– Gotowe, pani – poinformowała służka Ksante, odstępując o krok i kłaniając się lekko. – Starałam się, by wszystko było perfekcyjne w tym szczególnym dniu.
Głos służącej drżał lekko, ujawniając skrywane napięcie. Jutrzejsze wielkie wydarzenie zdecydować mogło bowiem nie tylko o przyszłości Sozoe, ale także każdego członka pałacowej służby, który pozwoliłby sobie na najdrobniejszy chociaż błąd. W ich wypadku jednak, nowa ścieżka życia malowałaby się w wyjątkowo ponurych barwach.
Sozoe spojrzała w lustro i krytycznie oceniła widoczną w nim szczupłą blondynkę w rozkloszowanej błękitnej sukni z bufiastymi rękawami. Drobną dłonią dotknęła zdobiącego lekko uniesione kręcone włosy srebrnego diademu, naprawiając niedostrzegalny dla oka brak symetrii. Zmarszczyła delikatnie zadarty nos, sprawiając, że na jego mostku pojawiły się trzy wyraźne linie. Były one największym wrogiem Sozoe, zdradziecko pojawiającym się za każdym razem, gdy się uśmiechała. Z tego też powodu starała się robić to jak najrzadziej.
– Nie wydaje ci się, że moja głowa jest za mała dla tej sukni? – zagadnęła służkę. – Rycerze ojca w całym swoim żelastwie wydają się mniej przytłoczeni.
– W żadnym razie, pani – odparła pospiesznie Ksante, nerwowo przestępując z nogi na nogę. – To najnowsza moda, prosto ze stolicy. Książę z pewnością nie będzie mógł oderwać od was oczu!
Sozoe nie wyglądała na przekonaną. Okręciła się raz w lewo, raz w prawo, wciągnęła brzuch i poprawiła uniesiony gorsetem niezbyt okazały biust. Na koniec westchnęła i odwróciła się tyłem do lustra.
– No dobrze. Jesteś moją osobistą pokojówką od kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Ufam ci. Na pewno wiesz lepiej.
Z jakiegoś powodu słysząc to zapewnienie Ksante jeszcze bardziej pobladła, ale posłusznie skinęła głową i zabrała się za skomplikowane zadanie wyciągnięcia dziewczyny z błękitnej skorupy.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Pani jest niegotowa, proszę czekać – odparła machinalnie Ksante.
Zasłużyła tym na solidne klepnięcie w tył głowy od swej podopiecznej.
– Przecież to ojciec, nie potrafisz rozróżnić pukania? – spytała Sozoe, wkładając w zdanie więcej złości, niż faktycznie czuła.
Nie była zwolenniczką surowego traktowania służby, ale od czasu do czasu trzeba im było przypominać, że na zamku nie ma miejsca na lenistwo i lekceważący stosunek do szlachetnie urodzonych. Najmniejsze oznaki niesubordynacji trzeba było tępić w zarodku – dla ich dobra, by nie przerodziły się w coś gorszego, o znacznie poważniejszych konsekwencjach.
– Przepraszam, pani. Byłam rozkojarzona – przyznała pokornie Ksante. – Już otwieram.
Sozoe uśmiechnęła się lekko, widząc natychmiastowy efekt swojego dobrego uczynku wobec służącej. Zaraz jednak ściągnęła usta, przypominając sobie o nienawistnych liniach na nosie.
Ksante otworzyła drzwi i zgięła się w ukłonie. Za drzwiami rzeczywiście stał lord Samon, baron prowincji Leśnej Rubieży, przybrany ojciec Sozoe. I nie był sam. O krok za nim podążała jej matka, pani Melitte, z malutkim Aksanem otulonym kocem z owczej wełny.
– Córko! – zawołał jowialnie baron rozpościerając swoje potężne ramiona, zawsze gotowe do uścisku.
Na wpół rozebrana Sozoe oczywiście nie wyszła mu naprzeciw, ale lord Samon nie wydawał się tym zniechęcony. Czekał zastygły w pozie przez dobrą minutę, póki Ksante nie uporała się z suknią. W końcu ubrana jedynie w halkę Sozoe przylgnęła do jego piersi, a ręce ojca zakleszczyły drobną postać niczym imadło.
– Na Żywioły, puść ją Samonie! – rozkazała Lady Melitte. – Nie chcesz chyba, żeby oddała ducha na dzień przed ślubem. Wiesz ile byśmy mieli nieprzyjemności na dworze? A wydatki na wesele?
Sozoe wiedziała, że matka żartuje, ale w jej przypadku żarty zawsze zawierały ziarno prawdy. Rodzina, choć już należała do najbardziej wpływowych w królestwie, przez lata zabiegała o zaaranżowanie małżeństwa jej i najmłodszego syna sędziwego króla Antechiona, nie szczędząc na ten cel środków i przysług. Gdyby teraz cokolwiek stało się Sozoe, naprawdę doprowadziłoby to do katastrofy.
Nie znaczyło to jednak, że pasierbica była dla barona jedynie kartą przetargową. Gdy się poznali, zarówno on, jak i pani Melitte opłakiwali śmierć swoich pierwszych małżonków, co zbliżyło ich do siebie i pozwoliło rozwinąć się prawdziwemu uczuciu. Choć Sozoe nie była jego córką z urodzenia, lord Samon nie dawał tego odczuć. Mianował ją nawet swoją spadkobierczynią, dzięki czemu cała Leśna Rubież należałaby do niej… Oczywiście do momentu, gdy narodził się Aksan. Sozoe nie żywiła urazy do brata, ale trudno było nie czuć ukłucia żalu na myśl, że ten mały, srający pod siebie, nieustannie wrzeszczący gnojek zostanie baronem!
Dziewczyna siłą woli nakazała sobie zachować spokój. No dobrze, może czuła odrobinę niechęci do nowonarodzonego brata. To przecież normalne w tych okolicznościach. Poza tym, wkrótce stanie się częścią rodziny królewskiej, co stanowiło rozsądną nagrodę pocieszenia.
– Oczywiście, oczywiście – rzekł w końcu baron, dając Sozoe nieco odetchnąć. – Po prostu trudno mi wypuścić tę młodą damę, wiedząc, że wkrótce zostawi nas na zawsze.
– Ojcze! Stolica jest o trzy dni jazdy stąd, bywasz tam częściej niż w domu! Na pewno będziesz mnie odwiedzał.
– Cóż… jeśli znajdę czas – odparł wymijająco Samon. – Jestem bardzo zajętym człowiekiem, a teraz jeszcze opieka nad Aksanem…
Baron urwał, gdy precyzyjnie wymierzony między żebra łokieć Sozoe wypchnął z niego całe powietrze. Lord Samon ponownie zamknął dziewczynę w uścisku, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
Po kilku chwilach matka odchrząknęła znacząco, dając znak, że teraz jej kolej. Przekazała niemowlę mężowi, po czym ujęła twarz Sozoe w dłonie i czule ucałowała w czoło.
– Mam nadzieję, że znajdziesz u boku księcia to samo szczęście, którym obdarzył mnie baron, a wcześniej twój ojciec, niech Wieczny Ogień pozwoli mu odrodzić się na nowo – szepnęła.
– Dziękuję, matko – odparła Sozoe, ponownie kapitulując w walce o powstrzymanie uśmiechu. – Czy książę Welden już przybył?
– Jeszcze nie – odparł baron. – Ale spodziewamy się go lada moment. Krążą plotki o jakimś fermencie wśród pospólstwa na południu i król posłał Weldena do Miedzianego Zagłębia, by zasięgnął języka. Na pewno jednak nie spóźni się na własny ślub. Szkoda, że sam Antechion się nie pofatyguje, ale ponoć medycy kazali mu nie wyściubiać nosa poza pałac.
– Denerwujesz się? – spytała matka biorąc dłonie córki w swoje. – Jest coś, o co chciałabyś mnie zapytać przed wielkim dniem?
– Jest… kilka spraw – odparła Sozoe niepewnie, bez słów przekazując ojczymowi, że nadeszła pora, by wyszedł i zostawił kobiety we własnym gronie. – Ale nie, nie martwię się. Jestem przekonana, że z mężczyzną takim jak książę Welden u boku nic mi nie zagrozi.
***
Po południu, znudzona oczekiwaniem na wieści o księciu, Sozoe zstąpiła do pomieszczeń kuchennych, by podejrzeć przygotowania do jutrzejszej uczty. Służba uwijała się, jakby każdego co chwilę smagano batem. Niektórzy, gdy uznawali, że nie patrzy w ich stronę, rzucali jej poirytowane spojrzenia. Cóż, być może zawadzała im nieco w pracy, ale przecież ktoś musiał skontrolować gotowość na przyjęcie królewskiego potomka.
Na życzenie Sozoe podano jej do skosztowania sosy do mięsiwa przyrządzone z egzotycznych owoców, desery słodkie tak, że przyprawiały o mdłości oraz zupy pełne aromatycznych przypraw, których dziewczyna nie była w stanie nazwać. Szybko zmęczyło ją testowanie potraw, bowiem niestety, nie było się do czego przyczepić. Kucharze stanęli na wysokości zadania i stworzyli dzieła godne królewskiego stołu. Oczywiście nie powiedziała im tego. Zamiast tego skrzywiła się nieco i lekko skinęła głową.
Wówczas przez podwójne drzwi od strony dziedzińca do kuchni wparowała ogromna włochata bestia.
Właściwie, były to dwie bestie. Jedna nosiła dziurawą, poplamioną krwią tunikę, a jej głowę przesłaniała burza skołtunionych czarnych włosów. Na ramionach postać bez trudu dźwigała największego dzika, jakiego Sozoe miała okazję ujrzeć.
Ludzka część tego niecodziennego duetu napięła mięśnie, sapnęła i z ogłuszającym hukiem zrzuciła zdobycz na wolny fragment długiego drewnianego stołu. Stojące przed dziewczyną po drugiej stronie mebla naczynia na moment uniosły się ponad jego powierzchnię, a ona sama omal nie zadławiła się przełykanym właśnie kęsem faszerowanego przepiórczego jaja.
– Magnir! – zawołała Sozoe, gdy wreszcie udało jej się zaczerpnąć tchu, starając się przekrzyczeć otaczające ją oklaski i wyrazy uznania dla powracającego myśliwego.
– Panienka Sozoe – kiwnął głową myśliwy – gotowa na sądny dzień?
Magnir podszedł do stojącej przy wejściu beczki z deszczówką, zamoczył szmatę i przetarł nią umorusane mieszaniną krwi i błota ręce oraz twarz.
– Wciąż liczysz, że odwołam ślub w ostatniej chwili? – odparła dziewczyna z uśmiechem. – Obawiam się, że muszę zawieść twoje nadzieje. Lepiej znajdź sobie kogoś bardziej na twoim poziomie.
Udała, że przez chwilę głęboko zastanawia się nad tą kwestią, stukając palcem w podbródek.
– Może on? – powiedziała wreszcie, wskazując na truchło dzika. – Założę się, że macie wiele wspólnego!
– Tak? A co konkretnie?
– Owłosienie, zapach, rysy twarzy, obaj uwielbiacie biegać po lesie i tarzać się w błocie. Idealna para!
Magnir roześmiał się donośnie i szczerze. Sozoe lubiła w nim właśnie tę bezpretensjonalność. Tylko z nim nie musiała udawać nieznośnie miłej, mdłej i poprawnej, a w zamian otrzymywała szczere do bólu porady i krytykę. Rodzicom nie podobała się niezależność myśliwego, ale tolerowali jego niewyparzony język, gdyż podobnie jak jego ojciec przed nim, był po prostu cholernie dobrym łowcą.
Sozoe uwielbiała się droczyć ze starszym o jakieś dziesięć lat mężczyzną, ale skrycie podziwiała aurę swobody i beztroski, którą roztaczał. Niejednokrotnie próbowała z nim nieudolnie flirtować, wypróbowując swe dziewczęce uroki nim będzie miała okazję skorzystać z nich w szlachetnie urodzonym towarzystwie. Jednego razu, gdy byli sami w stajniach, pozornie zgodził się na jedną z jej szalonych propozycji, przyparł do ściany i niemal pocałował. Sozoe uciekła stamtąd w podskokach, czerwieńsza niż wiosenne polne maki. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że myśliwy bez trudu ją rozszyfrował i zrobił dokładnie to, co należało, by się od niego odczepiła.
Od tej pory oboje traktowali swój werbalny fechtunek jako niewinną zabawę, tymczasowe otworzenie istniejących pomiędzy nimi barier, ale ze świadomością, że mur zawsze tam będzie.
– Widzę, że testujesz jutrzejszy repertuar – zauważył, wskazując na stojące przed nią misy i talerze pełne jedzenia. – Uważaj, bo nie wejdziesz w tę śliczną błękitną suknię.
– Ja nie zamierzałam… – zaczęła z zakłopotaniem. – Zaraz, skąd wiesz co założę na ślub? Tylko ojciec i matka mnie w niej widzieli!
Urwała na moment, po czym gwałtownie wciągnęła powietrze, przykrywając usta dłonią.
– Podglądasz mnie?!?
Magnir pokręcił głową z rozczarowaniem.
– Tak, zamieniłem się w sokoła i przysiadłem na parapecie! – rzucił sarkastycznie. – Typowa z panienki arystokratka. Służba to dla was tylko bezmyślny element wyposażenia wnętrza. Ale zdradzę ci pewien sekret – wszyscy mają oczy, uszy i języki, którymi bardzo lubią wymachiwać. – Konfidencjonalnie zniżył głos do szeptu. – Tylko nie mów o tym nikomu!
Sozoe mało szlachetnie wykrzywiła twarz w grymasie i pokazała mu własny język. Myśliwy tylko mrugnął do niej, po czym chwycił kurze udko z jednej ze stojących na stole mis.
– Poza tym – powiedział, powoli wracając wzdłuż stołu do swej zdobyczy – tylko psy chciałby się gapić na taki worek kości jak ty. To jest prawdziwa piękność – walczył jak oszalały, do samego końca.
Z tymi słowy Magnir pochylił się i przytulił twarz do boku martwej bestii. Jego drapieżne oczy wpatrywały się wprost w Sozoe, rzucając nieme wyzwanie.
Policzki dziewczyny zalały się purpurą. Wstała i kilkukrotnie naprzemiennie otwierała i zamykała usta, nie mogąc wydusić słowa.
– Jak śmiesz tak odnosić się do córki barona?!? – pisnęła w końcu, znacznie wyższym głosem niż by chciała.
– Spokojnie – odstępując od dzika myśliwy uniósł dłoń w pojednawczym geście – jestem pewien, że książę Welden lubi suche patyki. Powiedz mu tylko, żeby uważał na drzazgi.
Tego było już za wiele. Sozoe ruszyła na łowcę, wymachując na oślep delikatnymi piąstkami. Magnir nawet nie próbował się bronić, a dziewczyna z każdym uderzeniem była coraz bardziej przekonana, że ciosy spadające na jego korpus bardziej bolały ją, niż jej cel.
W końcu, wyczerpana, opadła głową na jego klatkę piersiową.
– Boję się, Magnir – szepnęła. – Co jeśli naprawdę mu się nie spodobam? Jeśli mnie nie polubi?
– To będzie oznaczało, że jest kompletnym idiotą – odparł, odsuwając ją lekko od siebie i patrząc w oczy. – Co, niestety, wśród szlachetnie urodzonych nie jest rzadkością.
Widząc napływające do oczu dziewczyny łzy dodał już poważniej:
– Początki nie będą łatwe, nigdy nie są. Ale znajdziesz swoje miejsce, Sozoe – zapewnił ją. – Jesteś bystra, szybko się uczysz, masz znakomity zmysł obserwacji. Byłby z ciebie doskonały myśliwy. Ale te cechy przydadzą się też na dworze. Ani się obejrzysz i będziesz władać całym naszym królewskim kurwidołkiem.
Sozoe uśmiechnęła się, ocierając chustą resztki wilgoci z kącików oczu.
– Dzięki, potrzebowałam tego.
– No i patrząc z bliska, jesteś może odrobinę ładniejsza od niego – dodał wskazując na dzika. – Oczywiście z odpowiednim makijażem.
– Dziewczyna czeka całe życie, by usłyszeć takie słowa – odparła z westchnieniem, gładząc dłonią szczecinę potężnego zwierza.
I wówczas otoczyła ją ciemność. Zniknął Magnir, stół, ucichła kuchenna krzątanina. W polu widzenia pozostała jedynie jej ręka i truchło dzika. Sozoe zaczęła ogarniać panika, spotęgowana w dwójnasób, gdy poczuła pod dłonią, jak pierś zwierzęcia zaczyna się unosić. Nagle jego oczy otworzyły się, ukazując wielkie czarne źrenice, i dzik z rozdzierającym kwikiem zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki. Po chwili on także zniknął, a Sozoe zdała sobie sprawę, że też krzyczy.
Przez moment starała się uspokoić oddech, po czym rozejrzała się wokoło. Z każdej strony otaczała ją nicość. Mogła się poruszać, ale wszystkie zmysły mówiły jej, że robiąc krok w ogóle się nie przemieszczała. To musiał być jakiś koszmar. Zamknęła oczy, nakazując umysłowi się obudzić.
Kiedy je otworzyła, ciemność ustąpiła. Nie była jednak w pałacowej kuchni, lecz w gęstym lesie, przypominającym nieco nieprzebytą puszczę, od której prowincja Leśnej Rubieży wzięła swoją nazwę. Obróciła głowę w lewo i w prawo, ze zdumieniem dostrzegając przed sobą dwa brudne od ziemi, zakrzywione kły. Wtedy zorientowała się również, że patrzy na świat ze zdecydowanie zbyt niskiej perspektywy, jak na człowieka. Zrobiła krok w przód. W polu widzenia pojawiła się zakończona racicą owłosiona noga. Była dzikiem. Sen się jeszcze nie skończył. A może poślizgnęła się i uderzyła w coś głową?
Ponownie przymknęła oczy, licząc, że otaczająca ją sceneria jeszcze raz się odmieni. Uniósłszy powieki rzeczywiście dostrzegła inny widok, choć zmiana była teraz znacznie subtelniejsza. Wciąż rozpościerał się przed nią ten sam las, lecz spowity przez półmrok, z którego w odległości kilkunastu kroków wyłonił się dużych rozmiarów jeleń o imponującym porożu.
Uwięziona w ciele dzika Sozoe zrobiła krok w jego kierunku. Jeleń zastrzygł w napięciu uszami, ale nie poruszył się. Wtem z ciemności wypadł ledwie dostrzegalny cień, który natychmiast dorwał się do gardła spanikowanego zwierzęcia. Szaro–czarny obraz na moment ożywiła szkarłatna krew. Pod jeleniem ugięły się nogi, a z mroku wyłoniły się kolejne cienie, które otoczyły konające zwierzę niczym chmara much.
Sparaliżowana ze strachu Sozoe w końcu odnalazła w sobie siłę do działania i puściła się pędem w przeciwnym kierunku. Bieg na czterech kończynach poprzez leśne ostępy z jakiegoś powodu przychodził jej naturalnie, jakby znała to uczucie od urodzenia. Słyszała dudnienie własnego serca i szum tłoczonej przez nie krwi. Biegła tak przez dobrych kilka minut, boleśnie smagana przez kłujące krzewy, nim zmęczenie w końcu zmusiło ją, by zwolnić. Nerwowo rozejrzała się na boki. W oddali dostrzegła czmychającego między drzewami jelenia. Czyli udało mu się przeżyć. To dobrze. Na tę myśl poczuła irracjonalną ulgę, biorąc pod uwagę, że to wszystko nie było prawdziwe. Zatrzymała się na moment, by zastanowić się nad swoim położeniem.
Wtedy przeszył ją ostry ból, jak gdyby ktoś zdzierał z niej skórę. Odskoczyła z gwałtownym kwiknięciem i machinalnie przyjęła pozycję do szarży, nadstawiając kły. Obok niej spokojnie stał jeleń, cały broczący krwią z wyrwanych kawałków mięsa. Obojętnie przeżuwał kawałek pokrytej szczeciną dziczej skóry, jakby było to kolejne źdźbło soczystej trawy.
Sozoe zachwiała się i upadła na bok, a ciężkie powieki opadły, litościwie zasłaniając makabryczny widok.
– Głodny… tak bardzo głodny – usłyszała jeszcze, nim na powrót pochłonęła ją ciemność.
– Sozoe, słyszysz mnie? – wołał gdzieś z boku głos Magnira.
– Nie krzycz tak – odparła dziewczyna z jękiem, unosząc się z prowizorycznej poduszki, którą ktoś położył pod jej głową. – Dudnisz jak dzwon katedralny. Co się stało?
– Mnie pytasz? – żachnął się klęczący w kręgu zaniepokojonych służących myśliwy. – To ty nagle padłaś jak szmaciana lalka. Ledwie zdążyłem cię złapać. Jak się czujesz?
– Głowa mnie boli. Spokojnie… to chyba migrena – odparła cicho, podnosząc się z pomocą Magnira. – W dzieciństwie często miewałam takie przypadłości. Myślałam, że z tego wyrosłam, ale widocznie denerwuję się jutrem trochę bardziej niż chciałam to przyznać.
– Musisz bardziej o siebie dbać – powiedział myśliwy, którego wyraźnie nie uspokoiły jej zapewnienia. – Zjedz coś.
– Przed chwilą kazałeś mi się nie obżerać – odpowiedziała, siląc się na słaby uśmiech.
– Pani! – rozległ się jeszcze na schodach prowadzących do kuchni okrzyk Ksante. – Jak się czujesz, pani? Wszystko dobrze?
– Tak, Ksante – odparła Sozoe, gdy służąca dopadła do niej i metodycznie zaczęła oglądać każdy fragment jej ciała. – Odprowadź mnie do komnaty, proszę.
– Jak sobie życzysz, pani – odparła starsza kobieta, upewniwszy się, że na ciele dziewczyny nie ma żadnych widocznych obrażeń.
– Dziękuję za pomoc, łowco – zwróciła się Sozoe do Magnira, po czym lękliwie zerknęła na leżącego na stole dzika. – I proszę, pozbądź się tego. Nie będziemy podawać go gościom.
Myśliwy chciał zaprotestować przeciwko marnotrawieniu doskonałego mięsa, ale widząc wzrok wciąż przerażonej dziewczyny, tylko skinął głową.
– Jeśli taka twoja wola.
***
Z ogromnym trudem Sozoe udało się ubłagać Ksante, by nie informowała rodziców o epizodzie w kuchni. Nie trzeba im dokładać nerwów, tym bardziej, że podobna sytuacja na pewno już nigdy się nie powtórzy.
Mimo powtarzanej w kółko w myślach mantry, że przecież wszystko jest w porządku, gdy sygnalista z zamkowej wieży dał znać o dostrzeżeniu orszaku księcia Weldena, dziewczyna niemal zwymiotowała. Zaraz jednak skarciła się za dziecinne obawy i posłała po Ksante, by przygotowała ją na spotkanie. W końcu pierwsze wrażenie można było zrobić tylko raz.
Po godzinie spędzonej na dobieraniu kolorów, upinaniu fryzury i wykonaniu makijażu, Sozoe wkroczyła wreszcie na dziedziniec, niechętnie podążając za wyrywającym się z piersi sercem.
Z racji iż formalnie powracał z misji wojskowej, książę nie podróżował powozem, lecz jechał wierzchem, odziany w ciemnozielony mundur zdobiony złotą nicią oraz rodowym herbem króla Antechiona, przedstawiającym ukoronowaną głowę jelenia na srebrnym polu.
Sozoe wzdrygnęła się na widok patrzących na nią z tarcz otaczających księcia rycerzy rogatych zwierząt. Sceny z wczorajszego koszmaru wciąż pozostawały świeże w jej umyśle.
Jeździec wstrzymał konia na środku dziedzińca, o kilka kroków przed komitetem powitalnym. Tuż za nim zamkową bramę przekroczyło około dziesięciu konnych rycerzy oraz dwa tuziny pieszych zbrojnych.
Książę Welden zsiadł z wierzchowca i zdjął paradny hełm z jelenim porożem, ukazując długie, jasne włosy, w odcieniu niemal identycznym jak u Sozoe.
– Nasze dzieci będą piękne… – szepnęła do siebie dziewczyna bez namysłu, po czym szybko nakryła usta dłonią.
Kątem oka dostrzegła jednak cień uśmiechu na twarzy matki, co pozwoliło jej ponownie się rozluźnić.
Dobrze zbudowany młody mężczyzna z gracją pokonał dzielącą ich odległość i padł na jedno kolano.
– Lordzie Samonie, lady Melitte, lady Sozoe. Najmocniej przepraszam za opieszałość. Plotki o rozruchach na południu okazały się właśnie tym – plotkami, ale powrotny marsz okazał się bardziej wymagający niż oczekiwaliśmy. Nie będę jednak zanudzał was szczegółami.
Książę powstał, po czym skupił wzrok wyłącznie na Sozoe. Z wzajemnością.
– Największe przeprosiny należą się tobie, pani – rzekł głosem słodkim niczym miód. – Ale bez obaw, twój przyszły małżonek w końcu tu jest!
Młody mężczyzna uśmiechnął się zniewalająco, po czym… zrobił krok w bok. Z kolumny piechurów tymczasem niepewnie wystąpił młody, niewysoki chłopak o krótko obciętych czarnych włosach.
– Kapitanie Ravenport, proszę o zwolnienie ze służby! – zasalutował blondwłosemu rycerzowi.
Mężczyzna, który najwyraźniej nie był księciem Weldenem, skinął mu głową. Pokryty śladami brudów i trudów podróży chłopiec podszedł wówczas bezpośrednio do Sozoe.
– Witaj, nazywam się Welden.
***
Książę Welden okazał się o rok starszym od Sozoe młodzieńcem, dość nieśmiałym i nie czującym się komfortowo w tłumie. W połączeniu z machinalnie wbitą w jego delikatną duszę wojskową dyscypliną, stanowiło to dość komiczne połączenie. Sozoe musiała jednak przyznać, że jego nieustanne zagubienie posiadało pewien urok. Zgoda, nie był to może książę z bajki, ale z jej pomocą z pewnością mógł nim jeszcze zostać. Swoją determinacją i ambicją bez problemu mogła przecież obdarzyć dwie osoby. I zostanie jeszcze reszta na czarną godzinę.
Dlatego, gdy stanęła z nim twarzą w twarz na podwyższeniu w centrum zamkowej kaplicy, a sam arcykapłan Postle, najwyższy kościelny dostojnik i namiestnik Wiecznego Ognia w materialnym świecie złączył ich dłonie lepkim błotem i modląc się oczekiwał, aż sączące się przez otwór w kopule słońce utwardzi ich związek, Sozoe czuła wewnętrzny spokój.
Czy wszystko odbyło się dokładnie tak, jak planowała sobie niemal od dnia ósmych urodzin? Czy ten chłopak, w którego dłoni znajdowała się teraz jej dłoń był dokładnie taki, jak wyobrażała sobie swojego przyszłego, nieustraszonego męża? Raczej nie. Ale w jakiś sposób była przekonana, że mimo to, wszystko będzie dobrze, że z nim będzie bezpieczna.
Postle, odziany w absurdalnie kolorowe szaty reprezentujące wszystkie Żywioły w rezultacie łudząco podobny był do zasiadającego w trzecim rzędzie królewskiego błazna. Gdy wreszcie zamilkł, a wraz z nim ciche szepty co bardziej znudzonych ceremonią gości w tylnych ławach, Sozoe głośno przełknęła ślinę. Nie było już odwrotu.
Arcykapłan podszedł do znajdującego się za nim podwyższenia i odsłonił okryty delikatną czerwoną materią niewielki złoty młoteczek. Uniósł go w obu dłoniach, tak by wpadające przez świetlik promienie słońca zatańczyły na umieszczonym u szczytu rękojeści szkarłatnym rubinie, po czym zaczął metodycznie uderzać narzędziem w zaschniętą skorupę wokół dłoni Sozoe i Weldena. Zajęło mu to dobrych kilkadziesiąt sekund, a gdy w końcu dokończył dzieła nabożnie odłożył młotek na ołtarz i odwrócił się do młodej pary.
– Zostaliście złączeni przez ziemię i wodę, pod czujnym okiem słońca, a Wieczny Ogień niechaj rozpali miłość w waszych sercach – zaintonował arcykapłan melodyjnym głosem. – Co złączyły Żywioły, pozostanie jednością, póki śmierć was nie rozłączy.
Gdzieś z odległych zakamarków zamkowej kaplicy podniosły się stłumione brawa, jednak na znak uniesionej przez Postle’a dłoni ktoś szybko uciszył nadgorliwego uczestnika ceremonii.
– Możecie teraz – kontynuował arcykapłan, z marnym skutkiem starając się ukryć swą irytację – przypieczętować zawarty związek pocałunkiem.
Sozoe przeniosła wzrok na stojącego o krok przed nią młodego księcia i wstrzymała oddech. To był ten moment. Za chwilę, wedle wszelkich praw i tradycji, zostanie mężatką. Księżniczką. A może księżną? Nie była do końca przekonana. Pewne było to, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Zdecydowała, że będzie lepsze. Pełniejsze. Szczęśliwsze.
Welden zwilżył wargi językiem i niepewny szukał wsparcia w jej oczach. Sozoe postąpiła krok do przodu i przylgnęła mocno do jego ust, niczym wygłodniała bestia.
***
To powinien być jej moment triumfu. Jej dusza powinna wzlatywać pod niebiosa, a trzewia wypełniać winny fruwające bez celu i możliwości ucieczki motyle. Tymczasem Sozoe istotnie czuła obecność ciała obcego w żołądku, jednak bardziej przypominało ono rozgrzany do czerwoności sztylet niż delikatne, niemal pozbawione masy figlarne owady. Nie zamierzała udawać przed samą sobą – gdy usłyszała te słowa, niemal się zrzygała.
– Zatańczysz ze swym małżonkiem, pani? – spytał książę Welden wyciągając do niej dłoń ponad suto zastawionym stołem i obdarzając ją rozbrajającym uśmiechem.
Sozoe zdołała jedynie milcząco skinąć głową i na trzęsących się nogach wstała ze swego miejsca obok matki, która pokrzepiająco położyła dłoń na jej biodrze.
Nie chodziło o to, że nagle zaczęła mieć wątpliwości. Ani o to, że musi zatańczyć przed wszystkimi zgromadzonymi notablami – była doskonałą tancerką i musiała zadbać jedynie o to, by książę za nią nadążył. Nie, myślą, której nie była w stanie wyrzucić z głowy była nadchodząca noc poślubna i… obowiązki, jakie z niej wynikały. Pomimo wszystkich rad matki, a nawet Ksante, z której siłą wydusiła wszelkie szczegóły na temat damsko–męskiej intymności, w tej sprawie nie była w stanie wykrzesać naturalnej dla siebie pewności. Nie pomagał również siedzący kilka miejsc dalej podchmielony arcykapłan Postle, który od początku wieczoru pożerał ją wzrokiem w zupełnie nie duchowy sposób.
Sozoe po cichu dziękowała Żywiołom za okrywającą jej dłoń białą koronkową rękawiczkę, która uchroniła Weldena przed bezpośrednim kontaktem z jej spoconą dłonią. Poczuła również chłód kropli zdradziecko spływającej po czole, jednak tu z pomocą przyszła druga rękawiczka, uniesiona do głowy pod pozorem utemperowania niesfornego kosmyka włosów. Na Wieczny Ogień, ależ tu było gorąco. I jeszcze ten tłum roześmianych, głośnych twarzy, praktycznie bez wyjątku nieznajomych, krążących wokół niej. W koło i w koło…
– W porządku? – ponad otaczający chaos wzniósł się głos księcia. – Potrzebujesz wody? Chcesz usiąść?
– Nie, nie, trochę mi się zakręciło w głowie, to wszystko – odparła Sozoe uśmiechając się z wdzięcznością. – Zatańczmy.
Ku z trudem skrywanej uldze dziewczyny, otaczający ich ścisk nieco zelżał, gdy goście zrobili młodej parze miejsce na wykonanie ich pierwszego tańca.
Odgłos solidnego drewnianego krzesła szurającego o kamienną podłogę sprawił, że grajkowie umilkli, a chwilę później w ich ślad poszli także rozmawiający goście. Przez nieznośnie długi moment Sozoe słyszała jedynie bicie własnego serca. Czemu pędziło w tak szaleńczym tempie? Jakby wbiegła na szczyt południowej wieży i z powrotem. Dwukrotnie. Jej puls uspokoił się dopiero w momencie, gdy podniósłszy wzrok ujrzała serdeczne uśmiechy stojących za stołem matki i przybranego ojca.
Baron Samon skinął głową kameralnej orkiestrze i rozpoczął się pierwszy taniec.
Sozoe osobiście wybrała tę melodię. Kojarzyła jej się ze szczęśliwym dzieciństwem i radosnymi obchodami zimowego przesilenia. Matka sugerowała, że może to nie być najlepszy wybór na pierwsze chwile, jakie Sozoe spędzi w roli dorosłej kobiety, ale ostatecznie ustąpiła.
Był to prosty instrumentalny utwór o powtarzalnej strukturze i żywym rytmie, pochodzący rzekomo z dawno zapomnianych czasów. Jednak pod skoczną powierzchownością kryło się coś więcej. Jakaś tajemnica i skrywany… smutek? Sozoe sama nie wiedziała, czemu melodia wywoływała w niej takie uczucia, ale podobało jej się to słodko–gorzkie brzmienie. Rezonowało z czymś wewnątrz niej, czego sama do końca nie rozumiała.
To pozwoliło jej uspokoić oddech i zatracić się w muzyce. Zniknęły otaczające ją twarze, wyrażające pełne spektrum ludzkich emocji – od zachwytu, przez nudę, po ledwie skrywaną zawiść i niechęć. W trakcie kolejnych taktów rozpłynęli się także jej rodzice, a nawet Welden, stając się jedynie barwną smugą poza otaczającą ją bańką.
Z transu wyrwały ją dopiero rozlegające się oklaski. Dyszała ciężko, podobnie jak stojący u jej boku książę, wpatrujący się w nią ze zdumieniem i ocierający z czoła strużkę potu.
– Doskonale tańczysz – wyrzucił z siebie wreszcie, z trudem łapiąc oddech.
– Wiem – odparła mrugając do niego figlarnie i udając się z powrotem na swoje miejsce za stołem.
Potrzebowała tego. Natychmiast poczuła się bardziej rozluźniona. Gotowa na wszystko co przygotował dla niej los.
Gdy Sozoe ponownie zasiadła obok rodziców, lord Samon pogrążony był w dyskusji z nachylonym ku uchu barona Ketnissem, jednym ze swych głównych doradców. Gdy jednak miejsce po naprzeciw jej przybranego ojca zajął Welden, natychmiast umilkli.
Starsi mężczyźni wymienili się niezręcznymi spojrzeniami, po czym baron odchrząknął.
– Mości książę… – zaczął niepewnie. – Wiem, że to nie czas i miejsce na takie rozmowy, ale powiedz proszę, jak udała się twa wyprawa na południe? Wśród pospólstwa od jakiegoś czasu chodzą nieprzyjemne słuchy. Nie dawałbym im baczenia, ale ostatnimi czasy także możni z południa prowincji wyrażają zaniepokojenie. Ile prawdy jest w tym, co się mówi?
Spragniony Welden nalał sobie kielich wina i wychylił go duszkiem nim zebrał się na odpowiedź.
– A co konkretnie się mówi, baronie?
Samon i Ketniss ponownie wymienili spojrzenia, a twarz barona stężała. Ojciec Sozoe był bezpośrednim człowiekiem i nie lubił kluczenia wokół odpowiedzi.
– O Suchym Jarze. O rebelii…
– I o tym, że Suchego Jaru już nie ma… – dodał ponuro Ketniss.
Sozoe nieobecnie dłubała widelcem w podanym jej przez matkę udku z bażanta przyprawionym tymiankiem i estragonem. Męskie tematy nie powinny jej w ogóle interesować, a jednak nie mogła się powstrzymać przed chłonięciem każdego słowa. Magnir również wspominał o niepokojach za południową granicą prowincji. Nawet małomównej zwykle w obecności państwa Ksante wymsknęło się coś o siostrze w Miedzianym Zagłębiu, o którą nieustannie się martwi. Działo się coś ważnego i Sozoe, jako nowa członkini rodziny królewskiej, miała wręcz obowiązek śledzić sytuację.
– Lord Kelesten ma sytuację pod kontrolą – odparł po długim namyśle Welden, choć jego odpowiedź brzmiała na wyuczoną i pozbawioną szczerości. – Działając z mandatu króla bez problemu stłumił rozruchy w Suchym Jarze. Reszta Zagłębia jest bezpieczna, macie moje słowo, panowie.
Książę powiódł wzrokiem po swoich rozmówcach, którzy podobnie jak Sozoe nie wyglądali na usatysfakcjonowanych jego odpowiedzią.
– Ale co z Jarem? – nie wytrzymał Ketniss, odzywając się głośniej niż zamierzał. – Ludzie mówią…
– Ludzie mówią wiele rzeczy, mości hrabio, często niemądrych. – Wzrok Weldena stwardniał, choć głosowi brakowało stanowczości, którą starał się pokazać. – Suchy Jar to górnicze miasteczko, a w okolicy często zdarzają się osuwiska. Wichrzyciele najprawdopodobniej zamierzali wykorzystać proch do rozsadzania skał przeciwko drużynie Kelestena. Coś poszło nie tak, w rezultacie czego połowa miasteczka zapadła się pod ziemię. Wszyscy zdrajcy, którzy przeżyli katastrofę zostali zgładzeni, a cała “rebelia” stłumiona w zarodku. Czy to wystarczy waszmościom?
Sozoe zaryzykowała spojrzenie w stronę księcia. Starał się sprawiać wrażenie opanowanego, ale mimo iż znała go zaledwie od wczoraj, była przekonana, że wewnętrznie kipiał od gniewu. Nie podobały mu się wieści, które właśnie przekazał, lecz lojalność wobec króla nie pozwalała mu na wypowiedzenie własnego zdania.
Baron Samon ewidentnie nie zamierzał pozwolić tematowi umrzeć. Szykował się właśnie do zadania kolejnego pytania, gdy Sozoe wstała od stołu, umyślnie zgrzytając nogami krzesła o kamienną posadzkę.
– Nie czuję się najlepiej – ogłosiła. – Ojcze, za twoim pozwoleniem chciałabym, by książę Welden odprowadził mnie do mych komnat.
Baron spojrzał na nią gniewnie, zaraz jednak jego twarz złagodniała.
– Oczywiście, moja droga – powiedział. – To musiał być dla ciebie ciężki dzień. Idź, wypocznij, a jutro będziemy kontynuować świętowanie.
Sozoe dygnęła przed przybranym ojcem oraz matką, a następnie podała dłoń powstającemu księciu.
– Dzięki – szepnął Welden, gdy oddalili się na kilka kroków. – Zjedli by mnie tam żywcem.
– Od tego są żony – odparła z uśmiechem. – Przynajmniej tak słyszałam.
– Jeśli naprawdę jesteś zmęczona, mogę poprosić twoją służkę… – powiedział cicho, spuszczając wzrok i czerwieniąc się nieco.
– Chcę, by małżonek zaprowadził mnie do naszych wspólnych komnat – zadekretowała Sozoe z całą stanowczością, na jaką było stać jej ponownie galopujące serce.
– Jak każesz, pani.
Gdy przecisnęli się przez tłum na schody prowadzące do prywatnych komnat, za ich plecami rozległ się zbiorowy jęk.
– Co się stało? – spytała Sozoe.
– Ktoś chyba zasłabł – wyjaśnił Welden wytężając wzrok. – Albo zdążył się już upić.
– Duszno tu. Chodźmy, nim dołączę do tego nieszczęśnika.
***
– No więc… jesteśmy.
– Jesteśmy.
Oboje wpatrywali się w okute żelazem drzwi niczym we wrota prowadzące do jakiejś tajemniczej, mistycznej krainy.
– Chyba nigdy wcześniej tu nie byłam – powiedziała Sozoe, starając się odwlec nieuchronny moment, gdy wstąpi do tego innego świata i nic już nie będzie takie samo. – Wydaje mi się, że wcześniej kurzyły się tu trofea myśliwskie ojca.
– Mam nadzieję, że zamiast niedźwiedziej skóry wstawili chociaż jakieś łóżko.
Teraz przyszła jej kolej, by się zaczerwienić.
– Nie miałem na myśli – zaczął, lecz przerwał natychmiast, gdy Sozoe delikatnie ucałowała go w policzek.
– Wchodzimy?
Skinął głową, po czym otworzył drzwi i porwał ją z ziemi w ramiona. Sozoe pisnęła, po czym roześmiała się głośno i szczerze. Coraz bardziej podobał jej się ten pełen sprzeczności mężczyzna, z którym miała spędzić resztę swego życia.
– Popatrz, zdecydowali się zostawić i skórę, i łóżko. Pomysłowe – zauważył, gdy znaleźli się wewnątrz komnaty. – Co wybierasz, pani?
– Choć zapluskwione truchło niedźwiedzia sprzed trzech dekad niewątpliwie brzmi kusząco, może na pierwszą noc wybierzemy zachowawczą opcję? Co sądzisz?
– Z jednej strony jestem nieco rozczarowany brakiem ducha przygody. Z drugiej – przez moment panicznie bałem się, że wybierzesz misia.
Delikatnie opuścił ją na wypełnione gęsim puchem posłanie. Sozoe usiadła i z lekkim wahaniem przystąpiła do walki ze skomplikowanymi zapięciami ślubnej sukni. Welden wstrzymał jej dłoń.
– Jeśli nie jesteś gotowa, naprawdę nie musimy tego dziś robić – powiedział cicho. – Ani król, ani arcykapłan Postle nie będą nam mieli tego za złe. Mój ojciec i tak nie oczekuje po mnie zbyt wiele… W końcu nie pojawił się nawet na moim weselu.
Ostatnie zdanie wypowiedział z uśmiechem na ustach, ale nie było trudno wyczuć kryjący się za nim ból i urazę.
Sozoe położyła dłoń na jego ramieniu, po czym delikatnie przesunęła ją w dół, gładząc plecy małżonka. Drugą ręką rozpięła guzik jego koszuli, potem następny, i następny. Pomogła mu zsunąć ją z ciała, ukazując nagi tors, błyszczący od potu w świetle płomieni igrających wewnątrz kominka. Wzrok Sozoe przykuł jednak tatuaż na ramieniu księcia. Głowa jelenia, z porożem ciągnącym się przez cały bark aż do szyi.
– Królewski jeleń – wyjaśnił Welden widząc jej pytające spojrzenie. – Każdy żołnierz taki dostaje – od piechura, po księcia.
– Zmusili do tego królewskiego syna? – zdziwiła się. – Bolało?
– Jakby przez godzinę podgryzały mnie małe demony – przyznał bez ogródek. – Ale zrobiłbym to ponownie bez wahania. Lubię żołnierskie życie. Czuję, że dowodzenie to coś, w czym będę naprawdę dobry.
Zawahał się na moment, wbijając wzrok w pomarańczowe języki oplatające szczapy drewna.
– Wiesz, kiedy byłem mały, jako księciu nie brakowało mi niczego. Dosłownie. Choćbym całymi dniami myślał nad czymś najbardziej absurdalnym na świecie, dostawałem to. Pewnie nie brzmi to jak szczególny powód do narzekania. Ja też nie miałem nic przeciwko byciu rozpieszczanym. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że mając wszystko na wyciągnięcie ręki, na niczym tak naprawdę mi nie zależało. Każda rzecz, każde zajęcie, każda… osoba – porzucałem je, gdy tylko mi się znudziły i nie poświęcałem im więcej choćby myśli. Ale od kiedy ojciec mianował mnie dowódcą, coś się zmieniło. Czuję się odpowiedzialny za tych ludzi i staram się być lepszym dla nich. Jednocześnie boję się, że jedną decyzją mogę zgubić dziesiątki ludzi. Rozumiesz, co mam na myśli?
Sozoe z każdą chwilą, jaką spędzała u boku Weldena, czuła się coraz bardziej skołowana, ale miała wrażenie, że wie, o czym mówił. Skinęła powoli głową.
– Przestałeś mieć nad wszystkim kontrolę. To ekscytujące i przerażające jednocześnie.
– Dokładnie! – uśmiechnął się do niej.
– Spróbuj zostać kobietą – brak kontroli nad własnym życiem to nasz znak rozpoznawczy – odparła wesołym tonem.
Welden jednak na powrót zamyślił się.
– Wiem. Związanie się z obcym człowiekiem na resztę życia nie może być łatwe.
Po chwili uniósł wzrok, jakby powziął jakąś decyzję, a w jego oczach ponownie zagościły radosne iskierki.
– Ja przynajmniej miałem kilka kandydatek do wyboru.
– Czyżby? – zapytała Sozoe delikatnie obejmując od tyłu jego spocony tors. – I czym moja skromna osoba przykuła uwagę waszej książęcej mości?
– Cóż… artysta, u którego zamawialiście portret wykonał kawał dobrej roboty.
– Mam nadzieję, że książę nie jest przesadnie zawiedziony zderzeniem z rzeczywistością.
Jej dłonie wędrowały po klatce piersiowej i brzuchu Weldena. Nagle książę syknął cicho, a mięśnie napięły się w mimowolnym skurczu.
– Coś nie tak? – spytała natychmiast Sozoe, w panice odskakując od niego.
– Nie, nie – odparł, lekceważąco machnąwszy ręką. – Drobna rana, nic wielkiego.
– Rebelianci napadli na wasz konwój? – zdumiała się dziewczyna.
– Nic z tych rzeczy. Nasz… zwiadowca zaginął w lesie. Poszukując go w gęstwinie, nagle wpadłem na jelenia. Musiał być wściekły, w ogóle się nie bał. Drasnął mnie porożem. Błahostka, ale swędzi jak diabli.
Obrócił się, by spojrzeć na dziewczynę. Sozoe wsunęła się pod pierzynę i w ciszy spoglądała na wytatuowany symbol królewskiej armii.
– Zapytam cię o coś, ale przyrzeknij, że nie będziesz się śmiał!
– Obiecuję – odparł Welden z pełną powagą.
– Czy… – Sozoe przymknęła oczy i szybko wyrzuciła z siebie potok słów. – Czy ten jeleń wyglądał dziwnie, jakby był już… no, martwy?
– Nie – odparł spokojnie. – Skąd taka myśl?
– Nieważne. – Siłą woli przywołała na twarz uśmiech. – Miałam niedawno koszmar, w którym pojawił się jeleń. Zapomnij o tym. Choć tu do mnie, proszę.
Wskazała miejsce na łożu obok siebie, po czym z nową werwą zabrała się za rozpinanie sukni. Po chwili oboje znaleźli się w pościeli, rozdzieleni jedynie cienkim materiałem nocnej bielizny. Wyraźnie podekscytowany Welden oddychał ciężko, a na czoło ponownie wystąpiły mu krople potu.
– Wiesz… co robić? – spytała znacząco, kładąc mu dłoń na policzku.
– Mam pewne doświadczenie – wyszeptał.
Nim Sozoe zdążyła zapytać o szczegóły, głowa księcia zanurkowała pod pościel. Przez moment nie czuła, ani nie dostrzegała żadnego ruchu, co poskutkowało pojawieniem się ulotnej myśli czy aby cały dzisiejszy dzień nie był wyłącznie snem.
Delikatne muśnięcie łydki rozproszyło jednak jej wątpliwości. Gdy poczuła dłoń wędrującą wzdłuż jej nogi i zatrzymującą się na udzie, irracjonalnie napięła wszystkie mięśnie, gotując się do ucieczki.
– Rozluźnij się – dobiegł stłumiony głos spod kołdry. – Będę delikatny, obiecuję.
Dziewczyna ogromnym wysiłkiem woli nakazała ciału odprężyć się. W panującym półmroku widziała już teraz powolnie przesuwające się w jej kierunku wybrzuszenie pod pościelą. Czuła narastające gorąco, które zmieniło się w prawdziwy pożar w dolnej części brzucha, gdy książę zaczął obsypywać jej nogi pocałunkami. Coraz wyżej i wyżej, i wyżej… O moce ziemi, wody, nieba i słońca! Pociemniało jej w oczach, a całe ciało przebiegł spazm, jakby poraził je piorun.
Sozoe chciała prosić, błagać, zaklinać, by ta chwila nigdy się nie skończyła, jednak nim ściśnięte gardło zdołało wydobyć choćby dźwięk, wszystko ustało.
– Coś nie tak? – wymamrotała Sozoe, z trudem łapiąc oddech i wracając do rzeczywistości.
Nie odpowiedział.
– Zrobiłam coś, czego nie powinnam? – ciągnęła dziewczyna z rosnącym niepokojem. – Przepraszam, jeśli powiesz mi co robię nie tak…
– Nie, wszystko w porządku, nie przejmuj się – odparł zduszonym głosem, po czym wznowił pieszczoty.
Sozoe była bliska ponownego zanurzenia w morzu rozkoszy, gdy Welden znowu znieruchomiał.
– Czemu znowu przestałeś? – syknęła, wkładając w zdanie więcej irytacji niż chciała i powinna.
Ponownie odpowiedziała jej cisza.
– Zamknijcie się! – zawył nagle książę, sprawiając, że dziewczyna całkiem dosłownie podskoczyła ze strachu. – Nie, nie zrobię tego. Nie zmusisz mnie. Nie chcę… Mamo!
Ostatnie słowa wypowiedział niemal płacząc. W komnacie ponownie zapadła cisza, mącona jedynie przez trzaskające w kominku polana. Sozoe skuliła się, podciągając kolana pod głowę.
– Welden? Co się dzieje? Przerażasz mnie…
Znajdujący się pod pościelą wzgórek poruszył się. Z początku niezwykle powoli, wręcz ślamazarnie. Mogłoby to nieco uspokoić Sozoe, gdyby nie wybrzmiewające niczym dzwony w otaczającej ich ciszy pojedyncze, urywane dźwięki, które przywodziły dziewczynie na myśl odgłosy przetrącanych kurzych karków, które słyszała niegdyś w pałacowej kuchni.
Mimo buchającego w niej jeszcze przed chwilą ognia i płomieni wciąż wesoło tańczących w po przeciwnej stronie komnaty, dziewczynie zrobiło się bardzo zimno. Powoli zaczęła wyślizgiwać się z objęć pościeli, która teraz wydawała się złowrogą jedwabną pułapką, gdzie miękka i przytulna kołdra stanowiła jedynie przynętę, na którą dała się złapać.
Była już jedną nogą na chłodnej kamiennej posadzce, gdy poczuła żelazny uścisk na drugiej kostce. W porównaniu z przytrzymującą ją dłonią, surowa podłoga wydawała się jednak przyjemnie ciepła.
– Puść mnie, proszę – wyszeptała przez zaciśnięte ze strachu gardło. – To boli.
Kolejny mokry dźwięk łamanej chrząstki.
Sozoe rzuciła się całym ciężarem ciała w bok, usiłując wyrwać się z chwytu. Palce trzymały ją jak imadło, ale odpychając się jednocześnie drugą stopą od bocznej ściany łoża udało jej się uwolnić.
Będąc jeszcze w powietrzu poczuła ból wywołany przez paznokcie wydrapujące głębokie krwawe bruzdy w okolicach jej kostki. Wylądowała ciężko na podłodze, na wyciągniętych przedramionach. Krzyknęła przeciągle, wreszcie odnajdując na powrót swój głos. Minęło kilka chwil nim zorientowała się, że nie tylko ona krzyczy. Wrzaski dochodziły także z przyległych komnat i korytarzy. Większość z nich niepokojąco szybko i raptownie się urywała.
Wtedy Sozoe wśród zgiełku usłyszała głuchy odgłos upadającego ciała, a następnie dłoni lub nagiej stopy opadającej z dużą siłą na posadzkę. I jeszcze raz. Podjęła wówczas decyzję, której konsekwencje miały ją prześladować do końca życia. Odwróciła się.
Książę Welden stał lekko zgarbiony przed Sozoe, mrużąc oczy, jakby musiały się przyzwyczaić nawet do nikłej poświaty płynącej z kominka. Był zwrócony w jej stronę, ale miała wrażenie, że nie patrzy na nią. Oświetlona strona jego ciała wydawała się nienaturalnie blada.
– Wszystko w porządku? – spytała naiwnie, drżącym głosem przepełnionym nadzieją, próbując wmówić sobie, że w istocie padła jedynie ofiarą własnej przebodźcowanej wyobraźni.
Przez moment wyobrażała sobie, że okrzyki na zewnątrz to jedynie odgłosy hucznej, suto zaprawionej winem zabawy, a Weldenowi zebrało się na głupie żarty. Wieczny Ogniu, przecież znała go od wczoraj! Nie wiedziała nawet jakie ma poczucie humoru. Może… Głowę Sozoe przeszył nagły ból, a wszelkie dźwięki zagłuszył wysoki gwizd. Zacisnęła powieki, lecz to nie powstrzymało kalejdoskopu obrazów, wśród których rozpoznała przerażającego jelenia ze snu i truchło dzika przyniesione przez Magnira.
– Jeść. Nakarm nas – wyszeptał głos w jej umyśle, gdy gwizdanie ucichło.
Sozoe gwałtownie pokręciła głową, próbując odpędzić złudzenia wyczarowane przez przepełnioną strachem głowę. Tymczasem postać przed nią wykonała niepewny krok do przodu, niczym po raz pierwszy powstające na nogi jagnię, następnie ostrożnie dołączyła drugą stopę i powtórzyła cały proces.
Paniczne wrzaski i lament płynące spoza komnaty przycichły, stłumione dźwiękoszczelną bańką wytworzoną przez świadomość Sozoe. Była w niej tylko ona i odgłos bosych stóp opadających na kamień. Welden nie wydawał żadnych innych dźwięków, choćby mruknięcia, nie wspominając o odpowiedzi na pytanie. Nie słyszała nawet jego oddechu i w jakiś sposób wiedziała, że przykładając ucho do jego piersi także usłyszałaby jedynie ogłuszającą, martwą ciszę.
Stawiał kroki regularnie, w rytmie, niczym podczas ich niedawnego tańca, stopniowo zwiększając tempo. Sozoe wpatrywała się jedynie z bezsilną fascynacją, jak jej niedoszły kochanek pokonuje dzielącą ich odległość, przechodząc od powłóczystego kroku do lekkiego truchtu. Nie była w stanie wykonać żadnego ruchu, nim ta przedziwna siła kierująca teraz ciałem Weldena po prostu wpadła na nią jak szarżujący baran, jak gdyby sam nie wiedział, co zrobić, aby się zatrzymać.
Siła uderzenia wyrzuciła całe powietrze z płuc dziewczyny i oboje poturlali się po kamiennej posadzce. Na nieszczęście dla Sozoe, zatrzymała się będąc dokładnie pod ciałem Weldena, który natychmiast przysiadł na niej, chwycił za gardło i ścisnął. Mocno. Narastająca panika w końcu wyrwała ją z odrętwienia. Zaczęła z całych sił okładać pięściami trzymające ją ramię. Jednak Welden przekrzywił jedynie lekko głowę, z ciekawością obserwując jej wysiłki. Chwilę później chwycił drugą dłonią jedną z jej rąk i przyciągnął do swojej twarzy. Podczas gdy lico Sozoe stawało się coraz bardziej czerwone, on ze spokojem wpatrywał się w jej nadgarstek, a następnie głęboko wciągnął powietrze nosem.
Stworzenie zamieszkujące ciało Weldena uśmiechnęło się nieznacznie, po czym wbiło zęby w nadgarstek dziewczyny. Marzyła jedynie o tym, by wrzasnąć, ale brakowało jej już na to tchu. Ogarnięta desperacją Sozoe pchnęła wyciągniętym kciukiem drugiej dłoni w oko napastnika, które znalazło się teraz w jej zasięgu. Atak okazał się skuteczny. Palec z mokrym plaśnięciem zagłębił się w oczodole, a na brodę dziewczyny spadły fragmenty wilgotnej, galaretowatej masy.
Welden rozluźnił chwyt, pozwalając z trudem łapiącej oddech Sozoe odczołgać się do tyłu. Potworna karykatura księcia uniosła dłoń do okaleczonej twarzy, po czym włożyła własny palec w miejsce, gdzie przed chwilą było oko, ewidentnie bardziej zaskoczona i ciekawa, niż odczuwająca ból.
Rozmasowując obolałą szyję Sozoe powstała, podbiegła do kominka i chwyciła za pogrzebacz.
– Czymkolwiek jesteś, wiedz jedno – wysapała, drżąc na równi ze strachu i z wściekłości – nie dam się zabić w dniu swojego ślubu. Nawet własnemu mężowi!
Zaszarżowała w kierunku postaci, która aktualnie nie zwracała na nią żadnej uwagi, zajęta zlizywaniem krwi i fragmentów tkanki z własnej dłoni. Z potężnym zamachem, którego nauczył ją Magnir, gdy pod wpływem kaprysu zmusiła go, by pokazał jej jak rąbać drewno, grożąc przy tym, że oskarży go o nieobyczajne zachowanie wobec niej jeśli odmówi, zatopiła pogrzebacz w karku dziwadła, o milimetry chybiając kręgosłup.
Gdyby teraz była na jednej ze swych wymuszonych lekcji z zamkowym łowcą, z piskiem triumfu podskoczyłaby wysoko i pokazała Magnirowi jakiś nieprzyzwoity gest podpatrzony u służby. Jej samozadowolenie szybko zaliczyło jednak zjazd po równi pochyłej, gdy atak nie spotkał się z absolutnie żadną reakcją. Książę Welden był zbyt zajęty badaniem własnych palców, z których jeden tak mu zasmakował, że postanowił go odgryźć i przeżuć, przy akompaniamencie chrzęstu miażdżonej kości.
Sozoe w duchu podziękowała wszystkim Żywiołom za swój brak apetytu podczas kolacji. W innym przypadku pewnie ślizgałaby się aktualnie na własnych wymiocinach.
Spróbowała wyszarpać pogrzebacz, lecz ten utknął w mięsistym ciele. Mocowała się z nim jeszcze przez dobrych kilka sekund nim uświadomiła sobie, że przyprawiające o mdłości mlaskanie ucichło. Sozoe zmusiła się, by przenieść wzrok na twarz Weldena. Była cała umazana krwią, a ocalałe oko wpatrywało z ciekawością to w dziewczynę, to w jej kurczowo zaciśnięte na rękojeści pogrzebacza palce.
Te ostatnie musiały wyglądać smakowicie, bowiem postanowił porzucić dotychczasowy posiłek i machnął czteropalczastą dłonią w kierunku Sozoe w nieudolnej próbie chwycenia jej przedramienia.
Dziewczyna z łatwością uniknęła ślamazarnego ataku, jednak zmuszona była pozostawić swą jedyną broń w ciele napastnika. Welden najwyraźniej nie miał jednak zamiaru tak łatwo zrezygnować z upatrzonego kąska i powoli zbliżał się do cofającej się Sozoe.
Niedoszła księżna zdążyła pomyśleć, że nie do końca o to jej chodziło, gdy marzyła by spodobać się księciu. Wtem poczuła, jak jej uda dotykają drewnianej ramy łóżka. Nie miała już dalszej drogi ucieczki. W panice rozglądała się po komnacie, poszukując czegokolwiek, co mogłoby jeszcze posłużyć za broń przeciwko zbliżającej się zakrwawionej postaci.
– Wpuść nas – zażądał jej nowy wewnętrzny głos.
– Idź sobie! – wykrzyknęła desperacko Sozoe.
Welden zatrzymał się na moment. Przekrzywił głowę, rozciągnął pokryte czerwienią usta w uśmiechu i rzucił się do przodu.
– Wpuść nas! – krzyczał teraz głos w jej głowie.
– Dobrze! – odpowiedziała Sozoe ochryple.
I nagle doskonale wiedziała, co musi zrobić. Odskoczyła w bok, unikając ataku Weldena, który z łoskotem wpadł na łoże. Próbował ją pochwycić, ale Sozoe znała każdy jego ruch, każdą prymitywną myśl, która sterowała teraz ciałem księcia. Chwyciła swoją leżącą na ziemi ciężką suknię i zarzuciła na głowę miotającego się stworzenia, zaczepiając ją dodatkowo o wciąż tkwiący w szyi pogrzebacz. Bezmyślna bestia zamiast zdjąć materiał, wciąż próbowała atakować, wplątując się w kolejne warstwy labiryntu tkaniny.
Dziewczyna zbliżyła się do kominka, w którym wciąż wesoło trzaskał nieświadomy niczego ogień.
– No dalej, tu jestem! – krzyknęła do zdezorientowanego potwora.
Ten natychmiast zaprzestał machania na oślep rękoma, po czym skierował ciało prosto na źródło dźwięku. I zaszarżował. Sozoe jednak znała jego zamiary równie dobrze, jakby to ona nim kierowała. W idealnie wymierzonym momencie rzuciła się na ziemię osłaniając rękoma głowę. Zacisnęła zęby z bólu, gdy stopy księcia Weldena uderzyły o jej żebra. Ułamek sekundy później kątem oka zarejestrowała rozbłysk światła i niesione podmuchem gorącego powietrza iskry. Z trudem podniosła się i z niedowierzaniem obserwowała, jak jej piękna błękitna suknia ślubna płonie niczym pochodnia na głowie jej małżonka.
Welden nie wrzeszczał, nie szamotał się, jedynie wydostał się z kominka i stanął wyprostowany naprzeciwko Sozoe, podczas gdy płomienie obejmowały jego całe ciało. Minęła co najmniej minuta, nim trup księcia Weldena nagle runął na podłogę, jakby ktoś odciął sznurki teatralnej kukiełce. Upadając, spod resztek zczerniałego materiału wyłonił się fragment zwęglonej masy, która niegdyś była twarzą sympatycznego chłopca, marzącego jedynie o zdobyciu aprobaty ojca.
Sozoe zgięła się w pół i wykaszlała z siebie tę odrobinę żółci, na którą mógł pozwolić sobie jej pusty żołądek. Kaszląc gwałtownie, opadła na kolana. Kierujące nią przez ostatnich kilka minut emocje powoli odchodziły, pozostawiając ją sam na sam z ciemnością, lękiem i rozpaczą.
Dziewczyna szeroko otworzyła oczy, z których strugami popłynęły łzy, drążąc kaniony w grubych warstwach pudru pokrywających jej odświętnie umalowaną twarz. Załkała głośno, łapiąc powietrze gwałtownymi haustami. W ostatnich tygodniach Sozoe rozpatrywała dziesiątki możliwych scenariuszy, w których ten dzień kończył się tragedią. Żaden jednak nie uwzględniał faktu, że mąż będzie próbował ją zjeść, a ona w zamian spali go żywcem.
Nie wiedziała jak długo klęczała pogrążona w chaotycznych rozmyślaniach nad absurdalnością otaczającej ją rzeczywistości. Wciąż jakaś jej cząstka miała nadzieję, że śni i w końcu oda jej się przebudzić. Gdy jednak koszmar uparcie kontynuował swojej istnienie, Sozoe, drżąc na całym ciele, chwiejnym krokiem podeszła do drzwi komnaty. Długo wsłuchiwała się w dochodzące z zewnątrz odgłosy nim odważyła się odsunąć zasuwę. Beznamiętnym wzrokiem rozejrzała się po udekorowanym krwawymi wzorami korytarzu, po czym pobiegła w stronę komnat barona Samona.
***
Sozoe wystarczyło jedno spojrzenie na zamkowy hol, by utwierdzić się w przekonaniu, że dramat, który rozegrał się w opuszczonej przed momentem komnacie nie był odosobnionym przypadkiem. Z oddali dobiegały wciąż stłumione krzyki, jednak droga w kierunku sypialni jej rodziców wydawała się stać przed nią otworem.
Gdy z sercem niemal wyrywającym się z piersi pokonała zakręt prowadzący w kierunku westybulu, również nie dostrzegła nikogo. W każdym razie nikogo… kompletnego – co zmuszona była skorygować w myślach, patrząc na wciąż obutą i odzianą w rajtuzy samotną nogę, która w kilku miejscach nosiła ewidentne ślady zębów. Nie należących do żadnego znanego jej zwierzęcia.
Ostrożnie stąpała po schodach na następne piętro, kiedy nagle w jej głowie ponownie rozległ się przeciągły gwizd, któremu towarzyszył niemal oślepiający ból. Choć miała na sobie jedynie cienką nocną koszulę, czuła, jak pali ją gorączka. Sozoe skuliła się na niewielkiej platformie rozdzielającej dwa rzędy schodów, bezradnie ściskając rozpaloną do czerwoności czaszkę dłońmi.
Kątem oka dojrzała jednak około pół tuzina zakrwawionych postaci przebiegających w szaleńczym tempie przez korytarz u szczytu schodów, nie zwracając na nią kompletnie uwagi. Gdyby się nie zatrzymała, wpadliby prosto na nią… Dziewczyna wzięła głęboki oddech, przezwyciężając targający nią szloch, i ruszyła dalej.
Niedługo natknęła się na oddział zbrojnych, otoczonych co najmniej tuzinem rozczłonkowanych trupów, wśród których Sozoe mogłaby rozpoznać przynajmniej kilka znajomych twarzy. Zrobiła jednak wszystko co w jej mocy, by tego nie czynić.
Gwardziści wydawali się nie mniej spanikowani od niej – kilku niemal podskoczyło na widok odzianej w białą halkę, pokrytej zaschniętą krwią zjawy, która nagle objawiła się przed nimi. Jednak upewniwszy się, że nie należy jeszcze do świata zmarłych, natychmiast odeskortowali Sozoe do komnat barona.
– Mamo! – wykrzyknęła Sozoe, gdy tylko zamknęły się za nią ciężkie drzwi.
Mimo że jeszcze przed chwilą z determinacją stąpała po korytarza pełnych stworzeń zrodzonych z koszmaru, teraz kolana ugięły się pod nią niczym zboże pod wprawnym ruchem kosy.
– Mamo… – wymamrotała jeszcze raz, znacznie już ciszej, opierając nagle zwielokrotniony ciężar ciała na wyciągniętych dłoniach i skrapiając je łzami.
Dopiero wówczas Pani Melitte udało się wcisnąć w ręce stojącego obok barona płaczącego Aksana i podbiec do klęczącej córki.
– Sozoe, dziecko, jesteś cała? – objęła dziewczynę w zaskakująco mocnym, jak na jej chrupką posturę, uścisku, a z oczu starszej kobiety również swobodnie popłynęły łzy.
– Wszystko w porządku – wyszeptała machinalnie Sozoe dając się powoli unieść z posadzki. Po chwili namysłu dodała jednak: – Nie, nic nie jest w porządku. Ale nie jestem ranna. Chyba.
Wysiliła się na słaby uśmiech, aby pokrzepić matkę, jednak w tym momencie bezceremonialnie przepchnął się obok niech Lord Samon, na powrót wpychając w ramiona żony małego Aksana i wpatrując się podejrzliwie w Sozoe.
– Gdzie Książę Welden? – zapytał, a w jego głosie wybrzmiała groźna nuta. – Wychodziliście z przyjęcia razem.
Przez głowę Sozoe przegalopowały wydarzenia ostatnich… Godzin? Minut? Nie była pewna.
– Ojcze… – wydusiła z siebie przez zdradziecko ściśnięte gardło. – Książę… On nie żyje.
Jej matka wyciągnęła rękę, chcąc ponownie przytulić dziewczynę, jednak powstrzymała ją nagle rozgorzała w oczach barona furia.
– To niemożliwe – powiedział Lord Samon przez zaciśnięte zęby. – Chłopak może i jest chodzącym brakiem pewności siebie, ale to wciąż jeden z lepszych szermierzy w królestwie! Jakim sposobem on zginął, a ty wciąż żyjesz?
– Mężu.. – zaczęła Lady Melitte, ale wystarczył ostrzegawczo wyciągnięty palec barona, by natychmiast zamilkła.
– On… nie był sobą – zaczęła Sozoe, kuląc się pod spojrzeniem ojczyma. – Nagle mnie zaatakował. Chciał… Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale chciał mnie pożreć! Musiałam się bronić. Udało mi się go unieruchomić i… podpaliłam go. Stałam tam, aż nie nabrałam pewności, że na pewno nie żyje.
Pani Melitte zakryła dłonią usta, a jej dopiero co wyschłe policzki na powrót spłynęły łzami.
– Ty głupia dziewucho! – wysapał Samon, najwyraźniej nie podzielając współczucia dla córki. – Zniszczyłaś nas! Zrobią z nami to samo, co z Suchym Jarem. Mając przy sobie księcia mieliśmy jakieś szanse. Teraz jesteśmy całkowicie zdani na łaskę Antechiona, a tej doświadczyć równie łatwo, co nocnej przejażdżki na jednorożcu!
Uderzenie w twarz otwartą dłonią barona przyszło tak nagle, że Sozoe najpierw je usłyszała, potem poczuła ogień płonący w lewym policzku i dopiero wówczas uświadomiła sobie, co właściwie się stało. Ojczym nigdy nie podniósł na nią ręki. Nigdy. A na wszystkie Żywioły, sama wiedziała, że nie raz na to zasłużyła.
Po plecach dziewczyny przebiegł lodowaty dreszcz. Nie z obawy przed gniewem barona, lecz przed tym, co musiało się za nim kryć. W swojej dziecinnej naiwności uznała, że koszmar tego dnia zakończył się w momencie, gdy przekroczyła próg komnaty rodziców, że tu zawsze będzie bezpieczna. Teraz wiedziała, że jej ojczym, w myślach kruchej dziewczyny tak potężny, zawsze przygotowany na każdą okoliczność, boi się. Nie, jest przerażony. I bezsilny. Tak bardzo, że pozostała mu jedynie ślepa wściekłość.
Gdy Sozoe ponownie spojrzała mu w oczy, wiedziała, że ma słuszność. Nie stał przed nią człowiek silny, lecz nagle zgarbiony pod ciężarem powierzonego mu brzemienia.
– Twój brat… Mógł zostać przyszłym królem. – Spojrzał tęsknym wzrokiem na łkającego cicho Aksana. – Teraz wszyscy zginiemy, zanim uda mu się zrobić choć krok w tym życiu.
– Samonie… – Ręka Pani Melitte powędrowała w geście wsparcia do ramienia męża, lecz i tym razem została odtrącona.
Przerwało im głośne łomotanie w drzwi komnaty.
– Kto tam? – warknął baron.
– Standor, panie – odparł stłumiony głos. – Odparliśmy kolejną grupę.
– Wchodź – westchnął Lord Samon. – Raportuj.
Do komnaty wmaszerował jeden z gwardzistów, których Sozoe mijała w korytarzu, i zaryglował za sobą drzwi. Oddychał ciężko, a całą twarz miał zlaną potem wymieszanym z krwią.
– Jest ich coraz więcej, panie – ogłosił z ponurą miną. – Możemy ich zatrzymać jeszcze trochę, ale nie mamy szans ich wyeliminować. Walczą do samego końca, póki jeszcze głowa trzyma się reszty ciała. Tym, których powalimy, musimy je odrąbywać. A jeśli padnie ktoś z naszych… Większość zasila szeregi wroga.
Widząc pobladłą twarz baronowej Standor zamilkł na moment i odchrząknął.
– Myślę, panie, że pora opuścić zamek – powiedział z naciskiem.
Niegdyś Lord Samon kazałby wybatożyć każdego, kto choćby zasugerowałby mu ucieczkę z pola walki, jednak Sozoe wiedziała, że tego człowieka już nie ma. Baron jedynie skinął głową i błądząc nieobecnym wzrokiem po mozaice pokrywającej podłogę odrzekł:
– Zgoda. Będziesz naszą tylną strażą.
– Tak jest! – Standor na rozkaz wyprostował się jak struna, co musiało sprawić mu ból, widoczny w grymasie, który na moment zagościł na twarzy żołnierza.
Lord Samon nie zwracał już jednak na niego uwagi, podchodząc do palącego się kominka i z czułością przesuwając palcami po zdobiących go reliefach. Nagle zatrzymał się i lekko pchnął dłonią jedną z płaskorzeźb. Dał się słyszeć rytmiczny odgłos uderzających o siebie elementów metalowego mechanizmu, jak gdyby ktoś pod podłogą umieścił gigantyczny zegar, po czym fragment mozaiki na środku komnaty opadł z łoskotem, ukazując wypełniony nieprzeniknioną ciemnością otwór.
– Chodźmy – rzekł do żony i córki baron, skąpiąc im jakichkolwiek wyjaśnień. – Standor, za nami. Daj mi swój drugi miecz.
Kiedy wszyscy zwrócili wzrok na gwardzistę, ten stał z przymkniętymi powiekami i poruszał lekko ustami, jakby szepcząc coś do siebie.
– Standor, śpisz? – wycedził przez zaciśnięte zęby Lord Samon, zbliżając się do żołnierza. – Prosiłem o miecz!
Wtedy w uszach Sozoe ponownie rozległo się dzwonienie głośniejsze od jakichkolwiek świątynnych dzwonów, a oczy zasnuły się czernią. Kolejny raz poczuła dziwną wieź z tym nieznanym istnieniem, które wcześniej znalazło się w ciele Weldena. Czuła, że jego część sączy się też przez jej żyły, rozchodząc się po ciele z każdym uderzeniem serca. Nagle była też świadoma tej nierealnej obecności tuż przed nią…
– Ojcze! – krzyknęła, wyciągając przed siebie dłoń, mimo że jej wzrok dopiero powracał.
Zawiodła go po raz kolejny. Tym razem już ostatni. Kierowane przez nieznaną siłę niczym kukiełka ciało Standora trzymało barona w nieludzko silnym uścisku, a usta łapczywie spijały krew z przeciętej pożółkłymi zębami tętnicy.
Nie tylko Lord Samon nie był w stanie się poruszyć. To samo tyczyło się Sozoe i Pani Melitte, które nie wydały z siebie nawet dźwięku. Ciszę, prócz okazjonalnego mlaskania, przerywał tylko mały Aksan, który wciąż płakał rozdzierająco, oraz chaotyczne uderzenia czegoś ciężkiego o drzwi komnaty.
Dopiero gdy rygiel odmówił dalszej walki i drzwi gruchnęły ogłuszająco o podłogę, Sozoe poczuła mocny chwyt matki na nadgarstku oraz szarpnięcie. Na moment jej stopy straciły kontakt z podłożem, a potem otoczyła ją nieprzenikniona czerń.
***
Potykając się co krok w mroku pokonały pierwszy zakręt tunelu. Tu matka kazała Sozoe zatrzymać się na moment, po czym w wąskim korytarzu rozbrzmiał wywołujący ból zębów potworny zgrzyt zardzewiałego metalu. Chwilę później ciemność rozświetliła pochodnia w rękach Lady Melitte. Tuż za nimi tunel przegradzała ciężka żelazna brama, osłaniając je od horroru pozostawionego na wyższych kondygnacjach zamku.
– To nie zatrzyma ich na długo – rzekła zwięźle baronowa, wciskając córce do rąk płonącą żagiew. – Nie ociągaj się.
Gdy Sozoe zdołała opanować drżenie rąk i skołowane myśli, jej matka wraz z maleńkim bratem znajdowała się już na granicy kręgu światła.
– A co z ojcem? – spytała dziewczyna błagalnie.
– Nie żyje – odparła Pani Melitte tonem wypranym z emocji. – Teraz baronem jest Aksan, a naszym zadaniem jest wyprowadzić go stąd żywego. Chodź już!
Dziewczyna musiała przyspieszyć do lekkiego truchtu, by nadążyć za znikającą w mroku matką.
– Co to za stwory? Co się dzieje, mamo? – spytała Sozoe, resztką sił powstrzymując się przed kolejnym wybuchem płaczu.
– Jakaś zaraza z południa – odparła starsza kobieta nie przerywając forsownego marszu. – Nie dość że cię zabija, to jeszcze wykorzystuje ciało, by mnożyć się dalej. Jeśli można wierzyć temu co mówi ten pijak Postle, gdy przeszła przez Suchy Jar po mieście został jeden wielki dół. Wojsko zrównało je z ziemią i wybiło wszystkich do nogi. Dlatego musimy być daleko stąd, gdy zjawią się siły króla.
– Ale jak…
– Ciii! – uciszyła ją gestem matka, raptownie zatrzymując się. – Jesteśmy.
– Tunel nie powinien wyprowadzić nas poza zamek? – szeptem spytała Sozoe.
– Ten korytarz nie służył do ucieczek. Szacowany dziad Samona korzystał z niego dla nocnych schadzek z służącymi. Prawdziwe tajne przejście zaczyna się po drugiej stronie kuchni.
Widząc rosnące przerażenie na twarzy córki dodała:
– Spokojnie, to niedaleko. Musimy tylko być bardzo cicho.
Sozoe zaczęła gwałtownie kręcić przecząco głową, jednak nie zdało się to na nic, gdyż jej matka już przeszukiwała ścianę w poszukiwaniu kolejnej dźwigni. Na szczęście tym razem obyło się bez głośnego zgrzytu mechanizmu i odsuwanej kamiennej ściany. Usyszały jedynie ciche kliknięcie odblokowanego zamka i Pani Melitte przykucnęła przed niewielkimi drzwiczkami w dolnej części ściany. Bardziej przypominały przejście dla psa niż istoty ludzkiej.
– Jak ten tłusty zbereźnik się tu mieścił? – mruknęła Melitte do siebie. – Chodźmy.
Znalazły się w jednej z licznych przykuchennych spiżarni. Ta konkretna przeznaczona była najwyraźniej na wszelkiego rodzaju przetwory z owoców, o czym świadczyły ustawione rzędami na półkach słoje z tajemniczą zawartością, niektóre zapewne znacznie starsze od Sozoe.
– Gdyby coś poszło nie tak – wyszeptała przez ramię jej matka – bierz Aksana i biegnij do ściany naprzeciwko schodów. Na wysokości oczu znajdziesz wieszak – obróć go najpierw w prawo, a potem w lewo. Pamiętaj, pełne obroty, płynnie, bez zatrzymania. Rozumiesz?
Sozoe jedynie skinęła, z trudem przełykając resztki śliny przez wyschnięte gardło.
Zza zbutwiałych drzwi składziku nie dochodziły na szczęście żadne odgłosy, a przez szpary pomiędzy deskami nie dostrzegły żywego ducha. Martwego również, ku ich uciesze. Powoli, krzywiąc się na każde skrzypnięcie starych zawiasów, wyszły na korytarz. Nowo wykształcony zmysł Sozoe, który uprzednio ostrzegł ją przed obecnością chodzących trupów, również pozostawał uśpiony. W głównej kuchni przywitało je jedynie brzęczenie much, ucztujących w najlepsze na pozostawionych wszędzie resztkach jedzenia.
– Szybko! – poinstruowała ją matka.
Jej cichy szept z trudem przebił się przez dudnienie w uszach Sozoe, spowodowane pulsującym w zawrotnym tempie sercem. Dziewczyna skinęła jednak głową i ruszyła we wskazanym kierunku tak prędko, jak pozwalały jej resztki odwagi i plączące się zdradziecko nogi.
Pokonała około połowy drogi do rzekomego wejścia do tajnego tunelu, gdy usłyszała płacz Aksana. Natychmiast zamarła. Na kilka uderzeń jej wściekle szamoczącego się w klatce piersiowej serca, świat poza nią jakby się zatrzymał. Za moment jednak powrócił z całą mocą. Potężny ból przeszył czaszkę Sozoe, zmuszając ją do zgięcia się w pół i desperackiego objęcia głowy rękoma, jakby w ten sposób chciała powstrzymać ją przed eksplodowaniem. Oczy na powrót przesłonił czarny woal, a w głębi umysłu ktoś syknął:
– Uciekaj!
I to właśnie zrobiła. Praktycznie pozbawiona wzroku, po omacku parła przed siebie, starając się nie zwracać uwagi na dochodzący gdzieś zza pleców rozdzierający płacz młodszego brata i okrzyki matki, których na szczęście nie zrozumiała.
W końcu dopadła do ściany, w panice przesuwając dłońmi w poszukiwaniu zbawiennego wieszaka. Niczym mantrę powtarzała sobie, że to ten głos, teraz już nieustannie krzyczący w jej umyśle, zmuszą ją, by pozostawiła swoją jedyną rodzinę na pewną zgubę.
Wiedziała, że okłamuje samą siebie, ale tylko to pozwalało jej w tym momencie nie zatrzymać się i nie położyć w oczekiwaniu na nadchodzącą śmierć. Nic nie mogła zrobić. Nie była dość silna. Była żałośnie słaba. Czemu nikt ich nie ratuje? Gdzie są zbrojni? Gdzie jej ojczym, jej mąż…
Palce Sozoe zacisnęły się na wygiętym kawałku żelaza, wbitym pomiędzy kamienie. Wzięła jeden głęboki oddech, po czym drżącą dłonią wykonała cały obrót w prawo i z powrotem. Usłyszała delikatne metaliczne uderzenie i niemal przewróciła się do przodu, gdy ściana, o którą opierała swój ciężar gwałtownie odsunęła się od niej. Złapała równowagę i dopiero wówczas zmusiła swoje ciało, by zwróciło się w kierunku koszmaru rozgrywającego się za jej plecami.
Spodziewała się, że widok, który ujrzy, złamie jej serce na pół, że tak czy inaczej padnie martwa, przygnieciona ciężarem tego, co właśnie uczyniła. Spodziewała się wszystkiego, ale nie promyka… nadziei.
Lady Melitte klęczała na podłodze, jedną ręką tuląc wrzeszczącego Aksana, a drugą dzierżąc wyciągnięty przed siebie, pokryty szkarłatem nóż kuchenny. Wokół niej walały się odrąbane kończyny, a powietrze metodycznie i z wprawą rozcinała co chwilę siekiera.
– Magnir… – westchnęła Sozoe.
Myśliwy od stóp do głów skąpany był w mieszaninie potu, krwi i ludzkich wnętrzności. Animowane nieczystą siłą ciała kucharek, służących i stajennych poruszały się wciąż niemrawo, jak Welden tuż po swojej przemianie. Nie miały szans umknąć przed wykonywanymi z ogromną siłą i precyzją uderzeniami Magnira, padając jedno po drugim niczym młode drzewka, które dotychczas były głównym celem jego ostrza, i podobnie jak one nie wydając przy tym choćby jednego dźwięku sprzeciwu.
Przez chwilę Sozoe zdawało się, że zaraz wszystko się skończy, potężny łowca rozprawi się z niezdarnymi przeciwnikami i wspólnie uciekną z tego potwornego snu. Ratunek jednak przyszedł!
Wtedy raptownie otworzyły się drzwi schowka, z którego wyszły wraz z matką. Potykając się, czołgając po ziemi, ze spiżarki zaczęły wysypywać się trupy. Spadające wszędzie wokół nich ceramiczne naczynia z owocowymi przetworami natychmiast przykuły uwagę Magnira, jednak uwikłany w walkę z trzema kolejnymi stworami nie mógł zrobić nic poza rzucaniem bezsilnych spojrzeń w kierunku usiłującej wstać Lady Melitte. Dopiero wówczas Sozoe dostrzegła głęboką ranę na udzie matki. Nie była w stanie utrzymać wyprostowanej pozycji bez wsparcia kamiennej ściany. Dziewczyna natychmiast rozpoznała niespiesznie zbliżającą się w kierunku rannej kobiety postać. Jej dobra, wyrozumiała Ksante – z głęboką raną w barku, przez którą widoczna była biel kości.
Pani Melitte skierowała w jej stronę nóż, jednocześnie wypowiadając niesłyszalne dla Sozoe słowa w stronę poruszającego się coraz bardziej ociężale myśliwego. Magnir odkrzyknął coś z gniewnym wyrazem twarzy. Pomiędzy Sozoe a walczącymi wyrósł cały mur nowoprzybyłych bestii, z których część zaczęła łakomie spoglądać w jej stronę. Jej matka krzyknęła po raz kolejny, celnie dźgając jednocześnie nożem w kierunku oka Ksante. Magnir wydał z siebie donośny ryk, przepełniony żalem i gniewem, po czym niespodziewanie odwrócił się, podbiegł do kopiącej służkę w brzuch baronowej, przejął z jej rąk niemowlę i nie zatrzymując się ani na moment niczym taran przebił się przez główne kuchenne drzwi oraz przeciwników zbyt ociężałych na ciele i umyśle, by go powstrzymać.
Lady Melitte w końcu udało się wyszarpać nóż z czaszki Ksante, ale jakakolwiek droga ucieczki dla niej, została już zablokowana. Matka spojrzała z miłością na córkę ponad dzielącymi je kołyszącymi się bezładnie głowami, po czym złożyła usta w słowo, które musiało brzmieć: “Idź”. Następnie zbliżyła ostrze do własnego oczodołu i nie wahając się nawet przez moment wbiła je po samą rękojeść.
***
Wszyscy nie żyją. Nie będzie żadnego cudownego ratunku. Nikt nagle nie sprawi, że wszystko na powrót będzie dobrze. Ojczym, matka, pewnie Aksan i Magnir również – wszyscy odeszli. Jak mogli ją tu zostawić całkiem samą, w kompletnych ciemnościach?
Ale przecież taki był ich cel od samego początku, czyż nie? Trzymać ją w mroku nieświadomości, jak ceremonialny miecz w pochwie, wyciągany tylko, by pochwalić się przed gośćmi. Rodzice, książę Welden – każde z nich wiedziało znacznie więcej, niż gotowi byli przyznać. Wiedzieli, że grozi im wszystkim niebezpieczeństwo, a mimo to jedyne o czym byli w stanie myśleć to sprzedanie swojej córki w zamian za pokonanie kolejnego schodka prowadzącego do ołtarza władzy – ich prawdziwej wiary. Jak mogli? Jak śmieli jej to zrobić?
Trzymając obie dłonie na przeciwległych ścianach wąskiego tunelu, targana niekontrolowanym szlochem Sozoe stąpała przed siebie w kompletnej czerni. Nie była pewna, ile czasu minęło, nim natknęła się na pierwszą pochodnię i wnękę z krzesiwem. Tunel nagle rozbłysł jaskrawym światłem, zmuszając dziewczynę do zmrużenia oczu. Gdy jednak wzrok przyzwyczaił się do jasności, ciągnący się przed nią korytarz okazał się nie mniej ponury, niż wówczas gdy pogrążony był w ciemnościach. Może nawet bardziej, gdyż każdy cień wciągany do wspólnej zabawy przez tańczący płomień napawał Sozoe jeszcze większym przerażeniem.
Brnęła naprzód, świadoma, że za nią nie czeka już nic. Tunel wkrótce stał się szerszy, przechodząc płynnie w niewielką komnatę. Wyglądała jak miniaturowa wersja zamkowych baraków, które niegdyś odwiedziła. Kilka żołnierskich prycz, stolik, krzesło oraz pokryte pajęczynami stojaki z bronią i elementami pancerzy. W królewskiej zbrojowni, gdzie Sozoe lubiła się bawić, wszystko lśniło intensywnym polerowaniem i złotymi inkrustacjami. Tu nawet światło pochodni nie budziło do życia zakurzonej, pokrywającej się gdzieniegdzie rdzą stali.
Sozoe w zamyśleniu dotknęła porzuconego na blacie stołu żelaznego hełmu. Potężne wgłębienie po jego prawej stronie sugerowało, że nie okazał się dla właściciela szczęśliwy. Ktoś pewnie planował go wyklepać i przekazać innemu pechowcowi, nim posterunek został opuszczony. Była trochę jak on – pobita, bezużyteczna i pozostawiona na łaskę Żywiołów…
Ale czy nie skazywała właśnie na dokładnie taki sam los biednego Aksana? Jeśli ktokolwiek mógł utrzymać go przy życiu, to Magnir. Może to oni teraz oczekują na ratunek, który nigdy nie nadejdzie? To była szalona myśl, ale co jeśli to ona powinna być tym ratunkiem? To prawda, że nikt nigdy nie mówił jej o rzeczach ważnych, nie włączał w podejmowanie decyzji, ale czy kiedykolwiek sama wyraziła zainteresowanie czymś bardziej odległym niż czubek własnego nosa? Być może wszyscy z góry zakładali, że nie chce wiedzieć więcej… Teraz zaś wreszcie wiedziała więcej od innych – choćby to, jak skutecznie unikać i przewidywać ruchy tych nieludzkich bestii. I wykorzysta te zdolności by pomóc, nie uciekać! Albo zginie próbując.
Dziewczyna sięgnęła po jeden z zawieszonych na stojaku krótkich mieczy, który wyglądał na najmniej dotknięty zębem czasu, i rozcięła boki swej nie pozostawiającej zbyt wiele pola dla wyobraźni ślubnej halki. Przeszła obok zawieszonej na drewnianym manekinie kolczugi, która z pewnością nie nadawała się do skradania poprzez cienie, zdejmując zamiast niej napierśnik z utwardzanej skóry. Żelazny szyszak i krótki łuk uzupełniły jej pierwszy w życiu bojowy rynsztunek. Sozoe odmówiła krótką modlitwę do Wiecznego Ognia, aby fatalnie dopasowany ekwipunek nie okazał się jednocześnie jej strojem pogrzebowym, po czym popędziła z powrotem korytarzem.
***
Pomieszczenia kuchenne były puste, choć Sozoe nie wiedziała, czy uznać to za dobry znak, czy też zły omen. Oddech na moment zamarł w jej piersi, gdy mijała samotne ciało Lady Melitte. Poza zadaną własnoręcznie raną nie nosiło żadnych oznak przemocy. Najwyraźniej martwe trupy nie interesowały ich ożywionych pobratymców. Dziewczyna delikatnie przymknęła dłonią jedyne ocalałe oko matki, po czym ostrożnie ruszyła w kierunku wyjścia na dziedziniec.
Po przekroczeniu progu natychmiast uderzyło ją obezwładniające uczucie bliskości przerażających istot, które zamieniły rodzinny dom Sozoe w cmentarz. Zauważyła jednak, że jej umysł coraz bardziej adaptuje się do napierającej na niego siły i już po chwili wrażenie przytłoczenia minęło, pozostawiając jedynie niezachwianą świadomość, gdzie znajdują się najbliżsi wrogowie. Gdyby nie posiadała tego wewnętrznego kompasu, najprawdopodobniej oceniłaby dziedziniec jako kompletnie opuszczony. Żadnego ruchu, żadnych cieni tańczących w szarym świetle przedświtu. Wiedziała jednak, że sterty łachmanów widoczne gdzieniegdzie pod murami, kryją w sobie coś więcej.
W duchu Sozoe podziękowała sobie za upór w prześladowaniu Magnira przez te wszystkie lata. Nie tylko wiedziała dzięki temu, jak posługiwać się się przytroczonym do pasa mieczem i przewieszonym przez ramię łukiem, ale również jak poruszać się cicho i niezauważenie tropić zwierzynę. Róznica polegała jednak na tym, że teraz to ona była ofiarą, która musiała umknąć myśliwym. Nie zamierzała jednak odegrać tego dnia roli bezbronnej sarny, skazanej na pożarcie przez wilki.
Wycofała się na moment z powrotem do wnętrza kuchni, biorąc głęboki oddech i zastanawiając się, gdzie mógł skryć się Magnir z Aksanem. Największe skupisko przemienionych musiało znajdować się w głównym kasztelu, gdzie zgromadzeni było wszyscy goście weselni i większość służby. Magnir, gdyby miał wybór, z pewnością szukałbyś kryjówki jak najbardziej oddalonej od tego miejsca. Takiej, która przy sprzyjających warunkach oferowała też możliwość ucieczki.
Stajnie! Na miejscu myśliwego tam właśnie pobiegłaby Sozoe. Pełen zakamarków budynek oferował też wiele możliwości pozostania niezauważonym – o ile to w ogóle wykonalne mając pod opieką wystraszone, płaczące niemowlę, nagle odseparowane od matki.
Sozoe na moment zamknęła oczy, próbując uspokoić galopujące serce i jednocześnie skupiając swój nowy zmysł na przestrzeni dzielącej ją od przylegających do zewnętrznych murów stajni. Jedyne co otrzymała w zamian to wrażenia – spokój, bezruch, oczekiwanie?
Dziewczyna sapnęła z irytacją. Może oznaczało to, że droga przed nią stoi otworem, a może wskazywało, iż właśnie zmierza prosto w zasadzkę. Był tylko jeden sposób, by się przekonać. Sięgając do przypiętego do pasa kołczana Sozoe wyjęła strzałę i nałożyła ją na cięciwę, po czym niemal bezszelestnie wyślizgnęła na dziedziniec i popędziła wzdłuż ściany niczym pająk, kryjąc się przed pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.
Nieobecność ludzi, choćby i ciał, oraz wszechogarniająca cisza napawały Sozoe większym strachem aniżeli cała horda tych stworów, którą mogłaby dostrzec i zaatakować. Gdy dotarła do załomu muru głównego kasztelu, wciąż nie zwróciła niczyjej uwagi. Tu schronienie oferowane przez cienie wysokiej kamiennej ściany kończyło się – musiała teraz przebiec około pięćdziesięciu kroków po kompletnie odsłoniętym terenie, aby dotrzeć do baraków zbrojnych. Jeśli przejdzie niezauważona na drugą stronę budynku, od celu będzie dzielić ją jedynie kolejny krótki sprint.
Mimowolnie uśmiechnęła się do własnych myśli. W dzieciństwie drogę z kuchni do stajni pokonywała szybciej, niż zdążyły wybrzmieć słowa “panienko Sozoe, proszę odstawić te pączki, to na ucztę!”. Teraz jednak miała wrażenie, jakby szykowała się do długiej, pełnej niebezpieczeństw wyprawy, z której nie ma gwarancji powrotu.
Z trudem uniosła do góry ciężką niczym ołów stopę i postawiła przed sobą, poza granicą ciemnego płaszcza, którym otulał ją budynek. Przeniosła na nią ciężar ciała, nasłuchując choćby najdelikatniejszych szmerów, po czym popędziła przed siebie najszybciej jak tylko zdołała. Potrząsając swoim ekwipunkiem z całą pewnością narobiła sporo hałasu, jednak uznała, że lepsze to niż skradać się na widoku przez nie wiadomo jak długo.
Sozoe wyhamowała dopiero w ostatniej chwili, z głuchym odgłosem uderzając barkiem o grubo ciosane bale, z których wzniesione zostały koszary. Lekkie ukłucie bólu natychmiast pokonało drogę z ramienia do mózgu, powodując, że dziewczyna zagryzła zęby. Nie miała na to czasu, musiała iść dalej.
Zrobiła kolejnych kilka kroków, nim zorientowała się, że coś jest nie tak. Odczucie bólu, które nerwami dotarło do jej głowy, nie znikło. Czyżby zwichnęła bark? Na pewno nie uderzyła się tak mocno.
Na policzku poczuła spadające z nieba krople, choć mogłaby przysiąc, że jeszcze kilka chwil temu niebo wyglądało na kompletnie pozbawione chmur. Zerknęła w górę.
Spoza krawędzi dachu baraków z ciekawością przyglądała jej się resztka twarzy zamkowego gwardzisty, którego imienia najprawdopodobniej nie byłaby sobie w stanie przypomnieć, nawet gdyby przeżarty do samej szczęki policzek i zwisająca na mniej niż połowie z przepisowych siedmiu mięśni gałka oczna nie utrudniały jego identyfikacji. Niewiele lepiej wyglądała szyja nieszczęśnika, której lewa strona została kompletnie rozszarpana, ukazując przełyk i tchawicę. Jak się okazało, to właśnie stąd kapał na nią “deszcz” bliżej niezidentyfikowanej wydzieliny.
Głupia dziewucho! – skarciła się w myślach. To żaden bolący bark, tylko twój bezużyteczny sygnał alarmowy!
Potężnym mentalnym wysiłkiem Sozoe stłumiła rodzący się w gardle okrzyk przerażenia i obrzydzenia, zamiast tego unosząc w górę łuk i napinając cięciwę. Był to wprawny, wytrenowany ruch, z którego w innych okolicznościach mogłaby być dumna. Z pewnością zdążyłaby wypuścić celną strzałę, gdyby potwór próbował zeskoczyć na nią, jak normalny napastnik. Postanowił jednak po prostu spaść na Sozoe, ześlizgując się z dachu.
Uderzenie sprawiło, że ponownie usłyszała wczorajsze weselne dzwony kaplicy. Przygnieciona ciężkim, odzianym w kolczugę cielskiem przez chwilę zastanawiała się, czy aby nie skręciła karku, jednak jej hełm najprawdopodniej spełnił swoje zadanie. Stwór gramolił się z niej bardzo powoli, szarpiąc silnie paznokciami po skórzanym pancerzu, lecz ona nie była w stanie poruszyć się. Gdy rozkładający się trup w końcu przestał przesłaniać jej cały świat, Sozoe szybko pożałowała odzyskanego wzroku. Były zamkowy gwardzista, który niegdyś niechybnie składał przysięgę, by bronić barona i jego rodziny aż do śmierci, wypełniwszy już poniekąd swą obietnicę teraz rozdziawił szczękę na absurdalną szerokość, której nigdy nie osiągnąłby posiadając komplet skóry i mięśni twarzy, po czym z impetem wbił swoje zęby w odsłonięty obojczyk dziewczyny.
Teraz Sozoe w żaden sposób nie mogła już powstrzymać krzyku. Wrzeszczała ile tylko miała sił w płucach, miotając się we wszystkie strony w bezskutecznych próbach odzyskania wolności. Udało jej się oswobodzić jedną rękę, którą natychmiast zaczęła okładać przeciwnika. Poczuła jak skóra na jej pięści, poszarpana od uderzeń o kolczugę, spływa krwią, jednak napastnik nawet tego nie odnotował, wyszarpując z niej kolejne kęsy mięsa.
Wreszcie przestała się miotać, a resztki energii zaczęły ulatywać z niej wraz z bezsilnym płaczem. Nie żałowała, że postanowiła zawrócić, że po raz pierwszy i ostatni w życiu sama zadecydowała o swoim losie. Ale byłoby miło, gdyby przyniosło to choć odrobinę mniej żałosny efekt.
– Wpuść nas. Głębiej. Potrzebujesz nas. My potrzebujemy ciebie – wyszeptał irytująco spokojny głos w jej głowie. – Oni nie rozumieją, że tylko ty nas wykarmisz. Pokażmy im.
Sozoe z pełnym przekonaniem dopisała się do grona tych, którzy “nie rozumieją”. Zresztą powoli przestawała zdawać sobie sprawę z czegokolwiek, poza plamą krwi opływającą teraz jej policzek, rosnącą z każdym uderzeniem serca, które wypompowywało życiodajny płyn przez jej dziurawe ciało. Dłonie zaczęły jej drętwieć, wiec wczepiła się palcami w ziemię, by choć jeszcze przez chwilę poczuć cokolwiek, co wiązało ją z tym światem.
Mrowienie w rękach stawało się coraz intensywniejsze, jednak zamiast śmiertelnego zimna Sozoe nagle ogarnęła fala gorąca. Z łatwością przepaliła mgłę otaczającą jej umysł, a nawet obezwładniający jeszcze przed momentem ból.
– Dobrze, dobrze! Ucztujmy! – zawył w ekstazie głos, gdzieś za jej oczami.
Nagle Sozoe czuła już nie tylko bliskość nienaturalnego istnienia wypełniającego każdy zakamarek siedzącego na niej okrakiem trupa. Czuła każdą kroplę krwi, krążącą w jego żyłach, każdą cząstkę budującą jego powoli gnijące ciało, ale także zmienne prądy wiatru, krążącego w powietrzu, energię wędrującą w promieniach słońca oraz tętniącą życiem ziemię, tuż pod jej palcami…
Wiedziona instynktem, o którego istnieniu nie miała pojęcia, Sozoe zamknęła pięść na garści mokrej ziemi i napędzana wściekłością uderzyła w bok głowy wygłodniałego stworzenia.
Z perspektywy czasu być może spróbowałaby nieco powściągnąć swoje emocje. Jej dłoń bowiem z nieprzyjemnym plaśnięciem, przypominającym odgłos mokrej szmaty rzuconej o kamienną podłogę, zagłębiła się w czaszce po sam nadgarstek. Skroń potwora roztrzaskała się równie łatwo jak skorupka jajka, podobnie jak kręgi w nagle nienaturalnie przekrzywionym na bok karku.
Zszokowana własną siłą dziewczyna gwałtownie wyszarpała dłoń z wnętrza głowy swojego niedoszłego zabójcy. Jej twarz natychmiast pokrył deszcz krwi i fragmentów tkanek, a prawdziwie martwe tym razem ciało opadło na nią bezwładnie, boleśnie uderzając w szczękę.
Upojona jeszcze przed chwilą nowo odkrytą mocą Sozoe teraz w panice walczyła z mdłościami i duszącą hiperwentylacją. Z zaskakującą łatwością odrzuciła trupa na bok i skoczyła na równe nogi. Jej żołądek gwałtownie zaprotestował wobec tego nagłego szarpnięcia. Zacisnęła zęby, próbując siłą woli utrzymać treść żołądka na miejscu. Zawsze był jednak organem, u którego Sozoe miała niewiele posłuchu. Zgięła się w pół i pozbyła wszystkiego, czego jej organizm nie zdołał jeszcze wchłonąć po wieczornym posiłku.
Gdy torsje w końcu ustały, dziewczyna rozejrzała się po dziedzińcu, próbując pozbyć się resztek łez i szarej materii mózgowej z oczu. Wyostrzający się powoli obraz potwierdził najgorsze obawy dziewczyny. W każdym kierunku w oddali widoczne były pojedyncze na razie ciemne sylwetki, biegnące i potykające się niczym bezgłowe kurczaki, które widziała kiedyś na podwórzu.
Sozoe przełknęła kwaśno–gorzki smak pozostały w ustach i podniosła z ziemi łuk, który wypadł jej z rąk w trakcie poprzedniego starcia. Jeśli miała zginąć, to chociaż z bronią w ręku. Szkoda, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby później zaświadczyć o jej odwadze. I że wkrótce może nie być nikogo, komu można by o czymkolwiek opowiedzieć.
Uniosła łuk w kierunku kilku stworów biegnących od strony kasztelu. Napięła cięciwę jakby pociągała za sznurek do wieszania prania i wypuściła strzałę. Przeciwnicy byli jeszcze daleko, ale była pewna, że nie zawiedzie. Widziała, a może raczej czuła, jak powietrze przed grotem rozstępuje się, zmniejszając wywierane tarcie, a prądy nagle zmieniają kierunek, nadając pociskowi dodatkową prędkość. Była świadoma, że jej oczy nie mogą dostrzec tego z takiej odległości, mimo to “widziała” jak strzała przeszywa najpierw głowę jednego potwora, po czym nie tracąc wiele ze swego impetu wbija się w gardło kolejnego.
Nim Sozoe zdarzyła to wszystko zarejestrować, kolejna strzała już opierała się o cięciwę. Po chwili dziewczyna obracała się w przeciwnym kierunku, by skonfrontować się z kolejną grupą napastników. Była przekonana, że mogłaby teraz podołać im wszystkim, położyć ich na dziedzińcu niczym trąba powietrzna płożąca pole pszenicy. Oczywiście, gdyby miała wystarczająco dużo strzał. A te właśnie się skończyły.
Odrzuciła łuk na bok i niewprawnym ruchem wyszarpała krótki miecz z pochwy. Zbliżało się do niej wciąż sześć postaci, które jednak poruszały się już znacznie ostrożniej, jakby w końcu dotarło do nich, że Sozoe nie można traktować jak przystawki podanej na srebrnej tacy.
Stanęła w rozkroku, tak jak uczył ją Magnir, i w napięciu oczekiwała na nieuchronny atak.
– Taaak, smakowite kąski! – odezwał się nagle znajomy już Głos w jej głowie. – Nakarm nas jeszcze, jesteśmy tacy głodni!
– Co? – odparła zdezorientowana dziewczyna. – Kim jesteś? Czym mam cię karmić?
– Patrz, słońce już wstało na dobre. Zjedzmy coś na ciepło!
Sozoe odruchowo spojrzała w kierunku jasnej tarczy, która w całości wzeszła już ponad horyzont. Poczuła każdy z pojedynczych promieni padających na jej nagą skórę. Chłonęła je każdym fragmentem odsłoniętego ciała, a miecz w jej dłoniach odbijał oślepiający blask.
Zauroczona patrzyła, jak ostrze najpierw robi się czerwone, potem pomarańczowe, a następnie białe jak samo słońce. W końcu klinga stanęła w jaskrawych płomieniach, a Sozoe z trudem powstrzymała się, by nie pisnąć i podskoczyć z radości, jak miała w zwyczaju, gdy otrzymywała upragniony prezent w zimowe przesilenie.
Najbliższy z okrążających ją truposzy syknął głośno, po raz pierwszy przełamując jednolity wizerunek tych bezgłośnych morderców. Zrobił jednak kilka niepewnych kroków naprzód, wchodząc w zasięg natarcia Sozoe.
Dziewczyna wykonała proste pchnięcie na przetestowanie przeciwnika, które każdy szermierz z łatwością by sparował. Istota zamieszkująca obecnie ciało jednego z gości weselnych nawet nie próbowała jednak uniknąć ciosu, a miecz zagłębił się w jej podbrzuszu.
Potwór natychmiast stanął w płomieniach, tępo wpatrując się w wystające z jego trzewi ostrze. Sozoe prędko wyszarpnęła je i odskoczyła w tył od gorejącej przed nią kuli ognia. Ze zgrozą patrzyła, jak postać, podobnie jak kilka godzin wcześniej książe Welden, stoi nieruchomo, nie wydając żadnego dźwięku i nie podejmując żadnej próby zdławienia płomieni. Równie beznamiętnie obserwowali sytuację pozostali krążacy wokół Sozoe napastnicy. Po chwili płonący truposz po prostu padł, jak upuszczona szmaciana lalka.
– Tak, tak, tak! – krzyczał w ekstazie Głos. – Upiecz jeszcze kilku!
Sozoe ochoczo przystała na tę propozycję. Nie czekała już, aż przeciwnicy sami zdecydują się ją zaatakować. Była w euforii. Czuła się niczym niepowstrzymana siła Żywiołu. Doskoczyła do najbliższego stwora i pchnęła celnie w klatkę piersiową, trafiając idealnie w przerwę między żebrami. Serce bestii stanęło w płomieniach, które stopniowo ogarnęły resztę jego ciała. Sozoe nie traciła jednak czasu na napawanie się zwycięstwem. Była skutecznym i metodycznym drapieżnikiem. Wykorzystując swój nowy instynkt z łatwością uniknęła sięgającej do jej karku od tyłu ręki. Wykonała mały krok w bok, obracając się przy tym na pięcie niczym w tańcu i obcinając kończynę zdezorientowanego potwora w połowie bicepsa.
Gdzieś w głębi umysłu Sozoe, niepojmująca niczego dziewczynka zastanawiała się, jak w ciągu zaledwie jednej doby przemierzyła drogę od tańczenia na własnym weselu z wybrankiem, z którym spędzić miała resztę życia, do wykonywania równie pełnych gracji ruchów w towarzystwie partnera zdeterminowanego by ją pożreć, przy akompaniamencie tryskającej z przerwanych tętnic krwi.
Ta myśl wybiła ją nieco z morderczego transu i nieomal kosztowała życie, gdy jednoręki adwersarz postanowił skoczyć prosto na nią, wściekle kłapiąc zębami. Sozoe beznamiętnie dokończyła dzieła, wrażając miecz głęboko w jego gardło.
Dwa pozostałe ożywione trupy, nie zważając na los poprzedników, zaszarżowały jednocześnie w kierunku dziewczyny z przeciwległych kierunków, w zaskakującym przebłysku inteligencji i taktyki. Sozoe wybiegła jednemu z nich naprzeciw, z łatwością podcinając nieskoordynowanego przeciwnika, który upadając wpadł wprost na swego pobratymca. Kotłującą się po ziemi mieszaninę kończyn i podartych ubrań przebiła mieczem, natychmiast zamieniając ją w gorejący stos pogrzebowy.
Ruch wokół dziewczyny zamarł. Dopiero wówczas zauważyła, że w trakcie walki zgromadziły się nad nią ciemne chmury, które wypuszczały z siebie pierwsze krople prawdziwego tym razem deszczu, powoli dławiąc resztki otaczających ją płomieni. Mięśnie jej ramion drżały z wysiłku i zimna, lecz ona dawno nie czuła się tak dobrze. Nie tylko od początku tego koszmaru, ale być może nigdy wcześniej. Wreszcie czuła, że jest tam, gdzie powinna. Coś w niej kliknęło i zaczęło działać zgodnie ze swoim przeznaczeniem – jak wtedy, gdy naprawiając wraz z ojczymem stary ścienny zegar umieścili na właściwym miejscu ostatnie koło zębate.
Sozoe spojrzała na swoje ręce, po których strugami spływała teraz różowa mieszanina nasilającego się deszczu i krwi. Zacisnęła pięści, po czym z determinacją ruszyła w kierunku budynku stajni, gdzie miała nadzieję znaleźć i uratować małego Aksana i Magnira. Gdzieś wewnątrz niej zaś rozległ się ledwie słyszalny pomruk zadowolenia, jaki mógłby wydać kot po spałaszowaniu miski ulubionych przysmaków.
***
Zdawała sobie w pełni sprawę, że rozsądną taktyką byłoby ciche podkradnięcie się do któregoś z okien stajni, dyskretna ocena sytuacji w środku i bezszelestne wślizgnięcie się do wnętrza. Wiedza ta stała jednak w jaskrawej sprzeczności z kierującym nią impulsem, który nakazał jej z impetem szarpnąć za pierścienie otwierające podwójną frontową bramę i wkroczyć do środka, jakby wszystko wokół należało do niej.
Jeśli się nad tym zastanowić, to tak właśnie było. Po śmierci rodziców to w jej rękach spoczywała władza nad całą baronią. Przynajmniej dopóki Aksan nie dorośnie. Ale jeśli jemu też coś by się stało…
Sozoe zatrzymała się gwałtownie, zszokowana własnymi myślami. Przyszła tu uratować Aksana. Ryzykowała dla niego życiem. Nic innego się nie liczyło.
Rozejrzała się po pogrążonym w półmroku wnętrzu. Nie dostrzegła żadnego ruchu, ale spodziewała się, że jeśli znajdzie tu Magnira, to gdzieś na tyłach budynku, gdzie składowano siano, które mogło posłużyć za doskonałą kryjówkę. Jej nadnaturalny zmysł również nie sygnalizował żadnego zagrożenia.
Mimo to podążyła naprzód z większą już ostrożnością. Zastanawiała ją martwa cisza panująca wokół. Przy takiej liczbie gości biorących udział w uczcie weselnej stajnie powinny pękać w szwach. Z obawą podeszła do jednego z boksów i zajrzała do środka. Momentalnie zgięła się pół, wydając kilka zduszonych charknięć wywołanych przez raptownie kurczący się żołądek, który nie miał już jednak żadnej treści do zwrócenia światu.
Wewnątrz boksu leżały trzy trupy, definitywnie martwe już od dobrych kilku godzin – dwóch chłopców stajennych oraz srokata klacz. Młodzieńców, z którymi zamieniała często kilka słów udając się na przejażdżkę, rozpoznała głównie po szatach, bowiem ich głowy były doszczętnie zmiażdżone przez końskie kopyta, z poniewierającymi się tu i ówdzie na klepisku resztkami tkanki mózgowej. Wierzchowiec wyglądał zaś niczym pieczony dzik pod koniec biesiady. Żebra były niemal całkowicie pozbawione mięsa, podobnie jak gardło zwierzęcia, wygryzione aż do kręgosłupa. Na klaczy musiało ucztować całe stado wygłodniałych bestii.
Dziewczyna nie musiała zaglądać do pozostałych boksów, by domyślić co stało się z resztą koni. W duchu podziękowała jedynie wszystkim Żywiołom, że zwięrzęta nie powstały z martwych, tak jak ludzie. Może ta klątwa działała inaczej na różne gatunki, a może po prostu rany zadane przez wygłodniałe potwory były zbyt poważne? Nie miała teraz czasu, by to roztrząsać.
– Klątwa… – prychnął z niesmakiem Głos w jej głowie.
Zignorowała go i pomaszerowała dalej. Wkrótce jej oczom ukazała się ułożona aż pod samą powałę piramida ze związanych sznurkiem beli siana. Sozoe stanęła przed nią i nie mając lepszego pomysłu zawołała po prostu głośnym szeptem:
– Magnir! Jesteście tu?
Przez moment nic się nie wydarzyło. Dziewczyna chciała już zaryzykować bardziej donośny okrzyk, gdy znad jednej z poprzecznych belek podtrzymujących strop wysunęła się głowa jej przyjaciela.
– Panienka Sozoe? – spytał myśliwy z niedowierzaniem.
– Magnir! – twarz dziewczyny rozjaśnił szczery uśmiech, po raz pierwszy od długich godzin. Po chwili kontynuowała z wahaniem: – Czy Aksan… Czy jest z tobą?
– Tak, zasnął, mały skurczybyk – odparł łowca gramoląc się na szczyt góry siana i ostrożnie opuszczając się na dół.
Po chwili stał już na ziemi, a w przewieszonym na jego piersi zawiniątku cichutko kwiliło niemowlę. Magnir odwzajemnił uśmiech Sozoe, jednak po chwili uważniej przyjrzał się jej pod hełmem i zmarszczył brwi.
– Co ci się stało z twarzą? – zapytał w swój charakterystyczny sposób, który sprawiał, że Sozoe nie wiedziała czy chce wyrazić troskę, czy ją obrazić.
Dziewczyna odruchowo dotknęła policzka. Gdy cofnęła dłoń, dostrzegła, że cała pokryta jest powoli zasychającą krwią.
– To nie moje! – zapewniła szybko, jakby usprawiedliwiała się z nabitej tytoniem fajki znalezionej w jej szufladzie przez matkę.
Magnir piorunował ją przez moment wzrokiem.
– Nieszczególnie mnie to uspokaja – wymamrotał w końcu, zaraz jednak wyprostował się i przybrał bardziej rzeczowy ton. – Jak sytuacja? Czemu jesteś tu sama? Gdzie gwardziści? Udało się wypchnąć te stworzenia poza mury?
Każde kolejne pytanie wypowiadał z mniejszą pewnością siebie, widząc coraz bardziej nietęgą minę Sozoe.
– Wydaje mi się – zaczęła dziewczyna, uważnie dobierając słowa – że zostaliśmy tylko my. Byłam już w tunelu, ale wróciłam, żeby was uratować!
Myśliwy przez chwilę mielił w ustach jakieś słowa, które usilnie starał się powstrzymać przed wydostaniem się na zewnątrz, po czym wyrzucił ręce w górę w geście bezsilności.
– Gdzie ty masz głowę dziewczyno?!? – wykrzyknął w końcu. – To cud, że jeszcze żyjesz! Ale cuda też mają swoje granice. Teraz nikt już się nie dowie, co tu się wydarzyło. Nikt nie ostrzeże innych. Owszem, to wielce romantyczne, że zginiemy tu wszyscy razem bohaterską śmiercią, ale…
Sozoe spuściła głowę i zarumieniła się niewidocznie, gdzieś pod pokrywającym jej twarz szkarłatem.
– Nie… – powiedział Magnir, doznając nagłego olśnienia. – Powiedz mi, że nie przybiegłaś tu dla mnie. Powiedz, że nie jesteś aż tak głupia!
– Nie schlebiaj sobie, łowco! – odwarknęła, dumnie unosząc podbródek i zaciskając usta w cienką linię. – Jestem tu wyłącznie by uratować Aksana, mojego brata i prawowitego następcę barona Samona! Możesz do nas dołączyć, jeśli zdołasz dotrzymać nam kroku.
– Dobrze, panienko – odparł mężczyzna, a złość w jego głosie zastąpiła nutka rozbawienia. – Postaram się nadążyć za półrocznym niemowlęciem. Więc jaki panienka ma plan, aby nas stąd wydostać?
Zawahała się na moment, zastanawiając się jak najlepiej przedstawić Magnirowi jej nowe… zdolności. Ostatecznie postanowiła skorzystać z nauk samego myśliwego, który często tłumaczył jej, że lepiej jest pokazać niż opowiadać.
Wyciągnęła przed siebie miecz i skoncentrowała się. Nic się nie wydarzyło.
– Postawę masz całkiem niezłą, ale będziemy potrzebowali czegoś więcej – skomentował kwaśno Magnir.
Sozoe prychnęła z irytacją, po czym przesunęła klingę w stronę wpadających przez otwór okienny promieni słońca. Ostrze natychmiast stanęło w płomieniach.
– To już bardziej imponujące – zauważył ostrożnie łowca. – Gdzie się tego nauczyłaś?
– Wydaje mi się – odparła niepewnie – że to coś, co porusza ciałami martwych, jest też we mnie. Wiem, że to brzmi głupio! – dodała, widząc, że Magnir chce się wtrącić. – Nie wiem, czemu nie umarłam, jak inni, ale teraz wyczuwam ich obecność, znam ich każdy ruch i słyszę ten dziwny głos w głowie! Dzięki niemu mogę teraz czerpać z mocy Żywiołów, jak w starych legendach!
– Przerażasz mnie, Sozoe – powiedział sceptycznie myśliwy.
– Przerażam sama siebie – odparła z nerwowym śmiechem. – Wiem tylko tyle, że dzięki temu możemy stąd wyjść żywi. Najlepiej teraz.
Magnir przyglądał jej się przez chwilę. W jego spojrzeniu pojawiło się coś nowego. Dystans, może nawet obawa. Nie chciała, by tak na nią patrzył. Po chwili jednak skinął głową.
– Masz rację, najpierw musimy się stąd wydostać. Nad naturą naszego położenia możemy podyskutować później, a jeszcze lepiej zostawić to mądrzejszym od nas.
Sozoe również przytaknęła i obróciła się ponownie w kierunku wejścia do stajni. Zrobiła zaledwie kilka kroków, nim stanęła jak wryta, a jej pierś zaczęła nagle podnosić się i opadać w coraz szybszym tempie.
– Nie! Nie, nie, nie, nie teraz… – wymamrotała niezrozumiale.
– Co się dzieje? – spytał Magnir, chwytając ją za ramię.
– Idą tu. Zaraz tu będą – odparła, spoglądając gdzieś w przestrzeń poza ściany stajni.
– Jak wielu?
– Wszyscy. Zbiegają się z całego zamku. Jesteśmy otoczeni.
Magnir odetchnął donośnie, po czym zaczął delikatnie odwiązywać przewieszoną przez pierś szarfę, na której spoczywał Aksan.
– I tak przeżyłem dłużej niż się spodziewałem – powiedział bez cienia smutku. – Jeśli ty się stąd wydostaniesz, wszyscy będą się radować i śpiewać pieśni o twojej odwadze i determinacji. Ja tylko musiałbym się tłumaczyć: “czemu wciąż żyjesz?”, “dlaczego nie pomogłeś jaśniepaństwu?”, “czy to nie ty przypadkiem wybiłeś cały zamek pełen ludzi?”, “jak to robisz, że jesteś taki przystojny?”. Służba zawsze jest winna. Spróbuję zrobić wśród nich jakiś wyłom, a ty uciekaj.
Sozoe powstrzymała go gestem dłoni, gdy chciał jej wręczyć wciąż śpiące niemowlę.
– Nie – powiedziała stonowczo. – To dobry plan, ale jeśli komuś ma się udać przerzedzić ich szeregi na tyle, żeby się stąd wyrwać, to tylko mnie.
Widząc wahanie przyjaciela dodała:
– Oni nie są zbyt bystrzy, Magnir. I mówię to ja. To wciąż może się udać, jeśli skupisz się na chronieniu siebie i Aksana.
Łowca nie wyglądał na przekonanego, ale powoli skinął głową i na powrót przytroczył do klatki piersiowej zawiniątko z dzieckiem.
– Panienka Sozoe uczy mnie rozsądku – westchnął. – Świat naprawdę się kończy.
– Są tutaj – rzuciła tylko krótko dziewczyna, ponownie wystawiając miecz do źródła światła i pozwalając mu zapłonąć.
Gdzieś w pobliżu jęknęła deska. Potem kolejna, a już po chwili wydawało im się, że znajdują się na statku pośród potężnego sztormu. Jedna z drewnianych belek w końcu nie wytrzymała panującego w pomieszczeniu napięcia i pękła. Niczym panikujący oddział żołnierzy, w ślad za nią natychmiast poszły kolejne, aż do środka stajni wpadł cały fragment ściany, znajdujący się zaledwie kilka metrów przed Sozoe i Magnirem. Wraz z nim do wnętrza wdarła się horda wygłodniałych monstrów. Plątanina głów i kończyn poruszała się bardziej jak pełzająca powoli jednorodna masa, aniżeli pojedyncze istoty.
Nie czekając na reakcję myśliwego, Sozoe natychmiast doskoczyła do najbliższego przeciwnika, próbującego niezgrabnie wydostać się spod swoich towarzyszy, i cięła mieczem, nie celując nawet w nic konkretnego. Stwór błyskawicznie zajął się ogniem, który po chwili dosięgnął także jego najbliższych sąsiadów.
Dziewczyna cofnęła się, z nieskrywaną dumą patrząc, jak cała grupa zaczyna poruszać się jeszcze bardziej chaotycznie, roznosząc tym samym płomienie coraz dalej.
– Nie sądziłam, że to będzie takie łatwe! – rzuciła, nie mogąc się powstrzymać i posyłając triumfalny uśmiech do stojącego za nią Magnira.
– Sozoe, zdajesz sobie sprawę, że stoimy wewnątrz drewnianego budynku wypełnionego sianem?
Nim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć na tę skądinąd słuszną uwagę, kolejny fragment ściany, tym razem jakiś tuzin kroków za miejscem gdzie stał łowca, eksplodował.
– Potrafisz coś jeszcze, poza spaleniem nas wszystkich żywcem? – dopytał Magnir.
– Zawsze tylko krytykujesz! – odcięła się dziewczyna.
Zwróciła się w kierunku nowej grupy wrogów, po czym z impetem wbiła miecz w ziemię tuż przed sobą. Podłoga stajni rozstąpiła się, tworząc coraz szerszą wyrwę, która pochłonęła na zawsze dużą część zbliżających się stworów i skutecznie odseparowała ich od reszty. Niestety, cała konstrukcja otaczającego ich budynku zaczęła trzeszczeć, a spod powały osypały się na nich fragmenty desek. Obudzony w końcu Aksan zaczął płakać jak oszalały.
– Sozoe… – zaczął Magnir.
– Przecież się staram, tak? – krzyknęła poirytowana, odcinając mieczem dłoń, która chciała zamknąć się właśnie na jej kostce.
Stajnia rozpadała się na ich oczach, a mimo to wewnątrz pojawiało się coraz więcej bestii. Ludzie, których Magnir przez lata mijał codziennie, i którzy pozdrawiali go z autentyczną radością i sympatią, teraz bez słowa przekraczali ścianę ognia lub rzucali się w przepaść, byleby tylko dopaść go i zatopić zęby w jego ciele. Myśliwy wymachiwał swoją siekierą, ile tylko miał sił w ręce, drugą dłonią przytrzymując czule małego Aksana, jednak to Sozoe siała prawdziwe spustoszenie wśród nacierających przeciwników. Była nieludzko szybka. Każde jej pchnięcie przebijało dwa, czasem nawet trzy korpusy, a wyglądała, jakby w ogóle się przy tym nie męczyła. Było wówczas coś przerażającego w jej wyrazie twarzy, jakby rozczłonkowywanie tych ukradzionych prawowitym właścicielom ciał sprawiało jej niewypowiedzianą przyjemność.
Mimo niesamowitych umiejętności Sozoe, liczebność ożywionych trupów wkrótce zmusiła ich do wycofania się do jednego z boksów. Dudnienie uderzających o ściany ciał świadczyło, że na zewnątrz budynku też było ich pełno. Biedny Aksan miał ogromne trudności ze złapaniem oddechu, ze względu na coraz gęstszy dym unoszący się w powietrzu.
Gdy Magnir był już przekonany, że to koniec, nagle wszelki ruch wokół nich zamarł. Ucichło wszystko poza trzaskiem płonącego drewna i łkaniem dziecka. Po chwili dało się usłyszeć także miarowe, zbliżające się kroki. A potem ktoś delikatnie zastukał w ogrodzenie boksu.
– Mogę wejść, dzieci? – zapytał miękki, spokojny głos.
Sozoe natychmiast rozpoznała jego właściciela, mimo że gdy słyszała go po raz ostatni, przez jej głowę przewijały się tysiące myśli, z których żadna nie dotyczyła starszego mężczyzny w jaskrawych szatach, stojącego teraz bez lęku pośród dziesiątek wygłodniałych bestii.
– Ojciec Postle? – zapytała dziewczyna z niedowierzaniem, spoglądając ukradkiem na Magnira, jakby chciała zapytać czy widzi to samo, co ona.
– Nie bój się, moja droga – odparł arcykapłan składając dłonie przed sobą. – Moje modlitwy zostały wysłuchane. Nic wam już nie grozi.
– Trochę ci to zajęło… – mruknął pod nosem myśliwy.
– Dlaczego przestali? – dopytywała Sozoe, spoglądając na stojące bez ruchu trupy za plecami kapłana i wciąż trzymając wysoko swój skąpany we krwi miecz. – Jak udało ci się ich powstrzymać?
Arcykapłan Postle westchnął dramatycznie, po czym przysiadł na rogu paśnika przeznaczonego dla koni i leniwym ruchem rozprostował ręce, jak gdyby cały świat nie walił się dosłownie i w przenośni wokół nich.
– Wiesz w ogóle czym są te niesamowite stworzenia? – wskazał dłonią na czekające cierpliwie za progiem boksu postacie.
Sozoe pokręciła głową.
– Oczywiście, że nie! Samon i Welden nie zaprzątaliby takiej pięknej główki podobnymi sprawami. Gdyby nie moje niezdrowe zamiłowanie do książek, sam też nie złożyłbym w całość tego, co wydarzyło się w Suchym Jarze i dzisiaj.
– Ojciec i Welden wspominali o Suchym Jarze podczas uczty – wtrąciła dziewczyna, doznając nagłego olśnienia. – Matka mówiła potem, że rozpowiadałeś wszystkim o umarłych, którzy opanowali miasto!
– Ach, ja i mój długi język! – zachichotał Postle. – Podczas uczty nie byłem w najwyższej formie. Pozwólcie więc, że przedstawię wam niepodważalne fakty. Jar, moje dzieci, jak nazwa słusznie wskazuje, leży nad wyschniętym rzecznym korytem. Ostatnio mieli tam problem z ekstramalnymi deszczami, które powodowały błotne lawiny i niszczyły pola uprawne. Raport, który miałem okazję przeczytać jako członek Rady Królestwa mówił, że jedna z takich lawin odkryła jaskinię w zboczu. Szybko przeszukały ją oczywiście jakieś żądne przygód dzieciaki. Nie znaleziono nic cennego, więc wszyscy zapomnieli o całej sprawie. To jest dopóki młody chłopak, który jako jeden z pierwszych badał jaskinię nie zachorował nagle. Po kilku dniach zmarł, a nieznana zaraza zaczęła się szerzyć. Jedna z jego towarzyszek okazała się być pomocnicą lokalnego medyka. Opisywała w dzienniku postępy własnej choroby aż do samego końca. Wielce zajmująca lektura.
Płomienie szalejące w stajni zaczęły wspinać się ku dachowi budynku, a wokół twarzy arcykapłana zawirowała jaskrawopomarańczowa iskra.
– Nie byłoby w całej sytuacji niczego szczególnie zaskakującego – kontynuował niewzruszony Postle – gdyby nie kolejny, bardziej frapujący problem – ci, którzy zmarli, nie chcieli zostać martwi.
– Czyli to wszystko naprawdę wydarzyło się już wcześniej? – spytała Sozoe z niedowierzaniem. – A król o tym wiedział?
– O, tak – przytaknął kapłan. – Ci w Suchym Jarze, którym udało się uniknąć zarazy albo szybko zostali pożarci przez własne rodziny i sąsiadów, albo… Cóż, król wysłał cały kontyngent wojska pod dowództwem Lorda Kelestena, który sprawnie wyciął w pień wszystkich żywych i nieżywych mieszkańców. Można by pomyśleć, że na tym cała awantura się zakończy, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę ambicji miłościwie nam panującego Antechiona. Stary pierdziel umyślił sobie, że stworzy z zarazy broń, którą podbije południowe stepy. Kelesten pozostawił więc jeden okaz przy życiu, a król wysłał Ravenporta, by przetransportował go do stolicy. Czemu zadumał sobie, by towarzyszył mu jego własny syn, trudno mi pojąć. Zawsze był paranoikiem. A może po prostu nie przepadał za chłopakiem… Oczywiście po drodze bestia uciekła tym idiotom. Jakby tego było mało, wygląda na to, że równie dobrze zarazę mogą roznosić duże zwierzęta – dziki, jelenie czy wilki. Pewnie gdy sobie tu gawędzimy, do życia wracają martwi w połowie królestwa.
– Choroby zabijają! – wtrącił Magnir ze wściekłością. – Jaka choroba sprawia, że trupy ożywają?
– Bardzo dobre pytanie, panie łowco! – Postle przyklasnął mu. – Głowiły się nad tym od tygodni umysły tęższe od naszych. Ich konkluzja brzmiała, że żadna. Nie wiadomo skąd zaraza się wzięła, ale zasadniczo, jak słusznie zauważyłeś, działa jak każde inne choróbsko – atakuje nosiciela i zabija go. Co odróżnia ją od typowych dolegliwości, to bardzo zmyślna strategia przetrwania. Nie liczy na krótki okres pomiędzy zarażeniem i śmiercią, by rozprzestrzenić się na innych. Nie, wykorzystuje w tym celu niemal nieograniczony czas, jaki ma już po śmierci nosiciela! Przejmuje podstawowe funkcje ciała nieszczęśnika i skupia się wyłącznie na poszukiwaniu zewnętrznych źródeł energii i możliwości rozmnażania. Doprawdy, piękne w swej prostocie!
Kapłan perorował dalej na temat strategii przystosowania zarazy, ale Sozoe nigdy nie potrafiła zachować skupienia na przydługich wykładach. Bardziej zaintrygowała ją sporych rozmiarów szkarłatna plama, ukrywająca się wśród innych jaskrawych barw pokrywających szatę Postle’a.
– Jak właściwie udało się ojcu przetrwać, gdy pojawili się pierwsi ożywieńcy? – przerwała mu bez ogródek.
– Cóż – odparł z pewnym wahaniem. – Zdołałem zabarykadować w jednej z komnat.
– I nic się ojcu nie stało?
Postle podążył za wzrokiem dziewczyny do krwawego śladu na swym boku.
– Może nie wyszedłem z tego całkiem bez szwanku – przyznał – ale gdy dotarłem do tamtej komnaty, padłem na kolana przed ołtarzem Wiecznego Ognia i moje modlitwy zostały wysłuchane! Moc Żywiołów nie tylko uleczyła mnie, ale wybrała mnie na swego wysłannika!
– Bredzisz! – sapnął Magnir z irytacją, po czym zwrócił się w stronę Sozoe i dodał dobitnie: – On bredzi.
– Przystojniak ma rację – przytaknął Głos w jej głowie. – Stary bredzi.
Sozoe zignorowała obu, wpatrując się coraz intensywniej w twarz arcykapłana, próbując usłyszeć to, czego jego słowa nie mówiły.
– Czy Żywioły… przemówiły do ciebie? – spytała ostrożnie, zaciskając mocniej dłoń na rękojeści miecza. – Co powiedziały?
Arcykapłan podniósł się z zauważalnym trudem, otrzepując z kolan popiół, który osiadł na jego szacie. Uśmiechnął się i nabożnie złożył dłonie przed sobą.
– Została mi powierzona misja poprowadzenia tych nieszczęśników, którzy dziś stracili życie – oznajmił uroczyście. – Horda przejdzie przez królestwo niczym Wieczny Ogień, zostawiając po sobie jedynie popiół, który użyźni ziemię dla wzrostu nowego życia.
Na te słowa Magnir natychmiast stanął ramię ramię z Sozoe, unosząc swą zakrwawioną siekierę.
– Nie lękajcie się. – Postle uniósł dłoń w geście pokoju. – Lady Sozoe, oczyszczająca moc Żywiołu nie uczyni ci żadnej krzywdy. To nasza stolica i król stanowią serce zepsucia tego kraju. A teraz w końcu padną ofiarą własnej arogancji. Gdy wszyscy ci plugawcy zginą i zasilą szeregi mej armii, wówczas zostaniesz nową królową. U mego boku.
Arcykapłan leniwie przeniósł spojrzenie na Magnira, po czym dodał:
– Pozwolę ci nawet zatrzymać swoje zwierzątko.
– Oszalałeś, starcze – stwierdził bez cienia wątpliwości łowca, a w jego głosie pobrzmiewała niewypowiedziana groźba.
– Ponownie muszę zgodzić się z naszym drogim towarzyszem – zawtórował Głos panoszący się już w umyśle Sozoe jakby był u siebie. – Doprawdy, jest znacznie mądrzejszy niż na to wygląda!
– A od kiedy ty się zrobiłeś taki elokwentny? – zripostowała dziewczyna, mimowolnie wypowiadając słowa na głos.
– To nie czas na sarkazm, panienko – upomniał ją Magnir.
Głos zachichotał cicho.
– Wcześniej byłem nieco… zmęczony – odparł. – Ale od kiedy zaserwowałaś mi solidny obiad, i to jeszcze z deserem, czuję się znacznie lepiej! Teraz możemy toczyć konwersację na poziomie!
– Przez obiad masz na myśli…? – Tym razem Sozoe pamiętała, by trzymać usta zamknięte.
– Och, doprawdy, nie jestem wybredny – oznajmił Głos. – Jasne promienie porannego słońca, orzeźwiający wietrzyk, ciepła krew twoich wrogów spływająca z ostrza – wszystko mi smakuje!
– Nie wierzycie mi – zauważył arcykapłan Postle, mylnie interpretując przedłużającą się ciszę. – Może więc należy się mała demonstracja.
Wśród gęstniejącego dymu do stajennego boksu, powłócząc jedną ewidentnie złamaną nogą, wkroczył ożywieniec, wpatrując się w starca jak żeglarz w gwiazdy na pełnym morzu. Był to młody chłopak w eleganckim, choć nie przesadnie ekstrawaganckim ubiorze pomniejszego szlachcica. Sozoe nie rozpoznała go – musiał być jednym z gości weselnych.
Postle nie poruszył się, nie wypowiedział żadnego słowa, ani nie wykonał najmniejszego gestu. Chłopak jednak uniósł obie dłonie do swej całkiem przystojnej twarzy, po czym bez cienia zawahania wbił kciuki we własne oczodoły. Bez najmniejszego jęku grzebał w nich przez chwilę, jak gdyby szukał jakiegoś ukrytego za gałkami ocznymi skarbu, po czym z wyraźnie słyszalnym mlaśnięciem wyłupił swoje oczy. Następnie, jak gdyby nic wielkiego się nie stało, opuścił ręce i wrócił na swoje miejsce w szeregu czychających na korytarzu bezwolnych kukiełek.
– Widzicie? – zapytał Postle. – Pełna kontrola i posłuszeństwo. Armia doskonała.
– Czy ja też to potrafię? Czy on potrafi to co ja? – Sozoe z narastającą paniką domagała się odpowiedzi od swego niewidzialnego sojusznika.
– To? – Sozoe mogłaby przysiąc, że Głos parsknął śmiechem w dalekich zakamarkach jej umysłu. – To zwykła sztuczka. Jak żonglowanie płonącymi ziemniakami, tylko nie tak ciekawe. Spójrz na niego. Przyjrzyj się dobrze. To truposz, jak oni wszyscy. Tylko bardziej wygadany.
Dziewczyna poszła za jego radą i przez chwilę uważnie obserwowała arcykapłana. Nie zauważyła, by jego pierś uniosła się choćby o milimetr.
– Zaraza czasem musi zachować jakiś mózg, który wyda jej się szczególnie aktywny, nawet kosztem strat energii – wyjaśnił Głos. – Ktoś musi sterować tym całym bajzlem, by rozprzestrzeniać ją szybko i skutecznie.
– A skąd ty wiesz tyle na jej temat?
– To proste! Zaraza to ja – odparł Głos lekkim tonem. – Ale też nie ja. Jestem jej częścią, a ona jest częścią mnie. To skomplikowane. I tak nie zrozumiesz.
– Skoro nim kieruje zaraza, a zaraza to ty, to czemu pomagasz mnie, a nie jemu? – Sozoe próbowała sobie to jakoś poukładać w głowie, co nie było łatwe, gdy miało się w niej nieproszonego gościa.
– Skąd pomysł, że ci pomagam? Żartuję! Mam swój interes w tym, by utrzymać cię przy życiu. Jak w przypadku każdego wirusa, w populacji zdarzają się jednostki naturalnie odporne…
– Co to wirus?
– Nie zaprzątaj tym sobie pięknej główki – westchnął Głos. – Jedyne co musisz wiedzieć, to że odkąd dostałem się do twojego ciała, jestem z tobą związany. Niestety, nie jestem w stanie cię też zabić. Krótko mówiąc, jestem tu uwięziony. Odseparowany od reszty.
– Bo się zaraz popłaczę…
– Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Dzięki temu, że nie muszę sterować twoim ciałem, gdyż, póki co, robisz to samodzielnie, całą energię jaką mi przekażesz mam tylko dla siebie. Chętnie jednak jej część będę oddawał tobie, do siania chaosu i zniszczenia wokół. Mamy układ?
– Jak mogę się ciebie pozbyć?
– Jejku, prawdziwa dusza towarzystwa z ciebie. Nic dziwnego, że twój mąż umarł już pierwszej nocy po ślubie – mruknął Głos. – Twój układ immunologiczny – czyli coś, co próbuje mnie aktualnie zabić, pracuje bardzo ciężko. Zawroty głowy, omdlenia – to widoczne oznaki naszej walki. Ale obawiam się, że im częściej korzystasz z mojej pomocy, tym bardziej jesteśmy na siebie skazani. A teraz, koleżanko, naprawdę potrzebujesz mojej pomocy!
Sozoe z niechęcią przyjęła do wiadomości myśl, że jej dziki lokator ma rację. Jeśli miał jej do zaoferowania jakiegoś asa z rękawa, musiała po niego sięgnąć. Dziewczyna uniosła swój krótki miecz w pozycji do ataku, przywołując jednocześnie ciepło z płonących nad ich głowami belek stropowych i rozgrzewając ostrze do czerwoności.
Arcykapłan Postle opuścił ze zrezygnowaniem głowę.
– Odrzucenie naprawdę boli – wyznał. – Acz nie tak mocno, jak to, co zaraz zrobię tobie. Trudno. Jeśli się pospieszę, powinienem zdążyć jeszcze znaleźć jakąś żywą szlachciankę z ładną buzią.
– Wątpię. Nawet trupy nie mają tak niskich standardów – odparła Sozoe, jednak nim dokończyła zdanie Postle już wykonywał delikatny ruch dłonią, a niewidoczna bariera, która oddzielała ich od znajdującej się tuż obok nieprzebranej hordy nagle pękła.
Martwi spojrzeli w kierunku całej trójki, jakby ona, Magnir i Aksan nagle zmaterializowali się z powietrza, po czym bez choćby sekundy zawahania rzucili się w ich kierunku. Były ich dziesiątki. Pewnie znacznie więcej, ale tylko tylu zmieściło się w niewielkiej zamkniętej przestrzeni boksu. Skoczyli na Sozoe i Magnira, okrywając oboje niczym gruby koc zrobiony z gnijących, broczących krwią i ropą ciał. W ostatniej chwili dziewczyna i łowca mogli jeszcze dosłyszeć zduszony, szaleńczy śmiech arcykapłana, nim otoczyła ich kompletna, dojmująca cisza.
Gdyby Postle nie był tak zajęty okazywaniem swojej bezbrzeżnej satysfakcji, mógłby zauważyć, że góra utworzona z jego nieumarłych sług jest podejrzanie wysoka, jakby wspinali się na coś znacznie większego, niż pojedyncze ciało. Mógłby także zauważyć nienaturalny blask bijący spomiędzy wijącej się nieludzkiej ciżby. Gdy jednak pierwsze trupy zaczęły stawać w płomieniach, trudno już było nie odnieść wrażenia, że coś jest nie tak.
Wtedy, cały boks eksplodował.
Drewniane przegrody przewróciły się niczym ściany domku z kart, a znajdujący się nad nimi dach poszybował w górę wraz z fragmentami przynajmniej tuzina rozczłonkowanych ciał. Gdy dym i szczątki w końcu opadły, pośrodku niewielkiego krateru ukazała się dysząca z wysiłku Sozoe, z uniesionymi w górę dłońmi, jakby podtrzymywała nimi niewidzialną ścianę. Tuż za nią, z szeroko otwartymi oczyma stał Magnir, tulący do piersi roześmianego Aksana, któremu ewidentnie spodobał się nieoczekiwany pokaz fajerwerków. Powietrze wokół całej trójki drżało delikatnie, jak w upalny letni dzień.
– Nie! – wrzasnął rozciągnięty na ziemi pod jedną z nielicznych ocalałych ścian Postle.
Przed śmiercią arcykapłana ocalił jedynie fakt, że był już martwy. Jego kolorowa niegdyś szata była teraz czarno–brązową szmatą, tlącą się w kilku miejscach. Głowa starszego mężczyzny została całkowicie pozbawiona włosów, a czerwona niczym świeża wołowina twarz pokryła się licznymi pęcherzami.
– Wiedźma! Heretyczka! – ryczał arcykapłan, próbując dogasić swoje odzienie dłońmi, u których brakowało kilku palców.
– Naprawdę? – zdziwiła się Sozoe, wciąż oddychając ciężko. – To ja mam być tą złą? Jak wolisz.
Dziewczyna wyprostowała się na całą swoją niezbyt imponującą wysokość i postąpiła dwa kroki w kierunku desperacko próbującego powstać kapłana.
Gdzieś z płomieni tańczących wokół nich wyłoniło się kilka kolejnych trupów, próbujących niezgrabnie chwycić Sozoe. Ta jednak spojrzała tylko na każdego z nich, a przeciwnicy runęli na ziemię jak rażeni piorunem. Dziewczyna wyciągnęła dłoń w ich kierunku. Nieruchome teraz ciała zaczęły tracić swoją naturalną objętość, jakby ktoś pozbawił je wszystkich płynów. Sucha skóra z coraz większym trudem opinała się na widocznych kościach, aż w końcu pękała. Nie minęło kilka uderzeń serca, nim same kości obróciły się w pył.
– Na Żywioły – westchnął znacznie już ciszej Postle – nie możesz mnie tak po prostu zabić! Jestem człowiekiem, nie jakąś bezmyślną bestią! Jesteś dobrą dziewczynką, prawda?
Ostatnie zdanie wypowiedział ze sporym wahaniem, które z jakiegoś powodu jeszcze bardziej rozwścieczyło Sozoe. Ten obleśny, nikczemny starzec nic o niej nie wiedział! Najpierw udzielał jej ślubu i pouczał, jak ma żyć, potem sam chciał ją sobie zatrzymać jako ozdobę dla swoich urojeń o wielkości, a na koniec próbował ją zabić. Przez cały czas nie wiedząc o niej kompletnie niczego!
Sozoe uklękła tuż obok jęczącego ze strachu arcykapłana. Zawahała się na moment, zerkając kątem oka na stojącego nieruchomo Magnira. Mężczyzna odzyskał jednak już nieco pewności siebie i milcząco skinął głową. Cokolwiek nie zrobi, ma jego wsparcie.
– Dobrą dziewczynką? – zwróciła się ponownie do kulącego się pod kruchą ścianą Postle’a. – Jestem wiedźmą, zapomniałeś? A ty, rzeczywiście nie jesteś bezmyślną bestią. Jesteś całkiem trzeźwo myślącym potworem, a to o wiele gorzej. Ale masz rację, nie zabiję cię.
Ulga, jaka rozlewała się po ciele arcykapłana była niemal słyszalna.
– Dziękuję – wymamrotał szybko. – Wynagrodzę ci to! Jestem bogaty, obrzydliwie bogaty! Naprawdę zrobię z ciebie królową. Oczywiście mogę służyć ci radą. Jesteś młoda, niedoświadczona w sprawach polityki, ale z taką potęgą możemy…
– Nie zabiję cię – przerwała mu Sozoe – bo już nie żyjesz, Postle.
W oczach arcykapłana widoczna była szczera i kompletna dezorientacja. Sozoe nie miała jednak czasu, ani ochoty na subtelne tłumaczenia. Chwyciła okaleczoną dłoń starca i przycisnęła do jego piersi, w której nie dało się wyczuć żadnego ruchu.
Dziewczyna powstała i cofnęła się o krok, podczas gdy Postle wciąż roztrząsał implikacje zatrzymanego serca dla swojej dalszej egzystencji.
– Och – wyszeptał arcykapłan. – Czy to znaczy, że…
Sozoe machnęła otwartą dłonią na ukos, jakby odganiała jakąś wyjątkowo irytującą muchę. Awangarda wzbudzonej fali powietrza stała się ostra niczym brzytwa i gładko przemknęła przez kark starca.
Głowa Postle’a potoczyła się pod nogi Sozoe. Za jej plecami Aksan już się nie śmiał. Ponownie rozległ się donośny płacz. Mogła tylko mieć nadzieję, że chłopiec jest na tyle mały, by wkrótce o wszystkim zapomnieć. Tak jak o swoim martwym ojcu i matce…
W sercu Sozoe nagle zatańczyła biała furia. Wyciągnęła dłoń w kierunku martwego, tym razem na dobre, kapłana, wchłaniając wszystko, czym kiedykolwiek był. Nie wystarczało jej, że nie żyje, chciała by nie pozostał po nim choćby ślad!
– Tak! – powiedział przeciągle Głos, a jej umysł uroił sobie odgłos mlaśnięcia językiem. – Daj mi go, to będzie prawdziwa wisienka na torcie. Jeśli go zjemy, nikt nas już nie powstrzyma!
Płacz za jej plecami stawał się coraz donośniejszy.
– Słodki kosmosie, tak!
– Sozoe, wystarczy! – mówił ktoś, gdzieś na peryferiach słyszalności.
– Nie słuchaj przystojniaka. Zasłużyliśmy na deser.
– Sozoe, przestań, nie jesteś sobą!
Cofnęła dłoń i odwróciła się gwałtownie.
– A co ty o mnie wiesz? – syknęła. – Skąd niby wiesz, jaka ja jestem? Ja sama tego nie wiem, bo nigdy nie miałam okazji się dowiedzieć. Zawsze musiałam być taka, jak ktoś tego chciał! Ja…
Magnir parsknął.
– Śmiejesz się ze mnie?!? – Sozoe na chwilę zabrakło słów. – Widziałeś co tu się wydarzyło, tak? Wiesz, że mogłabym cię spopielić w mgnieniu oka?
– Wiem, księżniczko – odparł łowca tak lekceważąco, jak to tylko było możliwe. – Wiem też, że tego nie zrobisz.
– Niby dlaczego?
– Bo ty możesz nie znać siebie – mówił spokojnie i wyraźnie, jakby zwracał się do małego dziecka – możesz być zagubiona i przytłoczona. Ale bez względu na to, jak długo udajesz kogoś innego, inni widzą, jaka jesteś naprawdę. Ja widzę, jaka jesteś naprawdę.
– Na co czekasz? Przypiecz go i kontynuujmy imprezę! Dzisiaj ta stajnia, jutro – świat!
Wściekła pożoga w sercu Sozoe skuliła się już jednak do rozmiarów płomienia wieczornej świecy. Dziewczyna zaplotła ramiona na piersi, dając wyraz swojemu niezadowoleniu jedynie poprzez wydęcie warg.
– No? I jaka niby jestem?
Magnir zaśmiał się ponownie, tym razem jednak znacznie weselej.
– Uparta, nieznośna, skupiona na sobie…
Ponad wewnętrzną stroną dłoni Sozoe powietrze zaczęło intensywnie drgać, aż znikąd wyłoniła się niewielka kula wirującego ognia.
– Ale też bystra, wrażliwa, ciekawa świata, pracowita, nieustępliwa i, co najważniejsze, potrafiąca się przyznać do błędu – dodał szybko myśliwy. – Sozoe, nawet jeśli zrobisz coś nie tak, to w głębi serca wiesz, że postąpiłaś niewłaściwie i nigdy nie spoczniesz, póki tego nie naprawisz. Taka już jesteś. I według mnie to znacznie cenniejsze, niż bycie nieomylnym. Tym razem jednak, posłuchaj dobrej rady i po prostu nie popełniaj tego błędu. Nie wiem dokładnie, co się z tobą dzieje, ale obawiam się, że jeśli pójdziesz o krok za daleko, tym razem możesz już nie wrócić.
Zbliżył się do niej ostrożnie i, uważając, by nie zmiażdżyć Aksana… objął ją. Mocno, ale jednocześnie delikatnie. Sozoe mimowolnie zarumieniła się i zapomniała języka w gębie.
– Ech, ma chłop gadanę… – wymamrotał Głos, ale Sozoe nie zwracała już na niego uwagi.
***
Gdy opuszczali zamek towarzyszyła im tylko upiorna cisza, przerywana jedynie łomotem walących się za ich plecami drewnianych zabudowań strawionych przez płomienie szalejące na dziedzińcu. Co jakiś czas mijali ciała znajomych i nieznajomych. Wszystkie jednak łaskawie nie wykazywały żadnych oznak życia czy też “nieżycia”.
Skrajnie wyczerpani, przekroczyli mury przez gościnnie uniesioną główną bramę. Żaden z koni nie przeżył destrukcji w stajniach. Postanowili kierować się traktem w kierunku stolicy, niepewni tego, co może czekać ich na drodze, jak i w samym mieście.
Wspięli się dopiero na szczyt pierwszego z otaczających rodową siedzibę barona Samona wzgórz, gdy drogę zastąpił im oddział konnych rycerzy, odzianych w zbroje lśniące w promieniach południowego słońca, które z dużą dozą prawdopodobieństwa nigdy nie zetknęły się jeszcze z prawdziwym ostrzem. Zachowali znaczny dystans, nakazując im zatrzymać się.
– Stać, w imieniu króla Antechiona! – stanowczym tonem oznajmił oficer w hełmie z pawim piórem na szczycie, które wyglądało tak niedorzecznie, że Sozoe z wielkim trudem powstrzymywała się od śmiechu. – Kto idzie?
– Trochę się spóźniliście – odparła dziewczyna. – Wesele skończone. Jeśli popędzicie konie może zdążycie jeszcze na ostatni kawałek tortu.
– Panienka wybaczy, ale nie skorzystamy – odrzekł zimno rycerz. – Mamy rozkazy, by nikogo nie wypuszczać z terytorium zamku w związku z możliwym ogniskiem zarazy.
– Mieliśmy tam całkiem niezłe ognisko, prawda, Magnir? – zwróciła się do stojącego obok z groźną miną myśliwego.
Ogarniające ciało zmęczenie szybko jednak zwyciężyło z buntowniczą naturą Sozoe, która westchnęła głośno, opuszczając ręce.
– Jestem Sozoe, córka Lady Melitte i przybrana córka barona Samona – oznajmiła beznamiętnym tonem. – Ten maluch tu to Aksan, prawowity następca barona, nad którym czuwa nasz łowczy, Magnir. A jeśli tak obawiacie się zarazy, to odeskortujcie nas do medyka. Ale najpierw liczę na długą kąpiel.
Sozoe postąpiła kilka kroków naprzód. Zatrzymał ją dopiero dźwięk napinanych cięciw.
– Nikt nie opuszcza zamku – powiedział oficer, podkreślając dobitnie każde słowo. – Bez wyjątków.
– Posłuchaj no, zakuty łbie! – Magnir, choć Sozoe zdawało się, że mężczyzna zwyczajnie nie posiada takiej funkcji, w końcu stracił cierpliwość. – Jeśli trzymasz w tym wiadrze choć odrobinę oleju, zaprowadzisz natychmiast Lady Sozoe przed oblicze jej teścia, króla Antechiona, nim jego królestwo obróci się w górę łajna!
Sozoe usłyszała gwizd charakterystyczny dla przecinającej powietrze strzały. Potem kolejny. Przez krótki moment bała się odwrócić głowę i skonfrontować z absurdalną rzeczywistością tego, co właśnie się wydarzyło.
Magnir, ten wielki mężczyzna, klęczał na kolanach. Z jego prawego uda sterczało drzewce wraz lotką, podobnie jak z jego piersi, tuż pod lewym obojczykiem. Druga strzała cudem minęła wciąż kurczowo obejmowanego przez łowcę Aksana.
Na moment zrobiło jej się słabo, jakby cała krew odpłynęła z jej kończyn i głowy. Świat zaczęła ogarniać ciemność. Nie była w stanie zrozumieć stłumionych krzyków, które dobiegały gdzieś z oddali, jakby cała zanurzona była w wielkiej miedzianej wannie z gorącą wodą. Bardzo gorącą. Wręcz wrzącą…
Ciało Sozoe stanęło w płomieniach, które jednak nie czyniły jej najmniejszej krzywdy. Wiedziała jednak, że krzywdzenie to dokładnie to, na co mają ochotę.
– Teraz to inna rozmowa! Szef kuchni poleca dziś ziemniaki w mundurkach!