Nie wiem czy znacie te dni, kiedy nagle, choć lato zdaje się trwać w najlepsze, czujecie pierwszy niemal nieuchwytny zapach jesieni. Jakby w powietrzu zawisł lekko przydymiony, słodkawy smutek. To był właśnie taki wieczór. Mam swoje lata i z niejedną jesienią się już witałem, ale ten moment zawsze mnie zaskakuje. Tego dnia wyszedłem na drogę przed dom i zacząłem węszyć jak pies. Wieczór był pogodny i ciepły, tylko od łąk ciągnęło trochę wilgotnym chłodem. Orkiestry pasikoników hałasowały na wygonie, a w bzach za płotem śpiewał jakiś spóźniony ptasi kochanek. Niby wszystko było jeszcze sierpniowe, ale przecież gdzieś w powietrzu kryła się ledwie wyczuwalna zapowiedź jesieni. Ślad zapachu zbutwiałych liści, grzybni, ogniskowego dymu i gorzkiej obietnicy kolejnego kresu. Ten dziwny, jesienny ciężar, który smutkiem uciska serce. Wydawało mi się też, że w to wszystko wmieszany jest jakaś zgrzytliwa nuta nadchodzącego zagrożenia. Jakby coś złego wisiało w powietrzu.
-No i pięknie – pomyślałem – zapraszamy serdecznie na pierwszy wieczór z jesienną chandrą. Mogłem co prawda powłóczyć się po wsi, odwiedzić tego czy owego, ale co to pomoże? W końcu postanowiłem poprawić sobie nastrój i sprawdzić co robi Kinga. Jak zwykle zostawiła włączone światło we wszystkich pomieszczeniach. Zerknąłem najpierw do kuchni, ale była pusta, w saloniku mrugał samotny telewizor, a w małym pokoiku dzieciak już spał za szczebelkami łóżeczka, które jak dobrze pamiętałem należało jeszcze do Kingi. Uśmiechnąłem się bo wiedziałem co to oznacza. Dziewczyna mogła być już tylko w łaziance. Podkradłem się od strony sadku i wdrapałem po chropowatym pniu na gruszkę. Pomyślicie, że stary ze mnie zboczeniec i drań? Trochę w tym racji, ale trzeba przecież, od czasu do czasu popatrzeć na coś pięknego! Wiem niby, że dziewczyna dla mnie o wiele za młoda i w dodatku o wiele za wysoka, ale co zrobić? Ciągnie starego wilka do lasu!
Usadowiłem się wygodnie na gałęzi i wytrzeszczyłem oczy. Domyślacie się pewnie, że nie pierwszy raz siedziałem na tej gruszce ale było w tej dziewczynie coś takiego, że moje sterane życiem serce od razu radośnie przyspieszało. Trafiłem akurat na dobry moment bo Kinga stała nago przed lustrem, zmywała makijaż i czekała aż wanna napełni się wodą. Stała tyłem do mnie, ale widziałem odbicie jej pięknej twarzy w lustrze. Burza jasnych włosów, jasno piwne oczy o kocim spojrzeniu, wysokie kości policzkowe, pełne usta zdające się zapraszać do pocałunku…Wiem, fatalny ze mnie poeta! Bardziej przyziemna część mojej natury wbiła tymczasem spojrzenie w cudownie krągłe pośladki Kingi, czekając niecerpliwie aż dziewczyna się odwróci. Szczerze mówiąc czułem się trochę zawstydzony tym podglądactwem, chociaż usprawiedliwiałem się, że biorąc pod uwagę to, jak wiele nas dzieli cały ten proceder był raczej estetyczny niż erotyczny. Jak podziwianie działa sztuki, czy raczej pomnika przyrody. Kiedy się odwróciła, jak zwykle mało nie spadłem z drzewa. Jacy starożytni bogowie, kapryśnym gestem wlali tyle urody w tę dziewczynę? A może tylko moje oczy widziały ją w ten sposób?
Zamieszkałem w sąsiedztwie, kiedy Kinga miała trzy czy cztery lata. Już pierwszego dnia po przeprowadzce zwróciłem uwagę na słodkiego blond aniołka w niebieskiej sukience, który ganiał z patykiem koty po podwórku. Jej ojciec już wtedy nie żył, a matka, smutna kobiecina o zatroskanym spojrzeniu z trudem za córką nadążała. Ki – nia! – darła się ochrypłym głosem – Gdzieś diablico polazła!
Tak bardzo polubiłem tę gówniarę, że parę razy, oczywiście bez wiedzy matki, pomagałem małej wychodzić z przeziębień, angin, a raz nawet z zapalanie płuc. Musiałem wtedy wślizgiwać się nocą do domu i zakradać do jej pokoiku, co było cholernie ryzykowne bo przecież.. Ej! Już widzę jak się krzywicie! Nie wyobrażajcie sobie za dużo! Przyznaję, bywałem dawniej draniem i rozpustnikiem ale nigdy nie ciągnęło mnie do dzieci. Nigdy w życiu! O to nawet nie próbujcie mnie podejrzewać!
A w tamtych czasach zakradałem się o północy do chorej Kingi, kiedy leżała rozpalona, z tymi jasnymi włoskami przyklejonymi do staromodnej poduszki z falbanką. Najpierw usypiałem jej matkę, a potem rozsypywałem w powietrzu mój zielony pyłek i czekałem. Zwykle zmora choroby wypełzała z cienia za szafą albo zza ciężkich zasłon na oknie. Najgorsza była ta od zapalenia płuc. Wyglądała jak wielki nietoperz upleciony z brudnej, szarej mgły. Dziewczynka oddychała ciężko, a zmora pełzła po suficie otwierając łakomie zębatą paszczę. Czułem jak karmi się pamięcią o uśmierconych dzieciach, o matkach wyjących z rozpaczy nad maleńkimi trumnami, o zarazach szalejących we wsiach i miasteczkach. Zanim mnie zauważyła sięgnąłem do kieszeni po srebrny pyłek i sypnąłem w jej plugawy pysk. Zaskrzeczała boleśnie i już wiedziała z kim ma do czynienia. Jednak nie okazała lęku. Zasyczała zionąc na mnie trupim odorem, a potem skoczyła jak żbik. Trochę bladziugi nie doceniłem i zanim wywinąłem się z zasięgu jej szponów drapnęła mnie wtedy boleśnie w ramię. Pycha cię kiedyś zgubi, stary durniu – mruknąłem sam do siebie. Skup się i wyciągnij miecz! Poczekałem spokojnie aż znów zaatakuje, wyminąłem ją fachowym zwodem. W locie sypnąłem srebrnym pyłem w pysk i ciachnąłem mieczem. Srebrne ostrze przeszło przez nią jak przez gęsty budyń. Rana zasklepiła się w mgnieniu oka ale wiedziałem, że musiało ją to nie licho zaboleć. Rozkaszlała się jak dzieciak z kokluszem. Kolejna porcja pyłu sprawiła, że jej widmowe cielsko zaczęło się obrzydliwie rozłazić. Wiedziałem, że to nie unicestwi zmory na zawsze ale wiedziałem też, że do tego domu już nie wróci. Przynajmniej dopóki ja mieszkam w pobliżu.
Gdyby mój ojciec żył wygarbowałby mi skórę za włażenie do cudzej chałupy bez zaproszenia, ale co robić? Wiecie jak jest, czasy są jakie są i dawne dobre obyczaje tyle dziś warte co, z przeproszeniem, kocie gówno. Świat się diabelnie pozmieniał, ojczulku, i żadna matka nie niesie dziś o zmierzchu rozgorączkowanego maleństwa pod krzewy bzu prosząc nas o uzdrowienie. Oj, do czorta, chyba zapomniałem wam coś powiedzieć na początku. Ja, widzicie, jestem z urodzenia i z profesji bzionkiem. Ale oczywiście nic Wam to nie mówi, prawda? Spokojnie, nie musicie zaraz włączać wszechwiedzących komputerów. Sam wam o nas opowiem.
Posłuchajcie. Mieszkamy na tych ziemiach dłużej od was, ludzi. Oczywiście po drugiej stronie. To świat bliski ludzkiego na tyle, że my, i inni nam podobni, bez problemu możemy do was zaglądać, a nawet przechodzić na waszą stronę. Działa to jednak właściwie tylko w jednym kierunku. Co oznacza, że wy nie jesteście w stanie nas dostrzec ani tym bardziej prześliznąć się do naszego uniwersum. Nie licząc pewnych wyjątków. Dawniej żyli ludzie, którzy przymykając lekko oczy potrafili zobaczyć nie tylko nas ale też cały świat, w którym żyjemy. Wiedzący, czarownicy, wiedźmy czy jak tam ich zwać, co to umieli kłobuka zaprosić pod swój dach, ze skrzatami żyć w zgodzie, a w razie potrzeby i strzygę z wioski przegonić. Teraz już się takich ludzi nie spotyka. Mój przyjaciel, Leszy, twierdzi, że to przez tę dziwną religię, która tysiąc lat temu przyszła z niegościnnych pustyń na wschodzie. Nagle ludzie tutejsi przestali słyszeć głos własnej ziemi i zaczęli wierzyć w proroków i zbawicieli z krainy za morzami. W końcu nie potrafili już niczemu naprawdę zaufać. Przestali bosą stopą dotykać polnej drogi, przestali wystawiać twarze na wiosenny deszcz, przestali bać się Peruna pędzącego na burzowych chmurach. Tak mówi Leszy i pewnie ma racje.
Ale niektórzy z nas pozostali mimo wszystko blisko ludzi. Tak jak na ja albo Leszy co opiekuje się ciągle pobliskim lasem. Albo mój drugi przyjaciel, Plonek, co się na ludzi obraził i mówi, że jest Byłym Plonkiem.
Dawniej my, Bzionki, mieszkaliśmy przy ludzkich wioskach całymi rodzinami albo nawet plemionami. Wystarczyło parę bzów przy płocie i już mogliśmy zakładać swoje podziemne osiedla. Żyliśmy spokojnie, nikomu nie wadząc, w pokoju z cała gromadą stworów, co nauczyły się trwać blisko ludzi, choć pozostały w tym drugim, przylepionym trochę do waszego świecie. My bzionki jesteśmy walecznym ludkiem i jakoś tak wyszło, że naszą rozrywką stała się walka ze zmorami chorób, które prześladowały ludzkie dzieci. Dawniej bywało często, że kobiety przynosiły pod krzaki bzu rozpalone maleństwa i płacząc szeptały:
Bzionki, bzionki, dzikie stworki
Ratujcie to maleństwo niewinne
Niech umyka przed wami cholera
W zamian dam wam gorzałki i sera.
Skądś się widać dowiedziały, że lubimy dobrą bitkę, a po niej gorzałkę i porządną zagrychę. No i szliśmy w dziki tan z chorobowymi zmorami. Z naszym czarodziejskim pyłem i srebrzonymi mieczami. Piękne to były czasy. Do dziś popijając z Leszym i Ex Płonkiem (tym co się na ludzi obraził) opowiadam jak katarynka o największej bitce, jaką miałem okazję oglądać. To było wiele lat temu, na przednówku. Morowa Pani, tak zwana Cicha szła przez pola śpiewając swoją śmiertelną śpiewkę. Wysoka, wielkooka, koścista niby śmierć kobieta utkana, jak wszystkie zmory, z brudnej mgły. Śpiewała kłamliwym, słodkim głosem:
Chodźcie do mnie dziatki,
Do swej nowej matki.
Pocałuję, ucałuję nim ukłuję!
Skrzaty, plonki, gumienniki i inne magiczne stworzenia pochowały się po norach i zakamarkach przerażone jej śpiewem. Tylko ludzie, jak zawsze pozostawali głusi. Oprócz dzieci. Te z jakiegoś powodu wyczuwały nadciągającą zmorę. Najmniejsze budziły się w kolebkach ze spazmatycznym krzykiem, większe co to bawiły się na podwórzach albo pasły krowy na wygonach nagle zaczynały dygotać ze strachu i płakać. A Cicha śpiewała idąc po wilgotnej, wiosennej ziemi do naszej wsi. Dla jednego bzionka taki demon jak ona to o wiele za mocny przeciwnik. Ale w wiosce mieszkała nas niemal setka. Cały klan Kurzej Stopy, z którego i ja pochodzę.
Ludzie w tej wsi byli dla nas dobrzy. Nie rąbali krzewów bzu pamiętając dawne przestrogi, nie palili nawet bzowym drewnem w piecach i pod kuchniami. Za to nosili pod nasze krzaki chore dzieci i przy różnych okazjach zostawiali miseczki z siwuchą i ser. Mój dziad, Stary Liścioch stwierdził, że nie możemy wpuścić Cichej do wioski i wszyscy przyznali mu rację. Wojownicy chwycili za srebrne miecze, złapali sakiewki z czarodziejskim pyłem i gryząc ziarenka czarnego bzu wyruszyli na spotkanie demonicy. Byłem za młody by walczyć i matka zabroniła mi iść ale z resztą młodzików i kobiet oglądałem bitwę.
Idąca przez wygon Cicha dostrzegła bzionkowych wojowników czekających w zwartym szyku i zawahała się na chwilę. Ale za bardzo kusił ją mord. Za bardzo pragnęła patrzeć w blade twarze umierających w cierpieniach dzieci by przestraszyć się bandy bzionków. Uniosła swoją białą laskę, wystawiła wampirze kły i zaryczała wściekle. Poczułem, że serce podchodzi mi ze strachu do gardła. Taki potwór to nie byle przeciwnik! Ale żaden z naszych się nie cofnął. Za to gruby Drągul wyskoczył przed szereg opuścił spodnie i wystawił tłusty zadek w stronę Cichej wrzeszcząc najgorsze przekleństwa. Rozeźlona demonica ruszyła biegiem na bzionkową gromadę. Dla kogoś, kto nas nie zna wyglądało to pewnie jakby niedźwiedzica rzucił się na stadko polnych myszy. Ale bzionki potrafią być bardziej kąśliwe niż osy. Mała armia rozproszyła się i opadła Cichą ze wszystkich stron, sypiąc zabójczym srebrnym pyłem, tnąc mieczami i toporkami.
Wioskowe skrzaty, plonki i gumiennkimi wylazły z kryjówek i wdrapały się na dachy chałup i stodół by oglądać wielką bitwę. Tylko ludzie, jak to ludzie pozostali ślepi i nieświadomi, że tak blisko, na wygonie ktoś rozpaczliwie walczy o życie ich dzieci. I to walczy skutecznie! Jasne, że nie zdołaliśmy zabić Cichej. Za wysokie progi na bzionkowe nogi. Ale w końcu zabójczy demon wycofał się wyczerpany i wściekły. Kilku naszych przypłaciło życiem swoją odwagę. Wielu mieliśmy rannych. Ale mimo wszystko to było wielkie zwycięstwo i oczywiście powód do wspaniałej uczty i świętowania. Za to w trzech najbliższych wioskach ponad połowa dzieci pomarła w ciągu dwóch tygodni. Oczywiście medycy mówili, że to koklusz. Ale to była Cicha. A w tamtych wioskach po prostu zabrakło bzionków.
Zadumałem się i w tym czasie Kinga zdążyła wyjść z wanny, wytrzeć się i ubrać. Ech, ominął mnie piękny widok. Zlazłem ze starej gruszy i poczłapałem do swojej norki. Zaczęło mnie łupać w kolanie i nie wiedziałem czy to na deszcz czy na nieszczęście.
***
Następnego dnia obudziło mnie skrzekliwe pianie Plonka. Głos miał drań świdrujący, jak osioł skrzyżowany z pawiem. Albo pawianem. Wylazłem wściekły z nory i z trudem się powstrzymałem żeby nie przywitać wrzaskuna kopniakiem z kuper. Dzień jeszcze się na dobre nie zaczął. Na moje oko było chwilkę po piątej. Słońce powoli rozpraszało mgły na łąkach zapowiadając ładny dzień. Kinga jeszcze spała. Miałem ochotę do niej zajrzeć, ale nie wypadało przy tym złośliwym, nieproszonym gościu.
Plonek stał pod bzem na swoich kurzych łapach i czochrał się dziobem po grzbiecie. Normalnie plonki przypominają długonogiego, czerwonego koguta. Ale ten, kiedy obraził się na ludzi i przeniósł do lasu uprosił Leszego żeby go trochę przemienił. W rezultacie tych czarów były plonek wyglądał jak czarnopióre skrzyżowanie kruka z czaplą i cholera wie czym. Tylko okropny głos mu się nie zmienił.
– Czego się drzesz, zmoro na kurzych łapach? – warknąłem dźgając go pięścią w tłuste brzuszysko.
– Leszy mnie przysłał. Ma kłopot z jakimiś nowymi gąsienicami, co mu zżerają sosny.
– I sam sobie nie radzi? – zdziwiłem się. To w końcu największy spec od drzew jakiego znam.
– Ja tam nie wiem – zaskrzeczał Plonek. Prosił żebyś przyszedł i tyle.
– Wy to jednak jesteście duet – nie mogłem się powstrzymać od złośliwości. Opiekun drzew i kura.
– Tylko nie kura – oburzył się Plonek. To jak, idziesz?
– Przed śniadaniem mam iść?
– Sos mamy z młodych muchomorków – wychrypiał. I piwo.
– Skąd piwo – zdziwiłem się. Do pracy poszedłeś?
Plonek aż podskoczył.
– Do dupy, nie do pracy – skrzeknął. Ja już się u ludzi napracowałem! I nigdy dobrego słowa, miski siwuchy czy kotleta nie dostałem!
Miał rację. Jak mawia leśniczy Zalewski: trudniej dziś o ludzką wdzięczność niż o szesnastoletnią dziewicę.
Nie bardzo mi się chciało iść, ale naprawdę lubiłem Leszego. I Plonka też. Zresztą to byli moi jedyni przyjaciele w naszym świecie. Nie licząc Mruka, starego gumiennika, który snuł się po obejściu Kingi, ale on był jeszcze bardziej upierdliwy od Plonka.
Co było robić, postanowiłem zjeść śniadanie w towarzystwie tej dziwacznej dwójki. Po drodze okazało się, że to piwo, które mieliśmy pić do sosu, moi koledzy tradycyjnie ukradli. Któryś z robotników leśnych wracał pijany po wypłacie i zasnął pod lasem z reklamówką puszkowej perły. Rano dopadł go kac a lekarstwo wyparowało. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że sprawcą kradzieży był farbowany na czarno, czarodziejski kurak.
Leszy czekał na nas na skraju lasu. Siedział pod dębem i pykał swoją nieodłączną fajkę. Z daleka wyglądał jak człekokształtny kloc pokryty gęsto zielonym mchem. Zresztą z bliska też tak wyglądał. Jakby go ktoś nieudolnie wyrzeźbił w dębowym pniu. Mordę miał przy tym trochę dziczą, a właściwie świńską. Tylko oczy patrzyły niezwykle bystro i czasem zdawały się przewiercać na wylot. Ot, wielka chodząca kłoda ze świńskim ryjem.
– Witaj, braciszku – zahuczał basem. Pomógł mi się wspiąć na swoje sękate ramię, a na drugim posadził Plonka.
– Zapraszam do chałupy na sosik i lekki ochlaj – wymruczał i ruszył kołysząc się ciężko. Jakimś cudem nawet idąc przez gąszcz przemykał się nie dotykając gałęzi. Ten las ciągnął się kiedyś przez dziesiątki mil i potrzeba było całej gromady leszych by utrzymać go w porządku. Teraz niewiele zostało z wielkiej puszczy, a i z gromady leszych pozostał tylko ten jeden.
– Słyszałem żeście jak zawsze uczciwie weszli w posiadanie siatki piwa – zakpiłem żeby zagłuszyć smętne myśli.
– Niechcący się wygadałem – usprawiedliwił się od razu Plonek
– Nie czepiaj się, bratan – odparł Leszy. Zrobiliśmy dobry uczynek. Wątroba tego chłopiny i tak niebawem wystrzeli. Przedłużyliśmy mu odrobinę marny żywot.
– Wielka pociecha jak się obudził na kacu i zaczął szukać piwa.
– To był Gołoś – wtrącił Plonek. Mieszka z żoną i teściową. Baby i tak by mu te piwo wylały żeby dalej nie chlał.
– No i widzisz – zahuczał Leszy. Nasze na wierzchu!
Straciłem jakoś ochotę by z nimi dyskutować, zresztą sam nabrałem chęci na piwo. Leszy próbował swego czasu zajmować się browarnictwem ale po naszej stronie świata fermentacja jakoś nie działała.
Dotarliśmy w końcu do sadyby Leszego, w najstarszej części lasu. Był to właściwie wielki szałas zbudowany z żywych, ciągle rosnących wierzb. Opiekun drzew zdjął nas z sękatych ramion i pochylił się by rozpalić ognisko. Ogień w lesie to delikatny temat, szczególnie dla Leszego. Palenisko było obłożone dla bezpieczeństwa wielkimi głazami i oddalone od rosnących wokół drzew. Leszy zawiesił okopcony gar nad wątłymi płomieniami i ustawił elegancko puszki piwa równym rządkiem na pniu.
– Po trzy na twarz – przeliczył ekspresowo Plonek.
– Sprawiedliwie będzie podzielić napoje wedle wielkości pijących – zaśmiał się Leszy.
Pomyślałem, że przerwę ich wiszącą w powietrzu kłótnię i zmienię temat. W końcu Leszy nie zaprosił mnie tylko na popijawę.
– A co takiego dolega twoim sosnom, że sam nie możesz sobie dać rady? – spytałem
– Ech, bratan! Z brudnicami, zmróżkami czy osnują radzę sobie jednym chuchnięciem. Tyle ich tylko zostawiam żeby równowagi nie naruszać. Wiesz, że wszystkie znane choroby lasu to dla mnie małe piwo. Ale tu o coś innego chodzi. Marnieją mi stare sosny na potęgę. I wiem, że to żadna z chorób, które znam. Jakaś zmora się snuje po lesie i je zabija. Czuję to, choć nie mogę jej dopaść ani nawet wypatrzeć. Ale ona tu jest…
Zamyśliłem się. Trudno mi było uwierzyć, że jest jakaś choroba drzew, której Leszy nie potrafi rozpoznać. Coś mi przyszło do głowy.
– A może to żadna choroba? Może po prostu świat tak się zmienia, że stare drzewa umierają. Tak jak wyginęły bzionki czy wasi bracia – powiedziałem.
– Ale przecież drzewa nie istnieją tylko po naszej stronie świata – pokręcił łbem Leszy. Tacy jak my, to co innego. Sosny, świerki ani dęby nie są magiczne. Zresztą gdybyś miał rację, to by znaczyło, że najpierw wymrą drzewa, a potem ludzie i zwierzęta zwyczajnie się poduszą.
– Dobrze im tak! – wychrypiał Plonek próbując otworzyć dziobem piwo. Leszy bez słowa zabrał mu puszką, otworzył i hojnie nalał pienistego płynu do miski. Mrugnął przy tym do mnie, co pewnie miało oznaczać, że teraz kurak będzie miał zatkany dziób.
– Czyli myślisz, że to jakaś nie znana ci zmora? Demon – zabójca drzew?
– A czemu nie? – zadumał się Leszy. Jedne choroby znikają inne się pojawiają. Morowa Pani dziś nie roznosi dżumy. Zastąpiły ją demony innych chorób. Skoro tak jest z ludźmi, dlaczego nie miałoby być z drzewami?
Musiałem z grubsza przyznać mu rację.
– No dobrze – powiedziałem. Wszystko jedno czy to zmora starej czy nowej choroby, w jaki sposób miałbym pomóc, skoro ty, znawca drzew jesteś bezradny?
Plonek wynurzył mokry łeb z miski i beknął ochryple. Oczy mu się dziwnie zamgliły. Zadumany Leszy otworzył puszkę i rozlał piwo w dwa wygrzebane skądś kamionkowe kufle. Mniejszy podał mi, drugi sam wychylił jednym haustem. W jego łapie kufel wyglądał jak naparstek.
– Nie wiem, bratan. Ale w końcu wy, bzionki od zawsze walczycie ze zmorami. Ta, która zabija mi sosny musi być jakaś inna. Na zwykłe choroby lasu wystarczy mój oddech lub dotyk, może tu potrzebny jest wasz bzionkowy pył?
– Nie wierzę żebym umiał ci pomóc, ale zrobię to o co poprosisz – powiedziałem. I tak niewiele mam do roboty.
– Oprócz podglądania ludzkich kobitek – wygdakał Plonek.
Dostał szyszką aż mu łeb kurzy łeb podskoczył. Takie są plonki, gadające wrzody na dupie!
Leszy uspokoił nas nakładając sosu do starych drewnianych misek. Taki sosik z młodych muchomorków to prawdziwe niebo w gębie. Oczywiście nie poleciłbym go żadnemu człowiekowi. Macie zbyt delikatne wątroby i nerki.
Z drugiej strony, dawno temu ludzie parający się magią podjadali takie suszone muchomorki by skontaktować się z naszą stroną świata. Nawet fajnie było z nimi pogadać.
– To jak? – zapytał Leszy z pełną gębą sosu. Pomożesz nam?
– Jasne, przecież obiecałem. Wezmę wszystkie moje pyłki, ziarenka, miecz, a nawet bzionkową fujarkę. Może faktycznie coś z tego podziała?
– Cieszę się, bratan – Leszy nałożył sobie trzecią porcję. Pojutrze pełnia, zaczaimy się na nią koło północy.
Późno w nocy, kiedy wracałem lekko zawianym krokiem do siebie przypomniały mi się złośliwości plonka. Wiedziałem, że drań ma rację. Nie powinienem gapić się na Kingę jakbym czekał na jakiś cud. Nie powinienem tracić czasu na głupie marzenia. Wiesz przecież, pijany durniu – mówiłem do siebie – że nawet gdyby dziewczyna była dawną wiedzącą i potrafiła cię zobaczyć, niewiele by to dało. Jesteś dwa razy mniejszy od jej czteroletniego syna! Wyglądałbyś dla niej jak zielonkawy skrzat. Mogę zapuścić brodę, żeby wyglądać poważniej – powiedziałem sam do siebie. To był żart w stylu Plonka. Niestety, złośliwy kurak, miał rację. Powinienem skończyć z tym podglądaniem.
***
Przez cały tydzień Kinga czekała na ten sobotni wieczór, na te kilka chwil dla siebie. Kiedy mały Tosiek już zasnął mogła się spokojnie wykąpać, a potem z lampką wina pogapić trochę na serial czy teleturniej. Przez cały tydzień zrywała się rano nieprzytomna na brzęczenie starego budzika. Robiła śniadanie, potem budziła Tośka i próbowała go zmusić do samodzielnego jedzenia. W międzyczasie starała się jakoś pomalować, a później ubrać siebie i marudzącego dzieciaka. Bojąc się spóźnienia do pracy biegła potem z małym na rękach do rozklekotanej astry modląc się żeby grat odpalił. 12 kilometrów do miasteczka. Tosiek do żłobka ona do biura. Wszystko oczywiście w locie. Popołudnia właściwie wyglądały tak samo, tylko w odwrotnej kolejności.
Siedziała teraz przed telewizorem i walczyła z natłokiem myśli. Wiedziała, że prędzej czy późnij będzie musiała jakoś ułożyć sobie życie. Zdecydować się czy zostać w rodzinnym domu, czy sprzedać go i wyjechać. Dom był mały, ledwie trzy niewielkie pokoiki i kuchnia. Nie wiedziała czy centralne wytrzyma kolejną zimę. Dach i okna matka jakoś zdołała wymienić sprzedając ostatni kawałek ziemi. Na łazienkę widać nie starczyło, była taka sama jak w dzieciństwie Kingi. Te same małe kafelki trzymające się jakoś na podłodze i jednej ścianie. Na pozostałych ścianach nowa lamperia ale w starym, beżowym kolorze. Z jednej strony był to jej rodzinny dom, z drugiej właściwie nic jej w tej wsi nie trzymało. Jedna czy dwie koleżanki z podstawówki, sąsiadka z którą czasem lubiła pogadać, wujek alkoholik i ciotka – dziwaczka w sąsiedniej wiosce. Kiedy wyjeżdżała stąd w wielki świat obiecywała sobie, że nigdy nie wróci do tej dziury. Teraz musiała coś postanowić ale odkładał tę decyzję z dnia na dzień. Dziś nie dam rady – pomyślała w końcu i nalała sobie kolejny kieliszek kadarki. Jedyną zaletą tego wina była cena.
– Twoje zdrowie, Kinga – powiedziała sama do siebie. Spierdoliłaś sobie życie i nie wiesz co dalej. Nie zdążyła rozwinąć tego jednoosobowego dialogu. Telefon zapikał esemesowym sygnałem. Sięgając po niego była pewna, że to ktoś z pracy. Nieznany numer. „Musze cie odwedzic kochanie. Tesknie” – przeczytała czując jak dogania ją lęk. Wiedziała, że to Piotr, ojciec Tośka. Największy sukinsyn, jakiego spotkała w swym niespełna trzydziestoletnim życiu. To od niego uciekła z Poznania aż tutaj. Wyjechała studiować i robić karierę, wróciła a dzieckiem na ręku. Jej trawiona smutkiem i żalem do świata matka nie umiała się z tym pogodzić. Nie potrafiła pokochać wnuka i zmarła w niespełna trzy miesiące po powrocie wyrodnej córki.
Kinga nie miała pojęcia skąd Piotrek zdobył jej nowy numer ale była pewna, że niebawem pozna też adres. A wtedy pojawi się nagle i znowu zacznie niszczyć jej życie. Ich znajomość od początku była trochę dziwna. Kinga miała czasami wrażenie, że Piotr pojawił się znikąd i bez pytania wziął ją sobie jak rzecz. Zakochała się nieprzytomnie. Jakby wypiła jakiś tajemniczy eliksir, który na początku sprawił, że czuła się szalenie szczęśliwa, potem otumaniona, a w końcu przerażona.
Kiedy skończyła ekonomię i dostała niezłą pracę w dziale finansowym wielkiej firmy miała wrażenie, że wszystko w jej życiu zmierza w dobrym kierunku. Przeniosła się z akademika do wynajętej kawalerki. Mieszkanie było daleko od centrum ale za to miała je tylko dla siebie. Odetchnęła wreszcie, nie musiała już liczyć na rentę po ojcu i łapane dorywczo roboty. Matka pomagała na ile mogła ale jej emerytura nie pozwalała na wiele. Teraz Kinga miała rozpocząć nowe wspaniałe życie. Pozwolić sobie na szczęście. Przez jakiś czas zachłysnęła się tym wszystkim. Kilka przelotnych znajomości z facetami, szalone weekendy w klubach, wódka, prochy i ciuchy na raty. Gdzieś tam tliły się pytania z cyklu: „co dalej”, ale na razie postanowiła je ignorować. I wtedy pojawił się Piotr. Jej pierwsza prawdziwa miłość.
Teraz ze ściśniętym gardłem gapiła się w ekran telefonu czekając na kolejnego esemesa. Czuła się co raz bardziej przerażona i bezradna. W końcu odpisała trzęsącymi się palcami: To pomyłka. Odpowiedź przyszła po chwili: Nie zartuj kochanie. Wiem ze za mna tesknisz. Znowu bedzisz moja niegrzeczna dziewczynka.
Kinga, niespodziewanie nawet dla siebie, zaczęła płakać:
– Ty skurwysynu – wyszlochała. Skuliła się na kanapie zakrywając dłońmi oczy i leżała jak dziecko chowające się przed całym światem.
Widziałem to wszystko bo jak zwykle podglądał ją przez okno. Nie wiedziałem czemu dziewczyna płacze i kogo nazywa skurwysynem ale czułem nadchodzące nieszczęście. Miałem ochotę wśliznąć się do pokoju, przytulić Kingę i pogłaskać ją po jasnych włosach. Ale wiedziałem, że dziewczyna i tak nawet tego nie poczuje. A poza tym wchodzenie do domu bez zaproszenia byłoby kolejnym złamaniem zasad.
***
Wielka tarcza księżyca wypłynęła w końcu spoza chmur i nagle na polance zrobiło się dużo jaśniej. Leszy wychylił się ostrożnie zza wielkiego sągu drzewa, za którym czatowaliśmy i rozejrzał się uważnie.
– Widać coś? – zaskrzeczał szeptem Plonek.
Leszy tylko pokręcił wielkim łbem i z powrotem się schował. Na wszelki wypadek przesunął jednak swoją wielką maczugę bliżej, żeby mieć ją pod ręką. Wytężałem oczy ale też niczego nie widziałem. W świetle pełnego księżyca cienie drzew wydłużyły się jak łapy niesamowitych stworzeń. Tylko zmory nie było widać. Las, jak to las, żył swoim nocnym życiem. Nie mam uszu specjalnie wyczulonych na leśne dźwięki ale rozpoznałem stadko saren, które przeszło niedaleko szeleszcząc po liściach. Od strony moczarów odzywały się czasem spóźnione żaby. Nawet puszczyk zawołał piskliwie jakby dla dodania niesamowitego nastroju. Nie chciałem kłócić się z Leszym ale byłem pewien, że sosny zabija po prostu jakaś nowa choroba, a nie magiczna zmora. Przywleczone skądś gąsienice, korniki, grzyby albo jeszcze coś innego. Sam przecież mówił, że nigdy nie spotkał żadnego demona drzewnych chorób. Sosny to nie ludzie. Nie czują i nie myślą. Nic nie pożywi się ich strachem i bólem. A z tego przecież powstają te wszystkie potwory. Kiedy tak sobie myślałem, nagle coś się zmieniło. Dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, że to las zamilkł. Leszy zrozumiał to wcześniej i teraz wychylił ostrożnie głowę zza stosu drzewa. Zrobiłem to samo z drugiej strony ale właściwie niczego nie mogłem dostrzec. Żadnego potwornego cienia. Nic. Nagle jedna z wielkich sosen na skraju polany rozświetliła się srebrną poświatą. Mimochodem przeszło mi przez myśl pytanie, czy ten niesamowity blask jest też widoczny po ludzkiej stronie świata. Poświata powoli zmieniał kolor. Stała się trupio zielonkawa. Plonek siedział skulony, chyba ze strachu. Kątem oka zauważyłem, że Leszy sięga pod porastający go mech i wyjmuje wielką procę. Odruchowo poprawiłem miecz na plecach. Ten sposób noszenia broni podpatrzyłem w filmie o jakichś barbarzyńskim wojowniku zanim Kinga zmieniła kanał.
Wtedy Leszy wystrzelił z procy swój pocisk, który rozprysnął się w koronie sosny. I nagle wśród gałęzi zmaterializowała się zmora. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Bestia jarzył się zielonkawym blaskiem, a wyglądała jak ogromny, zdeformowany szerszeń. Nawet dziś, kiedy przypominam sobie ten wielki łeb, potworne żuwaczki i kolczasty odwłok czuję dreszcz obrzydzenia i lęku. Pewnie też to znacie. Masz wrażenie, że wszystkie włosy nagle się na tobie podnoszą. Dreszcz, jak lodowa łapa, przesuwa się od czaszki po plecach aż do łydek, które dopada bolesny skurcz. Nogi odmawiają posłuszeństwa, w ustach wysycha, a głos grzęźnie w gardle. Jakbyś znów był przerażonym maluchem na ciemnym strychu, pełnym włochatych pająków.
Zmora zazgrzytał ohydnie wielkimi żuwaczkami i sfrunęła lekko na polanę. Jej ogrom po prostu mnie sparaliżował. Gdyby była w stanie stanąć na tylnych łapach okazałaby się pewnie ze dwa razy wyższa od Leszego. Nagle mój miecz wydał mi się równie znaczącą bronią jak suchy patyk. Bogowie, w co myśmy się wpakowali!?
Z odrętwienia wyrwał mnie wściekły wrzask Leszego, który poderwał się z maczugą w łapie i ruszył biegiem na bestię. Skoczyłem za nim odruchowo. Zmora sięgnęła żuwaczkami w moją stronę, ale wywinąłem się szalonym saltem. Jest dla nas za wielka – pomyślałem uskakując za pień wielkiego drzewa. Tymczasem Leszy jakimś cudem trafił bestię swoją wielgachną maczugą w łeb. Lekko oszołomiona ruszyła na niego machając żuwaczkami na widok, od których mogło się zrobić słabo. Przy tym potworze zmory ludzkich chorób wyglądały jak niewiniątka. A ja nie wierzyłem w jej istnienie! Teraz Leszy zgrabnie wywijał się z zasięgu morderczego pyska, ale ciosy jego wielkiej jak kłoda maczugi, nawet jeśli trafiały, zdawały się nie robić na zmorze większego wrażenie. Wiedziałem, że muszę mu pomóc. Podbiegłem z boku i w przelocie sypnąłem srebrnym pyłem w szerszeniowaty pysk. Potworne kleszcze wysunęły się błyskawicznie w moją stroną i tylko jakimś cudem udało mi się odbić jeden z nich moim mieczem. Nie miałem czasu żeby zauważyć czy pyłek zrobił na bestii jakiekolwiek wrażenie. Zanurkowałem między jej nogami. Nie rozdeptała mnie chyba tylko dlatego, że Leszy znów walnął ją kilka razy w łeb. Kiedy wyskoczyłem po drugiej stronie poczułem się kompletnie bezradny. Przyznaje, że przeszło mi przez myśl żeby po prostu uciec ale pozostało we mnie jeszcze trochę honoru upartych, bzionkowych wojowników. Nie mogłem tak po prostu zostawić Leszego. Nabrałem pełną garść czarnego pyłu, podbiegłem do wielkiego łba i sypnąłem wyskakując wysoko. Lądując sięgnąłem po miecz. I wtedy trafiła mnie straszna łapa. Wyleciałem pięknym łukiem i lądując wyrżnąłem łbem w pień drzewa. Tak to bywa gdy jesteś zbyt wygodny by ruszając do bitwy założyć hełm. Tak powiedziałaby na pewno moja babka. Kiedy się po chwili ocknąłem sytuacja wyglądała naprawdę niedobrze. Zmora zdołała przydusić Leszego do ziemi i tylko dzięki wielkiej maczudze udawało mu się na razie uniknąć zmiażdżenia przez zabójcze żuwaczki. Leszy blokował je i wywijał się jak tylko mógł ale i tak kilka razy zazgrzytały o jego brzuch aż posypał się mech, który go porastał. Pomyślałem, że to już koniec. Podniosłem się na chwiejnych nogach i ruszyłem w stronę zmory.
– Widać to już czas – pomyślałem lekko wzruszony. Ostatnia walka, ostatniego Bzionka. Ruszam na spotkanie swoich wielkich przodków! Żegnaj Kinga! Zebrałem się w sobie i skoczyłem wrzeszcząc ze strachu i złości jak opętany.
– No dalej, suko! Spójrz na mnie! – trzymałem się z boku uważając żeby nie dosięgły mnie znów jej segmentowe łapy. Zacząłem sypać po kolei wszystkie pyłki wprost w jej pysk. To prawdopodobnie uratowało Leszego bo zmora zaryczała i rzuciła się wprost na mnie. Czyżby moje pyłki zaczęły działać? Leszy odturlał się na bok, a ja stanąłem na wprost morderczej mordy. Bestia zastygła jak sparaliżowana, a po chwili zaczęły nią podrzucać straszne drgawki. Może jednak się uda – przemknęło mi przez myśl. Ale zmora nie zamierzała się poddawać. Trzęsąc się przedziwnie skoczyła do przodu niby łasica. Rzuciłem się w bok ale byłem zbyt wolny. Udało mi się sparować jedno uderzenie żuwaczkami. Co z tego, kiedy już po chwili leżałem na ziemi. Uratował mnie mój mizerny wzrost. Potężne szczęki, które miały mnie zmiażdżyć chybiły i zacisnęły się za moimi plecami. Znalazłem się za to na wprost cuchnącego pyska. Obleśne wargi wysunęły się by mnie pochwycić… I wtedy zmora zaczęła wyć. Z bólu. To był Plonek!. Zmokły kurak widząc naszą klęską zebrał się w końcu na odwagę i teraz dziobał oko szarpanej drgawkami zmory. Właściwie to wyszarpywał jak wściekły sęp kawały źrenicy czy co tam mają zmory w swoich ślepiach. Przśliznąłem się pod żuwaczkami i zacząłem sypać pyłki, a kiedy się skończyły wyszarpnąłem miecz zza placów i tłukłem gdzie się dało. Z drugiej strony leszy walił maczugą. To było nic w porównaniu do plonka, który ogarnięty bojowym szałem wydziobywał teraz drugie oko bestii. W końcu coś w niej jakby pękło. Z głośnym hukiem rozpadła się na małe kawałeczki, które w mgnieniu oka zmieniły się w rój widmowych os a może ciem. Przez chwilę myślałem, że nas zaatakują ale tylko pokręciły się trochę nad polaną, a potem odleciały gdzieś nad drzewami. Plonek, ciągle ogarnięty szałem dziobał pokrytą igliwiem ziemię. Leszy dyszał ciężko i patrzył na niego z szeroko otwartym pyskiem. Ja nie mogłem się zdecydować czy mam zemdleć czy się wyrzygać. W końcu wybrałem to drugie. Księżyc gapił się na nas z góry jakby z politowaniem.
– Bogowie – wysapał Leszy. Co to była za suka! Nabuzowany Plonek skrzecząc zaatakował kupę gałęzi. Nawet nie próbowaliśmy go uspokajać.
– Raz jeszcze udało się przeżyć – Otarłem rękawem usta i uśmiechnąłem się do Leszego.
– Tośmy bladziugę usiekli – odpowiedział z trudem podnosząc się z ziemi.
Leżeliśmy potem w sadybie Leszego jak weterani po krwawej bitwie. Plonka już w drodze opuścił bojowy szał i Leszy musiał nieść go pod pachą jak złachaną kurę. Teraz biedak pochrapywał niespokojnie przez dziób mamrocząc coś do siebie. Najgorzej z nas trzech oberwał Leszy. Mech na brzuchu miał poszarpany tak, że aż sterczały tam jakieś drzazgi. Ale to nie przeszkodziło mu w wygrzebaniu flaszki samogonu. Popijaliśmy leżąc i gadając szeptem żeby nie zbudzić Plonka.
– Nic mi nie będzie, bratiażku – uśmiechnął się Leszy dostrzegając widać moje zatroskane spojrzenie. Mech odrośnie, a moja kora raz dwa się zabliźni.
Pokiwałem głową. Nie bardzo miałem siłę gadać. Tak naprawdę chciałem tylko zasnąć ale na razie nie mogłem się uspokoić. Drżały mi dłonie, czekałem aż bimber zacznie działać. Bogowie! Tego się naprawdę nie spodziewałem! Ta leśna zmora była straszniejsza niż Cicha. Trochę się obawiałem czy na pewno ją wykończyliśmy. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić co by było gdyby wróciła. Nie wierzyłem żebyśmy drugi raz dali jej radę… Ale to jednak była bitwa! Niech to licho! Nareszcie wziąłem udział w bitce godnej bzionkowych pieśni. Tylko że nie ma już nikogo, kto mógłby je zaśpiewać! Gdyby Kinga była bzionkową dziewczyną takie zwycięstwo na mur – beton pomogło by mi ją zbałamucić.
– Ech, brał to bies – warknąłem i wychyliłem kubek samogonu jednym haustem. Aż mną wstrząsnęło. Paskudna berbelucha!
– Odeśpimy, a jutro weźmiemy się na poważnie za opijanie zwycięstwa! W końcu załatwiliśmy, bladziugę! – zaśmiał się nagle Leszy.
– Kto o nas pieśni zaśpiewa, Leszku? – wybełkotałem. Kto nam uwierzy? Bimber zaczynał mnie mocno rozbierać.
– Cziort pabieri! – Leszy machnął łapą. Jedno mnie tylko martwi.
– Że zmora wróci? – próbowałem się domyślić.
– A srał ją bies! Mnie Plonek martwi, bratiażku! Co będzie jak się obudzi i znów będzie taki bojowy?
– Oczy nam wydziobie i pójdzie spać! – zachrypiałem. Bimber działał i to jak!
– Plonek – sronek – zarechotał Leszy i przewrócił się na posłanie.
Zrobiłem to samo. Plonek przeturlał się na drugi bok i pierdnął przeciągle. To zdaje się był cały jego komentarz!
Świętowanie zwycięstwa jakoś nam się nie kleiło. Następnego dnia po szalonej bitwie, wściekle bolał mnie łeb. Leszy też wyglądał kiepsko, obkładał się mokrym mchem i ciężko stękał. Ale nie narzekał. Od rana za to popijał bimber ze swoich tajnych zapasów i zdążył się już nieźle zalać. Tylko Plonek był taki jak dawniej. To znaczy marudny i upierdliwy. Poczułem nagle, że towarzystwo tego duetu po ciężkiej nocy trochę mnie przerasta. Poza tym, co tu dużo gadać, zatęskniłem też za Kingą.
– Zbieram się chłopaki – wstałem i zacząłem pakować swój bojowy sprzęt.
– A gdzie będziesz lazł? – zrzędził Leszy. Dawniej po takiej bitce to świętowało się trzy dni i trzy noce. Tańce były, zabawa i chlanie!
– No właśnie – zaśmiałem się. Idę, bo chyba bym nie zniósł widoku jak tańczycie z kurakiem.
– W końcu oberwiesz za tego kuraka.
Leszy zarechotał nagle jak wariat po czym porwał plonka w wielkie łapy i pocałował w dziób.
– Kocham was, ochlajmordy – zaryczał. Plonek wyrwał mu się i trzepocząc kurzymi skrzydłami wylądował na mchu.
– Leszku – przerwałem mu. Może byś się zdrzemnął? Robisz się trochę dziwny.
– Dla ciebie wszystko, bratan! Dla ciebie i Ploneczka mojego kochanego.
Znów wyciągnął łapy ale Plonek szybko dziobnął go w palucha.
– Widzisz jak dziobie, skatina – zaśmiał się Leszy.
– Do panny go ciągnie – zachrypiał Plonek. Czułem, że za chwile się doigra i wreszcie skopię mu kuper.
– Nie czepiaj się go jak rzep psiego chwostu – Leszy nagle spoważniał i wkroczył między nas. Wy, plonki lęgniecie się, nie wiedzieć czemu, z zielonkawych, kurzych jaj. My wyrastamy jak dęby z nasion kiedy las sobie tego zażyczy. A Bzionki rodzą się tak jak ludzie.
– Znaczy jak? – okazało się, że zmokły kurak nawet o tym nie miał pojęcia!
– No wiesz – zaczął Leszy tonem starego nauczyciela – musi być pan bzionek, pani bzionkowa i trochę miłych chwil. Najlepiej w wygodnej norce.
– Jak u borsuków – domyślił się Plonek.
– Na starych bogów – nie wytrzymałem. Nie macie innych tematów?
– Co się wstydzisz, bratan? Bzionkowych kobiet nie ma to cię do ludzkiej panny ciągnie. Takie rzeczy się zdarzały. Może nie u bzionków ale przecie czasem człowiek się w rusałce czy brzegince zakochał. Czasem ludzka kobitka nawet z czortem…
– By was bezkost w dupy pokąsał – krzyknąłem. Miałem ich naprawdę dosyć. Zarzuciłem tobół na plecy i ruszyłem do domu przez las.
Idąc myślałem sobie jakimi jesteśmy durniami. Ciągle zapominamy jak bardzo świat się ostatnio zmienił. Nie chcemy uwierzyć, że te wszystkie zmory też się zmieniają. Stają się silniejsze, tak jak my stajemy się słabsi i co raz bardziej śmieszni z naszymi mieczami, czarodziejskimi pyłkami czy posrebrzoną maczugą.
– Niech biesy porwą ten nowy świat! – krzyknąłem w końcu
***
Szedłem potem łąkami obok wioski. Niebezpiecznie blisko granicy światów. Śpieszyłem się do Kingi ale właściwie dobrze mi było tak sobie iść. Rozglądałem się i wdychałem zapachy wsi. Lubiłem je. Nie tylko te przyjemne, jak dym z kominów i ognisk czy zapach ziół albo świeżo skoszonej trawy. Dobrze mi się kojarzył nawet gnój rozrzucany na polach czy smrodek obory. Tych zapachów było co raz mniej. Powoli znikały ze wsi konie, krowy i świnie. Łąki, o które dawniej baby tłukły się grabiami by mieć dobre pastwiska dla bydła, dziś zarastały nie koszone.
Kolejny, mały ludzki światek przemijał za mojego życia. Znikały drewniane, poczerniałe stodoły i domki kryte eternitem, budowane z pustaków wokół starych chatynek. Odchodziły w przeszłość, nie tylko konie, ale nawet pordzewiałe traktory – samoróbki, rozklekotane ursusy i jazgotliwe kombajny – bizony. Starałem się nie myśleć o gadaniu Leszego. Bo przecież nikt nie słyszał aby ludzka kobieta pokochała Bzionka! Nawet gdyby mnie mogła zobaczyć, kogo by ujrzała? Barczystego, brązowego krasnoluda wysokiego na troszkę ponad dwie stopy? Szkoda gadać. Parszywy świat! Dawniej naszych wojowników, którzy wracali z potyczek ze zmorami i upiorami witali dudziarze, a piękne dziewczyny zarzucały im na szyję wianki i poiły miodem. Mnie w obejściu Kingi powita co najwyżej stary gumiennik, Mruk, który tak zżył się z ludzkim światem, że co raz bardziej wyglądał jak zwyczajny, wyleniały kot. A jednak z każdym krokiem szedłem szybciej. Mimo wszystko czułem, że wracam do domu. Chciało mi się popatrzeć na dziewczynę i na dzieciaka. Upewnić się, że u nich wszystko w porządku. I wtedy to usłyszałem! To na pewno był Wieszczy! Wył po swojemu gdzieś z koron starych klonów na wojennym cmentarzu. Od wielu lat nie słyszałem tego skowytu ale od razu go rozpoznałem. I nie miałem wątpliwości. Wieszczy zawszy zwiastował nieszczęście. Tylko komu? Dom Kingi wyglądał tak jak zwykle. Obszedłem węsząc całe podwórze ale nie wyczułem żadnej zmory czy upiora. Mruk zasyczał na mnie jak kot.
– Witaj, kocurze – przywitałem się z nim. Wszystko u nas w porządku?
– Może być – Prychnął Mruk. Twoja dziewczyna pojechała do miasta.
Uważałem Mruka za niespełna rozumu ale jakoś miło mi się zrobiło, że ktoś nazywa Kingę moją dziewczyną. Wyleniały Gumiennik nie miał tu za wiele do roboty. Stara stodoła co prawda jeszcze stała ale od lat nikt nie zwoził tam siana ani zborza. Machnąłem ręką i poszedłem się zdrzemnąć do norki. Dom to jednak dom.
***
Tej nocy Kinga prawie wcale nie spała. Nawet butelka wina nie zdołała uciszyć kłębowiska myśli. Czuła się rozbita i roztrzęsiona. W dodatku jakiś ptak co chwila darł się przeraźliwie na starym, wojennym cmentarzu. Tosiek też spał niespokojnie, wiercił się po całym łóżku i gadał przez sen. Kinga po raz kolejny pożałowała, że nie sprzedała domu i nie wyjechała do miasta. Czuła się samotna i opuszczona. Dlaczego siedzisz tu sama jak kołek? – przemawiała do siebie w myślach wcielając się w rolę własnej matki. Czemu nie spotkasz się z którąś z koleżanek ze szkoły? Sylwia i Magda ciągle tu mieszkają… Nie mam ochoty się z nikim spotykać – odpowiadała sama sobie. Zaraz po powrocie spotkała Sylwię, swoją najlepszą koleżankę z podstawówki ale nie miały sobie wiele do powiedzenia.
Kinga, obawiając się zbyt wielu pytań, od razu przyznała, że jej nie wyszło. Że facet, z którym była okazał się draniem, i że uciekła od niego z dzieckiem do matki. W oczach byłej koleżanki zobaczyła wtedy współczucie wymieszane z triumfem. No zobacz – zdawało się mówić spojrzenie Sylwii – wyjechałaś robić wielką karierę, a skończyłaś gorzej ode mnie. Sylwia miała dwoje dzieci i męża, który zarabiał na budowie w Norwegii. Kinga wiedziały, że mogłaby się z nią spotkać i poużalać nad swoim losem ale kompletnie nie miała na to ochoty. Pocałujcie mnie wszyscy w dupę – wyszeptała w poduszkę. Potem przytuliła małego i rozpłakała się bezgłośnie. Ptak ciągle wrzeszczał ponuro.
Po takiej nocy cały dzień przepłynął jak w nieprzyjemnym śnie. W dodatku nie mogła się pozbyć przeczucia, że lada dzień w jej życiu pojawi się największy koszmar czyli Piotr. Co prawda wmawiała sobie, że może jednak da jej spokój. Że te smsy to przypadek, że pewnie niechcący dała komuś z poznańskich znajomych swój nowy numer telefonu i tak zdobył go Piotr. Powtarzała sobie, że nie będzie mógł jej znaleźć bo przecież i jemu i wszystkim znajomym nie zdradziła skąd dokładnie pochodzi. Mówiła po prostu: przyjechałem z małej dziury na Lubelszczyźnie.
Jak zawsze po ciężkim dniu starała się jakoś dotrwać do wieczora. Ale znów nie zanosiło się na spokojną noc. Antoś marudził przy kolacji i kaszlał. Dotknęła jego czoła i nawet nie musiała sięgać po termometr by wiedzieć, że ma gorączkę. Zrezygnowana zmierzyła mu temperaturę. 38,7. Jeśli małemu nie przejdzie w ciągu dwóch, trzech dni wszystko oczywiście skończy się wizytą u lekarza i zwolnieniem w pracy. Szefowa nie będzie zachwycona…
Jedyną krewną z jaką Kinga utrzymywał bliższy kontakt była młodsza siostra ojca mieszkająca w sąsiedniej wsi. Samotna, skłócona ze wszystkimi stara panna, która jednak z nieznanych przyczyn zawsze lubiła Kingę. Dziewczyna postanowiła, że rano zadzwoni do ciotki i po raz kolejny poprosi ją o opiekę nad małym.
Wygrzebała z apteczki malinowy syrop z ibuprofenem i podała chłopcu. Antoś leżał znużony i gapił się w telewizor.
Kiedy chłopiec zasnął Kinga bezmyślnie przeglądała przez kilka minut internetowe bzdury na telefonie. Ten sam ptak, który nie dawał jaj spać poprzedniej nocy, znowu zaczął zawodzić na cmentarzu. Zamknęła okno, niestety to niewiele pomogło. Skuliła się na kanapie ale mimo zmęczenia nie mogła zasnąć.
– Trzymaj się Kinga – wyszeptała. Wszystko będzie dobrze ale musisz wziąć się w garść. Jesteś jeszcze gówniarą. Wszystko przed tobą i masz dla kogo żyć. W końcu znajdziesz porządnego faceta, który pokocha Ciebie i Tośka. Jutro pogadasz z ciotką. To wcale nie taka wariatka, jak wszyscy mówili. Coś wymyślisz, dziewczyno! Piotr cię nie znajdzie. A jeśli nawet, poradzisz sobie ze skurwielem.
Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – powtarzała szeptem jak zaklęcie. Uspokoiła się trochę i zaczęła powoli odpływać w ciepły sen. Jak na złość Antek rozkaszlał się w łóżeczku więc musiał wygrzebać się spod koca. Napoiła chłopca herbatą z lipy i ułożyła na boku. Dotknęła ustami jego czoła. Było gorące.
Wtedy usłyszała warkot samochodu. Ktoś podjechał i zatrzymał się przed furtką. Widziała przez okno jak reflektory oświetlają sadek. To on – pomyślała i nagle poczuła się jak sparaliżowana. Uświadomiła sobie też, że prawdopodobnie nie zamknęła drzwi na klucz. Przez chwilę trzymała się kurczowo dziecięcego łóżeczka ale kiedy szczęknęła klamka ruszyła do kuchni. Od początku wiedziała, że to Piotr. Stał teraz w drzwiach, jak zawsze pewny siebie. Jego czarne oczy przystojnego drania patrzyły na nią jak dawniej. Facet, którego tak zazdrościły jej koleżanki. Diabelsko piękny, stylowy od włoskich pantofli po czubek modnej fryzury.
– Cześć kochanie – powitał ją czarująco i swobodnie, jakby widzieli się wczoraj. Jakby nie zniszczył jej życia, jakby nie zmienił jej w strzęp kobiety, jakby nie okradł jej ze wszystkiego! Chciała wrzeszczeć ale słowa grzęzły jej w ściśniętym gardle.
– Zatęskniłem za moją grzeczną dziewczynką – uśmiechnął się. Podejdź tu szybciutko, a pan da ci klapsa, za to, że uciekłaś bez pożegnania.
Kinga z przerażeniem poczuła, że czar znowu zaczął działać! Że czuje się jak dawniej równocześnie upokorzona i podniecona. Że jakaś część jej ma ochotę upaść na kolana i pozwolić mu na wszystko. Oddać się znów w niewolę i …
– Wypierdalaj – to powiedziała ta inna część.
– Co ? – zobaczyła w jego pięknych oczach autentyczne zdziwienie.
– Wypierdalaj z naszego życia. Już!
Wiedziała, że Piotr z trudem panuje nad sobą. Zawsze ciężko przyjmował jakakolwiek odmowę. Jakaś siła zdawała się prowadzić jej rękę kiedy sięgnęła do zlewu i wyciągnęła brudny kuchenny nóż. Leżał tam od kolacji oblepiony ketchupem i okruszkami chleba. Wyciągnęła go przed siebie.
– Nigdy mnie już nie dotkniesz – powiedziała głosem tak spokojnym, że nawet ją to zaskoczyło. Wypierdalaj albo dzwonię po policję.
Piotr jakby nie mógł zrozumieć co się dzieje. Wiedziała, że nie przestraszył się noża. Tylko wyglądał jak młody biznesmen. W rzeczywistości prowadził swoje brudne interesy brutalnie i bezwzględnie. Taki ktoś nie przestraszy się drobnej dziewczyny, nawet jeśli ta ma w rękach kuchenny nóż. Ale ona też nie czuła już strachu. Coś w niej pękło i wiedziała, że się nie cofnie. Dziwny spokój spłynął na nią jak lód. Popatrzyła wyzywająco, prosto w jego oczy.
– Daję panu 5 sekund na opuszczenie mojego domu. Piotr zaśmiał się sztucznie.
– Posłuchaj, suko. Nie dam ci spokoju, dopóki mnie nie przeprosisz, tak jak dawniej. Nauczę cie znowu chodzić na smyczy i … Nie dokończył bo Kinga nagle zaczęła się śmiać. Chyba z ulgi, że ten jego hipnotyzujący ton, który potrafił kiedyś rozbudzić w niej upokarzająco masochistyczne uczucia, utracił całkowicie swoją moc. Piotr ruszył wściekły w jej stronę ale zatrzymał się w pół kroku. Jego głos był zimny i opanowany:
– Sama chciałaś głupia dziwko. Zabiorę ci wszystko. Nawet tego małego gnoja. Nie wiem z kim się kurwiłaś, że go masz. Ale najpierw zabiorę ci bachora a potem zdechniecie oboje. Ty i twój…
– Spierdalaj – wychrypiała Kinga. Piotr wyszedł trzaskając wściekle drzwiami z potokiem przekleństw na ustach. W pokoiku Tosiek obudził się i zaczął płakać. Kinga odłożyła brudny nóż do zlewu, zamknęła starannie drzwi na klucz i poszła uspokoić syna. Nie mogła opanować okropnego drżenia rąk, a gdzieś w środku czuła się potwornie zmęczona i pusta.
-
Okna były zamknięte ale chociaż niewiele słyszałem i tak od razu byłem pewien, że w życiu Kingi znów pojawił się mężczyzna od którego uciekła. Ten przez którego płakała, i którego się bała. Wyglądał na silnego, twardego sukinsyna, takiego co to przywykł do rządzenia i niszczenia ludzi. Gdzieś nad głową wisiał mu też strach, dużo strachu. Ale najwięcej było okrucieństwa. Był jak piękny wilk, którego powoli ogarnia zmora wścieklizny. Bałem się o Kingę ale nie miałem możliwości by jej pomóc. Gdyby była jedną z naszych kobiet i taki suczy syn by ją prześladował, wiedziałbym co robić. Aż mnie łapy zaświerzbiły. Żeby tak móc stanąć z mieczem albo toporkiem naprzeciw tego gnoja! Niestety pozostawała kwestia różnicy, nie tylko rozmiarów, ale i wymiarów, w których przyszło nam żyć. Na razie byłem bezradny i to było straszne!
Nie słyszałem wszystkich słów ale w jakiś sposób zrozumiałem, że Kinga jednak zwyciężyła. Wiedziałem, że ten gnój nie przestraszył się noża w jej dłoni. Bardziej zaskoczyła go zmiana, którą nagle w niej dostrzegł. Przyszedł by wziąć sobie słabą uległą dziewczynkę, a spotkał wściekłą kobietę.
Kiedy drań wyszedł z domu przeklinając nienawistnie Kingę i własnego syna pomknąłem za nim. Poszedł do swojego pięknego, czarnego samochodu ale nie odjechał od razu. Stał przez kilka chwil i patrzył z ciemności w okna domu Kingi. Oczy świeciły mu wilczo. Cały aż drżał z hamowanej wściekłości jakby chciał wrócić i rozszarpać dziewczynie gardło. W końcu jednak wsiadł do samochodu i powoli odjechał. Ale wiedziałem, że to nie koniec, i że jeszcze się spotkamy. I to raczej w niezbyt miłych okolicznościach.
***
Przez dwie następne noce kręciłem się dookoła domu Kingi, zaglądałem w okna i nasłuchiwałem silnika samochodu. Mały kaszlał. Czułem, że ma lekka gorączkę i jest przeziębiony ale nie wyczułem żadnej zmory. Te niegroźne, od lekkich przeziębień są prawie niewidoczne. Jak mgliste pajęcze cienie. Uznałem, że skoro nie są niebezpieczne nie ma sensu ich tropić. Każdy dzieciak musi swoje odchorować.
Obserwowałem wszystko czujnie jak stary pasterski pies pilnujący własnego stada. Wieczór był ładny. Wczesnojesienny. Księżyc powoli wypłynął nad las, cieniutki jak posrebrzany sierp. Patrzyłem jak Kinga usypia chłopca, a potem podglądałem ją w łazience. Była piękna jak zawsze ale wyjątkowo nie brały mnie ciągoty. Byłem zbyt napięty.
Czarny samochód nadjechał grubo po północy ze zgaszonymi światłami. Zatrzymał się dość daleko od uśpionego domu. Mężczyzna wysiadł ostrożnie przymykając drzwi i pieszo zbliżył się do bramki. Wiedziałem, że Kinga zamknęła drzwi na oba zamki ale byłem pewien, że to w żaden sposób nie powstrzyma intruza. Czułem pulsujące w nim zło. Mogłem zrozumieć wściekłość na kobietę, która go odrzuciła ale nie byłem w stanie pojąć nienawiści jaką żywił do własnego dziecka. Był jak dawni bogowie, gotowi pożerać swoich synów.
Miałem go na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie pradawne zasady pozwalające nam przechodzić do ludzkiego świata jedynie na życzenie matki proszącej o uleczenie dziecka, mógłbym draniowi odrąbać nogi w kolanach! A miałem na to wielką chęć. Tymczasem czaiłem się tylko nie wiedząc co robić. Ale jednego byłem pewien – nie pozwolę mu skrzywdzić Kingi ani chłopca, choćbym miał złamać wszystkie prawa obu światów.
Zły człowiek krążył wokół domu, zaglądał w okna i napawał się swoją nienawiścią. Kinga nie miała nawet psa, który mógłby ją ostrzec. Ale nie była bezbronna. Miała mnie.
O dziwo drań nie zdecydował się na napaść. Wypalił spokojnie papierosa i ruszył w kierunku samochodu. Zdecydowałem się w jednej chwili i ruszyłem za nim. Kiedy wsiadał do auta prześliznąłem się do ludzkiego świata i wskoczyłem pod jego nogami do środka. Mimo przejścia na drugą stronę potrafimy pozostać niewidzialni.
Mężczyzna, nie włączając świateł, zawrócił samochód na łące i ruszył powoli szutrówką w stroną szosy. Wybacz mi, Perunie – szepnąłem. Ale muszę to zrobić! Dmuchnąłem złemu człowiekoi pyłkiem prosto w twarz. Kichnął potężnie ale niczego nie zauważył. Przeszedłem przez zamknięte samochodowe drzwi i upadłem na wilgotną trawę. Nie wiedziałem co może mnie spotkać za naruszenie starych praw ale byłem gotów na konsekwencje. Skurwielowi pozostało jeszcze może dwie minuty życia. Wyjechał na asfalt, włączył światła i przyspieszył z piskiem kół. Droga do miasta była szeroka i aż prosiła się o szybką jazdę. Milę, może dwie za wsią zły człowiek zaśnie, a właściwie straci przytomność. Zawsze lubiłem stare topole rosnące po obu stronach tej szosy.
Następnego ranka Kinga znów musiała zawieść Tośka do ciotki. Mały nie wyglądał na szczególnie chorego ale nadal miał stan podgorączkowy i kaszlał. Nie wyglądało to na nic poważnego ale dziewczyna postanowiła, że po pracy na wszelki wypadek pójdzie z chłopcem do przychodni. Jadąc zastanawiała się też jak zgłosić tę całą sprawy z Piotrem na policję. Nagle zobaczył na drodze dwa radiowozy. Zwolniła trochę w pospiechu zapinając pas bezpieczeństwa. I wtedy zobaczyła czarnego mercedesa koszmarnie roztrzaskanego o pień starej topoli.
– Mamo, zobacz, mamo, policja – gorączkował się Tosiek na foteliku z tylnego siedzenia. Rozbite auto skosiło dwa spore drzewka a potem dosłownie wbiło się w wielką topolę. Policjant z drogówki machnął lizakiem, Kinga zatrzymała się i uchyliła okno. Wiedziała, że wiele jest takich czarnych mercedesów na świecie ale czuła, że to musiało być auto Piotra.
– Co się stało – zapytała nieswoim głosem.
Młody policjant uśmiechnął się lekko.
– Dzień dobry. Jak pani widzi wypadek. Komuś za bardzo się spieszyło. I dojechał… na tamten świat.
Kinga poczuła nagle, że traci oddech. Po chwili coś niby wielka, gorąca kula przepłynęło boleśnie przez gardło gdzieś w dół. Ręce zaczęły jej drżeć na kierownicy. Policjant musiał to zauważyć. Pochylił się niżej.
– Mam nadzieję, że to nikt znajomy. Auto na warszawskich blachach…
Odruchowo pokręciła głową.
– Po prostu boję się wypadków – skłamała. Tosiek gapił się na policjanta jak zaczarowany.
– Ale pan ma piękną capkę – wykrztusił nagle. Gliniarz wybuchnął szczerym śmiechem, który udzielił się Kindze. Zaczęła trochę histerycznie chichotać.
– Musi pani zawrócić – odezwał się ciągle uśmiechnięty policjant. Najlepszy objazd będzie przez Zalesie. Pożegnała się mechanicznie i zaczęła ostrożnie zawracać. Wtedy jakiś głos zaczął krzyczeć w jej głowie:
– Jesteś wolna! Jesteś wolna!
-
Tamtej nocy kiedy stałem na drodze patrząc na znikające w mroku czerwone światła samochodu nie czułem strachu. Wiedziałem, że oto przekroczyłem pewną granicę, zdeptałem najważniejsze prawa i po prostu zabiłem człowieka. Dopiero kiedy z oddali usłyszałem huk, zrozumiałem ogrom swojego szaleństwa. A co jeśli ten suczy syn wcale nie uderzył w przydrożne drzewo tylko w samochód pełen niewinnych ludzi? Jak będę dalej żył? Co się stanie? Czy Weles, strażnik muru pomiędzy światami powróci z Nawii by mnie ukarać? Wierzyłem, że dawni bogowie odeszli na zawsze ale co jeśli jednak są gdzieś w pobliżu? Co będzie ze mną? Leszy często powtarzał: „Jesteśmy jednymi z ostatnich”. Czy miałem być ostatnim bzionkiem? I pierwszym, który zabił człowieka?
Ale oprócz obaw czułem też radość… i dumę. Przecież obroniłem Kingę i chłopca! Bez względu na to, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić, oni są bezpieczni! Zasłużyłeś na to, człowieku o spojrzeniu wściekłego wilka! – pomyślałem. Splunąłem i ruszyłem w stronę swojej nory. Kinga spała spokojnie nie przeczuwając nawet jak wiele wydarzyło się tej nocy. Poczułem nagle szaloną potrzebę by wypić wielki garniec starego samogonu, który od lat trzymałem na specjalną okazję. Do licha leśnego, to był specjalna okazja! Kiedy wślizgiwałem się do swojego podziemnego domostwa ten drań, Wieszczy, znowu zaczął wyć na cmentarnym wzgórzu. Gdybym wtedy nie zignorował złowróżbnego znaku, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej…
***
Piłem w samotności aż świat się rozmył. Nigdy jeszcze nie byłem tak bardzo pijany. W pewnym momencie po prostu straciłem przytomność i zapadłem się w pijacki labirynt. Raz czy dwa w półśnie zdawało mi się, że Plonek dobija się do mojej nory ale gdybym nawet chciał go wpuścić nie byłem w stanie się podnieść. Stara siwucha sponiewierała mnie niczym poważna choroba. Leżałem jak trup na urlopie, a myśli roiły mi się w pijanym łbie jak stado os. Ciekawe czy Leszy już wie, że zabiłem człowieka? Plonek pewnie by mi pogratulował bo przecież on nienawidzi ludzi. A może wcale nie? W końcu jego niechęć do człowieczego plemienia była raczej niegroźna. Narzekał na ludzką niewdzięczność na każdym kroku, a przecież nigdy nie próbował się mścić. Czort by to wziął! Tych ludzi, tych bogów co zniknęli, tych bogów co przyszli! I mnie razem z nimi…. Rozpłakałem się w końcu z pijackim żalem. Leszy, Leszku ratuj! – bełkotałem półprzytomny. Kingo, Kinieczko, jak ja cię kocham dziewczyno… Jak ja cię… Ble… Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy kac gigant próbuje was dopaść i zabić…
Oprzytomniałem dopiero sporo po południu. Wygrzebałem się z nory jak chora dżdżownica. Niebo było zakryte ciężkimi chmurami, z których kapał rzadki, smutny kapuśniaczek. Wieszczy nadal pokrzykiwał co jakiś czas. Stanąłem pod jesiennym niebem i czekałem aż dobry deszcz wszystko ze mnie zmyje. Patrząc w szare puste niebo podjąłem decyzję.
– Nie możesz tu zostać, bracie – powiedziałem sam do siebie. Narozrabiałeś jak pijany zając w kapuście. Niby w dobrej wierze. Ale musisz iść. Zrobiłeś co trzeba. Obroniłeś dziewczynę i chłopca. Temu draniowi należał się gorsza śmierć… Ale i tak musisz iść. I to jak najszybciej.
– Nie bój się – usłyszałem nagle za plecami. Nikt cię nie ukarze. Nasi bogowie zgaśli jak opuszczone ogniska. Nikt cię nie ukarze za przekroczenie granicy. Nikogo nie obchodzi ta śmierć.
To był Mruk. Zdziwiła mnie jego przemowa. Stary gumiennik zwykle traktował mnie jak powietrze. Od jakiegoś czasu zachowywał się prawie zupełnie jak zwyczajny, wiejski kot. Utknął chyba nawet bardziej niż ja pomiędzy światami, powoli tracąc swoja moc.
– Muszę stąd znikać, bracie – pokręciłem głową. Nie chodzi nawet o tego kurwiego syna, którego musiałem ukatrupić. Po prostu nie mogę dalej żyć w takim zawieszeniu. Jestem Bzionkiem. Jednym z ostatnich, a może ostatnim. Prawie nic nie zostało z mojego świata. Nie chcę już snuć się po okolicy jak beznadziejnie zakochany gnojek.
Mruk prychnął zupełnie jak kot.
– Nie ma lekarstwa na miłość, głupku – powiedział. Potem odszedł sztywno z miną obrażonego kota.
Spakowałem tylko najważniejsze rzeczy, a i tak było tego sporo. Cały zapas czarodziejskich pyłków, trochę ciuchów i pamiątek. Ulubiona proca, jakieś żarcie na drogę i ostatnia flaszeczka siwuchy. Wędrowny wór dosłownie pękał w szwach. No i oczywiście miecz. Ten posrebrzany, pamiątka po dziadku. Nie mieścił się w wielkim tobole więc przytroczyłem go fachowo do pasa.
– Trzeba ruszać – powiedziałem sam do siebie. Nie miałem ochoty żegnać się z Leszym i Plonkiem. Bałem się nie tyle, że zobaczą we mnie mordercę ale raczej tego, że jako ostatni przyjaciele zachwieją moją decyzją. Nie miałem sił by znów bić się z myślami. Oczywiście pozostała jeszcze Kinga. Wiedziałem, że muszę ostatni raz na nią zerknąć. Pożegnać się bez słów. Światła w jej domu zgasły już ponad godziną temu. Minęła północ i wiedziałem, że to najlepszy moment by zakraść się do środka i popatrzeć na śpiącą dziewczynę. Coś mnie nagle ścisnęło za gardło. Weź się garść, stary durniu – szepnąłem do siebie. I ruszyłem w stronę domu. Miecz przytroczony do pasa plątał mi się śmiesznie między nogami.
Dom, obok którego spędziłem tyle lat pachniał leciutko perfumami Kingi i herbatką z lipy i bzu, którą pewnie zaparzała dla synka. Stary ścienny zegar tykał leniwie w nocnej ciszy. Popatrz tylko na nich ostatni raz i ruszaj, bo jeszcze się rozkleisz – rozkazałem sam sobie. Kinga spała zwinięta w kłębek. Księżyc świecił nad łąkami jak gruby, srebrny rogal. W tym świetle twarz dziewczyny wydawała się blada i delikatna. Coś ścisnęło mnie w dołku i poczułem jakbym musiał przełknąć wielką, gorzką kulę. Kto się teraz będzie tobą opiekował, dziewczyno? Bogowie! Jak bardzo chciałbym móc z nią zostać! Przygryzłem wargę tak, że aż zabolała i poszedłem do pokoju Tośka. Leżał w starym łóżeczku Kingi. Zauważyłem, że wyjęłą kilka szczebelków aby maluch spokojnie mógł wychodzić i przybiegać do niej w nocy. Teraz chłopiec leżał przytulony do zielonej pluszowej żaby i oddychał chrapliwie przez usta. Nagle poczułem, że coś jest nie tak. Że chłopiec jest bardziej chory niż mi się wydawało. Zmora! Siedziała przyczajona na suficie podobna do cienia wielkiego pająka.
– Przyszedłeś popatrzeć jak gnojek umiera? – wysyczała. To była jedna z tych prastarych bestii. Tylko one potrafiły mówić. I tylko one były tak niebezpieczne. Wyszarpnąłem miecz z pochwy dziękując bogom, że niechcący zabrałem go ze sobą. Gdybym jeszcze miał pyłki…
– Odejdź, stara suko – czułem jak gotuje się we mnie złość. Zmora przesunęła się bliżej i zachichotała paskudnie.
– Zabiję tego gnojka specjalnie dla ciebie. Latami mordowałeś lub przeganiałeś takie jak ja ale twój czas minął. Umierając myśl o tym, że chłopiec zginie przez ciebie. I że to będzie długa i bolesna śmierć. Jego piękna mamusia będzie wyła z rozpaczy!
Z całych sił starałem się nie stracić panowania nad sobą. Zmory właśnie takie są. Próbują cię wytrącić z równowagi abyś zaślepiony złością popełnił błąd.
– Jak ja uwielbiam zabierać im życie – wychrypiała. Ty podobno też to ostatnio polubiłeś.
– Zabiłem kurwiego syna, bez sumienia, takiego jak ty. Nie poluję na dzieci w kołyskach.
– A ja tak – wrzasnęła i skoczyła w stronę chłopca. Rzuciłem się na nią z mieczem ale w ostatniej chwili wywinęła się w bok. Wydało mi się, że ktoś krzyknął: Uważaj i w tym samym momencie coś spadło mi na plecy. Druga zmora! Poczułem jak kły wbijają mi się w kark, a szpony drą kubrak na żebrach. Rzuciłem się plecami na ścianę waląc tyłem głowy w łeb zmory. Jej uścisk na chwilę zelżał ale w tej samej chwili druga bestia zeskoczyła z sufitu i ruszyła na mnie. Walnąłem łokciem tę na moich plecach aż coś chrupnęło i skoczyłem w stronę drugiej bestii.
W locie przerzuciłem miecz do lewej ręki i ciąłem od dołu. Wywinęła się i ledwie sięgnąłem ją końcem ostrza. Zaskrzeczała i przysiadła na suficie ale wtedy ta druga oprzytomniała i znów wbiła we mnie kły i pazury. Pojąłem nagle, że nie dam rady. Gdybym miał swoje pyłki sypnąłbym do tyłu i musiałaby puścić. Ale miałem tylko miecz, a zmory były dwie. Wiedziałem, że nie zdołam zabić obu. Liczyłem tylko, że uda mi się wykończyć choć jedną z nich, a drugą osłabić na tyle, że nie da rady zamordować potem chłopca. Obróciłem ostrze i pchnąłem do tyłu pod pachą myśląc, że może trafię sukę w tłusty kałdun. Miecz wszedł gładko. Bestia zawyła boleśnie ale jej uścisk nie osłabł. Druga wykorzystała okazję i znów skoczyła na mnie z sufitu. Udało mi się jakoś obrócić miecz z powrotem ale nie byłem dość szybki. Zmora na plecach spowalniała moje ruchy zwisając jak wielki wór. Druga bestia zanurkowała pod moim ostrzem i już po chwili leżałem przygnieciony jej śmierdzącym cielskiem. Ta, która znalazła się pod spodem stęknęła przygnieciona podwójnym ciężarem ale jeszcze mocniej zacisnęła zęby. Druga przygniotła pajęczymi łapami moje ręce i wyciągając łeb sięgnęła żuwaczkami do twarzy. Śluzowaty jad kapnął mi na policzek. W przypływie rozpaczy obróciłem głowę i złapałem ją zębami z gardło. Zrozumiałem, że to koniec. I wtedy zmora zawyła boleśnie i wyskoczyła w górę. To był Mruk. Wyleniały gumiennik rozdarł jej plecy kocimi szponami. Wyplułem jakiś ochłap, który został mi w zębach i zacząłem tłuc łokciami zmorę pode mną. Druga bestia rzuciła się tymczasem na Mruka, który walczył chytrze, na przemian tnąc pazurami i odskakując. Udało mi się obrócić miecz i kilka razy pchnąć ostrze do tyłu. Moja zmora puściła. Wstałem z trudem podpierając się mieczem. Zebrałem się w sobie i odciąłem leżącej bestii łeb. Wyglądała jak glutowaty nietoperz. Na drżących nogach ruszyłem w stronę drugiej zmory, której Mruk nie pozwalał wyśliznąć się z kąta. Okazało się jednak, że obaj nie doceniliśmy starej potworzycy. Przyparta do muru zacharczała dziwacznie, a potem plunęła zielonym jadem prosto w pysk gumiennika. Mruk zawył boleśnie i upadł na podłogę. Zmora wystrzeliła jak z procy w jego stronę i zanim zdołałem dokuśtykać by jakoś pomóc wbiła mu w bok potworne szczypce. Gumiennik zawył rozdzierająco. Ciąłem szerokim zamachem lecąc pchany wściekłością i rozpaczą. Nie było to czyste uderzenie chociaż odciąłem bestii dwie z ośmiu pajęczych łap. Nie przeszkodziło jej do skoczyć na sufit i zniknąć w ciemności.
Pochyliłem się nad Mrukiem i zacząłem głaskać jego bury łeb. Brzuch biednego gumiennika był jedną masą krwawej miazgi zaplamionej zielonkawym jadem.
Widziałem jak życie gaśnie w jego kocich oczach.
– Czegoś to zrobił stary durniu – wyszeptałem. Przecież nigdy mnie nie lubiłeś.
– Tobie pozwoliłbym zdechnąć – wychrypiał. O dziwo na jego pysku pojawił się szyderczy uśmiech. Chciałem uratować chłopca…
– Dziękuję…
– Nie łam się, zakochany ośle. Jestem jak kot. Zamierzam żyć jeszcze sześć razy…
– Mam nadzieję, że nie kłamiesz stary draniu.
Ale to nie była jeszcze ta finałowa, wzruszająca scena. Nigdy nie ufajcie zmorom. Ta suka oczywiście wróciła! Spadła na mnie gdy spoglądałem w gasnące oczy Mruka. Nie zdążyłem się nawet odwrócić kiedy ohydne szczypce wbiły mi się w bok. Jedno albo dwa żebra pękły z potwornym chrzęstem i zalała mnie fala bólu. Bólu i rozpaczy. Może to dało mi siłę na ostatni zryw? Jakimś cudem zdołałem się wtedy wyszarpać z zabójczych szczęk i ciąć zmorę przez łeb. Potem jad zaczął działać i zapadłem się czarnej mgle.
Reszta była jak sen. Słyszałem w nim skrzeczenie Plonka i czyjś płacz. Leszy mówił coś do mnie zatroskanym głosem, a ja nie mogłem zrozumieć słów. Potem gromada bzionków niosła mnie śpiewając przez las, a mama wlewała mi w usta gorzkie lekarstwa. Jej twarz zmieniła się nagle w uśmiechniętą buzię Kingi, która po chwili już tańczyła w białej sukience wokół ogniska, maleńka jak bzionkowa dziewczyna. Nagle z ciemności wyskoczyła Cicha i porwała Kingę. Chciałem biec jej na pomoc ale nogi miałem ciężkie jak ołów. Umierasz ale przecież się urodzisz – powiedział jakiś głos. Znów będziesz walczył ze zmorami. W końcu wszystko zasłoniła potężna gęba Leszego, który uśmiechnął się i powiedział: Tylko tak możemy ci pomóc, bratan. Wydawało mi się, że jest pijany. I wtedy wszystko zgasło.
***
W nocy spadł pierwszy śnieg. Pokrył cienką kołderką łąki, stary cmentarz, podwórze i dom. Zasypał też wejście do norki ukrytej w korzeniach rosnących przy płocie bzów. Po śmierci Piotra, Kinga poczuła, że już nie musi uciekać ani się chować. Zamieściła ogłoszenia o sprzedaży domu i podjęła decyzję, że jeśli tylko znajdzie się kupiec, wiosną wróci do Poznania.
Z zamyślenie wyrwał ją kaszel Tośka. Chłopiec leżał w łóżku i bawił się klockami paplając coś o pożarze i strażakach. Od kilku dni znów był przeziębiony i po źle przespanej nocy, Kinga postanowiła odżałować całe sto pięćdziesiąt złotych i zamówić prywatną wizytę domową. Była niedziela i na Sorze pewnie spędziliby kilka godzin w bezsensownej kolejce. Teraz czekała na przyjazd lekarza. Powtarzała sobie, że to pewnie nic poważnego i że to normalne kiedy dzieciak zacznie chodzić do przedszkola ale czuł jakiś dziwny niepokój. Mały kaszlał ciężko przez całą noc i nawet po przeciwgorączkowym syropie miał ponad 38 stopni. Teraz gryzła się tym, że jeśli trzeba będzie jechać do apteki po leki będzie musiał prosić sąsiadkę żeby posiedziała z Tośkiem. A naprawdę nie lubiła tej wścibskiej jędzy.
Rano odpaliła nawet kaszlącego opla i kilka razy przejechała szutrówką do asfaltowej szosy żeby trochę rozjeździć śnieg i ułatwić dojazd lekarzowi. Siedziała teraz popijając kawę i patrzyła bezmyślnie przez okno na podwórze.
Nie usłyszała warkotu samochodu dlatego zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Odruchowo poprawiła włosy przed lustrem i nacisnęła klamkę.
– Dzień dobry, wizyta lekarska, dobrze trafiłem?!
– Tak – kiwnęła głową zapraszając mężczyznę do środka. Proszę nie zdejmować butów.
– A po co pani śnieg na dywanie? – uśmiechnął się, zdjął zaparowane okulary i zaczął przecierać je szalikiem.
Kinga zamawiając wizytę wiedziała, że lekarz będzie mężczyzną ale nie wiedzieć czemu spodziewał się starszego pana z bródką. A tu proszę bardzo, nawet przystojny ciemny blondyn. Na oko 35 lat, średniego wzrostu, szczupły ale barczysty. Niebrzydkie zielonkawe oczy patrzące uważnie zza lekko zaparowanych szkieł. No i jeszcze dwa trochę za duże siekacze. Ciut nie Freddie Mercury – przemknęło jej przez myśl.
– Gdzie nasz pacjent?
Kinga zaprowadziła go do leżącego Tośka. Chłopiec lekko przestraszony podniósł się na poduszce i jak w przedszkolu wyskandował – Dzień do – bry.
– Dzień dobry, młody kolego. Co to za choróbsko cię męczą?
– Choruje mi tak od jesieni – Kinga uznała, że pytanie jednak było skierowane do niej. Co kilka dni gorączka, kaszel. Trochę przerw i od nowa…
– Mam strazaka – poinformował ośmielony i wyciągnął figurkę do lekarza.
– O kurde, chłopie kto ci kupił takiego fajowskiego „strazaka”?
– Mama.
– Ty to masz fajną mamę!
Kinga kaszlnęła. Miała nadzieję, że znacząco. Lekarz posłał jej lekko rozbawione spojrzenie.
– Chyba mnie nie podrywa? – przemknęło jej przez myśl. Od dawna unikała mężczyzn. Wiedziała przecież, że jest atrakcyjną kobietą ale nie chciała już żadnych kłopotów. Praktycznie w ogóle się nie malowała i specjalnie nosiła luźne jeansy i bezkształtne swetry. Niestety, czasem to nie pomagało.
– Dobra, kolego – lekarz wygrzebał z torby stetoskop i szpatułki. Weźmiemy się za badania. Musimy cię postawić na nogi żeby mama przestała się martwić.
Zanim posłucham twojego serca fajnie by było gdybyś mi zdradził jak masz na imię.
– Tosiek, to znaczy Antoni – odpowiedział chłopiec bardzo poważnie. A pan?
– Igor. I nawet nazwisko mam takie lekarsko – zielarskie. Dobre na przeziębienie.
– Jakie? – zainteresował się chłopiec.
– Bzowski. Igor Bzowski. A na przeziębienie nie ma jak herbatka z dzikiego bzu – odpowiedział lekarz. A potem spojrzał na Kingę z szelmowskim uśmiechem i nie wiedzieć czemu mrugnął zielonym okiem.
– I jest pan doktorem? – dopytywał trochę przestraszony Tosiek.
– Wyganiam różne paskudne choróbska z łóżeczek małych chłopców – uśmiechnął się lekarz. I nigdy nie robię zastrzyków.
Tosiek odetchnął z ulgą.