- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Widokówka

Widokówka

Pierw­szx :D

 

Bar­dzo po­nu­ry hor­ror. Ra­czej nie dla wraż­li­wych.*

 

[OSOBA]

[SCHO­WA­NIE]

[LAS]

*Taki był przy­naj­mniej za­miar osoby au­tor­skiej re­gu­la­mi­no­wo ano­ni­mo­wej, a jak wy­szło, to się zo­ba­czy.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Staruch, AP, Finkla

Oceny

Widokówka

Sprzą­ta­nie za­wsze do­brze mi ro­bi­ło. Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że to głu­pie. Ktoś inny pew­nie by się na­śmie­wał: pa­trz­cie, oto stara baba, co ją ście­ra­nie kurzu uspo­ka­ja. Ecce kura – do­mo­wa. Gdyby aku­rat tra­fił się psy­cho­log, miał­by coś do po­wie­dze­nia o ko­ją­cym wpły­wie pro­stych, ma­nu­al­nych czyn­no­ści i o bio­rą­cym się z prze­by­wa­nia w upo­rząd­ko­wa­nej prze­strze­ni po­czu­ciu kon­tro­li.

Nie przy­kła­da­łam spe­cjal­nej wagi ani do tego, co sobie lu­dzie po­my­ślą, ani do tego, co na ten temat są­dził­by wy­ima­gi­no­wa­ny dok­tor. Po­rząd­ki spra­wia­ją, że prze­sta­ją mi się trząść ręce, więc przed swoim Wiel­kim Dniem – tak to w my­ślach na­zy­wa­łam, choć pa­so­wał­oby ra­czej „Wielki Wieczór” – zde­cy­do­wa­łam się po­sprzą­tać cały dom.

„Zde­cy­do­wa­łam” to ra­czej też nie­wła­ści­we słowo. Obu­dzi­łam się skoro świt, prze­szłam pu­stym ko­ry­ta­rzem do rów­nie pu­stej kuch­ni, i nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić, zła­pa­łam za mopa. Jest jakaś iro­nia w tym, że czyn­no­ści ma­ją­ce przy­wró­cić mi po­czu­cie kon­tro­li wy­ko­ny­wa­łam nie­mal kom­pul­syw­nie, ale cóż, świat tak zo­stał skon­stru­owa­ny: na wiele rze­czy nie mamy wpły­wu i mo­że­my tylko uda­wać, że jest ina­czej. Wkrót­ce mia­łam się o tym do­bit­nie prze­ko­nać.

Star­łam wszyst­kie blaty ście­recz­ką. Prze­je­cha­łam pod su­fi­ta­mi te­le­sko­po­wą szczot­ką. Zdję­cia, fi­gur­ki i inne pa­miąt­ki po­usta­wia­łam na pół­kach rów­niut­ko jak od li­nij­ki. Umy­łam pod­ło­gi, a potem nawet szyby, choć okna­mi zaj­mo­wa­łam się rap­tem kilka dni wcze­śniej.

Gdy już cały dom błysz­czał, zer­k­nę­łam na zegar. Gruba wska­zów­ka mi­ja­ła wła­śnie cyfrę sześć.

Na mo­ment scho­wa­łam twarz w dło­niach. Do wie­czo­ra zo­sta­ło jesz­cze tyle czasu, a ja już nie mia­łam co ze sobą zro­bić. Drże­nie rąk za­czę­ło wra­cać. Mo­głam, ow­szem, siąść na ka­na­pie i za­łą­czyć Net­fli­xa, ale byłam pewna, że jeśli spę­dzę kilka go­dzin przy od­móż­dża­ją­cym se­ria­lu, to póź­niej w klu­czo­wym mo­men­cie nerwy wzię­ły­by górę.

Unio­słam wzrok i moje spoj­rze­nie padło na zdję­cie, przed­sta­wia­ją­ce Mo­ni­kę pod­czas pierw­szej ko­mu­nii. No tak. Wście­kła­by się, gdyby wie­dzia­ła, że prze­kła­dam jej rze­czy, ale po­win­nam wy­sprzą­tać też u niej.

Byłam sama, mimo to na­ci­snę­łam klam­kę po­wo­li, obie­ma rę­ka­mi, jak­bym bała się, że ktoś mógł mnie przy­ła­pać.

Pokój Mo­ni­ki wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak go za­pa­mię­ta­łam. Łóżko z ró­żo­wą na­rzut­ką, mała ko­mo­da, białe biur­ko pod ścia­ną i stara trzy­drzwio­wa szafa, po­zor­nie nie­pa­su­ją­ca do resz­ty wy­stro­ju, za to nie­mal na tyle duża, by po­mie­ścić gar­de­ro­bę na­sto­lat­ki.

Tylko cien­ka war­stew­ka kurzu i cie­nie pa­ję­czyn w ką­tach zdra­dza­ły, od jak dawna ni­ko­go tam nie było.

Opa­no­wa­łam nie­wi­dzial­ną siłę za­ci­ska­ją­cą mi gar­dło i wzię­łam się do ście­ra­nia. Do Wiel­kie­go Dnia wszyst­ko bę­dzie tu błysz­czeć – po­sta­no­wi­łam w duchu.

Od­su­nię­cie łóżka od ścia­ny w po­je­dyn­kę nie było łatwe. Przy­sia­dłam na mo­ment, dy­sząc, z ple­ca­mi opar­ty­mi o ka­lo­ry­fer. Za­uwa­ży­łam wy­sta­ją­cą zza kra­wę­dzi mebla po­żół­kłą pocz­tów­kę. Pod­nio­słam ją, chcąc spraw­dzić, czy to zwy­kły śmieć, czy może cenna pa­miąt­ka, za­słu­gu­ją­ca przy­naj­mniej na umiesz­cze­nie mię­dzy kart­a­mi atla­su ze zdję­cia­mi.

Była to pro­sta wi­do­ków­ka z ko­la­żem przed­sta­wia­ją­cym różne uję­cia Kra­ko­wa i Wie­licz­ki. Miała po­szar­pa­ne brze­gi i w pierw­szej chwi­li my­śla­łam, że myszy mi się w domu za­lę­gły, ale po od­wró­ce­niu jej, zro­zu­mia­łam – to za­mysł ar­tyst­ki tak na­ka­zał.

Na re­wer­sie pocz­tów­ki była na­ry­so­wa­na mapa, a pod­nisz­czo­ne kra­wę­dzie za­pew­ne miały jej nadać wy­gląd sta­ro­żyt­ne­go per­ga­mi­nu. Wi­dzia­łam dzie­siąt­ki ma­ciu­peń­kich drze­wek, nad­ro­bio­nych pi­sa­kiem jedno koło dru­gie­go, ozna­cza­ją­cych lasy. Pro­ste linie, a także kwa­dra­ci­ki, puste i za­cie­nio­wa­ne, za­pew­ne sym­bo­li­zu­ją­ce drogi, bu­dyn­ki i płoty. Środ­kiem kart­ki pły­nę­ła roz­wi­dla­ją­ca się rzecz­ka, a może stru­myk.

Łzy na­pły­nę­ły mi do oczu – nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to kre­ska Mo­ni­ki.

Ry­su­nek za­sła­niał pole prze­zna­czo­ne na adres, tylko w lewym gór­nym rogu wid­nia­ło imię: „Anka”. Pew­nie dla­te­go pocz­tów­ka nie zo­sta­ła nada­na – nigdy nie tra­fi­ła­by do od­bior­cy. Może zresz­tą od po­cząt­ku była po­my­śla­na jako re­kwi­zyt do za­ba­wy albo pro­jekt czy­sto ar­ty­stycz­ny.

Nagle serce po­de­szło mi do gar­dła. Ze­rwa­łam się z pod­ło­gi, żeby zbli­żyć kart­kę do okna.

Mia­łam rację: w głębi jed­ne­go z na­ry­so­wa­nych lasów, w górze rzecz­ki, pod czymś, co wy­glą­da­ło na wiel­ki ka­mień, wid­niał znak „X”.

Po­czu­łam, że robi mi się słabo. Czy to moż­li­we? Po takim cza­sie? Gdzie jest to miej­sce? Anka… Mo­ni­ka znała co naj­mniej kilka dziew­czyn o tym imie­niu, ale ra­czej z żadną nie była bli­żej.

Po­trzą­snę­łam głową, żeby uci­szyć go­ni­twę myśli.

Nie, nie, nie. Ta kart­ka na pewno spa­dła za łóżko jesz­cze, gdy Mo­ni­ka była w pod­sta­wów­ce. Ewen­tu­al­nie w gim­na­zjum. Pół­do­ro­sła pan­ni­ca nie ba­wi­ła­by się prze­cież w ja­kieś mapy skar­bów. Ta kart­ka nie ma nic wspól­ne­go z za­gi­nię­ciem, nie ma nic wspól­ne­go z ni­czym. Ten las nie ist­nie­je, a gdyby nawet ist­niał, to prze­cież nie da się go zna­leźć na pod­sta­wie wy­bla­kłe­go ry­sun­ku. Mózg płata ci figle, żeby od­cią­gnąć cię od Wiel­kie­go Dnia! – skar­ci­łam się w my­ślach, zła na sie­bie, że nie­wie­le zabra­kło, a znowu oszu­kał­by mnie wła­sny układ lim­bicz­ny.

Pie­czo­ło­wi­cie oczy­ści­łam kart­kę z kurzu, za­bez­pie­czy­łam w na­leż­nym jej miej­scu w atla­sie, mię­dzy in­ny­mi pa­miąt­ka­mi, i wró­ci­łam do sprzą­ta­nia. Zanim skoń­czy­łam, za­padł zmrok – do­kład­nie tak, jak to za­pla­no­wa­łam.

SMS-em po­in­for­mo­wa­łam szefa, że nie bę­dzie mnie w pracy, na­sta­wi­łam radio na ulu­bio­ną sta­cję, roz­sia­dłam się wy­god­nie i przy­stą­pi­łam do Wiel­kie­go Dnia.

Idę do cie­bie, Mo­nicz­ko – po­my­śla­łam, spłu­ku­jąc gorz­kie ta­blet­ki lamp­ką to­ka­ju.

* * *

– Córuś? – Ledwo roz­po­zna­łam głos matki. Do­bie­gał z par­te­ru, a wy­do­by­wa­ją­cy się z radia biały szum do­dat­ko­wo go tłu­mił. – Świę­ci pań­scy i wszy­scy anie­li, jak można drzwi na oścież zo­sta­wiać. U nas, na wsi, inna rzecz, ale tu są prze­cież przed­mie­ścia. Ukrad­nie cię ktoś w końcu, Marta! – pod­nio­sła głos do krzy­ku.

Zo­sta­wi­łam szta­lu­gi i zbie­głam po scho­dach. Mo­ni­ka na­tych­miast ob­ję­ła mnie w pasie i wci­snę­ła mi twa­rzycz­kę w brzuch, tak jak to ro­bi­ła za­wsze, gdy nie wi­dzia­ły­śmy się dłu­żej niż dzień. Po­wstrzy­ma­łam od­ruch na­ka­zu­ją­cy po­gła­dzić płowe włosy có­recz­ki – dło­nie mia­łam ufaj­da­ne farbą.

– Co ty zro­bi­łaś, Marta? – za­py­ta­ła matka, dziw­nym gło­sem, jakby do­bie­ga­ją­cym zza cięż­kiej ko­ta­ry. Spoj­rza­łam na nią i pra­wie upa­dłam.

W miej­scu oczu miała ciem­ne, wi­ru­ją­ce jamy.

Szum radia nagle prze­szedł w upior­ne cre­scen­do, od któ­re­go za­trzę­sły się ścia­ny.

Radia? Radio zo­sta­ło na górze.

Ścia­ny? Nie, to moja głowa wi­bro­wa­ła, jakby zaraz coś miało ją roz­sa­dzić od środ­ka.

Ści­snę­łam skro­nie, naj­moc­niej jak po­tra­fi­łam.

A potem wra­że­nie mi­nę­ło. Rów­nie nagle, jak się za­czę­ło. Znowu stała przede mną cie­pło uśmiech­nię­ta mama.

– Do­brze się z bab­cią ba­wi­łaś na wy­ciecz­ce, słoń­ce? – za­py­ta­łam, jak gdyby nigdy nic, choć czu­łam, że po­win­nam pytać o coś cał­kiem in­ne­go.

– Taaak! – za­pew­ni­ła, pod­no­sząc wzrok. – By­ły­śmy na łące i w lesie, i w rzece raki ła­pa­łam!

Spoj­rza­łam na matkę. Mój wzrok mu­siał wy­ra­żać prze­ra­że­nie.

– A! Słu­chaj tej małej, to wiesz! – Mach­nę­ła lek­ce­wa­żą­co ręką. – Po­to­czek taki, stru­myk, stru­my­czek wła­ści­wie. Kot by się nie uto­pił, chyba że po­rząd­nie do­ci­śnię­ty. Ale ład­nie tam jest, że strach! Daw­niej mó­wi­li, że kie­dyś Tatar dziew­czy­nę po­rwał i ona mu z konia pod sie­bie si­ka­ła, żeby jej chłop wy­śle­dził, czy wy­wą­chał, czy coś. No i z tych siuś­ków ta struż­ka, także wi­dzisz, jaka to „rzeka”. Przez tę hi­sto­rię na­zy­wa się Bran­ka. Albo Brzan­ka, jak kto woli. Ale co ja za głu­po­ty gadam, umyj­cie pręd­ko ręce obie, ku­pi­ły­śmy prec­li po dro­dze…

* * *

Serce ude­rzy­ło mi moc­niej. Stru­mień świe­że­go tlenu, nagle wtło­czo­ny do kory mó­zgo­wej z więk­szą siłą, na mo­ment ode­gnał ma­ja­ki.

Bran­ka! No prze­cież!

Stur­la­łam się z ka­na­py. Ko­la­na i ło­kieć wy­da­ły z sie­bie zgod­ny akord bólu.

Bran­ka! Na mapce bra­ko­wa­ło liter!

Prze­czoł­ga­łam się odro­bi­nę, ale było to jak wspi­nacz­ka w wa­run­kach bez­tle­no­wych – mię­śnie od­ma­wia­ły dal­szej pracy, oczy nie chcia­ły się otwie­rać.

Pa­dłam jak kłoda. Nie dałam rady choć­by się czoł­gać.

We­tknę­łam do gar­dła dwa palce. Całym cia­łem szarp­nę­ły spa­zmy. Włók­na pu­cha­te­go dy­wa­nu po­skle­ja­ła cuch­ną­ca che­mią, kwa­sem i wę­grzy­nem treść.

Wolną ręką zła­pa­łam nad­gar­stek i we­pchnę­łam dłoń głę­biej do ust, aż zęby wbiły się w kłyk­cie do krwi.

Jesz­cze! Jesz­cze!

Jesz­cze nie teraz…!

* * *

Nigdy wcze­śniej nie byłam tak za­sko­czo­na, jak wtedy, gdy ock­nę­łam się w ka­łu­ży za­sy­cha­ją­cych wy­mio­cin.

Do­czła­pa­łam do prysz­ni­ca. Nie ścią­gnąw­szy nawet ubra­nia, włą­czy­łam lo­do­wa­tą wodę, i sta­łam tak dobrą go­dzi­nę, ga­piąc się tępo w ścia­nę, bez żad­nych myśli w gło­wie. Sztyw­na jak jasz­czur­ka po przy­mroz­ku. Mo­kłam, ocie­ka­łam, chłep­ta­łam i plu­łam, aż mózg z po­wro­tem za­czął jako tako dzia­łać.

Coś kłuło mnie w pra­wym boku – pew­nie nad­wy­rę­żo­na wą­tro­ba – ale roz­ma­so­wa­łam go tylko.

Bran­ka. Las. Iks na mapie. Coś mu­sia­ło tam być.

Jakaś część mnie łu­dzi­ła się, oczy­wi­ście, że znaj­dę po­szla­ki, które po­zwo­lą mi od­na­leźć dziec­ko. Może nawet żywe. A jeśli nie, to przy­naj­mniej po­znać jej los.

Sta­ra­łam się uci­szyć tę część. Mia­łam dość tło­czo­nej mi przez zdra­dziec­ki układ lim­bicz­ny fał­szy­wej na­dziei.

Mimo tego mu­sia­łam zna­leźć to miej­sce. Jeśli Mo­ni­ka zo­sta­wi­ła tam ja­ki­kol­wiek ślad, jeśli pod­czas zabaw z bab­cią coś scho­wa­ła w lesie – lalkę, ob­ra­zek, co­kol­wiek – trze­ba było wy­do­być to z ukry­cia i umie­ścić na na­leż­nym mu miej­scu, razem z in­ny­mi pa­miąt­ka­mi po naj­waż­niej­szej oso­bie w hi­sto­rii wszech­świa­ta. Jeśli nawet zna­la­zła­bym tam je­dy­nie reszt­ki dawno roz­wa­lo­ne­go sza­ła­su, mia­łam obo­wią­zek je od­wie­dzić a fo­to­gra­fię za­cho­wać w al­bu­mie.

Usia­dłam przed kom­pu­te­rem, szu­ka­jąc stru­my­ka na wir­tu­al­nych ma­pach. Fak­tycz­nie była rzecz­ka o tej na­zwie, ja­kieś pół­to­rej go­dzi­ny jazdy za mia­stem. Po­rów­na­łam z ry­sun­kiem – roz­wi­dla­ła się cał­kiem po­dob­nie do wy­ma­lo­wa­nych pi­sa­kiem kre­sek. A może tylko mi się zda­wa­ło? Może to zwie­rzę­ca część mózgu wy­my­śla­ła ko­lej­ne wy­mów­ki, żeby jesz­cze przez kilka dni za­trzy­mać mnie na tym pu­stym świe­cie? Może to naj­now­sza z wielu wer­sji kłam­li­wej pro­pa­gan­dy prze­trwa­nia?

Mój wzrok padł na roz­sy­pa­ne po pod­ło­dze ta­blet­ki.

Ku­si­ły.

Nie – po­krę­ci­łam głową. De­cy­zja zo­sta­ła pod­ję­ta. Kilka dni nie zrobi róż­ni­cy. Ciem­ność jest prze­cież cier­pli­wa.

* * *

Dałam sobie dwa dni na sie­dze­nie w fo­te­lu z pi­lo­tem w gar­ści i ko­la­na­mi pod brodą, aż wresz­cie mdło­ści i za­wro­ty głowy ustą­pi­ły na tyle, bym mogła wsiąść za kółko, nie na­ra­ża­jąc wszyst­kich wokół.

Do­tar­cie na miej­sce za­ję­ło mi o wiele dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­łam – za gra­ni­cą mia­sta szyb­ko się oka­za­ło, że mapa w pa­mię­ci GPS-u je­dy­nie z grub­sza od­po­wia­dała rze­czy­wi­sto­ści. Mu­sia­łam klu­czyć, omi­ja­jąc drogi roz­ko­pa­ne pod­czas bu­do­wy ob­wod­ni­cy i za­miast nich wy­bie­ra­jąc szu­trów­ki, któ­rych ist­nie­niu mój te­le­fon upar­cie za­prze­czał.

Wresz­cie udało mi się do­trzeć na miej­sce. Auto zo­sta­wi­łam pod cmen­ta­rzem, bo ni­g­dzie in­dziej nie mo­gła­bym za­par­ko­wać SUV-a, nie za­gra­dza­jąc przy tym po­ło­wy drogi. Z da­le­ka wi­dzia­łam, któ­rę­dy pły­nie po­szu­ki­wa­na rzecz­ka – jej brze­gi zdo­bi­ły dwa szpa­le­ry olch i wierzb, któ­rych so­czy­sta zie­leń rów­nie wy­raź­nie od­ci­na­ła się od sza­ro­bu­re­go, rol­ni­cze­go kra­jo­bra­zu, co od nie­mal­że czar­nej plamy lasu. Do­drep­ta­łam do roz­wi­dle­nia i po­rów­na­łam widok przed sobą z ry­sun­kiem na pocz­tów­ce. Nie mo­głam mieć cał­ko­wi­tej pew­no­ści, że je­stem we wła­ści­wym miej­scu, ale osta­tecz­nie jak czę­sto taki po­to­czek może dzie­lić się na dwa?

Długo pa­trzy­łam na po­ro­śnię­ty pa­pro­cia­mi brzeg, na skrzą­cą się w pro­mie­niach słoń­ca toń i na wy­bru­ko­wa­ne oto­cza­ka­mi dno struż­ki. Każda zła­ma­na ga­łąz­ka i każdy prze­krę­co­ny ka­mień zwra­ca­ły moją uwagę – może to tędy prze­bie­gła Mo­nicz­ka? Może to wklę­śnię­cie zo­sta­wi­ły jej stóp­ki?

Po­krę­ci­łam głową, żeby wy­rzu­cić z niej ab­sur­dal­ne po­my­sły. Nie było żad­nej moż­li­wo­ści, by po tylu la­tach zo­sta­ły tu wi­docz­ne ślady zabaw có­recz­ki. Zmu­si­łam się do mar­szu w górę stru­mie­nia, w stro­nę ciem­nej bryły lasu i skały za­zna­czo­nej na mapce.

Za­wsze lu­bi­łam prze­by­wać na łonie na­tu­ry. Kiedy jesz­cze ma­lo­wa­łam, pej­za­że nie­zmien­nie sta­no­wi­ły mój ulu­bio­ny temat. Ale wtedy, gdy wkra­cza­łam mię­dzy strze­li­ste sosny i brzo­zy, czu­łam nie­zro­zu­mia­ły nie­po­kój. Jakby to nie były zwy­kłe drze­wa, tylko ko­lum­ny por­ty­ku chto­nicz­nej świą­ty­ni, do któ­rej śmier­tel­ni­cy nie po­win­ni wcho­dzić, a już na pewno nie za życia.

Kro­czy­łam wolno, po czę­ści przez ten nie­po­kój, a po czę­ści, dla­te­go że chrzęst ściół­ki pod po­de­szwa­mi wy­da­wał mi się bar­dzo nie­przy­jem­ny, wręcz obrzy­dli­wy, jakby to nie suche li­ście i igły trza­ska­ły, gdy sta­wia­łam stopy, a pę­ka­ją­ce pan­ce­rzy­ki ro­bac­twa, albo kost­ki drob­nej zwie­rzy­ny.

Ten od­głos nie dawał mi spo­ko­ju. Sta­ra­łam się wy­rzu­cić go ze świa­do­mej czę­ści umy­słu, za­miast tego sku­pia­jąc uwagę na ła­god­nym sze­lesz­cze­niu, wy­da­wa­nym przez trą­ca­ne wia­trem ga­łę­zie. Dzia­ła­ło – jed­no­staj­ny dźwięk ko­ja­rzył mi się z bia­łym szu­mem, jaki mo­gła­by wy­da­wać dzie­cię­ca za­baw­ka, albo roz­stro­jo­ne radio.

Radio…?

Opar­łam się o pień. Nagłe ude­rze­nie bólu w skro­niach spra­wi­ło, że po­ciem­nia­ło mi w oczach.

Skąd tu radio…?

Sta­ra­łam się uspo­ko­ić od­dech, ale szum na­ra­stał, prze­ra­dza­jąc się w trza­ski, a potem w huk, jakby od­rzu­tow­ce la­ta­ły mi nad głową.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Głos za ple­ca­mi w jed­nej chwi­li przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Ob­ró­ci­łam się i sta­nę­łam twa­rzą w twarz z męż­czy­zną. Barki sze­ro­kie jak u tura i zno­szo­na fla­ne­lo­wa ko­szu­la nada­wa­ły mu wy­gląd sta­re­go drwa­la, ale równo przy­strzy­żo­na broda miała w sobie coś wytwornego. Nie­zna­jo­my ro­bił­by cał­kiem sym­pa­tycz­ne wra­że­nie… no, gdyby nie ab­sur­dal­nie wiel­ki ma­stiff, któ­re­go ob­ro­żę trzy­mał w gar­ści.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – po­wtó­rzył. – Źle pani wy­glą­da.

– Tak, tak – za­pew­ni­łam. – Mu­sia­łam tylko na chwi­lę przy­sta­nąć.

Pies wbił we mnie błysz­czą­ce śle­pia i za­szcze­kał, z pre­ten­sją w gło­sie, jakby wy­czuł, że kła­mię.

– Cicho, Ren­dżer – skar­cił ma­stif­fa sta­rzec, po czym się uśmiech­nął. – Wnu­sio mój tak go na­zwał: Ren­dżer. Śmiesz­nie, nie? Pani się nie boi. – Wska­zał psa. – Uło­żo­ny jest. Choć­bym i pu­ścił halsz­tuk, on od nogi na krok nie odej­dzie.

Mia­łam na­dzie­ję, że mówi praw­dę, bo „halsz­tuk” wy­glą­dał na wie­ko­wy i do­mo­wej ro­bo­ty, a do tego szpe­ci­ły go licz­ne prze­tar­cia. Nie było wąt­pli­wo­ści, że gdyby be­stia chcia­ła się ze­rwać, zro­bi­ła­by to bez więk­sze­go trudu.

– Na pewno nic się nie dzie­je? – za­py­tał po­now­nie. – Blada coś pani, nawet jak na mia­sto­wą. Mogę w razie czego pod cmen­tarz z po­wro­tem od­pro­wa­dzić.

Po­czu­łam, jak stają mi włosy na karku. Skąd wie­dział, gdzie za­par­ko­wa­łam?

Męż­czy­zna za­śmiał się ru­basz­nie, jakby czy­tał mi w my­ślach i mój strach bar­dzo go roz­ba­wił.

– Tu się obce auto widzi raz na ruski rok – wy­ja­śnił. – Przy­sze­dłem za panią. No, zo­ba­czyć, kto się nam po lesie pląta.

– A co? Nie wolno tu cho­dzić? – wy­pa­li­łam, bo żadna lep­sza od­po­wiedź nie przy­szła mi do głowy. Wsa­dzi­łam rękę do tyl­nej kie­sze­ni, sta­ra­jąc się na­ma­cać bu­te­lecz­kę gazu.

– Cho­dzić wolno gdzie się komu po­do­ba. Są po pro­stu takie miej­sca, po któ­rych łazić to zły po­mysł. Zwłasz­cza samej. Zwłasz­cza obcej. Pani pój­dzie ze mną. – Zro­bił krok w moją stro­nę.

Tego było dla mnie za wiele. Nie za­mie­rza­łam po­zwo­lić się skrzyw­dzić.

Gwał­tow­nym ru­chem wy­rzu­ci­łam przed sie­bie rękę, w któ­rej dzier­ży­łam gaz. Nie­zna­jo­my uniósł wolną dłoń w ge­ście pod­da­nia. Ma­stiff, wy­czu­wa­jąc za­gro­że­nie, za­czął kła­pać zę­ba­mi i uja­dać jak opę­ta­ny. Nie mo­głam ode­rwać oczu od gar­ni­tu­ru po­tęż­nych kłów. Nie byłam pewna, czy gaz po­wstrzy­mał­by taką be­stię.

– A to jak se tam chcesz! – krzyk­nął sta­rzec. – Cicho, Ren­dżer, cicho! Idzie­my! Pani przy­jezd­na wie le­piej.

Od­wró­cił się po­wo­li, nie pa­trząc już na mnie wcale i wraz z psem szyb­ko znik­nął za drze­wa­mi. Długo sta­łam jak wryta, z wy­cią­gnię­tą ręką. Sły­sza­łam od­da­la­ją­ce się na­rze­ka­nie.

– Kto to wi­dział, Ren­dżer! Przy­je­dzie stara rasz­pla, cho­le­ra wie skąd, i do do­brych ludzi, z gazem! Wszyst­kie ro­zu­my po­zja­da­li…

Upew­ni­łam się, że nie po­szedł za mną, i ru­szy­łam dalej.

* * *

Mo­głam pró­bo­wać iść pro­sto, na azy­mut wy­zna­czo­ny przez roz­wi­dle­nie i znak „X”, ale zde­cy­do­wa­łam się na marsz w górę stru­mie­nia, aż do ozna­czo­ne­go ka­mie­nia – nie wie­dzia­łem prze­cież, jak pre­cy­zyj­na jest mapka. Cały czas lu­stro­wa­łam spoj­rze­niem drze­wa i krze­wy, za­sta­na­wia­jąc się, który z nich mógł­by przy­kuć uwagę mojej có­recz­ki.

Do­szłam do wid­nie­ją­ce­go na ry­sun­ku most­ka… a ra­czej do jego resz­tek. Ki­ku­ty spróch­nia­łych desek wi­sia­ły smęt­nie, zła­ma­ne już dawno temu przez burzę, a może przez kogoś nie­uważ­ne­go. Za­trzy­ma­łam się na mo­ment – mapka su­ge­ro­wa­ła, że po­win­nam tam przejść na drugą stro­nę. Mo­głam, oczy­wi­ście, łatwo prze­bro­dzić się­ga­ją­cą ko­stek wodę, ale kto chciał­by łazić w prze­mok­nię­tych adi­da­sach. Pró­bo­wa­łam wy­pa­trzeć ja­kieś więk­sze ka­mie­nie, po któ­rych jakoś mo­gła­bym przejść.

Gdy tak drep­ta­łam w te i we w te, szu­ka­jąc do­god­nej prze­pra­wy, wiatr nagle osłabł. Przez mo­ment mia­łam wra­że­nie ide­al­nej ciszy, jak­bym we­szła do bu­dyn­ku i za­mknę­ły się za mną drzwi, od­ci­na­jąc dźwię­ki ulicy, ale szyb­ko za­czę­ły do­cie­rać do mnie różne od­gło­sy lasu: po­stu­ki­wa­nie dzię­cio­ła, brzę­cze­nie owa­dów, trze­pot skrzy­deł ptaka, być może spło­szo­ne­go moją obec­no­ścią.

Więk­szość par­tii w tej ope­rze koń­czy­ła się rów­nie nagle, jak się za­czę­ła, ustę­pu­jąc miej­sca innym le­śnym ar­ty­stom. Ale był jeden motyw, po­wta­rza­ją­cy się w tle, na który z po­cząt­ku nie zwró­ci­łam uwagi. Jak me­lo­dia grana przez nie­kom­pe­tent­ne­go ba­si­stę, był to dźwięk nie­mal nie­sły­szal­ny, a jed­no­cze­śnie nie­moż­li­wie wręcz na­tręt­ny. Chrzęst wol­nych kro­ków i cięż­kie dy­sze­nie, jakby gdzieś poza za­się­giem mo­je­go wzro­ku skra­dał się niedź­wiedź… albo męż­czy­zna w to­wa­rzy­stwie wiel­kie­go psa.

Nie za­mie­rza­łam się o tym prze­ko­ny­wać – nie zwle­ka­łam dłu­żej i we­szłam w rzecz­kę w pierw­szym lep­szym miej­scu, sy­cząc z zimna, gdy lo­do­wa­ta woda do­tknę­ła moich stóp, a po przej­ściu na­tych­miast przy­spie­szy­łam kroku.

Idąc, pró­bo­wa­łam na­słu­chi­wać, czy dy­sze­nie po­dą­ża za mną, ale albo zgu­bi­łam po­ścig, albo obrzy­dli­wy chrzęst ściół­ki pod moimi sto­pa­mi sku­tecz­nie go za­głu­szał.

Kim jest ta­jem­ni­czy męż­czy­zna, dla­cze­go chciał mnie po­wstrzy­mać przed wej­ściem do lasu i czy fak­tycz­nie to jego sły­sza­łam? – te py­ta­nia nie da­wa­ły mi spo­ko­ju. Jakaś część umy­słu sta­ra­ła się prze­ko­nać resz­tę, że zna od­po­wiedź – to on, wła­śnie ten facet, nikt inny. Zro­bił coś z Mo­ni­ką osiem lat temu i teraz nie chce, byś od­kry­ła miej­sce zbrod­ni.

Lo­gi­ka pod­po­wia­da­ła, że nie po­win­nam się bać – jasne, ist­nie­je róż­ni­ca mię­dzy ta­blet­ka­mi na sen a gru­by­mi jak moje palce kłami ma­stif­fa, ale sku­tek jest osta­tecz­nie ten sam. Wola przetrwania zakodowana w zwierzęcej części mózgu to jed­nak trud­ny prze­ciw­nik, więc choć kon­ty­nu­owa­łam marsz, za­czę­łam ner­wo­wo dy­go­tać.

Spoj­rza­łam na wi­do­ków­kę, żeby się nieco uspo­ko­ić. Ry­su­nek pod­po­wia­dał, że nie­dłu­go po­win­nam zo­ba­czyć… coś. Nie do końca ro­zu­mia­łam, co do­mo­ro­sła kar­to­graf­ka mogła mieć na myśli, sta­wia­jąc kilka rów­no­le­głych kre­sek.

Przedar­łam się przez sporą lesz­czy­nę i zro­zu­mia­łam. Rzecz­ka pły­nę­ła w po­przek urwi­ska, two­rząc nie­ma­łą ka­ska­dę. Nie była to, rzecz jasna, żadna Nia­ga­ra ani nawet Wo­do­grz­mo­ty – ale gdyby jakiś nie­szczę­śnik po­śli­zgnął się na ka­mie­niu, nie­chyb­nie skrę­cił­by kark.

Mu­sia­łam nad­ło­żyć kil­ka­na­ście me­trów, ale zna­la­złam miej­sce, gdzie było mniej stro­mo i dało się łatwo po­ko­nać wznie­sie­nie. Wró­ci­łam do rzecz­ki i spoj­rza­łam za sie­bie, wy­ko­rzy­stu­jąc fakt, że mo­głam pa­trzeć ponad nie­któ­ry­mi krze­wa­mi.

Był tam.

Wy­raź­nie do­strze­głam czu­bek szpa­ko­wa­tej głowy, zni­ka­ją­cy za lesz­czy­ną. Tą samą, przez którą sama prze­dzie­ra­łam się chwi­lę wcze­śniej.

Po­czu­łam włosy je­żą­ce się na karku.

– Dla­cze­go za mną ła­zisz?! – wrza­snę­łam, co sił w płu­cach. Za­wtó­ro­wał mi wy­buch szumu dzie­sią­tek skrzy­deł. Spło­szy­łam ptac­two pew­nie w pro­mie­niu ki­lo­me­tra.

Nie­zna­jo­my nie od­po­wie­dział.

– Wiem, że tam je­steś!

Ga­łę­zie lesz­czy­ny nawet nie drgnę­ły. Nie­zna­jo­my naj­wy­raź­niej za­marł w bez ruchu i cze­kał, aż uznam, że tylko mi się wy­da­wa­ło.

Nie ze mną te nu­me­ry – po­my­śla­łam. Drżą­cy­mi pal­ca­mi wy­grze­ba­łam z to­reb­ki pi­sto­let hu­ko­wy.

– Mam broń! – ble­fo­wa­łam. – Liczę do trzech i strze­lam!

Nie li­czy­łam – wy­pa­li­łam na­tych­miast, za to trzy razy. Od razu zo­ba­czy­łam, że ga­łę­zie krze­wów za­ko­ły­sa­ły się, trą­ca­ne przez ucie­ka­ją­ce­go w po­pło­chu męż­czy­znę. Wy­glą­da­ło to tro­chę jak wi­dzia­na z brze­gu ryba pły­ną­ca w męt­nej wo­dzie – do­strze­ga­łam je­dy­nie prze­su­wa­ją­cą się wśród liści falę ruchu.

Rzu­ci­łam się w drugą stro­nę. No­si­łam pi­sto­let od dawna – to jest, od kiedy za­gi­nę­ła Mo­ni­ka – ale nigdy wcze­śniej go nie uży­wa­łam. Huk nie­mal mnie ogłu­szył, mia­łam wra­że­nie, jakby ktoś wkrę­cał mi śruby w uszy, skro­nie i cie­mię.

Bie­głam – bałam się, że nie­zna­jo­my znowu za­wró­ci i pod­krad­nie się, zanim od­zy­skam słuch.

Ból nie ustę­po­wał. W uszach po­ja­wił się pisk.

Pisk i szum. Biały szum, niby z radia, które nie od­bie­ra żad­ne­go ka­na­łu. Na­ra­stał i na­ra­stał, prze­cho­dząc w upior­ny ja­zgot, jakby ktoś skro­bał po szkol­nej ta­bli­cy tu­zi­na­mi wi­del­ców jed­no­cze­śnie.

Co jest!? – my­śla­łam, pa­ni­ku­jąc coraz bar­dziej. Nie­moż­li­we, żeby huk wy­strza­łu zro­bił mi coś ta­kie­go. Czy przedaw­ko­wa­ne ta­blet­ki trwa­le uszko­dzi­ły coś w mojej gło­wie?

Po­ciem­nia­ło mi przed ocza­mi – a może fak­tycz­nie za­pa­dał zmrok, w lesie noc cza­sem przy­cho­dzi z za­sko­cze­nia.

Wy­rósł przede mną zni­kąd. Nie chcąc na niego wpaść, pró­bo­wa­łam się za­trzy­mać, ale jakaś wy­jąt­ko­wo śli­ska ga­łąz­ka pod stopą po­sła­ła mnie pro­sto na zie­mię. Nie dałam rady w żaden spo­sób zła­go­dzić ude­rze­nia. Rąb­nę­łam i tak pę­ka­ją­cą głową o ko­rzeń. Eks­plo­zja no­we­go bólu zmu­si­ła­by mnie do krzy­ku, gdyby nie to, że upa­dek wy­pchnął mi reszt­ki po­wie­trza z płuc.

Czu­łam, że się zbli­ża. Czoł­ga­łam się w ściół­ce, chcąc zy­skać choć odro­bi­nę dy­stan­su.

– Zo­staw mnie! – wrza­snę­łam.

Nie od­po­wie­dział. Ja­zgot w gło­wie za­mie­nił się w ka­ko­fo­nię prze­krzy­ku­ją­cych się gło­sów.

– Odejdź!

– Co ro­bisz?!

– To wszyst­ko twoja wina!!!

– Marta, córuś?

– Mamo!

– Zo­stań?!

Dy­go­ta­łam na ziemi, ści­ska­jąc rę­ka­mi skro­nie, pewna, że czasz­ka już długo nie wy­trzy­ma. Zanim za­la­ła mnie czerń, przez ten chór po­tę­pio­nych przedarł się jesz­cze jeden upior­ny dźwięk: gar­dło­we szcze­ka­nie ma­syw­ne­go psa.

* * *

Ock­nę­łam się w cie­płym miej­scu. Po­wo­li otwo­rzy­łam oczy. Izba lekko pachniała dymem, ale poza tym była schlud­na i przy­jem­na.

Wzdry­gnę­łam się od­ru­cho­wo, wi­dząc nad sobą sze­ro­kie plecy we fla­ne­lo­wej ko­szu­li.

– No? – po­wie­dział, nie pa­trząc na mnie. – Bę­dzie pani żyła?

Sta­rzec od­wró­cił się i za­ofe­ro­wał mi kubek her­ba­ty. Po­krę­ci­łam głową, na znak, że jej nie chcę, po czym usia­dłam i po­cią­gnę­łam ko­la­na pod brodę.

– Mó­wi­łem: nie łazić samej po lesie. Mó­wi­łem, ale kto bym tam sta­re­go dzia­da słu­chał, nie? Z psem, co in­ne­go, ale to musi być dziel­ny pies. Jak Ren­dżer.

Le­żą­cy pod ścia­ną ma­stiff za­strzygł usza­mi i pod­niósł łeb, ale zaraz po­ło­żył go z po­wro­tem na ła­pach.

– Powie pani, co tam ro­bi­ła?

– Szu­ka­łam… córki – skła­ma­łam, choć tylko tro­chę.

– Ale że dziec­ko tam po­la­zło? Nie wie­rzę. Aku­rat dzie­ci to coś z da­le­ka wy­czu­wa­ją. Dzie­ci, psy i cza­sem konie, ale nie wszyst­kie. Zresz­tą, kto teraz trzy­ma konia…

Sku­li­łam się jesz­cze bar­dziej. Samo wspo­mnie­nie isto­ty z lasu przy­pra­wi­ło mnie o dreszcz. Wbi­ja­jąc wzrok w pod­ło­gę, wy­ja­śni­łam, że córka dawno za­gi­nę­ła i naj­pew­niej już nie żyje, że zna­la­złam wi­do­ków­kę i że w sumie to chcia­łam tylko zo­ba­czyć miej­sce, gdzie moje dziec­ko być może kie­dyś się ba­wi­ło.

Bałam się, że mnie wy­śmie­je, ale za­miast tego po­ki­wał smut­no głową.

– Pani po­ka­że tę wi­do­ków­kę.

Wrę­czy­łam mu kart­kę. Długo mil­czał i gapił się to nią, to na mnie.

– Mapka, tak? – Nie zro­zu­mia­łam py­ta­nia. – Pani po­ży­czy ko­mór­kę. Ja mam te­le­fon, ale tylko taki zwy­kły, bo te wy­na­laz­ki i tak nie łapią tu za­się­gu.

Zdzi­wio­na, wy­grze­ba­łam urzą­dze­nie z kie­sze­ni. Nie­zna­jo­my, po­mi­mo wieku i asce­tycz­ne­go stylu życia, naj­wy­raź­niej umiał ob­słu­gi­wać smart­fo­na, bo szyb­ko zro­bił kilka zdjęć mapki.

– Widzi pani… – po­wie­dział, od­da­jąc mi pocz­tów­kę i ko­mór­kę. – Ta rzecz żywi się cier­pie­niem i roz­pa­czą. Wy­czu­wa z da­le­ka, mie­sza w gło­wach i przy­cią­ga. Mo­je­go wuja, na ten przy­kład, do­pa­dła zaraz po tym, jak go ko­bi­ta zo­sta­wi­ła.

Nie­wi­dzial­na ręka ści­snę­ła mi trze­wia na widok zdjęć. Jak za­cza­ro­wa­na prze­no­si­łam wzrok z te­le­fo­nu na ści­ska­ną w dru­giej ręce wi­do­ków­kę.

Dłoń na fo­to­gra­fii trzy­ma­ła pa­pie­rek po cu­kier­ku „Wawel”.

* * *

Jest już pra­wie ciem­no. Za chwi­lę wy­cho­dzę – będę cze­kać na ostat­ni au­to­bus do wsi na brze­gu Bran­ki. Nie chcia­łam ani je­chać sa­mo­cho­dem, ani tym bar­dziej w dzień – sta­rzec z psem pew­nie by mnie za­uwa­żył i po­now­nie po­wstrzy­mał.

Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że to głu­pie. Ktoś inny pew­nie by się na­śmie­wał – durna baba, do­pie­ro co wy­dar­li ją za włosy z dna pie­kieł, ona lezie z po­wro­tem. Gdyby aku­rat tra­fił się psy­cho­log, miał­by coś do po­wie­dze­nia o au­to­de­struk­tyw­nych ten­den­cjach.

Nie przy­kła­dam spe­cjal­nej wagi ani do tego, co sobie lu­dzie po­my­ślą, ani do tego, co na ten temat są­dził­by wy­ima­gi­no­wa­ny dok­tor, czy zwa­rio­wa­ny sta­rzec z psem.

Wiem jedno – tam, w lesie, w chó­rze po­tę­pio­nych dusz, mię­dzy za­wo­dze­niem i krzy­ka­mi, sły­sza­łam moje dziec­ko wzy­wa­ją­ce matkę. Nie mam co to tego żad­nej wąt­pli­wo­ści – po­zna­ła­bym ten głos wszę­dzie.

Nie wiem, co to mogło ozna­czać. Czy to coś fak­tycz­nie po pro­stu mie­sza mi w gło­wie? A może to wła­śnie ta czar­na isto­ta do­pa­dła Mo­ni­kę? Może ją więzi. Ją… albo jej duszę? Muszę spraw­dzić. Tyle mi zo­sta­ło.

A jeśli czar­na isto­ta po pro­stu mnie za­bi­je?

Cóż, jak to mówią: win-win.

Koniec

Komentarze

Wyszło nie aż tak ponuro, ale zakończenie robi robotę.

Aż by się chciało pomyśleć – co za głupia baba ;). Są podobno rzeczy gorsze niż śmierć.

Trochę mało rozwinięcia, rozkmin co to jest i po co to robi, ale w sumie czasem im mniej wyjaśnień tym lepiej!

 

Napisane bardzo porządnie, ale zgrzyciki bywają:

– “tatar” – jeśli to nie o potrawie z surowego mięsa, to “Tatar”.

 – “na wybrukowane otoczakami dno stróżki” – tu się coś sypnęło na maksa: stróżka to pani co stróżuje, a bruk to celowo ułożone kamienie, więc potok nijak nie mógł wybrukować swego dna;

– “coś gentlemańskiego” – to wyrażenie mi nie brzmi;

– “dymem z kaflowego pieca” – znaczy to o duchach ;)? jeśli czuć dym z kaflowego pieca, to mieszkańcy za chwilę umrą, zaletą kachloka jest właśnie jego szczelność.

Na początku gdzieś pod koniec zdania kropki zabrakło. No i trzy razy wymienianie “układu limbicznego” w tak krótkim tekście to jednak przesada.

 

Ciekawa lektura, ale trochę tej ponurości jednak mi zabrakło!

Cześć i dzięki za wizytę :)

 

Wyszło nie aż tak ponuro

Hmm no anonim się starał, może zdolności zabrakło :) Też pisząc o tej ponurości chiałxm trochę uprzedzić czytelnika o tematyce, bo nie każdy koniecznie lubi teksty o próbach samobójczych.

 

Dzięki za wskazanie zgrzycików!

 

– “dymem z kaflowego pieca” – znaczy to o duchach ;)? jeśli czuć dym z kaflowego pieca, to mieszkańcy za chwilę umrą, zaletą kachloka jest właśnie jego szczelność.

Hmm zmienię to, oczywiście, razem z resztą zgrzytów, aczkolwiek wydawałoby mi się, że przynajmniej przy rozpalaniu może odrobinę do izby naciągnąć? Dawno, dawno nie miałxm z takim piecem do czynienia, a jeśli, to stanowił element wystroju…

 

Pozdrawiam i dzięki za kliczka

Cześć

Bohaterka stała blisko godzinę pod prysznicem, w zimnej wodzie… Najmniej wiarygodne z całej historii. Przyznam, że w którymś momencie zacząłem się nudzić, do tego stopnia, że odłożyłem tekst i czytałem na dwa razy, lecz niestety, ani się nie przestraszyłem, ani dobrze bawiłem. Poza tym, warsztatowo jest ok. 

Pozdrawiam

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Witam.

 

Opowiadanie mi się podoba a zwłaszcza zakończenie. Byłem ciekawy jak to się zakończy i zaskoczenie nastąpiło :)

 

Dobrze się czytało.

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!!!

Hesket, dzięki za przeczytanie i przykro mi, że wynudziło.

 

Bruce,

 

dawidiq150, dzięki za wizytę.

No tak, zakończenie też jest moją ulubioną częścią tego opka :D

Mroczna, dobrze napisana historia. 

Anonimie, znam tylko jedna osobę, która stosuje tę rozdzielającą linię, więc wiesz…

Pozdrawiam!

Żadnej linii nie ma, nie wiem, o czym mówisz w ogóle.

There Is No Spoon GIFs | Tenor

I dzięki za klika!

Oj, coś mi się przewidziało.cheeky

Melduję, że przeczytałam :) 

Pozdrawiam!

Oj, coś mi się przewidziało.

laugh :-)

Cóż, nie podobało mi się. Dlaczego? Narratorka jest strasznie wkurzająca – a może nawet nie tyle ona sama, co jej przemyślenia. Wszystko wie najlepiej, do wszystkiego potrafi się odnieść. W pewnym momencie złapałem się na myśleniu ,,A żeby cię tak zeżarło, durna babo!”. Nie wspominając o tym, że niektóre jej teksty… no…

Jakby to nie były zwykłe drzewa, tylko kolumny portyku chtonicznej świątyni, do której śmiertelnicy nie powinni wchodzić, a już na pewno nie za życia.

O ile zdecydowanie jestem fanem takich klimatów, o tyle ten cytat wyskoczył jak diabełek z pudełka w środku historii, która wydawała się utrzymana w zupełnie innym tonie. Sam pomysł na tajemniczą ,,czarną istotę” jest OK, ale myślę, że stosunkowo niewielka objętość tekstu zrobiła mu krzywdę. Jakoś nie poczułem klimatu. To trochę tak, jakby ,,Blair Witch Project” poświęcił jedną trzecią filmu na przygotowania do wyprawy, jedną trzecią na wywiady z miejscowymi i dopiero na samym końcu wypuścił bohaterów do lasu.

P.S. Zdradziecka krecha ze wstępu jak widzę zniknęła, ale wystarczyła, by zawęzić krąg podejrzanych do dwóch osób. Hyhy. ;)

P.P.S. AP użył emotki! surprise

Hej SNDWLKR,

 

dzięki za przeczytanie i konstruktywną krytykę.

 

Jakoś nie poczułem klimatu. To trochę tak, jakby ,,Blair Witch Project” poświęcił jedną trzecią filmu na przygotowania do wyprawy, jedną trzecią na wywiady z miejscowymi i dopiero na samym końcu wypuścił bohaterów do lasu.

No masz rację pewnie. Tu był chyba potrzebny jakiś prolog na samym początku sugerujący istnienie mieszającego w głowach potwora, żeby czytelnik miał wspomnianego potwora cały czas z tyłu głowy. Albo coś podobnego.

 

Pozdrawiam i dzięki :)

Początkowo była czysta obyczajówka, dopiero w końcówce coś fantastycznego drgnęło. Ta końcówka jest najlepsza.

Bohaterce z jednej strony współczułam, z drugiej była irytująca.

Ciekawe podejście do konkursu.

Przeczytałem z uwagą i zaciekawieniem. Choć początek nieco mi się dłużył, to końcówka była bardzo dobra i trzymała w napięciu. Nie poczułem do końca tej ponurej atmosfery horroru, jednak może była to wina otoczenia, w jakim czytałem Twój tekst.

 

W każdym bądź razie gratuluję udanego tekstu!

 

Finkla,

 

Dzięki za wizytę i klika!

 

Początkowo była czysta obyczajówka, dopiero w końcówce coś fantastycznego drgnęło. Ta końcówka jest najlepsza.

Tak, zdecydowanie trzeba było przynajmniej mocno zasugerować tę fantastykę wcześniej.

 

Bohaterce z jednej strony współczułam, z drugiej była irytująca.

Chciałxm żeby to taka “doomerka” była. Może to był błąd, a może nie do końca wyszło.

 

MCM,

 

dzięki za wizytę i miłe słowa!

 

Nie poczułem do końca tej ponurej atmosfery horroru

Pisząc o tej ponurym horrorze miałxm na myśli bardziej tematykę niż nastrój. 

Bry,

O! A ja mam wrażenie, że klimat opowiadania jest faktycznie bardzo ponury. Walka z traumą po stracie dziecka to niezwykle przygnębiający temat, tym bardziej interesujące jest to, że udało Ci się wpleść go w motyw „mapy skarbów”. 

Tajemnicza istota z lasu, karmiąca się ludzkim cierpieniem, kojarzy mi się z Wendigo Kinga. Właściwie nie potrzebuje wiele miejsca w tekście, by dało się wyczuć jej… mroczną aurę. Początek też trochę mi się dłużył, ale to pewnie tylko dlatego, że nie znoszę sprzątać! :D 

 

Pozdrawiam i lecę kliknąć!

Byłam już wczoraj, ale niestety: router się zbuntował. Tak, że tylko ten, tego.

Marszawa,

dzięki za wizytę i za kliczka!

 

Początek też trochę mi się dłużył, ale to pewnie tylko dlatego, że nie znoszę sprzątać! :D 

Ech liczyłxm, że tajemnice mapki i Wielkiego Dnia “poniosą” mi tę scenę, ale może faktycznie sprzątanie jest rzeczą na tyle ordynarną, że wymaga mocniejszego silnika, żeby było znośne dla odbiorcy…

 

Tarnina,

A mnie się podobało. Czyta się dobrze, jest sprawnie napisane, a że bohaterka może być denerwująca – cóż, taki jej urok :) Przynajmniej w moim przekonaniu wypada całkiem przekonująco i wzbudza współczucie.

Klimat może nie jest aż tak mroczny, ale im dalej w las, tym lepiej daje radę :) A końcówka – zgadzam się z poprzednimi opiniami, że wyszła najlepiej – spina wszystko ładną klamrą.

 

P.S. Nieznajomy z psem jakoś tak od razu skojarzył mi się z Hagridem :)

NaNa,

 

miło mi, że Ci się podobało :)

 

Czyta się dobrze, jest sprawnie napisane, a że bohaterka może być denerwująca

Cieszę się, że tak myślisz, z drugiej strony chyba muszę jednak na przyszłość bardziej dbać o to, żeby bohaterowie wzbudzali sympatię

 

Nieznajomy z psem jakoś tak od razu skojarzył mi się z Hagridem

Hagrid to musiałby chyba kucać, żeby psa chwycić za obrożę? Hmmm

Ale generalnie raczej trafne skojarzenie :)

Nowa Fantastyka