się Hasan Dahleg Muhbullah. Pochodzę z…
– Nie interesuje mnie to – uciął Herbert.
Hasan zaśmiał się doniośle.
– Racja, racja – przyznał. – Was, latarników, interesują tylko pomocnicy i dostawy piwa. Mam jedno i drugie! Chłopcze, podejdź no!
Spod koca wyłonił się młody chłopak, który niepewnym krokiem wszedł na molo. W rękach trzymał kufer z rzeczami. Był ogolony na łyso i wychudzony; w jego świecie najwyraźniej był niewolnikiem.
Lecz nawet niewola nie zdołała złamać w nim ciekawości.
– Oto twój nowy towarzysz – oznajmił Hasan. – Nazywa się Yeadwig.
– Ciekawe imię – odparł Herbert.