- Opowiadanie: Marszawa - Miłość pachnąca wrotyczem

Miłość pachnąca wrotyczem

Dobry wieczór,

podrzucam opowiadanie, którego romantyczny tytuł jest dość zwodniczy. To historia o wiejskiej gromadzie, która ma problem z pewnym stworem. Miłej lektury :)

 

Ambush, GalicyjskiZakapior i HollyHell91, bardzo dziękuję za cenne uwagi trakcie Bety. <3

 

Uwaga: Opowiadanie zawiera wulgaryzmy i dosadny język.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Miłość pachnąca wrotyczem

Zmierzchało. Migoczące światło świecy padało na nierówny blat dębowego stołu, noszący ślady po kornikach i starych nacięć po nożu. W kamiennym piecu trzaskały płomyki, dając ciepło, które leniwie sączyło się w głąb izby i otulało pochylonego nad stołem Gustawa. Mężczyzna wytężał wzrok i dłubał myśliwskim nożem w drewnie, choć nie miał do tego ani ręki, ani cierpliwości. Wreszcie wyprostował się i westchnął, obracając w dłoni koślawą figurkę. Nie wiedział, co właściwie miała przedstawiać. Cisnął nią w ogień i zastygł, wpatrując się, jak płomienie chciwie pożerały drewnianą poczwarę.

Gdy rozległo się pukanie, odruchowo sięgnął po opartą o ścianę strzelbę.

– Kto idzie? – wychrypiał, podchodząc do drzwi z naładowaną dubeltówką.

– To ja – zabrzmiał kobiecy głos.

– Marylka? – zapytał zdziwiony.

– Ano! Otwórz, bo ziąb taki, że mi już uszy obmarzły!

Odstawił strzelbę, zdjął poprzeczną belkę i uchylił drzwi, pozwalając zimnemu powietrzu wślizgnąć się do wnętrza skromnej chaty. Marylka weszła pospiesznie do środka, tupnęła kilka razy w miejscu i rozpięła płaszcz z króliczych futerek. Pachniała świeżym chlebem i czymś ostrym, jakby zielem wrotyczu. Rozwiązała chustkę, uwalniając długi warkocz w kolorze pszenicy, który z lubością kiedyś ciągnął. Dysząc, a potem stygnąc na świeżym sianie w stodole. Ale to było kiedyś. Dziś mógł jedynie popatrzeć, a i ta mała pociecha nie zdarzała się często.

– Samaś przyszła? – zapytał i ponownie zaryglował drzwi.

– Sama, sama… – przytaknęła, siadając na prostym, drewnianym krześle, i rozejrzała się po wnętrzu chaty.

Na belce pod sufitem suszyło się kilka wiązek ledwo pachnących ziół. Były tak stare, że kruszyły się od samych spojrzeń. Dawniej, gdy mieszkała tu zielarka, znająca tajemnice roślin i lekarstwa na wszelkie dolegliwości, suszek było o wiele więcej. A i Marylka częściej tu bywała. Teraz zioła zostały zastąpione przez martwe trofea – skóry dzikich zwierząt, pióra bazyliszka, zaschnięte skrzydła mantykory i kości dziwnych potworów, o których istnieniu nawet nie śniła.

– Myśliwy nam we wsi potrzebny – powiedziała, spoglądając na czaszkę południcy ozdobioną wieńcem uplecionym z poczerniałych polnych kwiatów.

Gustaw milczał. Wstawił garnek z wodą na piecyk i wyciągnął dwa gliniane kubki. Jeden był wyszczerbiony, a drugi miał ułamane ucho. Lepszych nie znalazł.

– Nic nie powiesz? – zapytała, odrywając wzrok od potworów i spoglądając na szerokie plecy Gustawa.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Najpierw mnie wygnaliście, a teraz mam wracać? – burknął, wpatrując się w garnek z wodą, niecierpliwie czekając, aż zacznie bulgotać.

– Ja cię nie wygnałam.

– Ty nie… – przyznał. – Cała reszta. A twój ojciec to na samym przodzie widłami wywijał. – Skrzywił się na wspomnienie ostatniego dnia w gromadzie.

Choć minęły już dwie zimy, czuł, jakby to było wczoraj, gdy naprędce pakował tobołek, nie wiedząc, dokąd się udać. Nie odszedł daleko, jakby coś nadal ciągnęło go do wsi.

– A po coś starego Wyzdrę ubił, co!? – warknęła Marylka.

– Miałem patrzeć, jak syna tłucze? Najstarszego tak zlał, że na jedno oko do dziś nie widzi! – Wskazał ręką okno, jakby chciał pokazać chłopaka, który gdzieś tam, daleko we wsi, zasiadał teraz pewnie do wieczerzy.

– Lał, nie lał. Po coś się w ojcowskie sprawy mieszał!? 

– Przecież nie chciałem go ubić! Postraszyć tylko, żeby jego baba i dzieciaki takie poobijane po wsi nie łaziły…

– Ładnie żeś postraszył… – prychnęła, przypominając sobie krwawą jatkę pod Wyzdrową chałupą.

Wiedziała, że Gustaw miał równie dobre serce, co porywczy charakter. Jednak dopiero kiedy zobaczyła ukochanego z obłędem w oczach i krwią na rękach, przekonała się, do czego gniew mógł go doprowadzić.

Zamilkli.

Gustaw wrzucił do glinianych kubków kilka liści suszonej mięty i zalał je gorącą wodą. Postawił parującą herbatę na stole i usiadł obok Marylki. 

– A po co wam zabijaka potrzebny? – zapytał wreszcie.

– Licho nam się w lesie zalęgło – odpowiedziała i pospiesznie oplotła kubek skostniałymi palcami.

– Jakie licho? – Zmarszczył brwi.

– A bo ja wiem? Potwór jaki. Gawryłowa po chrust do lasu poszła i nie wróciła. Syn karczmarza dziewkę między brzózki zaciągnął i ani dziewuchy, ani chłopaka. Oboje jak kamień w wodę. – Upiła łyk herbaty i wzdrygnęła się, gdy poparzyła sobie język. – Ale to, że ludzie giną, to jedno… Od paru nocy wycie słychać, jakby straszydło bliżej wioski podeszło. Chłopy się brygadą zebrali i na polowanie poszli. Wyszło dziesięciu, wróciło ośmiu. No… ośmiu i pół, bo rankiem połowę Walusia na rozstajach znaleźli. – Dmuchnęła w kubek, wpatrując się w Gustawa.

– Czyli nie był głodny… – Zaczął się głośno zastanawiać. – Zabił, bo chłopy na jego teren wleźli, albo…

– Albo co?

– Albo bo lubi.

Marylka przeżegnała się.

– Pomożesz? – zapytała cicho, zaciskając palce na jego dłoni. – Ludzie się boją na dwór wyłazić. Baby, jak te kwoki, dzieciaki duszą, co by jakie do lasu niespostrzeżenie nie pobiegło… Cała wieś by ci dziękowała. – Wpatrywała się w niego błagalnie, jakby bała się, że odmówi.

– I ciebie do mnie wysłali – prychnął i cofnął rękę.

– Bo ja to jedyna, co do rozumu przemówić ci może! – fuknęła.

– Do rozumu… – powtórzył, spoglądając na jej warkocz.

– A no.

– A mąż się martwić nie będzie, że tak długo do domu nie wracasz? – dopytywał Gustaw.

– Nie. On wie, że ja tu przyszłam, żeby… – zawahała się. – Dla dobra gromady – poprawiła się, powoli wstając z krzesła i podchodząc do Gustawa.

Zdmuchnęła świecę i usiadła mu na kolanach.

– Dla gromady… – powtórzył, zaciskając palce na jej warkoczu.

 

*

 

Słońce dopiero zaczynało wyłaniać się zza drzew, a jego promienie były zdecydowanie bardziej nieśmiałe niż Marylka zeszłej nocy. Mgła wciąż spowijała podwórze, a ciszę poranka przerywały tylko ciche stuknięcia końskich kopyt.

– Zelek jest jeszcze we wsi? – zapytał Gustaw, wyprowadzając gniadą Baźkę ze stodoły.

– Nie, jego ciotka na wycug poszła i mu gospodarkę w Zarzeczu przepisała – Marylka wyjaśniła, wiążąc chustę pod brodą.

Gustaw kiwnął smętnie. Dawny przyjaciel byłby świetnym kompanem do polowania, zwłaszcza że znał te lasy równie dobrze jak on.

– A może Jacka weźmiesz? – zapytała, jakby czytała mu w myślach.

– Może… – mruknął i pomógł jej wsiąść na konia, trzymając rękę na plecach dziewczyny nieco dłużej niż było to konieczne.

Przywiązał do siodła niewielki tobołek i owiniętą w krowią skórę dubeltówkę, po czym sprawnie wskoczył na grzbiet Baźki. Cmoknął, a klacz ruszyła pokornie ku wsi.

– Kiedy się zaczęło? – zapytał w połowie drogi.

– A będzie z jakiś miesiąc, może dwa…

– Długoście się ubijać dali – mruknął.

– Ja to od razu mówiłam, że trzeba po Gustawa…

Po godzinie drogi Zielona Wieś, która kolor nadziei miała tylko w nazwie, wyłoniła się przed nimi z porannej mgły. Minęli bramę, na której zwisały mokre i postrzępione przez wiatr czerwone wstęgi. Miały dbać, by wichry nie wniosły do wsi chorób ani demonów, a mieszkańców strzec przed złym urokiem przejezdnych.

Chyba im się popsuły, skoro po mnie posłali – pomyślał złośliwie Gustaw, rozglądając się po wsi.

Kiedy dotarli do pierwszych domostw, powitało ich kilka burych, szczekających psów, przechylony płot starej Jędrasiowej i chuderlawy prosiak, który pewnie znów uciekł Maćkowskim z obórki. Kopyta Baźki brodziły w wiosennych roztopach zmieszanych z krowim łajnem i Bóg wie czym jeszcze. Innymi słowy, nic się nie zmieniło.

Mieszkańcy, zaalarmowani ujadaniem psów, zaczęli nieśmiało wyglądać z krytych strzechą chat. Dzieciaki rozpłaszczały nosy na zaparowanych szybach, a matki odciągały je pospiesznie, by móc same wyjrzeć przez okno. Chłopy stawali w obejściach i ze zmarszczonymi czołami rzucali pełne nieufności spojrzenia. Gustaw uśmiechnął się, widząc znajome, wystraszone gęby. Gdyby wieś była zamożniejsza, zapewne wynajęliby innego myśliwego. Tymczasem czekali na Gustawa jak na deszcz po długiej suszy, bojąc się, czy znów nie przyniesie im burzy.

– Witajcie! – Na drodze stanął im mężczyzna w koszuli, która ledwo opinała spory brzuch.

Gustaw ściągnął wodze, skinął głową i zmierzył wzrokiem dawnego sąsiada. Zawsze się zastanawiał, jakim cudem Borusza zdołał w tej biednej wsi obrosnąć w tyle sadła.

– Radzi jesteśmy, żeś przyjął wyzwanie! To już niemało wody upłynęło, odkąd się ostatnio…

– Nie strzęp gęby, sołtys – uciął Gustaw. – Lepiej mówcie, co wiecie o tym potworze – dodał, zsiadając z konia, po czym wyciągnął rękę, by pomóc Marylce.

– Ciekawe, czy żeśmy przypadkiem właśnie sami potwora do wsi nie wprowadzili… –Rozległ się szorstki głos za plecami Gustawa.

– Ojcze… – syknęła Marylka, zeskakując z konia. – Przecież Gustaw chce pomóc. Za to, że wrócił, powinniście go po stopach całować!

Mężczyzna rzucił córce surowe spojrzenie.

– Własnemu ojcu pyskujesz? – warknął i uniósł rękę.

Marylka odruchowo skuliła się i zamknęła oczy, ale cios nie padł. Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła, jak Gustaw trzyma ojcowską rękę w stalowym uścisku nad jej głową.

– Chłopy, chłopy… – zaczął sołtys uspokajającym tonem. – Toż to stwora mamy ubić, a nie siebie nawzajem! Proponuję Staśkowego bimbru na zgodę wypić i plan polowania ustalić! – zarządził, przyglądając się mężczyznom, którzy sapiąc wymieniali zawistne spojrzenia.

Gustaw puścił rękę niedoszłego teścia i uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak stary rozmasowuje nadgarstek. Chwycił mocniej uzdę i pociągnął konia w kierunku swojej dawnej chaty, stojącej na krańcu wsi.

– A ty dokąd? Karczma w drugą stronę. – Zatrzymał go Borusza.

– Do domu – odpowiedział, marszcząc brwi.

– Jakiego domu? – wtrącił się ojciec Marylki. – Po twoim mordzie gromada konfiskatę zasądziła!

– Tam teraz mieszkają Szeligowie – wyjaśnił sołtys. – Ale Jędrasiowa zaoferowała ci nocleg. Możesz spać u niej w stodole – dodał, spoglądając na niego z wyczekiwaniem.

Gustaw prychnął, obrzucając spojrzeniem mieszkańców, którzy odważyli się podejść bliżej. Nie spodziewał się witania chlebem i solą, ale liczył na odrobinę więcej gościnności.

Zerknął przez ramię na chatę Marylki i stojącego w progu Jacka, którego spojrzenie od dłuższej chwili wwiercało mu się w plecy.

– Zatrzymam się u Ziębów – powiedział wreszcie Gustaw.

– Marylka? Przyjmiesz gościa? – odezwał się sołtys.

Dziewczyna drgnęła. Na jej twarzy malowało się speszenie, ale szybko zastąpiła je złość.

– Marylka i Marylka! Mało wam, że go do wsi sprowadziłam?! Jeszcze mam gościć? Zresztą, męża pytajcie, on tu panem! – krzyknęła.

Przemknęła obok Jacka i zniknęła we wnętrzu chaty. 

– To po matce taka porywista… – burknął jej ojciec.

– Ta, boś ty, Jędrek, to sam anioł! – parsknął sołtys. – Uważaj, żebyś tych swoich skrzydeł w gnoju nie utaplał  – skwitował, wiodąc wzrokiem za Gustawem, który wprowadził konia do Ziębowej zagrody i przywitał się z dawnym przyjacielem.

 

*

 

– Durny! Przecież ludzie będą gadać! Panicz się znalazł! Stodoła mu nie odpowiada! Pierzyn się zachciało! – beształa go przyciszonym głosem.

Gustaw milczał, a na jego twarzy majaczył uśmiech. Wsłuchiwał się w dźwięki starej podłogi, która trzeszczała przy każdym jej kroku, i obserwował, jak krząta się po niewielkiej izbie, trzepie prześcieradła oraz w złości ścieli dla niego łóżko. Kiedy skończyła, ruszyła żwawo do drzwi, ale jej ręka zastygła na klamce, jakby czuła jego spojrzenie.

– Przyjdziesz do mnie w nocy? – zapytał, podchodząc bliżej i dotykając jej warkocza.

Pachniała miodem i czymś ostrym, jakby zielem wrotyczu.

– Przyjdę – szepnęła i zgrabnie wywinęła się z jego objęć.

 

*

 

Gustaw nachylał się nad każdym napotkanym krzewem borówek i zrywał pierwsze w tym roku owoce. Nie mógł im się oprzeć, choć były jeszcze twarde i kwaśne.

– Na jagody żeś przylazł czy na polowanie? – burknął Jacek, łypiąc spode łba i mocno ściskając kuszę.

Gustaw wyprostował się i wrzucił borówkę do ust.

– Potwór sam nas znajdzie – odpowiedział, podchodząc do innego krzewu. – Jeśli będzie miał ochotę… – dodał, szukając kolejnych owoców.

Jacek przełknął ślinę i zaczął się nerwowo rozglądać, wymachując przy tym kuszą.

– Daj to, bo jeszcze sobie bebechy pokaleczysz. – Gustaw wyrwał mu broń. – Albo, co gorzej, mnie – mruknął. Wsunął bełt do skórzanej pochwy u pasa Jacka, po czym przewiesił mu kuszę przez ramię.

– I przestań machać tą kuszą jak cepem, bo się zmęczysz. Wilszy tylko na to czeka – poinstruował go po chwili i wrócił do przeczesywania kolejnego krzewu jagód. Zaklął cicho, gdy wsadził rękę prosto w lepką pajęczynę.

– Wilszy? Pierwsze słyszę… – rzucił Jacek, robiąc zamyśloną minę, jakby wertował w myślach każde ludowe podanie o potworach. – A może to po prostu… niedźwiedź jaki?

– O, znawca się znalazł! – prychnął Gustaw, wycierając pajęczynę o spodnie. – Słyszałeś ty kiedyś niedźwiedzia, co wyje?

Jacek zacisnął usta, memląc w nich kilka kąśliwych uwag o zarozumialcach i o diabłach, którzy mają na takich specjalne kociołki. Nie wypowiedział ich jednak głośno. Wolał nie ryzykować, że Gustaw się obrazi i zostawi go w lesie z potworem, którego nawet ludowe podania bały się opisać.

– Co to ten… wilszy? – zapytał po chwili.

– Szkaradne bydle. Widziałem kiedyś jednego na rynku, jak próbowałem nałapane wąpierze sprzedać. Żyje raczej na północy, gdzie zimniej i człowieka mniej. Ten zawędrował dalej, niż powinien – powiedział Gustaw i wskazał obdartą korę jednego z drzew, jakby coś ostrzyło na nim pazury.

Jacek przetarł w zdumieniu twarz i podszedł do drzewa. Polował już na jelenie, dziki, nawet przytrafił się niedźwiedź, ale na to, na co teraz się zasadzał, potrzebował chyba większej kuszy.

– To stary ślad, ale pokręćmy się tu, może znajdziemy leże – odezwał się Gustaw i ruszył śmiało do przodu, a miękkie runo chłonęło odgłos jego ciężkich kroków.

Las gęstniał. Splecione konary nad ich głowami przepuszczały coraz mniej światła. Powietrze było wilgotne, przesycone zapachem mchu, mokrych liści i igliwia. Co jakiś czas drogę przecinały im spłoszone wiewiórki i skrzaty. Natknęli się nawet na błędnika, który chciał zmylić im drogę. Każde takie spotkanie Jacek kwitował mocnym przekleństwem, w którym mieszała się złość z odrobiną strachu. Gustaw z kolei uśmiechał się pod nosem, zastanawiając się, kiedy z Jacka zrobiła się taka piszcząca baba.

Przed zmierzchem wrócili do wioski.

– Znaleźliście coś? – zagaił sołtys.

– Jagody – burknął Jacek, nie zwalniając kroku.

– Kudłate jakie? Z ostrymi zębiskami? Co to może ludzi porywają? – dopytywał Borusza, a w jego głosie dało się słyszeć drwinę.

– Co też, sołtys…? Normalne jagody. Mi za kwaśne, ale Gustawowi smakowały. – Skinął na milczącego towarzysza.

– Gustawowi smakowały… – powtórzył wolno i podejrzliwie Borusza. – Gustawowi to tu wiele smakuje. Marylkowe jadło, życie w gromadzie… A przecie przybył tu, aby zapolować. Tygodnie mijają… Ba! To już ze trzy miesiące będzie! A potwora nie ma! – dokończył, udając zdziwienie i łapiąc się pod boki.

Gustaw westchnął ciężko i przystanął.

– Nie ma potwora, to i zabijaka niepotrzebny… – powiedział bardziej do siebie niż do nich.

– O, to to! – ucieszył się sołtys. – Bestia jest szczwana. Słyszała, że wioska fachowca sprowadziła, więc poszła inne osady straszyć. Nie będziemy dłużej zabijaki fatygować i trza się… pożegnać. – Rozłożył ręce.

– A nie mógłbym już… zostać? – zapytał Gustaw po chwili namysłu.

Jacek uniósł brew, a sołtys spojrzał na niego, jakby się przesłyszał, po czym prychnął nieprzyjemnym śmiechem.

– Żebyś wdowie po Wyzdrze dalej przypominał, jak żeś jej męża na tamten świat posłał? – Splunął w bok.

– Ale ksiądz z ambony o przebaczeniu mówi.

– Ty mi tu księdzem gęby nie wycieraj! – warknął Borusza i wycelował w niego palcem. – I tak do kościoła nie chodzisz. A my znamy takich jak ty. Gdzie się pojawią, tam śmierć i nieszczęście! Wyzdra ubity. Zielarka też coś prędko na tamten świat się przeniosła, jak cię pod strzechę przyjęła. Nawet matka twoich chrzcin nie dożyła! – wygarnął, wpatrując się z pogardą w oczy Gustawa. Jedno niebieskie jak chabrowy wianek, drugie czarne jak drwa z ogniska. Ludzie szeptali, że Bóg nie daje takich oczu. Podpowiadali, by ocalił duszę i jedno wyłupił, ale ku utrapieniu gromady nie chciał ich słuchać.

Gustaw milczał i spuścił wzrok, spoglądając na swoje odbicie w kałuży. Potępiony. Obcy. Zaczynał im wierzyć, że to on był największą zmorą dla gromady i najstraszniejszym potworem.

– Rankiem opuścisz osadę – dodał twardo sołtys. – Sam, albo ci chłopy pokażą drogę.

 

*

 

Gustaw leżał nieruchomo, czekając na sen, który nie nadchodził. Marylka również tym razem nie przyszła, choć wiedziała, że to ich ostatnia noc. Znienacka zmógł go sen tak twardy, że nawet krzyk nie wyrwałby go z objęć nocnej zmory.

O świcie szybko spakował tobołek, a potem, starając się nie obudzić gospodarzy, cicho poszedł do stodoły, by osiodłać Baźkę. Klacz była niespokojna i nerwowo poruszała łbem, jakby czuła, że jej pobyt we wsi dobiega końca. Gustaw spojrzał w jej poczciwe ślepia i po chwili odwiesił uzdę na hak.

– Zostań – powiedział cicho i poklepał ją po szyi. – Zostań, skoro ci tu owies lepiej smakuje…

Ruszył przez wieś, która spała jeszcze głębokim snem, co jakiś czas zerkając w niebo. Droga bez konia miała się ciągnąć jak przędza, ale liczył, że chociaż zdąży przed deszczem. Gdy mijał stare wierzby przy zakręcie, kątem oka dostrzegł biegnącego sołtysa. Wyglądało na to, że się spieszył, bo nie założył paska, a portki przytrzymywał ręką.

– Czekaj! – ryknął Borusza, potykając się o własne nogi.

Gustaw z początku zignorował wołanie, ale po chwili przystanął. Sołtys dobiegł do niego, zadyszany i czerwony na twarzy.

– Wy… wy… Wyje! Potwór znowu wyje! – wydyszał i uwiesił się Gustawowi na ramieniu.

– Nic nie słyszałem – odparł, wyrywając się z uścisku. – Może wilki zgłodniały i podeszły bliżej wsi. Wypuśćcie psy na noc – skwitował.

– Nie! – ryknął z paniką Borusza. – Od tego wycia aż włosy dęba stawały! To nie były wilki. To ten twój wilszy! Trzeba chłopów zebrać! Na polowanie wyruszyć!

Gustaw westchnął.

– Nie… – zaczął, po czym spojrzał na majaczącą w oddali Marylkową chatę. Nie mógł jej zostawić na pastwę potwora. – Chłopy narobią hałasu i go spłoszą. Wezmę Jacka i się rozejrzymy…

 

*

 

Jednak zdążyłbym przed deszczem, pomyślał, ocierając pierwsze krople z czoła. Burzowe chmury zamalowały niebo na granatowo, a wiatr szarpał koronami drzew, wyjąc między konarami. Jednak to nie pogoda niepokoiła go najbardziej. Czuł, że jeszcze większa nawałnica rozpęta się we wsi, jeśli wrócą bez potwora, a już od kilku godzin błąkali się po zagajniku bez żadnego tropu.

Niebo nad ich głowami przecięła kolejna błyskawica, ale tym razem grzmot, który po niej nastąpił, zabrzmiał, jakby wydobywał się z głębi puszczy, a nie z burzowej chmury.

Gustaw zatrzymał się, nasłuchując. Jacek, zderzywszy się z nim, warknął pod nosem. Znów zagrzmiało, a po nim rozległ się zwierzęcy pomruk.

Myśliwi spojrzeli na siebie. Skinęli niepewnie głowami i przygotowali bronie. Pochyleni przemykali przez leśny zagajnik, chowając się za drzewami. Z oddali usłyszeli warczenie. Potem ryk. Głośny i rozszalały. A zaraz za nim trzask łamanych gałęzi, jakby coś ogromnego z impetem uderzało o drzewa. Chwilę później do ich uszu dotarło pełne bólu skomlenie, a potem zapadła cisza. Las zamarł, jakby nasłuchiwał razem z myśliwymi.

Gustaw, kurczowo trzymając dubeltówkę, torował sobie drogę przez chaszcze. Zastygł, gdy wyrosło przed nim cielsko niedźwiedzia. Poruszało się, szarpane przez kły wilszego. Stwór, zajęty wyżeraniem ciepłych wnętrzności, nie zważał na wpatrujących się w niego ludzi. Spieszył się, bryzgając krwią spływającą mu po pysku, a coś metalicznego zgrzytało przy każdym jego ruchu. Pochylony stwór przypominał wilka, ale był znacznie większy i szkaradniejszy. Łapy miał długie jak zimowa noc, a łukowate plecy tak wychudzone, że można było policzyć każdy wyrzynający się kręg. Poszarpana, brudna sierść przypominała splątany mech, a wyrastające z grzbietu gałęzie sprawiały, że wyglądał, jakby był częścią lasu. 

Jacek drżącymi rękoma założył bełt na kuszę.

– Czekaj – powiedział cicho Gustaw, ale towarzysz już celował w potwora. – Mówiłem, czekaj – powtórzył, wpatrując się w wilszego, który powoli uniósł łeb, a z jego paszczy wypadł kawał niedźwiedziego mięsa.

Jacek nie słuchał i przesunął palec na spust. Gustaw uderzył w kuszę. Bełt świsnął w bok, odbił się od pnia i zniknął w krzakach. Jacek spojrzał na niego osłupiały.

– Co ty robisz?! To przecież…!

– Wiem, co to… – mruknął. – Ale samo się łańcuchem do drzewa nie przywiązało – dodał i wskazał podbródkiem na stalową obręcz wokół szyi potwora. Zwierzę poruszyło się niespokojnie i szarpnęło za łańcuch, jakby chciało strzec upolowanego mięsa.

– Biegnij do wsi. Zbierz tylu chłopów, ile się da. Zrobimy zasadzkę i zobaczymy, kto po niego przyjdzie – zarządził Gustaw.

– Sam biegnij – warknął Jacek. – Ja go popilnuję – dodał, wlepiając nienawistne spojrzenie w potwora, ale cofnął się o krok, gdy bestia znów szarpnęła łańcuchem.

– Nie – odparł Gustaw, przewidując, co się stanie, jeśli zostawi Jacka samego.

– Od wiosny mnie po lasach ciągasz, a teraz, jak cię chłopy wygonić chciały, to dziwnym trafem na stwora trafiamy! Może sam żeś go podstawił? A teraz jeszcze mam ich zebrać, co byś nas do reszty powyrzynał!? – krzyknął Jacek, mrużąc podejrzliwie oczy.

Gustaw roześmiał się w odpowiedzi.

– Co ty myślisz, że ja głupi? Że nie widzę, jak na Marylkę patrzysz? – dodał Jacek.

– Czyli o to ci chodzi… – odparł Gustaw, poważniejąc.

– Ano i oto! We wsi już od dawna gadają, że rogi to mam takie, o – wrzasnął, rozstawiając rękę nad głową, prezentując rozmiar doprawionego poroża. – Pewnie ta latawica nie tylko przed tobą nogi rozkłada – dodał i ścisnął ze złością mocniej kuszę.

W Gustawie zawrzało. Złapał Jacka za koszulę i przygwoździł do najbliższej sosny.

– Idź do wsi, zbierz chłopów. Rozprawimy się z potworem, i jak dożyjemy, to porozmawiamy o Marylce – wycedził, po czym rozluźnił uścisk i niedbałym ruchem wygładził jego koszulę. – Idź, albo nie ręczę za siebie… – Obrócił się do Jacka plecami.

 

*

 

Kiedy Gustaw wracał do wioski, słońce już kryło się za strzechami chat. Szedł powoli, przyciskając dłoń do zranionego ramienia i klął pod nosem, czując, jak prowizoryczny opatrunek z kawałka koszuli znów wilgotnieje i zaczyna przeciekać.

Marylka krążyła niecierpliwie po zagrodzie, a wschodni wiatr plątał jej włosy. Gdy w oddali dostrzegła, że ktoś nadchodzi, wstrzymała oddech. Dopiero gdy rozpoznała w przybyszu Gustawa, rzuciła się biegiem w jego stronę.

– Znaleźliście potwora? – wyszeptała i spojrzała na jego ramię. Natychmiast zacisnęła palce na ranie, tamując krew, która sączyła się spod brudnego płótna. Gustaw syknął z bólu.

– Ta… – odburknął.

– A gdzie Jacek? – zapytała po chwili.

– Jak to gdzie? Wysłałem go przecież do wsi. Miał chłopów zebrać i wrócić. Jak ten jeleń siedziałem w krzakach i czekałem. Potem za bardzo się zbliżyłem do potwora i… – urwał, wskazując głową na ramię. – Ot, co.

– Jacek jeszcze nie wrócił – wtrąciła się cienkim, skrzeczącym głosem stara Jędrasiowa, siedząca jak zwykle na swojej ławce pod przekrzywionym płotem. – Cały dzień tu siedzę, to bym widziała – dodała.

Marylka odsunęła się od Gustawa i spojrzała na zakrwawione dłonie. Zrobiło jej się słabo, załkała cicho. Gustaw natychmiast przyciągnął ją do siebie.

– A ta czego beczy? – dobiegł głos Józka, sąsiada Jędrasiowej, który właśnie wracał z obory.

– Mąż do domu nie wrócił, to beczy – rzuciła Jędrasiowa, poprawiając chustkę na głowie. – Ja bym też ryczała. Ale aby za drugim. Pierwszy to był łachudra i moczymorda, co ino dupskiem ławę u karczmarza szlifował! – dodała, spluwając z pogardą na ziemię, nie okazując szacunku dla nieboszczyka.

Jednak sąsiad już jej nie słuchał. Biegł przez wieś, wołając sołtysa.

W gromadzie zawrzało. Jedni biegli do kościoła, inni z latarniami rozlali się po lesie, nawołując Jacka wśród ciemności, a migoczące światła poruszały się chaotycznie między drzewami, jak stado świetlików.

Gustaw odprowadził drżącą Marylkę do domu. Ledwo ułożył dziewczynę do łóżka, a usłyszał ciężkie kroki i poczuł czyjeś ręce, które wyciągnęły go na zewnątrz. Nie walczył. Dał się prowadzić do kościoła, a potem główną nawą przed ołtarz, zostawiając za sobą krople krwi na podłodze.

Wyglądał znajomej twarzy człowieka, który kiedyś tak ochoczo oblewał go święconą wodą. Gdzie ksiądz? Gdzie jego Bóg, gdy strwożone owieczki pożerał wilk?

Posadzili go w pierwszej ławce, a po chwili matka Marylki, bez słowa, zajęła się opatrywaniem jego rany. Gustaw opowiadał, co wydarzyło się w lesie, o walce niedźwiedzia z wilszym i o tym, kiedy ostatni raz widział Jacka. Opowieść co jakiś czas przerywał syknięciem, gdy gruba igła przebijała jego skórę, a potem jałowa szmata zaciskała się wokół rany.

– Musisz tak ciasno wiązać? – mruknął przez zaciśnięte zęby.

– Nie muszę wcale – odpowiedziała chłodno matka Marylki. – Ale kapiesz panu Bogu na posadzkę – dodała i ponownie szarpnęła za opatrunek.

– A niby jaki mamy dowód, że tak było? Może sam Jacka ukatrupiłeś, a teraz na jakiegoś potwora zganiasz? – odezwał się ktoś z ławek.

Gustaw westchnął.

– Ano nie macie… – burknął.

– Rana jest głęboka… – zaczęła matka Marylki, wycierając zakrwawione dłonie w fartuch. – Brudna, postrzępiona, jakby od zwierza jakiegoś. Nie powiem wam, co się wydarzyło w tym lesie, ale to mi wygląda na robotę potwora.

Rozległ się szmer i nerwowe szepty.

Nagle drzwi kościoła się otworzyły. Do środka wbiegł Witek, najstarszy syn Wyzdry.

– Znaleźliśmy!

– Jacka?! – Kilka osób poderwało się z ławek.

– Nie…

– Potwora?

– Niedźwiedzia!

W kościele znów zapanował szmer, a ciekawskie spojrzenia skupiły się na Gustawie. Może tym razem diabeł mówił prawdę.

 

*

 

Mijały dni. Nawałnice przesuwały się nad lasem i wsią, zrywając strzechy, łamiąc drzewa, utrudniając zarówno szukanie Jacka jak i potwora. Tylko naiwni wierzyli, że nie było za późno na ratunek. Gustaw przeczuwał, że przyjaciel albo leży martwy w jakimś dole, albo w trzewiach potwora. A może… i tu, i tu.

Myśliwy wpatrywał się w gruby konar, który spadł na chatę zielarki. Widok połamanych krokwi ściskał mu serce. Spędził w tym domu wiele czasu. Najpierw u boku zielarki, a potem, po jej śmierci, sam, odnajdując tu ciszę i spokój.

Chętnie by wrócił na skraj lasu. Uciekł od podejrzliwych spojrzeń gromady i szeptów za plecami. Ale Marylka była uparta. Ledwie wspomniał, że mogłaby kiedyś odejść wraz z nim, obraziła się niesłychanie i przez kilka dni nie dała się tknąć. 

– W tej dziczy mam mieszkać? Jak jaki wygnaniec! Jak zwierz?! We wsi nasze miejsce! – krzyczała.

Ustąpił.

– To od czego zaczynamy? – wyrwał go z zamyślenia Witek, który jako jedyny zgodził się mu pomóc w naprawach.

Gustaw podrapał się po głowie, po czym przyniósł drabinę i oparł ją o ścianę chaty. Drewno zaskrzypiało ostrzegawczo, gdy wspiął się na dach. Przez chwilę wpatrywał się w konar, jakby próbował ocenić, czy da radę go przesunąć. Potem splunął w dłonie i chwycił pień oburącz. Szarpnął raz, drugi – ani drgnął.

– Witek! – zawołał i wychylił się w dół. – Piła potrzebna! Idź do drewutni i przynieś. Ale paluchów nie obetnij! – rzucił za nim.

Kilka razy spróbował jeszcze zepchnąć konar, lecz za każdym razem kończyło się tylko dodatkowymi kroplami potu na czole. Słońce przebiło się przez chmury i prażyło nieznośnie, jakby chciało wykorzystać tę krótką chwilę, zanim znów lunie deszcz. Gustaw wyprostował się, ocierając czoło rękawem, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że Witek już dawno powinien wrócić.

– Utrapienie z tym chacharem… – mamrotał pod nosem, schodząc po drabinie. Ruszył do drewutni, którą sam rozbudował. Drzewa miał pod dostatkiem, więc z małej szopy zrobił porządną przybudówkę, niemal stodołę: dorobił drzwi, wzmocnił dach i ustawił klatki na wszelkiego rodzaju szachrajstwa. Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę.

– Witek! – zawołał, wchodząc do drewutni.

Zatrzymał się, gdy z jednej z klatek spojrzały na niego żółte ślepia. Po szramie na pysku od razu poznał wilszego – tego samego, którego niegdyś widział w klatce u handlarza z północy. Tego samego, którego później znalazł przywiązanego do drzewa w lesie. Ale to wciąż nie tłumaczyło, co, do diabła, robił teraz w jego stodółce. Gustaw zamrugał z niedowierzaniem.

Wilszy nadal wpatrywał się w niego nieco zamroczonym wzrokiem. Jego ciało pokryte było świeżymi bliznami, zapewne po walce z niedźwiedziem, ale i o wiele starszymi szramami i śladami po oparzeniach, zupełnie jakby ktoś wiele razy przycisnął do niego pochodnie. Wyglądał na otumanionego. Dopiero wtedy Gustaw pociągnął nosem i poczuł, oprócz zapachu drewna, coś jeszcze. Coś gorzkiego, jakby…

– Ziele wrotyczu… – wycedził przez zęby i zacisnął szczękę.

Przypomniał sobie, jak zielarka opowiadała mu o jego leczniczych właściwościach, ostrzegając jednocześnie, że w niepowołanych rękach może stać się trucizną.

Zadarł głowę. Nad nim, do belki pod sufitem, przywiązano dziesiątki pęków suszonego wrotyczu, oplecionych kolorowymi wstążkami. Omiótł wzrokiem klatkę. Walaly się po niej kości, głównie królików, trochę gnoju i siana. W misce była woda. Wyglądała na świeżą.

Gustaw oderwał wzrok od poczwary i dostrzegł stojącego nieopodal Witka. Chłopak ściskał w dłoniach piłę i wpatrywał się w potwora. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie zadrgała mu dolna warga.

– To nie tak, jak wygląda… – zaczął Gustaw, powoli wyciągając rękę w stronę Witka.

Chłopak cofnął się o krok.

– Proszę… – dodał błagalnym tonem. – Niech to będzie nasza taj…

Urwał, gdy Witek cofnął się o kolejny krok, wpadł na ścianę i wypuścił z rąk piłę. Brzdęk metalu rozjuszuszył zaspanego potwora, który kłapnął zębiskami. Gustaw spojrzał z niepokojem na klatkę, a Witek wykorzystał moment nieuwagi i uciekł z drewutni.

– Kurwa – syknął Gustaw podchodząc do ściany. Zerwał z niej kuszę i naciągnął bełt. Wybiegł na podwórze i wycelował w stronę chłopca. Jedna strzała, by wiadomość nigdy nie dotarła. Jedna strzała, by ochronić siebie i Marylkę.

Westchnął, opuszczając broń, i obserwował, jak sylwetka Witka staje się coraz mniejsza. Wrócił do stodółki i z przekleństwem na ustach kopnął w drzwi zaśniedziałej klatki. Metal zazgrzytał. Wilszy zaskomlał. 

Gustaw przesunął stopą pieńek do rąbania drwa i ociężale na nim usiadł, opierając kuszę o kolana. Przetarł powoli twarz dłońmi i spojrzał na poranione zwierzę, tak samo otumanione wrotyczem jak on. Z ran wilszego wydobywała się dziwna, lepka maź. Wyglądała jak ropa zmieszana z krwią. Ale nie cuchnęła. Przeciwnie. W powietrzu unosił się przyjemny zapach żywicy.

– Ładnie cię ten niedźwiedź urządził… – odezwał się wreszcie. – Widzisz, teraz to będzie tak… Ciebie zadźgają w tej zapchlonej klatce widłami, a mnie powieszą. Może nawet tu, na połamanym dębie. Marylka, durna, skoro dla mnie pół gromady wyrżnęła, to i pewnie ratować będzie chciała. Przyzna się, żeś ty jej sprawką i zawiśnie obok mnie. – Spuścił głowę i pokręcił nią. Przez chwilę zastanawiał się, czy gromada by jej uwierzyła, ale obawiał się, że dziewczyna miała niejednego trupa w lesie na potwierdzenie swoich słów.  

– Rozum podpowiada, że taka powinna być kara, ale serce każe ją ratować… – dodał ciszej.

Wilszy prychnął i poruszył się niecierpliwie w klatce.

– Uciekać? Nawet bym cię wypuścił, chociaż nadal jestem na ciebie obrażony, za to jak żeś mi ramię poharatał. Dosyć się w niewoli nasiedziałeś, ale z tymi ranami i tak długo w dziczy nie pozipiesz, bo niedźwiedzi u nas dostatek. A ja…? Co się będę po świecie błąkał bez… – urwał i łypnął w górę – …wrotyczu.

Westchnął, po czym powoli naciągnął bełt na kuszy.

 

*

 

Znów lunął deszcz.

– Szybciej! Szybciej! – nawoływał Witek, biegnąc na skróty przez pola.

Marylka biegła za nim, z trudem łapiąc oddech. Trzewiczki grzęzły jej w błocie, a mokre włosy chłostały policzki, bo nie zdążyła zapleść warkocza.

Nie rozumiała, co bełkotał Witek, kiedy wpadł roztrzęsiony do jej chaty. Krzyczał coś o Gustawie i szaleństwie, a w jego oczach czaił się taki strach, jakby naprawdę ujrzał diabła. I Marylka mu wierzyła. Sama tego diabła tam ukryła.

Przeklinała w myślach szalejące wichury. Gdyby chłopi nie wpadli na pomysł rozebrania starej leśniczówki w zagajniku i użycia drewna do odbudowy powalonych przez wiatr chat, nie musiałaby przenosić potwora do drewutni zielarki! Myślała, że skoro Gustaw mieszka z nią we wsi, nikt tam nie zajrzy. Przynajmniej przez jakiś czas – dopóki nie wymyśli lepszej kryjówki.

Wybrnęli z pola, minęli sosny na zakręcie i wbiegli na podwórze zielarki. Witek stanął jak wryty, wpatrując się w dąb.

Marylka ominęła go i uśmiechnęła się, widząc Gustawa stojącego w strugach deszczu. Czekał na nią, choć w jego oczach widziała gniew. Chciała mu wszystko wyjaśnić, opowiedzieć o swoim planie, o potworze, dzięki któremu mógł wrócić do wioski i znów być blisko niej. Słowa ugrzęzły jej w gardle, gdy zobaczyła białe dłonie oplatające tors Gustawa.

Zza jego pleców powoli wyłoniła się Zielarka. Usta poruszały się bezgłośnie, lecz zamiast słów wydobyła się z nich tylko piana, jakby trucizna podana jej przez Marylkę nawet po śmierci wypełniała swoje mroczne przeznaczenie.

– Zostaw go! – syknęła Marylka, znów czując zazdrość. – Odejdź od niego! – zagroziła drżącym głosem, który nie przestraszyłby nawet myszy.

Nagle poczuła zimny dotyk na policzku. Odskoczyła, widząc Jacka i strużkę krwi spływającą z jego skroni – dokładnie w tym samym miejscu, w które uderzyła kamieniem. A potem zaczęli przychodzić inni: syn karczmarza z dziewką, stara Gawryłowa, Waluś… Wszyscy, na których nasłała potwora.

Strwożona Marylka spojrzała na Witka, lecz on zdawał się nie dostrzegać zjaw. Jego wzrok utkwił w starym dębie. Też tam spojrzała.

– Nie! – krzyknęła żałośnie, dostrzegając bezwładne ciało Gustawa, kołyszące się na gałęzi.

Łzy spływały jej po policzkach, a serce ściskał ból, taki sam, jak wtedy, gdy ojciec bił ją pasem do krwi, a matka tylko odwracała wzrok.

Jak wtedy, gdy wypędzili ze wsi Gustawa, a ją wydali za Ziębę.

Jak wtedy, gdy mąż każdej nocy brał, co mu się należało.

Jak wtedy, gdy dwóch kupców też brało, bo zabrakło jej pieniędzy, by zapłacić za potwora.

Gdzieś w tyle zgrzytnęła metalowa klatka, a potem drzwi drewutni otworzyły się z powolnym skrzypnięciem. Z jej wnętrza wyszedł wilszy. Słaniał się na nogach, trochę zamroczony, a ułamany bełt, z którego wyrastały młode listki, sterczał znad jego oka. Zwierzę prychnęło, jakby otumaniająca woń wrotyczu wciąż go drażniła, ale deszcz spływający po porośniętym mchem futrze trochę go otrzeźwił.

Spojrzenie jego żółtych ślepi zatrzymało się na Marylce. Jego pani. Odsłonił kły i napiął się, przygotowując do skoku.

– W… Witek, idź do wsi – wyszeptała drżącym głosem, cofając się o krok. – Czas kończyć… – szepnęła do samej siebie, zamykając oczy.

Poczuła zapach żywicy, wrotyczu i krwi. Oczu już nie otworzyła.

Wilszy starł posokę z pyska i podążył na północ, gdzie człowieka, wrotyczu i choroby duszy, co to ją miłością zwą, mniej.

Koniec

Komentarze

Cześć

Pomysł nienowy, ale wplecione różne wątki nadają opowiadaniu kolorów. Jest miłość, zdrada, dramat, śmierć, konspiracja, i spoko twist z potworem na końcu. Warsztat bardzo dobry. Podobało mi się, choć to nie moje klimaty. 

Klik ode mnie. 

Pozdrawiam

Hejcia!

Komentarz pobetowy.

Jak już wspomniałam wcześniej, oddaję dwa kliki: Biblioteczny i Piórkowy. Argumentacja powyżej.

 

Gratuluję świetnego tekstu!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Hej, chyba się muszę zgodzić z Hesketem, że to chyba nie moje klimaty. Mam tu na myśli, ten chłopski klimat, gdzie jak zawsze ludzie są głupi i podli. No i mówią, jak ci z wiedźmina;). No dobra jak już jestem przy marudzeni to czemu Marylka została zjedzona. Wcześniej jakoś chyba musiała bestie wypuszczać. Skoro nasłała ją na ludzi ze wsi, a potem schowała, to chyba miała jakąś kontrolę nad zwierzakiem? Ok, to teraz plusy – na pewno intryga, bo Marylka sprytnie to sobie wymyśliła, choć jak zawsze w takich przypadkach nie mogło się to dobrze skończyć :). Choć szkoda też trochę Marylki, bo miała trudno w życiu. A nie prościej było zamieszkać z Gustawem w lesie albo wyjechać. No trudno zdecydował się na opcję z potworem. Dzięki temu mamy historię, która wodzi nas za nos. Bo spodziewamy się konfrontacji z bestią, co chwilę jest jakieś polowanie, groza wisi w powietrzu, a tu nic i właśnie to trzyma przy opowiadaniu. Umiejętnie jest poprowadzona tajemnica, aż do finału :). A całość jest ubarwiona naprawdę ciekawymi opisami, tak, że można poczuć deszcz i chłód, chłopskie chaty i gęstwinę lasu :) . Podsumowując dobre opowiadanie, choć ocierające się o stereotypy, klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj Hesket,

bardzo się cieszę, że mimo że to nie do końca Twoje klimaty, znalazłeś w tym opowiadaniu tyle plusów. :) I dzięki za klika!

 

Hej Holly,

dziękuję <3

 

Witaj Bardzie,

Wcześniej jakoś musiała chyba tę bestię wypuszczać. Skoro nasłała ją na ludzi ze wsi, a potem schowała, to pewnie miała jakąś kontrolę nad zwierzakiem?

 

Tak, otumaniała go wrotyczem, straszyła ogniem i przypalała pochodniami, a co? xD

Hmm, może powinnam to jakoś bardziej zaznaczyć, ale tak, miała wiele sztuczek, by „zapanować” nad potworem. Na koniec jednak wszystko działo się tak szybko…

 

Choć szkoda też trochę Marylki, bo miała trudno w życiu. A nie prościej było zamieszkać z Gustawem w lesie albo wyjechać?

O, fajnie, że to widzisz. Nie chciałam z niej robić całkowicie bezdusznej morderczyni. Miała być, że tak to sobie patetycznie nazwę, postacią tragiczną.

Mimo swojego sprytnego planu nadal była zwykłą dziewczyną ze wsi. To jedyne miejsce, jakie znała. Jej dom. Sama powiedziała, że to „we wsi jest ich miejsce”. Stąd też ta cała tragedia, bo chciała jednocześnie „mieć ciastko i zjeść ciastko”, czyli zostać częścią gromady ale i być z Gustawem. 

Cieszę się, że ogólnie uważasz opowiadanie za dobre. Bardzo mi miło i ślicznie dziękuję!

 

Heskecie, Bardzie,

szkoda, że nie trafiłam w kwestii klimatu. Osobiście akurat uwielbiam takie ponure historie z fantasy i folklorem w tle. Generalnie całe to opowiadanie to moje „słowiańskie” wyobrażenie Romea i Julii –bardziej surowe i paskudne. Zamiast dwóch zwaśnionych rodzin jest Gromada, która z jednej strony daje poczucie przynależności, a z drugiej potrafi być okrutna. Marylka nawet kończy słowami, które znamy z finału Romea i Julii. :) I tak sam pomysł nie jest nowy, ale starałam się to opisać „po swojemu”, a wszystko zaczęło się od pytania: co by było gdyby Julia miała potwora. :D 

Witaj. :)

 

Ze spraw technicznych mam następujące wątpliwości i sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):

– Albo (myślnik?) bo lubi.

– Jakiego domu? – wtrącił się ojciec Marylki. – Po Twoim mordzie gromada konfiskatę zasądziła! – małą literą?

Nie spodziewał się witania chlebem i solą, ale liczył na odrobinę więcej gościnności. – nieco mi to zgrzyta (?)

Co to może, ludzi porywają? – albo dać przecinek także przed „może”, albo ten usunąć?

Stwór (przecinek?) zajęty wyżeraniem ciepłych wnętrzności, nie zważał na wpatrujących się w niego ludzi.

Spieszył się, bryzgając krwią spływającą mu po pysku, a coś metalicznego zgrzytało, (zbędny przecinek?) przy każdym jego ruchu. 

Łapy miał długie jak zimowa noc, a łukowate plecy, (i ten?) tak wychudzone, że można było policzyć każdy wyrzynający się kręg.

 

Czyli, jak rozumiem, obie te następujące po sobie wypowiedzi są Gustawa?:

– Idź do wsi, zbierz chłopów. Rozprawimy się z potworem, i jak dożyjemy, to porozmawiamy o Marylce – wycedził, po czym rozluźnił uścisk i niedbałym ruchem wygładził jego koszulę.

– Idź, albo nie ręczę za siebie… – Obrócił się do Jacka plecami.

Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę. – tu chciałabym dopytać – kto trzymał w chacie zielarki? Gustaw? To on tu wtedy był?

 

 

Bardzo dziękuję za uprzedzenie o wulgaryzmach. :)

Przeklinała w myślach te przeklęte wichury. – czy celowo taki zabieg stylistyczny?

 

Przepiękna, klimatyczna opowieść. Jestem nią naprawdę zauroczona. :) Świetne opisy zasad i makabrycznych praw, panujących na wsi w tamtych czasach. Do tego zaskakujące zakończenie, w sumie bardzo żal Marylki i Gustawa. :)

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik, powodzenia. ;)

Pecunia non olet

Komentarz pobetniczy:

 

Bardzo ładne i sugestywne opisy, jak zwykle u Ciebie. Fabuła wciąga, bohaterowie są przekonujący i budzą sympatię czytelnika, żeby ten mógł przejąć się ich losami, a nastrój mocno trzyma. Finalny twist zaskakuje, ale ma sporo sensu, nie jest diabłem z pudełka (czyli tak, jak powinno być). 

 

Bardzo podobała mi się ta opowieść, oby więcej takich.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej Bruce

dziękuję Ci za wizytę i łapankę! Już biorę się za poprawki. 

 

Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę. – tu chciałabym dopytać – kto trzymał w chacie zielarki? Gustaw? To on tu wtedy był?

Tak, Gustaw mieszkał w domu Zielarki od dwóch lat. Rzeczywiście nie napisałam tego wprost. Chciałam, żeby wynikało to z tej części: 

– Ty nie… – przyznał. – Cała reszta. A twój ojciec to na samym przodzie widłami wywijał. – Skrzywił się na wspomnienie ostatniego dnia w gromadzie.

Choć minęły już dwie zimy, czuł, jakby to było wczoraj, gdy naprędce pakował tobołek, nie wiedząc, dokąd się udać. Nie odszedł daleko, jakby coś nadal ciągnęło go do wsi.

 

I później z wypowiedzi sołtysa: Zielarka też coś prędko na tamten świat się przeniosła, jak cię pod strzechę przyjęła.

 

Trochę za bardzo to ukryłam? 

 

Przeklinała w myślach te przeklęte wichury. – czy celowo taki zabieg stylistyczny?

Tutaj się zaplątałam. Dzięki za wskazanie :D 

 

 

Bardzo mi miło, że to opowiadanie Cię zauroczyło i ślicznie dziękuję za podwójny klik! Myślę jednak, że jeszcze sporo pracy przede mną, zanim zasłużę na piórko. :D 

 

Pozdrawiam serdecznie! 

 

GalicyjskiZakapiorze, bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam :) 

 

I ja bardzo dziękuję i życzę serdecznie Piórka. ;)

Pierwotnie zrozumiałam, że Gustawa na dwa lata wypędzono ze wsi, a Zielarka mieszkała w niej nadal. :)

Wszystko jasne, pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka