- Opowiadanie: mark2 - Wydział do Walki z Potworami

Wydział do Walki z Potworami

Pierwsze opowiadanie o Wydziale do Walki z Potworami. Jego geneza jest ciekawa. Zawiozłem żonę na egzamin do Radomia... Tak odbywa się tam egzamin jeden na całą Polskę. Rozmyślając o systemie kształcenia, administracji publicznej i tym wszystkim na co idą moje podatki zacząłem pisać pierwsze zdania. Opowiadanie w 90% powstało podczas trwania egzaminu.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Wydział do Walki z Potworami

Na ich ślad wpadłem przypadkiem, wertując strony Biuletynu Informacji Publicznej Wojewódzkiej Komendy Policji w Łodzi. Tematy niegospodarności i absurdów w administracji państwowej zawsze były poczytne, więc gdy znalazłem na stronie biuletynu Wydział do Walki z Potworami pomyślałem: „Albo to pomyłka, albo haker wyciął im świetny numer”. Tak czy inaczej chciałem to sprawdzić. Wtedy jeszcze spodziewałem się znaleźć nierozgarniętego policjanta z równie nierozgarniętym przełożonym.

Poleciałem do Naczelnego. Też pokiwał głową z niedowierzaniem. Chwilę się pośmialiśmy i przydzielił mi temat.

– Napisz coś, żebyśmy ich przycisnęli. Czytelnicy lubią taką sensacje. Postaraj się, a zobaczę czy da radę to wykorzystać. – Znałem go. Znałem też swoją gazetę i miałem pewność, że wykorzysta. Naczelny zawsze tak mówił. Nowego to może by jeszcze motywowało, ja byłem na to za stary. Puki artykuł nie poruszał tematu mafijnych interesów lub nie deptał po odciskach ważnych ludzi z miasta, co zazwyczaj było jednym i tym samym, ukazywał się zawsze. Oznaczało to, że gazeta naszego formatu drukowała zasadniczo wszystko: instrukcję pielenia grządek, niebezpieczeństwa nadmiernego picia, czy też, jak moje, sensacje kosmiczne. Do tego mieliśmy horoskopy, pogodę, lokalne wiadomości, ogłoszenia, listy do redakcji i przepisy kulinarne. Nasz czytelnik dostawał to co najlepsze – pełne spectrum poczytnego dziennikarstwa. A teraz miałem przydzielony temat o potworach.

Przechodziłem do działania. Jeszcze szybki telefon do Wojewódzkiej Komendy Policji i trzymam w ręku numer bezpośrednio do dyżurki wydziału. Dzwonię raz, nikt nie odbiera. Dzwonię drugi raz i zaczynam myśleć, że oni po prostu nie istnieją, tylko kasa cudownie z budżetu spływa po cichu do prywatnej kieszeni. Takie rzeczy już dawno przestały ludzi interesować, mimo że to są przecież nasze pieniądze. Rozmył się fakt, że to kradzież i tak powinna być traktowana. Co za różnica kto kradnie. Komuniści za to wysyłali na śmierć, nasi przyznają nagrody. Już o tym nie pisze. A teraz pewnie sam wpadłem na ślad afery z układem zamkniętym. Pofantazjowałem przez chwilę. Na końcu tej ścieżki spotkam pewnie starego oficera SB, który mieszka spokojnie w jakiejś rezydencji na mazurach i imprezuje z proboszczem. Usłyszę od niego żebym nie wścibiał nosa w nieswoje sprawy, a Naczelny następnego dnia odsunie mnie od tematu. Przez głowę przebiega myśl, że takie rzeczy naprawdę się dzieją, więc może powinienem zostawić ten temat już na starcie. Jeśli będę drążył dalej, może zdarzyć mi się coś dużo bardziej nieprzyjemnego – niechcący zostanę ofiarą pobicia lub ktoś mi matkę ze schodów zepchnie. Żyję już na tyle długo, że wiem w jakie karty się tu gra.

Po kwadransie obawa ustępuje ciekawości i dzwonię znowu. Potem jeszcze kilka. Muszę przecież coś w tej słuchawce usłyszeć, nie wrócę do szefa z informacją, że temat upadł, bo się nie dodzwoniłem. W najgorszym przypadku będę musiał tam pojechać. Dzwonię i tym razem ktoś odbiera. Słyszę miły, młody, damski głos w słuchawce. Po głębszych oddechach wnioskuję, że dziewczyna musiała dobiec do słuchawki.

– Wydział do Walki z Potworami, w czym mogę pomóc?

– Dzwonię z redakcji Wieści Regionu i chciałbym napisać artykuł o działalności wydziału. – Z tego wszystkiego zapomniałem się przedstawić, co było wybitnie nieprofesjonalne. – Nazywam się Jerzy Takei. Czy mógłbym się umówić na spotkanie?

– Oczywiście, tak… ale teraz nikogo tutaj nie ma – słyszę pospieszną odpowiedź.

„Acha, czyli mam was, darmozjady", myślę sobie i już mam prosić o imię i nazwisko, gdy dziewczyna dodaje:

–…wszyscy są w terenie. – zamurowało mnie. Czy ja dobrze usłyszałem? Naprawdę są “w terenie”, czy może to kiepska wymówka, żeby spławiać takich jak ja? Udawanie zapracowanych? – Bardzo prymitywny wykręt.

– Co to znaczy, że są w terenie? Walczą z potworami? – Ledwo opanowałem śmiech.

– Tak, ja jestem tylko pracownikiem administracyjnym z innego wydziału, ale mogę coś przekazać. Jeśli chce pan porozmawiać z kimś z tego to proszę dzwonić jutro. – Dziękuję i żegnam się uprzejmie. Nuta zaciekawienia i kropla irytacji nie pozwalają mi cierpliwie czekać. Szukam o nich czegokolwiek więcej w necie. Nie ma nic, ani jednego dokumentu, ani jednej wzmianki. Wszystko co znalazłem to odnośniki to tej samej strony Biuletynu Informacji Publicznej. Sprawa zaczyna wyglądać podejrzanie, dlatego coraz bardziej zaczynam się obawiać o zdrowie swoje i mojej matki. Wchodzę na strony innych komend i przecieram oczy ze zdumienia. Szesnaście komend i każda ma taki wydział. A niech mnie! Za wykrycie takiego szwindlu to już na pewno coś mi się stanie. Ciarki przebiegły mi po plecach. No nic, odpuszczam na chwilę, ale już wiem, że mam przed sobą całą noc na szperanie w dark webie. Wierzę, że znajdę coś więcej, choć mija mi ochota by zagłębiać się w tę ewidentnie śliską sprawę.

W ciągu kilku wieczornych godzin dowiedziałem się tyle co nic. Owszem, takie wydziały istnieją, ale głównie w chorych głowach podrzędnych autorów sci–fi. Po wielu godzinach, wszystko co znalazłem to kontakt do jakiegoś inspektora z innego województwa i kilka numerów wewnętrznych na starych skanach pism. Pozostało mi cierpliwie czekać na kolejny dzień. W piątek rano robię kawę i już wiszę na telefonie.

– Dzień dobry, aspirant Marcin Kmieć – słyszę w słuchawce już po pierwszym sygnale – Wydział do Walki z Potworami. W czym mogę pomóc? – Zdębiałem i przez chwilę nie mogę znaleźć słów.

– Dzień dobry, z tej strony Jerzy Takei – zaczynam oficjalnie. – Dzwonię z redakcji Wieści Regionu i chciałbym się spotkać z państwa rzecznikiem, żeby przeprowadzić wywiad na temat działalności wydziału. – wyjaśniam uprzejmie, by zasugerować, że wierzę w tę maskaradę.

– Proszę czekać, przełączę pana do naczelnika. – Delikatna melodia w słuchawce przypomina mi kontakt do infolinii banku. Czekam kilka dłuższych chwil wpatrując się w zanotowane na kartce „Marcin Kmieć asp.", a stopa machinalnie zaczyna mi się kiwać w rytm muzyki.

– Słucham! – opryskliwy ton wytrąca mnie z zamyślenia, więc tłumaczę znowu o co mi chodzi. Mówię łagodnie i najgrzeczniej jak potrafię, że chciałbym przybliżyć czytelnikom pracę wydziału. W odpowiedzi słyszę lakoniczne „nie ma sprawy" i, że jak mam takie życzenie to mogę umówić się na wywiad. Taki obrót sprawy nie przeszedł mi przez głowę i zaczynam myśleć, że to może nie ściema, że coś takiego działa, a oni tam faktycznie walczą z potworami. I, co najważniejsze, działają przy Wojewódzkiej Komendzie Policji. Pytam się więc kiedy mogę przyjechać, żeby ktoś ze mną porozmawiał.

– Zapraszamy dzisiaj – słyszę niespodziewanie i chwilę później uzmysławiam sobie, że mój samochód akurat dzisiaj jest u mechanika. Stary złom jest praktycznie zawsze u mechanika, choć powinien od dekady być na złomowisku. Proponuję wiec poniedziałek po czym słyszę odgłos wertowanych kartek i odpowiedź, która jeszcze bardziej wprawia mnie w osłupienie.

– W poniedziałek jedziemy na kolejną akcję i nikogo nie będzie. – Usta otwierają mi się ze zdziwienia, nie wiem co powiedzieć. Przez chwilę zapada niezręczna cisza po czym moja niewyparzona gęba, kompletnie bez udziału mózgu, wypowiada pytanie:

– A czy mógłbym pojawić się na tej „akcji"? – Krzywię się zaraz po tym pytaniu.

– Wie pan, – tłumaczę – jako niezależny obserwator. Miałbym okazję zobaczyć jak pracujecie i czym się zajmujecie w praktyce. – W słuchawce telefonu zapada cisza, spodziewam się usłyszeć zaraz jakiś wykręt. Gdy już mam się wycofać z tego pomysłu, uświadamiam sobie, że znów słyszę szelest kartek. Człowiek po drugiej stronie najwyraźniej przegląda jakieś dokumenty.

– Myślę, że może pan nam towarzyszyć, ale pod kilkoma warunkami.

– Zamieniam się w słuch, panie naczelniku.

– Na miejscu otrzyma pan do podpisania oświadczenie, że robi pan to na własną odpowiedzialność . Nie będę ryzykował życia moich podwładnych. To najważniejszy, i pierwszy, warunek. Po drugie będzie pan wykonywał wszystkie polecenia moje i innych funkcjonariuszy. Po trzecie ma pan nie włazić im pod nogi. A po czwarte, jeśli tak czy inaczej spieprzymy przez pana akcję, to posadzę pana za współudział z podejrzanym. Zrozumiano?! – Myślę chwilę nad tym, ale moja ciekawość zawsze górowała nad rozsądkiem, więc się zgadzam. Szybko notuję adres i godzinę, na którą mam się stawić i dziękuję uprzejmie, a nawet zbyt uprzejmie. Co za służalczy typ ze mnie. Zawsze ustępowałem i poddawałem się woli każdego kto tylko żądał tego ode mnie lub nawet wydawało mi się, że może tego oczekiwać. Czasami się zastanawiałem, czy dlatego Beata odeszła.

Czekam niecierpliwie do poniedziałku. W weekend myślę tylko o wydziale. Z kim walczą? Co za potwory chodzą po świecie, że potrzeba specjalnego wydziału do walki z nimi? Czy sami „kryminalni" nie poradzą sobie z „potworami"? W końcu żyje wśród nas wiele potworów: mordercy, gwałciciele, pedofile, czy choćby mściwe byłe żony. Wariatów nie brakuje, ale czy potrzeba na nich aż specjalnego wydziału? Wyobrażam sobie różne patologie i bestie połączone w jednym człowieku. Do niedzieli wieczór myślę, że wiem co mnie czeka. Chciałbym żebyśmy zgarnęli jakąś rodzinkę alkoholików rodem z piekła co to zapeklowała swoje dzieci w beczkach i schowała w piwnicy. Z tego byłby dobry artykuł. A może odwiedzimy jakiegoś zboczeńca, który więzi swoje córki jako niewolnice seksualne. Miałbym już tytuł: „Po ciemnej stronie rodziny". Kiedyś oglądałem namiętnie program 997 i potrafię wyobrazić sobie jeszcze kilka większych okropieństw.

Nic dziwnego, że muszę podpisać papier o odpowiedzialności. Gdyby jakiś furiat rzucił się na mnie, to policja musi mieć jakąś podkładkę, żebym ich nie pozwał. Mam w domu gaz pieprzowy po „byłej" i zastanawiam się czy go nie zabrać, ale w końcu dostrzegam niedorzeczność tego pomysłu. Przecież będę w otoczeniu uzbrojonych funkcjonariuszy, a gdybym w panice nieostrożnie go użył mógłbym stać się nawet bohaterem policyjnych anegdot, lub, co gorsze, pogrzebać całą akcję. Z resztą, jak miałby mi pomóc gaz przeciwko wykolejeńcowi uzbrojonemu choćby w nóż kuchenny.

Ten gaz jednak chodzi mi po głowie, może dlatego, że to jedyna broń jaką posiadam, a jadę w końcu „na akcję". Co z tego, że jako obserwator? A jak zostanę zakładnikiem? Znów zaczynam się bać. Może jednak nie jechać? Może udam chorobę i stawię się na komendzie następnego dnia? Ale artykuł sam się nie napisze, muszę się z nimi spotkać.

Z myślami walczę do północy. Piję drinka i kładę się spać z silnym postanowieniem, że jutro symuluję chorobę. Nie będę nawet do nich dzwonił. Zadzwonię tylko do redakcji i wezmę L4 żeby mieć podkładkę. W końcu policja potrzebuje dowodów. O pierwszej nadal nie śpię. Po czwartym drinku zmieniam zdanie. Muszę i chcę to zrobić, w końcu jadę z policją aresztować zboczeńca. Co może mi grozić? Przecież to oni dbają o moje bezpieczeństwo. Byłoby jednak dużo gorzej, gdybym natknął się na takiego „potwora" bez obstawy policji. Jadę!

Rano dostaję SMS z nieznanego numeru, że punkt obserwacyjny będzie ustawiony na szóstym piętrze bloku numer piętnaście przy Okrzei i żebym tam się stawił to będę miał okazję przeprowadzić wywiad z szefem wydziału. Wywiad! Zapomniałem, że moim głównym zadaniem jest przeprowadzenie wywiadu. W potoku konfabulacji o pracy wydziału i mając w wyobraźni niezliczone programy telewizyjne, w których kamerzysta wpada do mieszkania zaraz za policjantami, zapomniałem przygotować pytania. Teraz goląc się wymyślam idiotyczne typu: skąd ta nazwa i od jak dawna funkcjonujecie. Wszystkie wydają mi się miałkie. Trochę liczę na rutyniarstwo zawodowe. Wystarczy zrobić z siebie idiotę i wypytywać o podstawowe rzeczy, o których się nic nie wie: a kto, a po co, a za ile? Po prostu trzeba zaspokoić swoją ciekawość. Kto będzie chciał i tak przeczyta, ale nie będzie to dziennikarstwo wysokich lotów. Resztę artykułu napiszę w pracy.

Jadąc pod umówiony adres mam ułożone już w głowie kilka pytań. Zacznę od tych błahych by później zagiąć ich na sprawach finansowych i podważyć celowość istnienia wydziału. Taki jest plan. Znów czuje się jak pies na polowaniu. Nie jestem już przestraszonym chłopcem. Jestem znów bezwzględnym mścicielem tropiącym niegospodarność finansową w strukturach budżetowych, i to na etacie. Muszę być twardy, a gaz pieprzowy w kieszeni marynarki służy mi jedynie pozyskaniu odrobiny nieuzasadnionego poczucia bezpieczeństwa. Do dzieła.

Podjeżdżam pod wskazany blok i z piskiem paska klinowego zatrzymuję się przed żywopłotem. Blok jest typowy dla budownictwa późnego PRL–u. To “korytarzowiec”, czyli na każdym piętrze wszystkie mieszkania wychodzą na jeden centralny korytarz, biegnący przez całą długość bloku. Oznacza to również, że wszystkie trzy klatki schodowe są ze sobą połączone na każdym piętrze. Poznaję po to ścianach z luksfer w szczycie budynku i wiem to też dlatego bo sam w takim mieszkam. Przed jedną z klatek stoi policyjny transporter. Myślę sobie, że to fuszerka jechać na obserwację oznakowanym wozem, ale przecież to nie moje zmartwienie. Biorę torbę z siedzenia pasażera i idę do najbliższej klatki. Mijam, stojących przy niej, dwóch mundurowych i wchodzę do środka.

– Przejścia nie ma. – Zagradza mi drogę policjant w cywilnym ubraniu z odznaką na srebrnym łańcuchu. Wyjaśniam, że wiem co się dzieje i jestem umówiony z dowódcą akcji na szóstym piętrze. Przytyka palec do ucha i coś bełkocze do swojego rękawa. Po chwili wpuszcza mnie do środka. Na piętrze panuje chłodny półmrok. Wchodząc z klatki na wspólny korytarz wpadam na kolejnego funkcjonariusza. Ten nic się nie odzywa tylko wskazuje mi dalszą drogę. Korytarz ma około cztery metry szerokości i wyłożony jest starodawnymi płytkami PCV, z których wiele już odpadło odkrywając plamy betonu. Na ścianach obowiązkowa lamperia koloru zielonego z namalowanym na niej jaśniejszym kwiatowym wzorem. Krzyk mody roku 1986. Idąc we wskazanym kierunku, stukam podeszwami o PCV, mijam kolejnych dwóch funkcjonariuszy po cywilu podpierających ściany. Dalej widzę rozstawiony stolik turystyczny, a przy nim siedzącego człowieka–małpę. Bardziej trafnym byłoby określenie człowiek–goryl, bo niskie czoło, szeroki nos i, co najmniej, pięciodniowy zarost przywodzą mi na myśl film „Goryle we mgle". Tutaj też goryle, tyle, że w mroku. Podchodzę do stolika i bez słowa macham legitymacją prasową gorylowi uzupełniającemu jakieś formularze.

– Witam – słyszę niski głos.

– To ze mną pan rozmawiał przez telefon. Jestem inspektor Jeremi Mróz i dowodzę tą akcją – wstaje i podaje mi rękę. Może bardziej trafne byłoby określenie „wielką włochatą łapę". Cały jest wielki, przewyższa mnie co najmniej o głowę, a ja mam ponad metr osiemdziesiąt. Przedstawiam się ponownie i jeszcze raz wyjaśniam, że chodzi o wywiad.

– Mamy jeszcze trochę czasu, więc niech pan pyta. Jestem upoważniony do udzielenia wszelkich odpowiedzi i wyjaśnień dotyczących funkcjonowania wydziału. – Wyjmuję wiec z torby dyktafon i włączam nagrywanie.

– Rozmawiam z inspektorem Mrozem z Wydziału do Walki z Potworami Komendy Wojewódzkiej Policji – mówię do mikrofonu. – Czym zajmuje się Pana Wydział? – Za plecami słyszę ciche parsknięcie jednego z policjantów.

– Nasz wydział prowadzi działania prewencyjne jak i operacyjne z zakresu obrony ludności cywilnej przed materialnymi efektami zjawisk paranormalnych.

– Czyli? – dopytuję i podsuwam dyktafon gorylowi pod nos.

– Walczymy z potworami – wyjaśnia uprzejmie. Tym razem zza pleców dobiega mnie cichy rechot obu policjantów. Jaja sobie ze mnie robią? Ustawili to wszystko żeby zakpić z prasy?

– Jakimi potworami? – pytam grzecznie, nadal zachowując powagę, ale uśmiecham się uprzejmie, gdyby nagle chcieli zakończyć maskaradę.

– No cóż… – goryl grzebie monstrualnym palcem w uchu – jakby to najprościej wyjaśnić… Czytał pan coś Sapkowskiego?

– Czytałem – odpowiadam. Pewnie, że czytałem, kto by nie czytał? To jeden z najlepszych autorów fantasy – Ale co? – dopytuję niezgrabnie – czyli, że walczycie z wilkołakami?

– Wilkołakami, wampirami, południcami, zombi, mumiami i całym tym tałatajstwem, chociaż ze względu na brak naukowych określeń musimy uciekać się do terminologii z literatury.

– Ale przecież nie ma wilkołaków, wampirów i zombi.

– Moim zdaniem, świadczy to jedynie o skuteczności mojego wydziału – odpowiedział z udawaną powagą, ale ponowny rechot za moimi plecami uświadomił mi, że ten żart musiał już kiedyś krążyć po komendzie.

– Co do diabła? – wypaliłem sam do siebie i naszła mnie refleksja, że może diabła też nie widziałem, bo go zapuszkowali – Czyli chce mi pan wcisnąć kit, że potwory istnieją?

– Panie Jerzy – oparł ręce o brodę – jest pan z nami na obserwacji i odpowiadam za pana bezpieczeństwo – mówiąc to podał mi dokument do podpisania. – Proszę uzbroić się w cierpliwość i podpisać oświadczenie o pańskim dobrowolnym udziale i braku naszej odpowiedzialności za pana los. Przy odrobinie pecha dowie się pan, czy potwory istnieją, a tymczasem byłbym wdzięczny gdyby nie kwestionował pan zasadności istnienia mojego wydziału. – Zatkało mnie. Inspektor przystawił pieczątkę na dwóch kartkach i podał mi jedną.

– Proszę, egzemplarz dla pana. Aktualnie zajmujemy się obserwacją mieszkania nr sześćdziesiąt sześć – wskazał palcem na trzecie drzwi po prawej – i spodziewamy się rozwiązania sytuacji jeszcze przed południem. Gdyby zaczęło się coś dziać proszę się trzymać za mną, tak gdzieś ze cztery metry – dodał w zamyśleniu jakby faktycznie liczył ile będzie potrzebował miejsca.

– A czego teraz szukacie? To znaczy jakiego potwora teraz obserwujemy? – poprawiłem się szybko.

– Strzygę.

– Strzygę?! – wyrwało mi się piskliwym głosem, bo szczęka mi nieco opadła. Oczywiście wiedziałem co to strzygi, wielkie, włochate, z długimi zębami i jeszcze dłuższymi szponami, ale do tej pory czytałem o nich tylko w książkach z gatunku magii i miecza.

– Tak, strzygę – odparł z niewzruszonym spokojem – wielkie, włochate, z długimi zębami i jeszcze dłuższymi szponami. Garbi się jak chodzi i śmierdzi stęchlizną – podał mi dokładniejszy rysopis. – Figurantka to Pani Kowalska, żona zgłaszającego Wiesława Kowalskiego.

– Pan żartuje? – Grobowa mina i wbite we mnie, spojrzenie wystarczyło za odpowiedź.

– Zdaje się, że uważa nas pan za oszustów – zmrużył oczy – więc powiem panu krótko. Proszę uważać na zdrowie, bo może się skończyć nudną posiadówką i rozjedziemy się do domów, a może skończyć się krwią na ścianach. Mam nadzieję, że nie pańską, panie redaktorze – dodał grobowym tonem pochylając się w moją stronę, a ja poczułem zimną kroplę potu spływającą za kołnierz.

Nie miałem ochoty na zadawanie dalszych pytań. W zupełności wystarczyło mi to co już usłyszałem. I mimo rosnącej ciekawości, postanowiłem poczekać na rozwój wydarzeń. W duchu miałem jednak nadzieję, że coś się niedługo wyjaśni, bo atmosfera między mną a dowódcą wyraźnie zgęstniała. Minuty upływały w kompletnej ciszy. Inspektor uzupełniał formularze, dwaj tajniacy nic nie mówiąc stali oparci o ścianę, a ja nerwowo bawiłem się gazem pieprzowym w kieszeni. Postanowiłem zabijać czas rozmyślaniami o mojej byłej. Po kolejnych kilkunastu minutach rozbierałem ją w wyobraźni do golusieńka i przypominałem sobie najintymniejsze sekrety jej ciała. I w chwili gdy miałem jej dać solidnego klapsa z błogiego stanu wyrwało mnie zdanie…

– Mam sygnał – jeden z policjantów odjął palec od ucha i spojrzał pytająco na inspektora.

– Dziękuję, wzywam kominiarzy – kapitan podniósł krótkofalówkę i powiedział – zapraszam po cichu na szóste. Szum dobiegający z klatki zaczął się prawie natychmiast. Nie było hałasu, był tylko szum szelestu ocierających się o siebie wielu bawełniano–poliestrowych nogawek spotęgowany akustyką klatki schodowej. Cofnąłem się za inspektora patrząc pod nogi by oszacować, czy już jestem w odpowiedniej odległości. Spodziewałem się, że zaraz zostanę otoczony przez grupę uzbrojonych po zęby, zamaskowanych komandosów, a tymczasem nic się nie stało. Zapadła znów cisza. Dopiero po chwili zrozumiałem, że oni tam są. Stoją w kompletnej ciszy na klatce schodowej tuż za rogiem.

– Potwierdzam, figurantka w drodze – funkcjonariusz ze słuchawką w uchu znów zameldował i zobaczyłem jak wszyscy robią się nerwowi. Inspektor wstał, wyjął broń i zaklął – Cholera, to było zbyt szybko.

W tej samej chwili drzwi z tabliczką numer sześćdziesiąt sześć, wyleciały z hukiem łamiąc się w drzazgi na przeciwległej ścianie. Z chmury pyłu i kurzu usłyszeliśmy chrapliwe dyszenie. Inspektor rozkazał swoim ludziom odbezpieczyć broń i rozstawić się na pozycji. W ciszy, która zapadła grupa uderzeniowa wyszła na korytarz i ruszyła w naszą stronę. Zaczęliśmy podchodzić do otworu, z którego, w kłębach cementowego pyłu, promieniał blask zimowego słońca. W żółtej poświacie ujrzeliśmy cień ogromnego, niemal prostokątnego cielska. Pani Kowalska raczej już nie przypominała siebie. I, choć w swojej ludzkiej postaci też prawdopodobnie, nie należała do wybitnie pięknych to forma strzygi z całą pewnością nie służyła jej urodzie. Zgarbione dwumetrowe cielsko o niezdrowo zielonkawym odcieniu skóry powoli zbliżyło się to dziury w ścianie. Resztki spranej podomki wisiały na jednym ramieniu prawie nie zasłaniając wielkiego cielska. Oklapłe, wyciągnięte piersi zasłaniały pępek na wydętym brzuchu, łapska grube jak końska noga, i równie owłosione, kończyły się pięciocalowymi szponami. Pysk Pani Kowalskiej ociekał śliną, która kapała z igliwia zębów na drewniany parkiet w jodełkę. Wyłupiaste, gadzie oczy, spomiędzy przerzedzonych włosów, rozglądały się po korytarzu i patrzyły z nienawiścią na policjantów.

Przykucnęła, mocno odsłaniając owłosione uda i szczerząc się dwuszeregiem spiczastych zębów syknęła przeciągle. Kolce na plecach naprężyły się i zadrgały szybko jak dziesiątki ogonów grzechotnika. Pani Kowalska, klapiąc łapami wyszła powoli z mieszkania i zagrzechotała pazurami o PCV. Inspektor przysiągłby, że w tej samej chwili usłyszał jak jeden z jego ludzi popuścił w portki. Ale strzyga nie miała zamiaru atakować. Oceniwszy sytuację skuliła się jeszcze bardziej i rzuciła do najbliższej klatki schodowej roztrącając komandosów. Wszyscy usłyszeliśmy jak z hałasem dzwoniących poręczy zbiega po schodach.

– Kod czerwony! Powtarzam kod czerwony! Parter, włącz choinki! Uszczelnić wejścia! Zamknąć perymetr! – Inspektor darł się do krótkofalówki. W tej samej chwili pod blokiem rozległy się syreny policyjne i zamigotały niebieskie światła.

– Zapraszam panie redaktorze. Zobaczy pan jak się łapie strzygi – powiedział już spokojniej kapitan, mimo że jeszcze przed chwilą darł się do radia. Kątem oka zauważyłem, że jeden z policjantów po cywilu spokojnie wyjął bloczek mandatów i poszedł do mieszkania Pana Kowalskiego. Biedak – pomyślałem – nie dość, że żona okazała się potworem to karę zapłaci jeszcze on. Ot życie. Mimochodem pomyślałem o swojej byłej i podobieństwie do sytuacji pana Kowalskiego.

– Kowalski dostanie mandat? – spytałem inspektora gdy schodziliśmy powoli po schodach.

– Tak, za zakłócanie porządku i dodatkowo za prowadzenie prac remontowych bez zgłoszenia. W końcu futryna mogła kogoś zranić. – Przysiągłbym, że inspektor żartuje, ale w tej sytuacji już nic mnie nie dziwiło.

Tymczasem z dołu dobiegały już krzyki i tupot wielu par butów. Słyszałem jak szybko i metodycznie działają „kominiarze".

– Obstawić pozostałe klatki i schodzić powoli. Co piętro wysyłać kogoś na czujkę żeby obejrzał korytarz. – Inspektor wydawał rozkazy przez krótkofalówkę. – Może Pani Kowalska po drodze gdzieś zabłądziła. –Sprawiał teraz wrażenie starego rutyniarza.

– Widzi Pan, Panie Jurku – zagadał po przyjacielsku – w naszym fachu najgorszy jest początek, gdy nie wiemy kogo spotkamy. Później już prowadzą nas procedury, regulaminy i instrukcje. Pani Kowalska okazała się niegroźna już na początku, co niewątpliwie zostanie uznane przez sąd za czynnik łagodzący wyrok. W ciągu kwadransa zostanie ujęta i za kilka dni trafi do zakładu specjalnego. – Machnął ręką od niechcenia. – Problem się pojawia, gdy łapiemy takiego, że nie wiemy co to jest. Pani Kowalska to strzyga i jak to strzyga lubi ciemność i nie lubi towarzystwa. Siedzi więc pewnie teraz w piwnicy, a później też posiedzi sobie za stwarzanie sytuacji zagrożenia zdrowia i życia od pięciu to lat siedmiu. To u nas podchodzi pod zaburzenia psychiczne.

– Zaburzenia psychiczne! – Sam się czułem jakbym zwariował. Strach, szok, nagłym kontrast w dualizmie rzeczywistości i, co najgorsze, zabrudzona bielizna, sprawiły, że przestałem nad sobą panować. – Jakie zaburzenia psychiczne?! Przecież to była strzyga! – policjant pokiwał twierdząco głową.

– Niech pan nie dramatyzuje. Trzeba być tolerancyjnym dla innych ras. Każdemu się należy szacunek.

Zeszliśmy na parter. Od półpiętra towarzyszył nam już oddział zamaskowanych i uzbrojonych policjantów grupy specjalnej. Potem wyszliśmy przed blok, a ja w końcu mogłem zobaczyć jak wiele, w rzeczywistości, jednostek uczestniczy w tej akcji. Gdy przyjechałem stał jeden radiowóz, a teraz, nie wiadomo skąd, było ich z dziesięć. Cała uliczka wzdłuż bloku zastawiona była radiowozami i mundurowymi.

– Skrajne klatki do piwnicy i przeszukujcie piwnice. – inspektor wydał kolejny rozkaz przez krótkofalówkę.

– Tak jest! Ruszamy – usłyszeliśmy trzeszczącą odpowiedź. Grupa komandosów ruszyła schodami w dół i zniknęła w ciemnościach piwnicy.

Jak w prawie każdym bloku z wielkiej płyty, tak i w tym wszystkie piwnice były ze sobą połączone labiryntem korytarzy. Gdy byłem dzieckiem, uwielbiałem się w nich bawić. Zwłaszcza w wakacje, gdy panowały upały, tam można było znaleźć upragniony chłód. Teraz w jednym z piwnicznych zaułków ukrywała się strzyga. Mój świat stanął na głowie.

O to, żeby Pani Kowalska nie opuściła bloku dbał oddział mundurowych z bronią automatyczną i wyrzutniami sieci ustawiony wokół. Jak się później dowiedziałem, procedura unieszkodliwiania strzyg wydana rozporządzeniem do ustawy o neutralizacji niebezpiecznych istot zakładała izolowanie potwora przy jednoczesnym zabezpieczeniu okolicy. I widać było, że Wydział do Walki z Potworami wiedział jak dbać o procedury. Mój gaz pieprzowy w kieszeni wydawał się przy tym wręcz groteskowo zbyteczny.

– Co później z nią będzie? – zapytałem idąc za inspektorem do piwnicy – To znaczy po odsiadce, tych pięciu, czy siedmiu latach? Wypuścicie ją?

– Tak, jeśli przejdzie testy psychologiczne może być wolna. Strzygi mają problemy z agresją i jako takim, przed wypuszczeniem, robi się test czy mogą stanowić zagrożenie dla otoczenia.

– Jak to sprawdzacie?

– Nie my – zaśmiał się z pobłażliwością – my się na tym nie znamy. Mamy podpisaną umowę z Akademią Medyczną i to oni przeprowadzają testy.

– Widział Pan kiedyś jak to wygląda?

– Dosyć normalnie. To jest prosty czterostronicowy test wyboru w formacie a4. Daje się taki test strzydze do rozwiązania.

– I ona go potrafi rozwiązać? Tak?

– Przecież to strzyga panie Jurku – pokiwał głową z politowaniem – drze go szponami lub rozszarpuje kłami po czym wraca za kraty. Tak jest praktycznie zawsze.

– Czyli wyrok właściwie oznacza dla nich dożywocie? – wydedukowałem.

– Owszem, ale przyzna pan, że tak jest lepiej dla wszystkich. Taka biegająca strzyga to by była niemała sensacja. W Bieszczadach już jedną zgubiliśmy. Żyjemy w państwie prawa, więc zgodnie z literą prawa trzeba je karmić, leczyć i więzić. Problem taki, że potrafią żyć nawet dziewięćdziesiąt lat. – Rozłożył ręce w geście bezradności jakby chciał bardziej jeszcze podkreślić, że tak po prostu już jest i nie ma na to wpływu.

Po chwili z odległości dobiegł nas dziki ryk i usłyszeli okrzykujących się funkcjonariuszy.

– Figurantka zlokalizowana – usłyszeliśmy w krótkofalówce.

– Chodźmy! – zawołał kapitan i zaczął się przeciskać na przód grupy uderzeniowej rozstawionej w korytarzu.

– Zobaczy Pan wszystko z bliska, panie redaktorze. – Ruszyłem za nim niepewnie. Miałem szansę zobaczenia akcji policyjnej i to dosłownie z perspektywy policjanta. Czułem się jak dziennikarz wojenny. Dziwnie ufałem inspektorowi, który ciągle sprawiał wrażenie rutyniarza.

W piwnicy panował półmrok. Co kilka metrów jarzyły się słabe żarówki wspierane białym światłem latarek z policyjnej broni automatycznej. W krótkofalówce rozległ się komunikat dowódcy grupy uderzeniowej: „Mamy ją. Jest około 15 metrów od nas. Obiekt znajduje się w ślepym zaułku, na końcu bloku. Powtarzam. Mamy ją."

– Przygotować sieci i gaz – odpowiedział inspektor i przyspieszył kroku. Gdy doszliśmy do dowódcy grupy wydał krótką komendę:

– Zaczynajcie. – Dowódca komandosów podniósł do góry dwa palce i machnął nimi w kierunku ciemnej odnogi korytarza. Dwóch policjantów rozstawiło się przy ścianach i wymierzyło broń w ciemność. Dwóch kolejnych stanęło za nimi i jeden z nich odbezpieczył i rzucił puszkę gazu we wskazanym kierunku. Puszka z łoskotem odbiła się o ścianę i potoczyła za róg po betonowej posadzce. Przez chwilę nic się nie działo, po czym rozległ się syk rozprężającego gazu. Kolejny przeciągły ryk i odgłos szamotania się i tłuczenia w ściany zmroziły mi krew w żyłach. Pani Kowalska wyskoczyła z korytarza rozdziawiając zębatą paszczę i wyciągając szpony do funkcjonariuszy. W tej samej chwili poleciała w tył oplątana siecią wystrzeloną przez jednego z nich. Rzucając się po betonie i wierzgając włochatymi łapami oberwała kolejną siecią. Próbowała jeszcze gryźć zębami stalowe linki, ale grad gumowych kul skutecznie ją do tego zniechęcił i zmienił w przerażone i skulone zwierzę. Następnie dwóch kolejnych funkcjonariuszy uniosło kaftan bezpieczeństwa o rozmiarze XXXL i narzuciło na strzygę. Jeszcze chwila i pani Kowalska w kaftanie i kagańcu została przeniesiona do więźniarki. Kilkukrotnie próbowała się wyrywać i szarpać, ale szybko zrozumiała swoje położenie.

Po kolejnych kilku minutach więźniarka i radiowozy z grupą uderzeniową odjechały na sygnale. Pod blokiem znów zapanowała cisza, a my z inspektorem stanęliśmy na parkingu.

Adrenalina pulsowała mi w skroniach. Nie mogłem uwierzyć w to co się wydarzyło. Od mojego przyjazdu nie minęło więcej niż godzinę, tylko tyle było potrzeba by mój świat stanął na głowie i powróciły koszmary z dzieciństwa. Skoro to była strzyga to jak wyglądają inne? Czy wszystkie przewidzenia, w rzeczywistości, nie są przewidzeniami? Czy za każdym razem gdy wydawało mi się, że widzę ducha, tak naprawdę go widziałem? Nad tą kotłowaniną myśli jedna dominowała i pulsowała coraz mocniej w skroniach: one na prawdę istnieją. W mojej rzeczywistości pojawił się precedens podważający dotychczasowe doświadczenia i miałem wrażenie, że brakuje mi kompetencji do dokonania właściwej oceny rzeczywistości. Równolegle, pojawiały się pytania, na które musiałem uzyskać natychmiast odpowiedź.

Z poszczególnych klatek wychodzili pozostali funkcjonariusze. Jak mogłem zauważyć po strojach, w akcji uczestniczyli komandosi, mundurowi i, zapewne pracownicy wydziału, w cywilnych ciuchach. Komandosi zwinęli się jako pierwsi, za nimi chwilę później mundurowi. Przed blokiem znów zrobiło się cicho. Policjanci po cywilu podeszli i jak na komendę wyciągnęli papierosy z kieszeni kurtek.

– Dziękuję za piękną robotę. Sporo szczęścia, nie powiem, ale liczy się efekt. – powiedział inspektor Mróz i też zapalił papierosa. – Skoordynowana akcja trzech wydziałów zakończyła się sukcesem… i to przy udziale prasy. – Wszyscy się zaśmiali – Mamy za to dużą premię. Czy ktoś potrzebuje psychologa oprócz pana redaktora? – Znów zarechotali, a ja mogłem mieć jedyni nadzieję, że na świeżym powietrzu nie czuć było ode mnie dowodu mojego tchórzostwa.

– Wierzę, panie redaktorze, że teraz z czystym sumieniem może Pan coś o nas napisać.

– Ja nie sądzę… Tak, oczywiście… – nie wiedziałem co powiedzieć. Pomyślałem, że artykuł o spektakularnej akcji policji ujęcia groźnej strzygi nie przejdzie. Miała być niegospodarność policji a wyszły „Fakty i Mity". Inspektor chyba domyślił się co mi chodzi po głowie, nie czekał na odpowiedź. Podał mi rękę i wsiadł do cywilnego samochodu. – Do zobaczenia – dodał – mam wrażenie, że niedługo znów pana zobaczę. Teraz czekam na artykuł. Proszę pamiętać, że muszę go autoryzować.

Reszta poszła w jego ślady i po chwili zostałem sam przed blokiem w brudnych gaciach.

– To była strzyga – powiedziałem do siebie ciągle nie dowierzając. Szkielet artykułu właśnie runął jak domek z kart, a ja straciłem zainteresowanie banalnym dziennikarstwem. Może mógłbym przyjąć, że nic się nie wydarzyło i wyprzeć z głowy to zdarzenie. Ot interwencja policji wyglądająca na unieszkodliwienie agresywnego bandyty. Nic się nie stało, to tylko moja wyobraźnia. Chciałem w to uwierzyć, choć wiedziałem jakie to naiwne. Pozazdrościłem pozostałym mieszkańcom bloku numer piętnaście tego, że ich świat się nie zmienił. Tylko ja, Wydział do Walki z Potworami i Pan Kowalski znaliśmy prawdę. „Pan Kowalski” – pomyślałem i ruszyłem pędem na szóste piętro. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyłem, że na otworze drzwiowym mieszkania sześćdziesiąt sześć nałożona jest folia malarska i policyjne taśmy. Zajrzałem do środka, ale nikogo wewnątrz nie było. Nawet przed głowę mi nie przeszło, że może to oznaczać coś więcej, niż tylko zatrzymanie pana Kowalskiego w celu złożenia zeznań. Zrezygnowany wróciłem do samochodu i pojechałem do domu.

Dwa dni pisałem ten artykuł. Zrobiłem to rzetelnie i z polotem. Byłem dumny z tekstu, bo od lat nie miałem tak wspaniałego tematu i wena sama przyszła do mnie. Kolejne dwa dni zastanawiałem się, czy go wysłać do redakcji. W końcu zdobyłem się na odwagę i wysłałem. W odpowiedzi dostałem wiadomość, że mam wziąć przymusowy urlop wypoczynkowy. Naczelny jest wściekły na mnie i właśnie się waha moja dalsza kariera w redakcji. Nie przejąłem się, nie po tym co zobaczyłem. Świat, który mnie dotychczas otaczał stał się dziecięcą piaskownicą, do której nie miałem ochoty wracać. Chciałem tylko jednego, poznać więcej tajemnic Wydziału do Walki z Potworami. Wiedziałem, że to studnia, do której chcę wpaść i, że właśnie przekroczyłem tę cienką linię lustra łączącą rzeczywistość z nierzeczywistością. Nie byłem tylko pewien, po której stronie się teraz znajduję.

 

Koniec

Komentarze

Czołem!

Parę poprawek z bety jeszcze zostało – nie czepiam się, ale inni mogą, więc takie oczywistości, jak “pisze” i “puki” postaraj się usunąć. Wiele innych kwestii umknie komuś, kto skoncentruje się na fabule, ale to kłuje w oczy :).

 

Podtrzymuję opinię z bety, że trochę emocji można dodać i uplastycznić całość, lepiej konstruować zdania – sporo jest niezbyt przyjaznych zdań. I również utrzymuję, że warto to zrobić (także na przyszłe teksty) dla tego pomysłu, bo ten dziennikarski opis wiedźminów XXI wieku w mundurach zasługuje na dobrą szatę i intryguje. 

 

– Jak to sprawdzacie?

– Nie my – zaśmiał się z pobłażliwością – my się na tym nie znamy. Mamy podpisaną umowę z Akademią Medyczną i to oni przeprowadzają testy.

– Widział Pan kiedyś jak to wygląda?

– Dosyć normalnie. To jest prosty czterostronicowy test wyboru w formacie a4. Daje się taki test strzydze do rozwiązania.

– I ona go potrafi rozwiązać? Tak?

– Przecież to strzyga panie Jurku – pokiwał głową z politowaniem – drze go szponami lub rozszarpuje kłami po czym wraca za kraty. Tak jest praktycznie zawsze.

Udane i rozbawiło, fajny fragment.

 

Życzę powodzenia przy dalszych tekstach!

Pozdrawiam!

Hej,

przez opowiadanie przemknęłam szybko i przyjemnie. Pomysł polowania na potwory przy zachowaniu wszelkich biurokratycznych procedur jest świetny. Wyszło ciekawie i zabawnie.

 

Wpadło mi w oko:

– Tak jest! Ruszamy – usłyszeliśmy trzeszczącą odpowiedź. Grupa komandosów ruszył(a) schodami w dół i zniknęła w ciemnościach piwnicy.

Gdy byłem dzieckiem, uwielbiali się w nich bawić.

 

Klikam do biblioteki i pozdrawiam! :)

Nowa Fantastyka