WERSJA TURBO
– Nie, nie tę płytę; tę drugą! – ryknął Euzebiusz, machając ręką jak maestro, któremu ktoś wlał klej do trąbki. – Tę z napisem „Aria na strunie G”. Bo „Na strunie F” to brzmi, jakby ktoś przeciął kotu ogon.
Przechwałek sięgnął ręką po właściwe nagranie, chwycił je tak, że prawie wyrwał pół regału, po czym zeskoczył z drabinki z gracją worka ziemniaków i podreptał do czerwonego nadajnika. Wcisnął dwa klawisze: naprzód on air, a zaraz potem play.
– Poszło! – zawył triumfalnie, jakby właśnie wysłał nie tyle rakietę na Marsa, co Marsa na emeryturę.
– Pójść poszło, ale czy weszło? Czy Jan Sebastian już łapie falę, czy znowu medytuje nad pieluchą? Hm, zaraz się przekonamy, czy jest już gotowy? – mamrotał na głos skrzat, który nie lubił i nie cenił fałszywej skromności, lubił za to i cenił swoje wszystko mówiące imię. Bo „Przechwałek” to nie byle co – to marka, jak „Rolex” dla krasnali.
W wielkim prastarym lesie, istniejącym poza czasem, poza ludzkim pojmowaniem czasu (i poza rachunkami za prąd), gdzie drzewa były tak wiekowe, że niektóre poprzewracały się już ze starości i leżały jak pijane wielbłądy, nad brzegiem leśnego jeziora, stała chatka. Chatka ta, kamienna i porosła zielonym mchem, idealnie wpisywała się w otaczający ją zielony krajobraz – tak idealnie, że czasem znikała w tle, jakby ktoś zapomniał o renderingu. Wszystkie zwierzęta zamieszkujące ową knieję znały doskonale tę chatę i jej właścicieli. Wiewiórki pukały w szybkę, jeże przynosiły grzyby na wymianę za bilety na koncert, a sowy udawały, że rozumieją Bacha, kiwając głowami z miną „tak, tak, polifonia, głębokie”.
W domku mieszkały skrzaty (Euzebiusz i Przechwałek), które służyły muzie Zenobi, co miała totalną alergię na nudę. Były znane z uczynności („weźcie, weźcie, tylko nie pytajcie skąd”), pracowitości („spaść z drabiny to też wysiłek”) i parzenia kawy o trzeciej nad ranem. Nad czym tak pracowały? Albo lepiej spytać: czym się zajmowały? Otóż nadawaniem w eter muzyki, i to nie byle jakiej. Miały własną radiostację, która działała wieki, i to w sensie dosłownym – od czasów, gdy dinozaury jeszcze nie wiedziały, że mają wyginąć. Posiadały niezliczoną ilość winyli, i to na długo przed wynalezieniem wspomnianych winyli.
Nie wiem, czy wiecie, ale tysiące lat temu Przechwałek z Euzebiuszem wymyślili także radio, a zrobili to, by móc nadawać takie kawałki, jak choćby: „Adagio na smyczki” Samuela Barbera (co brzmi trochę jak płacz po utracie portfela level master) czy „Requiem d-moll” Wolfganga Amadeusza Mozarta (bo nic tak nie motywuje do komponowania, jak myśl o śmierci). Kompozytorzy musieli się tylko odpowiednio nastroić. Łapali falę, zapisywali nutki i udawali, że to ich. Tylko nieliczni odbierali The Gnome Wave – reszta myślała, że wena to rodzaj kataru, a disco polo to szczyt sztuki. Śmiertelnicy rodzili się, pracowali, umierali, narzekali na pogodę i grali na grzebieniu – czasem znośnie, czasem jak kot na płocie.
– Co to właściwie jest ta muzykalność? – filozofował Przechwałek, gładząc długaśną brodę, która wyglądała jak miotła po apokalipsie. – Powiedz, kamracie, jak porównać Bacha z Rafałem Gluzą, który gra na liściu jak na harfie, choć folklor go trochę… no, liści? Bach to multiinstrumentalista, polifonia, kontrapunkt, wiadomo, a Gluza… no, autentyczny! Może Bach miał po prostu lepszy PR? Albo lepszego agenta? Albo… lepszy kapelusz?
– O, to, to, to… – wtrącił Euzebiusz, próbując włożyć palec do kontaktu, bo „ciekawe, co się stanie”. – Geniusze klasyczni kradli melodie od wieśniaków, miksowali gatunki, nauczali, grali, komponowali – wszystko naraz! Jak my, tylko bez kawy o trzeciej. Folklor ich nie ograniczał, folklor ich… inspirował! – zakończył, potykając się o własny ogon i lądując twarzą na materacu, cu, cu, cu, cu…
– He, geniusze – prychnął Przechwałek, przewracając oczami tak, że prawie wypadły z orbit i wpadły mu do kieszeni. – Nasze radio zmienia definicję! Muzyka jest stara jak wszechświat, jak matematyka – istnieje i czeka, aż ktoś ją odkryje. Albo ściągnie od nas, he, he.
– O, to, to, to… Dobrze, że nie nam ją przypisałeś, bo „ja tu tylko sprzątam” – zachichotał Euzebiusz, po czym faktycznie zaczął zamiatać podłogę miotłą z piór pawiana… prr, z piór pawia.
– Stój! Szklana kula pokazuje…
– NO MÓWŻE, CO POKAZAŁA KULA!? – wrzasnął Euzebiusz, skacząc jak na szpilkach (z kolcami).
– Jan Sebastian skoczył przewinąć małego! Płacz Leopolda Augusta w tle! Bobas ma trzy zęby, talent do marudzenia i przyszłość w operze! Puszczać jeszcze raz?
– Skąd, sam dogwiżdże! – odparł Euzebiusz, po czym zaczął gwizdać „Toccatę i fugę” z akompaniamentem własnego kichnięcia.
Po drugiej stronie jeziora, w głuszy, gdzie drzewa służyły za ławki dla wiewiórek z kateringiem, stała chata-książnica. Trzy wieżyce wypchane po brzegi romansami, poradnikami „Jak zostać smokiem w dziesięć dni” i jednym egzemplarzem „Wojny i pokoju” (używanym jako podkładka). Różanek i Prawiduszek nadawali poezję tak czystą, że aż bolała – i prozę dla fantastów z „Nowej Fantastyki”: Koali (który tworzył szybciej niż samopisząca klawiatura), Finkli (zwaną: level smoka), Ambush, Outty, Fanthomasa, Belli, Bruce i reszty ekipy, która pisała tak, że klawiatury dymiły, a redaktorzy płakali – ze szczęścia, rozpaczy albo alergii na geniusz.
Czasem robili crossovery: operę o krasnalu z kompleksem Napoleona, gdzie aria brzmiała jak „Waterloo” w wersji na harfę i harfistkę. I wszyscy żyli szczęśliwie – dopóki ktoś nie przewrócił cholernego regału!