Wojak Pontus raz po bitwie poczuł dziwną żądzę:
Skrawał z trupów skóry, skalpy, myślał: „Oporządzę!”.
Myśl obrócił w czyn, zdobycze zawiózł do kuśnierzy:
„Skóra jak to skóra – wyprawimy jak należy!”
Kożuch z ludzkiej skóry, pas, chwast przy pugilaresie,
Ładownica, uprząż, siodło – to na marginesie –
Tapicerki, sań obicia, mieszki i manatki,
I oprawa Biblii, taka zdobna w złote płatki…
Kotły, kadzie zadymiają warsztat; wkoło odór
Sieją tran, otręby, smoła, dziegieć, siarkowodór
I wierzbowe rózgi; zaraz ałun się rozpłynie:
Rąk dziesiątki zarobione w ługach i w taninie.
Lecz gdy kwitło dzieło życia, jak się często zdarza,
Przyszła śmierć. W tym miejscu grabarz grzebie nam garbarza.
Tak u wrót zaświatów Pontus – za nim ziemska dola! –
Stanął w ciżbie nieboszczyków. Lecz odźwierny: „Hola!
Całe beczki ludzkich skór się moczą u waszmości.
Żadnym się sposobem nie dostaniesz do wieczności,
Nim wyprzedasz co do sztuki skóry swoje drogie.
Ale obostrzenia handlu – te są dosyć srogie:
Z Lasnamäe kram w czarną noc wyruszy, wioząc zapas skór,
Które ty sprzedawać będziesz, aż zapieje pierwszy kur.”
Myśli człowiek: „Nic nie szkodzi, długo nie zabawię.
Małom w życiu czuwał nocy? Sprzedam – i po sprawie.”
Czuwał nockę, czuwał drugą, trzecia noc minęła,
Wciąż to samo, wciąż nie dopisuje klientela.
Choć podchodzą, czasem grupą, częściej wszak z osobna,
Targu z interesantami dobić niesposobna:
Ledwie się kto zbliży, już się pod nim nogi trzęsą –
Z kłębu skór zajadle cuchnie krew i ludzkie mięso –
Pędzi gdzie pieprz rośnie, jakby chcieli go wbić w dyby.
(Z tego smrodu aż w jeziorze wyzdychały ryby).
Czuwa rok i czuwa drugi, wnet rok minął trzeci.
Rzadko kto zaczepi, wciąż to samo, a czas leci.
Przejdzie wiosna, przejdzie lato, znowu wiatr i plucha:
Skóry wśród wichury skrzypią jak gałązka sucha,
Mróz ich nie oszczędza, gromko swoje grad odpuka.
Konik noc w noc aż do świtu kopytkami stuka.
W wodzie, błocie i w ciemności wiernie się mozoli;
W burzy piasku, co zapieklej oczy tnie od soli,
W pyle, w wapnie śniegu człapie zapyziałe zwierzę,
A nadzorca niewidzialny kroczy za żołnierzem.
Spojrzał Pontus – sypialń, snu bogactwo w miejskim rynku;
Kiedyż, kiedyż dla nich dwu nastanie czas spoczynku?
Księżyc się zaciekawiony z hurmem gwiazd wyłonił:
Jeździec aż odwrócił twarz, bo się ze wstydu spłonił…
I w jeziora tafli ujrzał postać swą żałosną –
Zwisły ręce – widzi – skóry z pleców garbem rosną!
Tak się zmęczył, tak się znużył, sterał wszystkie nerwy.
Koń łeb spuścił, schudł na kość, utracił resztki werwy.
Od dziesięcioleci jechał, trzecie pokolenie zmógł,
Aż tu – przebóg! – w jedną noc – o, korbowodzie końskich nóg! –
Szkapa całkiem znarowiała, wierzga, dęba staje! –
Jak spod ziemi wyrósł staruch, jakieś znaki daje:
Ząb mu zgrzyta, broda sterczy, ręka kołem toczy;
Jak dwie pchełki wte i wewte skaczą czarne oczy.
Wtedy Pontus, zanim się nadziei płonnej chwyci,
Myśli gorzko doświadczony: i z tych targów nici.
Lecz, o dziwo! dziad nie uciekł, sięga po towary,
Tuż pod oczy wznosi (jakby zgubił okulary),
W palcach skórę przetarł, znać, że mu się spodobało:
Rozwarł palce i zachłannie wącha. Jeszcze mało!
Tu obliże, tu obcmoka, zsunie rękawicę,
Wypróbuje gołą ręką, już chce przejść do wycen.
Rzecze Pontus: „Ja-ć za skóry wiele nie chcę, byle
Szybciej iść pod ziemię – dalej już nie jestem w sile.”
„Skoro tak, podajmy ręce” – mówi pan nabywca,
„Tobół bierz, chodź za mną, dziś zakończysz los pół-żywca!”
Wyruszyli, szli i szli – – pod same piekła progi.
Klient już ogonem macha, pokazuje rogi.
„Chłopcy, kogo Pontus odarł, niechże się pokaże!”,
Woła – przyszli, przyszło wielu, przyszło wręcz w nadmiarze.
Chlupią mięs ochłapy, każdy: siny, krwawy, łysy,
Szramy, zadrapania w udach ma i w dłoniach rysy.
Stary nuż podżegać: „Który z was nie grzeszy skórą,
Niech drze z Ponta, niech rozciąga, sprawi sobie wtórą!”
Hej-ho! Łapią, szarpią, napinają bez narzędzi:
Skóra sztywna, przez godzinę rośnie, a, z dwie piędzi.
Zgroza… z trzaskiem rwali Ponta nagich mięśni siłą,
Aż dla wszystkich łachu – Bóg wie, kiedy! – wystarczyło.