- Opowiadanie: maciekzolnowski - Grodków – Piotrówek (pałac), maj 2025

Grodków – Piotrówek (pałac), maj 2025

Zabieram Was na wycieczkę, tych z Was, którym nie wadzi brak fantastyki, choć sama wycieczka, nie powiem, fantastyczna. Zapraszam więc.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Grodków – Piotrówek (pałac), maj 2025

I znowu wycieczka, znowu ta droga, którą się trzeba zmęczyć, bo drogą trzeba się zmęczyć. Szlak zielony z początku biegnie przez rzepakowe pola, a potem wchodzi w las, wonny i wilgotny, gdzie witają mnie oczka wodne oraz napis (mój „ulubiony”): „teren prywatny”. He, dobre sobie, „prywatny”! Cały las należy do kogoś? Serio!?

Chciałbym zacząć – podobnie jak uczynił to Bernat – prawdziwie literacko, lecz ta sztuka nie uda mi się raczej: „Gdy ujrzę chałupę omszałą w smugach deszczu, oślizgłą, brunatną, opłotek przy niej rozpadły, krzyż bez ramion ulewą ociekły, jakiś szmat drogi błotnej, wiodący po pustkowiu pewno nigdzie – wówczas myślę aż do bólu w piersiach, że to ja. Nie w przenośni żadnej, ale tak, po prostu, w pierwszej chwili”… I tak dalej, i tak dalej… Pozostaje wypowiadać się po swojemu: mniej kwieciście, ale szczerze.

Po chwili obsiadają mnie kleszcze. Widzę małe, czarne punkciki. O, chmara kleszczy łazi mi po nogawkach spodni, tak że mogę je łopatą zbierać, szuflami zgarniać, szczotkami zmiatać. Kleszczowisko, pajęczakowisko, ale… ale… słowotwórstwo zostawmy sobie na potem.

Teraz z kolei rojowisko much. Wymyślam nazwy nieistniejących miejscowości: Muchów, Muszówek, Wymuszów, Wymuszczyna, Muszyna, Mochów (istnieje naprawdę), Rój, Rójobór, Brzęczyk, Owadzisko i tak dalej; mógłbym tak bez końca.

Wchodzę w matecznik. Sarna sjestuje na środku dróżki i widząc, że nadchodzę zrywa się do ucieczki. Zupełnie niepotrzebnie, bo ja nie-myśliwy, no tak, ale ona tego nie wie.

Po chwili, gdzieś w pobliżu wsi Gałązczyce, młody dziczek płoszy się na mój widok. Dobrze, że loszki nie ma w pobliżu; loszki byśmy tu nie chcieli, oj, nie chcieli. Na wszelki wypadek przyspieszam kroku i się oddalam migiem. Balonem! Piorunem!

Jeszkotle, Góra Golonki. O, co za apetyczna nazwa! Duża pieczarka rośnie sobie w zaciszu gdzieś na styku pola z lasem, lasu z polem. Od razu marzy się sos grzybowy albo jajecznica na boczku, cebulce i pieczarce. Pieczarkowa piękna sprawa, grzybowa piękna rzecz!

Do buzi biorę kwiat rzepaku, do buzi biorę kwiatki rumianku i jakieś źdźbła, idąc za przykładem Lucky Luke'a, i od razu mam rumieńce na twarzy, takie szczere, beztroskie, takie szczenięce. Takiej wędrówki i tych wszystkich wonności niepodobna powtórzyć, bo wszystko ma swoją porę kwitnienia i dojrzewania i jest niepowtarzalne, egzemplaryczne, jest wyjątkowe. A do dzieciństwa? Ha, do dzieciństwa, jak mawiał Schulz, trzeba dojrzeć i teraz w to dzieciństwo odsyła mnie zapach dzikiego bzu. Taki jakiś chłód bije od strony tego krzewu, taki rodzaj chłodnej pachnącej świeżości.

Pola, lasy, polna droga, kurz, polny pył; ten pył to ja za parędziesiąt lat, może wcześniej.

Idę i gdzieś po drodze dosięga mnie zapach konwalii, zapach mnie dosięga, bo to ich pora kwitnienia. Cały las w konwaliach! Bajkowa Kraina Konwalii! Kraina albo królestwo. Ciekawe, gdzie jest królewna?

Potem wyczuwam delikatny, ale jakże apetyczny zapach ziemi, tak, ziemi. Apetyczny, powiadam! Dobrze się wysłowiłem. To tak, jakby soki gleby stawały się, za sprawą takich i owakich roślinek, chlebem i nadrzewnym owocem.

W Wawrzyszowie dzieci kopią piłę przed szkołą. Wieś zapomniana przez Boga, dzieci zapomniane przez Boga, budynek poniemiecki zapomniany przez Boga, choć niebrzydki, odrestaurowany taki. Ferajna może i porzucona, ale jednak szczęśliwa. Zazdroszczę tego właśnie zapomnienia, prowincjonalności, takiej zaściankowości tego miejsca.

Nieoczekiwanie odczytuję napis: „Wczuj się w las – w jego dźwięki, obrazy i zapachy. Poczuj las”. U dołu ktoś dopisał flamastrem: „Stań się lasem. Stań się lessem. Pij dużo wody. I morze piwa”. Ech, pozostawiam to bez komentarza, mając wszelako uśmiech szczeniacki na ustach.

O, jest i drugi wierszyk: „Po szkole lecą do lasu, bo nie ma czasu; trzeba nazbierać gałęzi do budowy szałasu”. Aż serce się raduje na takie wynurzenia! Ech! Wena! Ech! Młodość!

Stróżyna, Przeworno, Nowina… Kto wymyśla te poetyckie nazwy, takie intrygujące, no kto? Mijam Nowinę i układam w głowie historie, to jest horrorki, nowelki i fantasy o znakarzach, o tych, co malują znaki. Dostrzegam znak, który jest wymalowany na malutkim, cherlawym drzewku i myślę sobie, że to najmniejszy symbol turystyczny w Polsce, a może i na całym świecie; najmniejszy, to jest o minimalnym dopuszczalnym obwodzie. Może ogłoszę konkurs na jakimś portalu turystycznym z zapytaniem, kto widział węższy albo cieńszy? Może ogłoszę konkurs na portalu literackim na najlepszą nowelę o znakarzach? Horror by mnie zadowolił i creepypasta też.

Rozdroże pod Mlecznikiem podziwiam z innej niż zwykle perspektywy. O tak, zmienić punkt widzenia. Czyż nie o to chodzi w życiu, by zerwać z rutyną i nałogami? I tak wędruję zielonym ku bramom słynnego historycznego Henrykowa.

Za Henrykowem Czesławice. Boże, co za uroczysko! I wiocha piękna, i tereny w pobliżu Lasu Bukowego piękne. Ot, i taka to niespodzianka, ta droga, te uroczyska. Chowają się wszystkie Kobyle Głowy, wszelkie Krzelkowy i Samborowiczki.

Kukułeczka. Kuka sobie w dali. Łowię dźwięki ptaszyny i jednocześnie dźwięki krainy odległej, najodleglejszej, mistycznej.

Za Ciepłowodami… mało wyszukana nazwa, swoją drogą; nie pałam miłością ani do nazwy, ani do samej miejscowości i jej mieszkańców, co postaram się za chwilę wyjaśnić… Za Ciepłowodami łapie mnie nocka-dobranocka. Po zmroku przedzieram się lasem do pałacu w Piotrkowie, który prowadzi pani Olga oraz inne Ukrainki – jej pomagierki. Jak to pięknie brzmi: „przedzieram się lasem do pałacu”!

Wspominałem, że nie pałam miłością do ciepłowodan. Oto dlaczego. Trzy krótkie scenki. Pierwsza. W sklepie zagaduję kasjerkę:

– To co? Przyjmie mi pani tę butelkę po piwie?

– Nie, nie przyjmę. Kierowca, który odbiera flaszki zawsze potem kręci głową, a my nie mamy takiego piwa w sprzedaży.

– A rozumiem, no trudno. To mogę chociaż zostawić butelkę albo ją wyrzucić?

– Może pan. A w plecaku? Mamy coś?

– Nie mamy, proszę pani. Ja nie kradnę, a zresztą mogę pokazać ten plecak. O, proszę!!!

I jak tu kochać ciepłowodaków? A oto druga ze scenek rodzajowych. I znowu zagaduję ekspedientkę, tylko że inną i w innym sklepie:

– Oto moje zakupy, dziękuję, do widzenia, reszty nie trzeba.

– Niech pan zabiera tę swoją resztę, ja jej nie potrzebuję.

– Okej, no a jak się dziś pracuje? Święto flagi to nie-święto, choć z drugiej strony, hmm…

– Flagę trzeba szanować każdego dnia, a nie od wielkiego dzwonu.

– Przepraszam za to, że zmusiłem panią do rozmowy.

– Przeprosiny przyjęte.

I ostatnia ze scenek. Trzecia. Idę niebieskim i widzę: o, stoi jeden facet. To myślę: „a spytam”. No i pytam:

– Jak mieszka się w Ciepłowodach?

– Dobrze, a co? Chcesz tu dom kupić?

– A chcę, chcę; wszędzie, byleby nie w Wałbrzychu, bo Wałbrzych jest miastem przeklętym, wiadomo przez kogo, przez Niemców.

– Ale tu nie ma dobrych ludzi, tu sami kresowiacy. Ani to Polacy, ani Ukraińcy. Czterysta lat mieszkali razem z banderowcami i nagle przyjaźń się skończyła: ci ostatni zaczęli rezać Lachów. To w popłochu przygnali tutaj i teraz są wielcy Polacy, wielcy patrioci (z bożej łaski).

– Ano są Polacy, uważają się za Polaków.

– Jacy tam oni Polacy, panie kochany! Jak chcesz pan pojechać do dobrych ludzi, do wartościowych ludzi, do miłych ludzi, to jedź pan w Lubelskie.

– Lubelskie czy Lubuskie? A zresztą! – Machnąłem ręką na odchodne.

I tak żeśmy pogawędzili szczerze i otwarcie, choć nie przyznałem mu się, że moja familia pochodzi z kresów właśnie i że strasznie ucierpiała na tej niby przyjaźni z upowcami. Bo ja – Polak. I nikt inny. Polak i już. W imię Ojca i Syna…

Powoli robię się głodny i zaczynam myśleć wyłącznie o żarciu. No cóż… ludzie jedzą różne rzeczy, gdy są głodni: szczury, węże, świnki morskie. Tu nie ma świnek, ale są inne erzace. Na szczęście! Ja miałbym jednak teraz tak naprawdę ochotę na coś prostego – na grillowaną kiełbaskę. Już czuję jej zapach. Niestety ostatni sklep pozostawiłem het, het za sobą.

O tej porze wiosny po dwudziestej drugiej las żyje pełnią życia. Tu wszystko się rusza, wszystko pulsuje, wibruje, wszystko zdaje się siebie wzajem nawoływać. Miast ciszy, słyszy się całą gamę przeróżnych dźwięków i pasaży. Na razie jest jeszcze ciepło, no ba, ale nad ranem? Nad ranem temperatura ma spaść do zera. Podobno. Tak słyszałem, czytałem.

Noc piękna, jasna, księżycowa; latarki nie trzeba używać i spać się wcale nie chce, oj, nie! Jak mawiał pewien stary gajowy, „las to ciemna sprawa”… Owszem, ciemna, ale nie aż tak bardzo, jak się okazuje; nie aż tak bardzo przez ten księżyc jasny.

W ogrodach przypałacowych, w parku dosięga mnie zapach świeżo skoszonej trawy. Miodzio! Jak to jest, że nam, ludziom, podobają się rzeczy (dźwięki, kolory, zapachy) spoza naszego ludzkiego świata? Widzimy na przykład jamniczka i mówimy: „o jaki ładny jamniczek”. Przecież on nie jest ładny dla nas, ma się podobać, i owszem, ale nie nam, raczej innym czworonogom. To samo dotyczy owadów (motyli na przykład), ptaszków, szczurków i innych milutkich stworzeń. One nie są stworzone dla nas, są, istnieją przede wszystkim dla siebie, dla żyjątek ze swojego uniwersum. A swoją drogą, to ciekawe, że pies nie widzi w drugim psie człowieka; że kot nie widzi w drugim kocie człowieka albo, dajmy na to, słonia. Pies widzi psa, kot widzi kota i tyle. Proste. To cholernie ciekawe, co nie? Ale dobrze, zostawmy już te estetyczne, antropologiczne, zoologiczne i filozoficzne rozkminy.

Przed dwudziestą trzecią spotykam miejscowego pustelnika, który rzecze tak, częstując mnie winem, nie powiem, nawet dobrym:

– Idziesz do pałacu, bratku?

– Idę, panie starszy.

– Ale tam bieda. Straszy. Biała dama.

– Straszy? Byłem tam z dziesięć razy i nikogo nie widziałem, w szczególności nikogo białego.

– Na zdrowie! Pij. Żartowałem.

– Las to ciemna sprawa, alkohol to ciemna sprawa; wie pan, panie starszy? Wieeeee pan.

– No pij już, nie smutaj, nie smęć znaczy…

Ale zacząłem literacko i literacko trzeba mi będzie skończę. Co ja bym dał, by pisać, jak Stachura! Tak brawurowo i plastycznie! I prosto w gruncie rzeczy! Oto stosowny fragment:

„Rano ruszyliśmy do Płocka peugeotem Norwegów. Zatrzymaliśmy się w Soczewce, jedenaście kilometrów od Płocka nad rzeką Skrwą. Wypływa z jeziora, wpada do Wisły. Kolonie dzieci nad wodą. Ośrodek Campingowy Spółdzielni Spożywców z Warszawy. Łapanie ryb. Leszcze, okonie i klenie uciekają z brudnej Wisły i płyną, rzeką pod prąd, w stronę jeziora. Dwóch młodych Cyganów łowi raki. Kupa raków w rzece. Słoneczko. Wiatrołomy leżą nad wodą przerzucone. Kilka godzin temu biwakowaliśmy… Jazda do Włocławka. Azoty za Włocławkiem. Zazamcze. Ten zgniło-żółto-pomarańczowy dym z kominów. Straszne”.

Prawda, że piękne? Ja tak nie potrafię. A kto potrafi? Ech, ten Stachura, ech, ten Bernat! Mieć wspomnienia – to jedno, a umieć je przelać na papier – to drugie. Na tym kończę. Czas iść spać, bo jutro znowu wycieczka, znowu ta droga, którą się trzeba zmęczyć, bo drogą trzeba się zmęczyć, prawda? Dobranoc!

Koniec

Komentarze

Eeee, jak nie ma fantastyki, to odpuszczę.

Babska logika rządzi!

Cześć, maciekzolnowski

Piszesz i ładnie i dobrze. Podziw dla Stachury wydaje się być naturalny. Tylko dlaczego bohater pragnie pisać jak Stachura. Nie może pisać po swojemu? Mam wrażenie, jakby nie wierzył, że każdy ma swój potencjał.

Bycie oryginalnym, nie polega na siłowaniu się, aby wykreować siebie, dla mnie oryginalność ma korzenie w byciu przede wszystkim sobą. W odniesieniu do pisania twórczego, jak i sztuk plastycznych, wypływa to z człowieka swobodnie, ale wbrew pozorom wymaga sporego nakładu pracy. Przecież grasz na skrzypcach Drogi Autorze, i doskonale wiesz, że warsztat jest niezmiernie ważny, technika, ale… Tak, to wielkie Ale, nie wystarczy być świetnym technicznie, to można osiągnąć pracą, doskonaleniem się. Jest czynnik, który nazwałbym pierwiastkiem boskim, talentem, który się dostaje, co wyjątkowo rezonuje w twórczości wielkich literatury. To jest iskra, która zapala, i albo się ją ma, albo nie. 

Podobał mi się Twój tekst. 

Tak, bez pachnie pięknie i przywołuje u mnie wspomnienia.

Pozdrawiam i klik

Witaj, Maćku. :)

Akurat Gródków mam tuż obok mojego miejsca zamieszkania, lecz to oczywiście całkiem inna miejscowość. :) 

Natomiast mój Mąż swego czasu ogromnie chciał kupić las. No i kupiliśmy, ponad hektar, z widokiem na zamki Jury. Najgorszemu wrogowi nie życzę męczyć się potem, próbując sprzedać leśną działkę… Tak mi się przypomniało, kiedy napisałeś: 

“Szlak zielony z początku biegnie przez rzepakowe pola, a potem wchodzi w las, wonny i wilgotny, gdzie witają mnie oczka wodne oraz napis (mój „ulubiony”): „teren prywatny”. He, dobre sobie, „prywatny”! Cały las należy do kogoś? Serio!?”.

Pozdrawiam serdecznie, klik za nastrój, zawsze taki sam u Ciebie podczas wędrówek, niczym u Wieszcza – sielski, anielski… :)

Pecunia non olet

Przeczytałem z przyjemnością. Przywołałeś wspomnienia. Nic, że z innych terenów. :)

Nowa Fantastyka