- Opowiadanie: Myrkane - Saga o Kárze i Ragnarze, Jarlu Żelaznego Głosu

Saga o Kárze i Ragnarze, Jarlu Żelaznego Głosu

Tekst, który oddaję do przeczytania, to początek sagi stylizowanej na staronordyckie opowieści. Historia osadzona jest w IX-wiecznej Skandynawii, w realiach jarli, hersirów i prawa thingu.
Główną osią fabuły jest rozwój uczucia między jarlem Ragnarem, znanym jako „Żelazny Głos”, a uzdrowicielką Kárą kobietą silną, wierną i pełną wewnętrznej mocy. Ich związek rodzi się w cieniu polityki, tradycji i obowiązków wobec rodu. W tle narasta konflikt z Thorvaldem, wojownikiem ambitnym, który kwestionuje władzę i pragnie własnego miejsca w historii.
Saga skupia się na emocjach, więziach i przeznaczeniu, ale mocno czerpie z realiów epoki: codzienności osad, prawa starszyzny, obyczajów wojowników i duchowości Północy. To opowieść o miłości i lojalności wystawionych na próbę przez ambicję i gniew.
Będę wdzięczna za uwagi dotyczące stylu, języka i klimatu. Czy udało się oddać ducha sag i atmosferę świata wikingów.

Oceny

Saga o Kárze i Ragnarze, Jarlu Żelaznego Głosu

Ragnar Żelazny Głos

W czasach, gdy fiordy północy dźwięczały pieśniami wojowników, a słońce nie zachodziło przez wiele dni lata, pośród dzikich lasów i kamienistych brzegów Skandynawii żył jarl imieniem Ragnar, zwany Żelaznym Głosem.

Był wysoki, szeroki w barach, o spojrzeniu twardym i chłodnym. Jego sylwetka nie potrzebowała ozdób, wystarczyło, że stał, a cisza zapadała wokół. Twarz miał surową, pobitą wiatrem i czasem, z zarostem przyciętym krótko, jak przystało wodzowi. Długie brązowe włosy nosił luźno, bez ozdób opadały na ramiona, zbyt ciężkie, by wiatr mógł je unieść. Gdy patrzył, inni odwracali wzrok.

Nie był młody, choć mówiono tak o nim z przyzwyczajenia. Blizny na ciele znały wiek, a serce dźwigało więcej niż zdrady i bitwy, także śmierć tych, których nie zdołał ocalić. Nie mówił o tym, lecz ci, którzy znali go dobrze, widzieli czasem, jak milknie zbyt długo przed świtem.

Kraj, którym władał, był dziki i chłodny na południowo-wschodnich krańcach Skandynawii, ziemia gęstych lasów, przesiąknięta zapachem żywicy i wilgoci. Górskie grzbiety, na wpół skute śniegiem, strzegły przełęczy, a torfowiska pełne były mgły, która wypełniała powietrze jak szept przodków. W takich miejscach nie stąpa się lekko, gdyż każdy krok mógł obudzić coś, co powinno było pozostać pogrzebane.

Z tej ziemi Ragnar ruszył na wyprawę, gdy dotarły do niego wieści o zdradzie. Jarl Thorvald, który dawniej składał przysięgi, zawiązał sojusz z najemnikami zza morza i ruszył po władzę. Nie była to pierwsza zdrada, jakiej Ragnar doświadczył, ale wiedział, że ta może być ostatnia, jeśli nie zareaguje.

Zebrał swoich wojów. Nie przemawiał długo. Wiedzieli, co robić. Przywdział kaftan ze skóry i pelerynę z wilka, nie dla ozdoby, lecz dla ciepła i znaku. Jego topór był ciężki, zużyty, ale naostrzony. Trzymał go tak, jak się trzyma wspomnienie: mocno, bez litości.

Bitwa rozegrała się w dolinie, którą później nazwano Krwawym Jarem. Ziemia była miękka od torfu i deszczu, a krew wsiąkała w nią szybko. Mgła przesuwała się między głazami jak duch, a dźwięk stali niósł się daleko, nie jak krzyk, lecz jak pieśń. W takiej pieśni nie ma melodii. Tylko rytm śmierci.

Ragnar nie krzyczał. Nie musiał. Stał na czele, cicho, twardo, i kiedy ruszył, ruszyli wszyscy.

Wrogowie wyszli z lasu jak cień, szybcy, cisi, sądzili, że zaskoczą ludzi północy. Ale nie byli gotowi na ich gniew. Gdy zbliżyli się do jarla, Ragnar podniósł głos. Nie był to krzyk, lecz głęboki, jakby wyrwany z samej ziemi zew. Potem ruszył, nie czekając.

Topór w jego rękach był ciężki, lecz prowadził go pewnie. Nie walczył po raz pierwszy. Nie uderzał w gniewie, lecz w skupieniu. Każdy cios kończył się śmiercią. Ostrze spotykało się z ciałem jak młot z kowadłem, a dźwięk ten niósł się doliną, mieszając z jękiem rannych i tępym łoskotem upadających ludzi.

Ziemia pod nogami stawała się miękka. Krew wsiąkała w torf, nie pytając, po czyjej stronie walczy ten, kto ją przelewa.

Ale nie wszystko przyszło z otwartego pola.

Z ukrycia padła strzała: długa, wąska, czarna. Nie było ostrzeżenia. Wypuścił ją najemnik z południa, jeden z tych, co nie znają honoru. Strzała przeszyła powietrze i wbiła się w lewe biodro Ragnara. Przeszła przez kolczugę, pękła skóra, krew popłynęła.

Cuchnęła trucizną.

Jarl nie upadł. Jeszcze raz podniósł topór i jeszcze raz uderzył. Dwóch wojowników padło, zanim jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Ręce go złapały, nie ziemia, lecz ludzie. Nie był sam.

Zniesiono go w milczeniu stromą ścieżką, ku dolinie, gdzie leżała stara osada, znana tylko tym, którzy pamiętali, gdzie kończy się droga, a zaczyna szept.

Tam mieszkała Kára – uzdrowicielka.

Nie nosiła miecza. Nie składała przysiąg. Ale znała imiona roślin, które rosły w cieniu. A niektóre z tych imion były starsze niż pieśni.

 

Kára uzdrowicielka

Kára nie miała rodu ani ziemi, ale niosła w sobie znaczenie, którego nie dało się zmierzyć. Nie potrzebowała nazwiska, wystarczało jej imię, szeptane przez tych, którzy ją spotkali. Była drobna i cicha, poruszała się jak zwierzę lasu, ostrożnie i bez dźwięku. Gdy szła, wilki nie warczały.

Jej włosy miały barwę miodu zmieszanego z ziemią, splątane, spadały na ramiona. Czasem wiązała je w luźny warkocz, w który wplatała zioła, pióra lub sznurek z runą, wyciętą w kości. Skóra miała chłodny odcień, nie od choroby, lecz od wiatru i cienia. Policzki nosiły ślady mrozu. Oczy były ciemne i czujne, z tym spojrzeniem, które zatrzymuje słowa w gardle.

Twarz Káry była spokojna. Nie surowa, ale też nie miękka. Rysy miała czyste, jakby wyrzeźbione przez czas i pamięć. Usta zamknięte, bardziej do milczenia niż do śmiechu. Nie nosiła ozdób, chyba że miały znaczenie: ząb, kość, kawałek drewna, nasiono, runa nacięta własnym nożem.

Ubierała się prosto: w ciemny kaftan i tunikę, często przesiąkniętą zapachem ziół. Przy pasie nosiła torbę z suszonymi roślinami, krzemień, igły z kości, sakiewki z popiołem. Nie była wojowniczką, ale patrząc na nią, nikt nie miał wątpliwości, że przeszła przez więcej niż niejeden wojownik.

Nie znała ojca, poległ w bitwie, zanim nauczyła się chodzić. Matka, złamana stratą, odeszła pewnej zimowej nocy i zostawiła dziecko w górach. Mówiono, że znalazła je kobieta, którą jedni nazywali wiedźmą, a drudzy szeptali jej imię z czcią. To ona wykarmiła Kárę mlekiem kozy i wywarem z korzeni, nauczyła rozpoznawać dźwięk soku w roślinie i smak deszczu w ziemi.

Kára rosła między skałami, mgłą i źródłami, tam gdzie rzadko stawała ludzka stopa. Znała każde zioło w dolinach i torfowiskach, potrafiła zahamować gorączkę, oczyścić ranę, zatrzymać krew. Czasem, choć mówiła o tym rzadko, sprowadzała oddech tam, gdzie już go nie było.

Jej dłonie były ciche. Nie wahały się. Miały siłę kobiety, która przeżyła i nie zapomniała.

Nie pytała o zapłatę, ale matki z osad przynosiły chleb, mleko i wełnę. Wojownicy z latami na karku pochylali głowy, gdy wypowiadali jej imię. Nie z lęku, lecz z szacunku.

Na skraju lasu stała jej chata z drewna i kamienia, w cieniu sosen. Pachniała suszem, popiołem, zwierzęciem i wiatrem. Na belkach wisiały zioła, czaszki ptaków i amulety, których znaczenia nie znał żaden mężczyzna.

Była z tej ziemi, ale nie do niej należała. Jak korzeń, który rósł pod powierzchnią, niewidoczny, ale nie do ruszenia.

 

Kiedy przynieśli Ragnara, był blady jak popiół. Gorączka paliła mu ciało, oddech rwał się krótko, jakby śmierć już stała obok. Oczy nie widziały. Skóra była zimna. Nie trzeba było słów.

Kára uklękła przy nim i przecięła kaftan. Rana była głęboka, ciemna, z osadem przy brzegach. Nie musiała wąchać, poznała jad. Żmija z północy. Tojad. Wilcza jagoda. Zatopione w tłuszczu, by trucizna nie parzyła od razu, ale czekała.

To była trucizna starych kobiet. Taka, której już nie używano. Zawsze śmiertelna.

Nie wahała się. Rozżarzyła węgiel, postawiła gliniany garnek na ogniu. Wrzucała zioła, jak ją nauczono: mandragora na sen, tymianek na krew, liście żelaznego mlecza, rzadkie ziele z ziemi ognia. Dodała popiół z drewna spalonego w nowiu.

Rozcięła ranę. Przystawiła usta. Wysysała jad, wiedząc, że może zapłacić tym samym. Potem polała wrzątkiem i odwarem. Ragnar drgnął. Krzyknął. Jego krzyk nie był ludzki.

Jej usta drętwiały, oczy szły mgłą, ale nie zatrzymała się. Wiedziała, czego chce trucizna. Wiedziała, jak długo można z nią walczyć.

Kobieta nie mogła jej zabić, ale mogła zatrzymać. Długość tej walki zależała już tylko od ciała Ragnara. I od tego, czy bogowie go jeszcze chcieli.

Siedem dni i siedem nocy nie odeszła od jego boku. Karmiła go naparami, zmieniała okłady, szeptała słowa, których nie znał nikt z osady. Pieśni śpiewała cicho, o świcie i o zmierzchu. O ogniu. O przodkach.

Czasem majaczył. Widział bitwy, śmierć, cień swojego ojca. Ale to jej głos trzymał go przy tym świecie. Głos cichy, pewny. Jak szmer wody w kamieniach.

Niektórzy potem mówili, że to magia. Inni, że miłość. Ale nikt już nie odważył się wypowiadać imienia Káry bez szacunku. Od tej nocy jej los był spleciony z losem jarla. I tak zostało.

Koniec
Nowa Fantastyka