Pierwszx :D
Bardzo ponury horror. Raczej nie dla wrażliwych.*
[OSOBA]
[SCHOWANIE]
[LAS]
*Taki był przynajmniej zamiar osoby autorskiej regulaminowo anonimowej, a jak wyszło, to się zobaczy.
Pierwszx :D
Bardzo ponury horror. Raczej nie dla wrażliwych.*
[OSOBA]
[SCHOWANIE]
[LAS]
*Taki był przynajmniej zamiar osoby autorskiej regulaminowo anonimowej, a jak wyszło, to się zobaczy.
Sprzątanie zawsze dobrze mi robiło. Ktoś mógłby powiedzieć, że to głupie. Ktoś inny pewnie by się naśmiewał: patrzcie, oto stara baba, co ją ścieranie kurzu uspokaja. Ecce kura – domowa. Gdyby akurat trafił się psycholog, miałby coś do powiedzenia o kojącym wpływie prostych, manualnych czynności i o biorącym się z przebywania w uporządkowanej przestrzeni poczuciu kontroli.
Nie przykładałam specjalnej wagi ani do tego, co sobie ludzie pomyślą, ani do tego, co na ten temat sądziłby wyimaginowany doktor. Porządki sprawiają, że przestają mi się trząść ręce, więc przed swoim Wielkim Dniem – tak to w myślach nazywałam, choć pasowałoby raczej „Wielki Wieczór” – zdecydowałam się posprzątać cały dom.
„Zdecydowałam” to raczej też niewłaściwe słowo. Obudziłam się skoro świt, przeszłam pustym korytarzem do równie pustej kuchni, i nie wiedząc, co ze sobą zrobić, złapałam za mopa. Jest jakaś ironia w tym, że czynności mające przywrócić mi poczucie kontroli wykonywałam niemal kompulsywnie, ale cóż, świat tak został skonstruowany: na wiele rzeczy nie mamy wpływu i możemy tylko udawać, że jest inaczej. Wkrótce miałam się o tym dobitnie przekonać.
Starłam wszystkie blaty ściereczką. Przejechałam pod sufitami teleskopową szczotką. Zdjęcia, figurki i inne pamiątki poustawiałam na półkach równiutko jak od linijki. Umyłam podłogi, a potem nawet szyby, choć oknami zajmowałam się raptem kilka dni wcześniej.
Gdy już cały dom błyszczał, zerknęłam na zegar. Gruba wskazówka mijała właśnie cyfrę sześć.
Na moment schowałam twarz w dłoniach. Do wieczora zostało jeszcze tyle czasu, a ja już nie miałam co ze sobą zrobić. Drżenie rąk zaczęło wracać. Mogłam, owszem, siąść na kanapie i załączyć Netflixa, ale byłam pewna, że jeśli spędzę kilka godzin przy odmóżdżającym serialu, to później w kluczowym momencie nerwy wzięłyby górę.
Uniosłam wzrok i moje spojrzenie padło na zdjęcie, przedstawiające Monikę podczas pierwszej komunii. No tak. Wściekłaby się, gdyby wiedziała, że przekładam jej rzeczy, ale powinnam wysprzątać też u niej.
Byłam sama, mimo to nacisnęłam klamkę powoli, obiema rękami, jakbym bała się, że ktoś mógł mnie przyłapać.
Pokój Moniki wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam. Łóżko z różową narzutką, mała komoda, białe biurko pod ścianą i stara trzydrzwiowa szafa, pozornie niepasująca do reszty wystroju, za to niemal na tyle duża, by pomieścić garderobę nastolatki.
Tylko cienka warstewka kurzu i cienie pajęczyn w kątach zdradzały, od jak dawna nikogo tam nie było.
Opanowałam niewidzialną siłę zaciskającą mi gardło i wzięłam się do ścierania. Do Wielkiego Dnia wszystko będzie tu błyszczeć – postanowiłam w duchu.
Odsunięcie łóżka od ściany w pojedynkę nie było łatwe. Przysiadłam na moment, dysząc, z plecami opartymi o kaloryfer. Zauważyłam wystającą zza krawędzi mebla pożółkłą pocztówkę. Podniosłam ją, chcąc sprawdzić, czy to zwykły śmieć, czy może cenna pamiątka, zasługująca przynajmniej na umieszczenie między kartami atlasu ze zdjęciami.
Była to prosta widokówka z kolażem przedstawiającym różne ujęcia Krakowa i Wieliczki. Miała poszarpane brzegi i w pierwszej chwili myślałam, że myszy mi się w domu zalęgły, ale po odwróceniu jej, zrozumiałam – to zamysł artystki tak nakazał.
Na rewersie pocztówki była narysowana mapa, a podniszczone krawędzie zapewne miały jej nadać wygląd starożytnego pergaminu. Widziałam dziesiątki maciupeńkich drzewek, nadrobionych pisakiem jedno koło drugiego, oznaczających lasy. Proste linie, a także kwadraciki, puste i zacieniowane, zapewne symbolizujące drogi, budynki i płoty. Środkiem kartki płynęła rozwidlająca się rzeczka, a może strumyk.
Łzy napłynęły mi do oczu – nie miałam wątpliwości, że to kreska Moniki.
Rysunek zasłaniał pole przeznaczone na adres, tylko w lewym górnym rogu widniało imię: „Anka”. Pewnie dlatego pocztówka nie została nadana – nigdy nie trafiłaby do odbiorcy. Może zresztą od początku była pomyślana jako rekwizyt do zabawy albo projekt czysto artystyczny.
Nagle serce podeszło mi do gardła. Zerwałam się z podłogi, żeby zbliżyć kartkę do okna.
Miałam rację: w głębi jednego z narysowanych lasów, w górze rzeczki, pod czymś, co wyglądało na wielki kamień, widniał znak „X”.
Poczułam, że robi mi się słabo. Czy to możliwe? Po takim czasie? Gdzie jest to miejsce? Anka… Monika znała co najmniej kilka dziewczyn o tym imieniu, ale raczej z żadną nie była bliżej.
Potrząsnęłam głową, żeby uciszyć gonitwę myśli.
Nie, nie, nie. Ta kartka na pewno spadła za łóżko jeszcze, gdy Monika była w podstawówce. Ewentualnie w gimnazjum. Półdorosła pannica nie bawiłaby się przecież w jakieś mapy skarbów. Ta kartka nie ma nic wspólnego z zaginięciem, nie ma nic wspólnego z niczym. Ten las nie istnieje, a gdyby nawet istniał, to przecież nie da się go znaleźć na podstawie wyblakłego rysunku. Mózg płata ci figle, żeby odciągnąć cię od Wielkiego Dnia! – skarciłam się w myślach, zła na siebie, że niewiele zabrakło, a znowu oszukałby mnie własny układ limbiczny.
Pieczołowicie oczyściłam kartkę z kurzu, zabezpieczyłam w należnym jej miejscu w atlasie, między innymi pamiątkami, i wróciłam do sprzątania. Zanim skończyłam, zapadł zmrok – dokładnie tak, jak to zaplanowałam.
SMS-em poinformowałam szefa, że nie będzie mnie w pracy, nastawiłam radio na ulubioną stację, rozsiadłam się wygodnie i przystąpiłam do Wielkiego Dnia.
Idę do ciebie, Moniczko – pomyślałam, spłukując gorzkie tabletki lampką tokaju.
* * *
– Córuś? – Ledwo rozpoznałam głos matki. Dobiegał z parteru, a wydobywający się z radia biały szum dodatkowo go tłumił. – Święci pańscy i wszyscy anieli, jak można drzwi na oścież zostawiać. U nas, na wsi, inna rzecz, ale tu są przecież przedmieścia. Ukradnie cię ktoś w końcu, Marta! – podniosła głos do krzyku.
Zostawiłam sztalugi i zbiegłam po schodach. Monika natychmiast objęła mnie w pasie i wcisnęła mi twarzyczkę w brzuch, tak jak to robiła zawsze, gdy nie widziałyśmy się dłużej niż dzień. Powstrzymałam odruch nakazujący pogładzić płowe włosy córeczki – dłonie miałam ufajdane farbą.
– Co ty zrobiłaś, Marta? – zapytała matka, dziwnym głosem, jakby dobiegającym zza ciężkiej kotary. Spojrzałam na nią i prawie upadłam.
W miejscu oczu miała ciemne, wirujące jamy.
Szum radia nagle przeszedł w upiorne crescendo, od którego zatrzęsły się ściany.
Radia? Radio zostało na górze.
Ściany? Nie, to moja głowa wibrowała, jakby zaraz coś miało ją rozsadzić od środka.
Ścisnęłam skronie, najmocniej jak potrafiłam.
A potem wrażenie minęło. Równie nagle, jak się zaczęło. Znowu stała przede mną ciepło uśmiechnięta mama.
– Dobrze się z babcią bawiłaś na wycieczce, słońce? – zapytałam, jak gdyby nigdy nic, choć czułam, że powinnam pytać o coś całkiem innego.
– Taaak! – zapewniła, podnosząc wzrok. – Byłyśmy na łące i w lesie, i w rzece raki łapałam!
Spojrzałam na matkę. Mój wzrok musiał wyrażać przerażenie.
– A! Słuchaj tej małej, to wiesz! – Machnęła lekceważąco ręką. – Potoczek taki, strumyk, strumyczek właściwie. Kot by się nie utopił, chyba że porządnie dociśnięty. Ale ładnie tam jest, że strach! Dawniej mówili, że kiedyś Tatar dziewczynę porwał i ona mu z konia pod siebie sikała, żeby jej chłop wyśledził, czy wywąchał, czy coś. No i z tych siuśków ta strużka, także widzisz, jaka to „rzeka”. Przez tę historię nazywa się Branka. Albo Brzanka, jak kto woli. Ale co ja za głupoty gadam, umyjcie prędko ręce obie, kupiłyśmy precli po drodze…
* * *
Serce uderzyło mi mocniej. Strumień świeżego tlenu, nagle wtłoczony do kory mózgowej z większą siłą, na moment odegnał majaki.
Branka! No przecież!
Sturlałam się z kanapy. Kolana i łokieć wydały z siebie zgodny akord bólu.
Branka! Na mapce brakowało liter!
Przeczołgałam się odrobinę, ale było to jak wspinaczka w warunkach beztlenowych – mięśnie odmawiały dalszej pracy, oczy nie chciały się otwierać.
Padłam jak kłoda. Nie dałam rady choćby się czołgać.
Wetknęłam do gardła dwa palce. Całym ciałem szarpnęły spazmy. Włókna puchatego dywanu posklejała cuchnąca chemią, kwasem i węgrzynem treść.
Wolną ręką złapałam nadgarstek i wepchnęłam dłoń głębiej do ust, aż zęby wbiły się w kłykcie do krwi.
Jeszcze! Jeszcze!
Jeszcze nie teraz…!
* * *
Nigdy wcześniej nie byłam tak zaskoczona, jak wtedy, gdy ocknęłam się w kałuży zasychających wymiocin.
Doczłapałam do prysznica. Nie ściągnąwszy nawet ubrania, włączyłam lodowatą wodę, i stałam tak dobrą godzinę, gapiąc się tępo w ścianę, bez żadnych myśli w głowie. Sztywna jak jaszczurka po przymrozku. Mokłam, ociekałam, chłeptałam i plułam, aż mózg z powrotem zaczął jako tako działać.
Coś kłuło mnie w prawym boku – pewnie nadwyrężona wątroba – ale rozmasowałam go tylko.
Branka. Las. Iks na mapie. Coś musiało tam być.
Jakaś część mnie łudziła się, oczywiście, że znajdę poszlaki, które pozwolą mi odnaleźć dziecko. Może nawet żywe. A jeśli nie, to przynajmniej poznać jej los.
Starałam się uciszyć tę część. Miałam dość tłoczonej mi przez zdradziecki układ limbiczny fałszywej nadziei.
Mimo tego musiałam znaleźć to miejsce. Jeśli Monika zostawiła tam jakikolwiek ślad, jeśli podczas zabaw z babcią coś schowała w lesie – lalkę, obrazek, cokolwiek – trzeba było wydobyć to z ukrycia i umieścić na należnym mu miejscu, razem z innymi pamiątkami po najważniejszej osobie w historii wszechświata. Jeśli nawet znalazłabym tam jedynie resztki dawno rozwalonego szałasu, miałam obowiązek je odwiedzić a fotografię zachować w albumie.
Usiadłam przed komputerem, szukając strumyka na wirtualnych mapach. Faktycznie była rzeczka o tej nazwie, jakieś półtorej godziny jazdy za miastem. Porównałam z rysunkiem – rozwidlała się całkiem podobnie do wymalowanych pisakiem kresek. A może tylko mi się zdawało? Może to zwierzęca część mózgu wymyślała kolejne wymówki, żeby jeszcze przez kilka dni zatrzymać mnie na tym pustym świecie? Może to najnowsza z wielu wersji kłamliwej propagandy przetrwania?
Mój wzrok padł na rozsypane po podłodze tabletki.
Kusiły.
Nie – pokręciłam głową. Decyzja została podjęta. Kilka dni nie zrobi różnicy. Ciemność jest przecież cierpliwa.
* * *
Dałam sobie dwa dni na siedzenie w fotelu z pilotem w garści i kolanami pod brodą, aż wreszcie mdłości i zawroty głowy ustąpiły na tyle, bym mogła wsiąść za kółko, nie narażając wszystkich wokół.
Dotarcie na miejsce zajęło mi o wiele dłużej, niż się spodziewałam – za granicą miasta szybko się okazało, że mapa w pamięci GPS-u jedynie z grubsza odpowiadała rzeczywistości. Musiałam kluczyć, omijając drogi rozkopane podczas budowy obwodnicy i zamiast nich wybierając szutrówki, których istnieniu mój telefon uparcie zaprzeczał.
Wreszcie udało mi się dotrzeć na miejsce. Auto zostawiłam pod cmentarzem, bo nigdzie indziej nie mogłabym zaparkować SUV-a, nie zagradzając przy tym połowy drogi. Z daleka widziałam, którędy płynie poszukiwana rzeczka – jej brzegi zdobiły dwa szpalery olch i wierzb, których soczysta zieleń równie wyraźnie odcinała się od szaroburego, rolniczego krajobrazu, co od niemalże czarnej plamy lasu. Dodreptałam do rozwidlenia i porównałam widok przed sobą z rysunkiem na pocztówce. Nie mogłam mieć całkowitej pewności, że jestem we właściwym miejscu, ale ostatecznie jak często taki potoczek może dzielić się na dwa?
Długo patrzyłam na porośnięty paprociami brzeg, na skrzącą się w promieniach słońca toń i na wybrukowane otoczakami dno strużki. Każda złamana gałązka i każdy przekręcony kamień zwracały moją uwagę – może to tędy przebiegła Moniczka? Może to wklęśnięcie zostawiły jej stópki?
Pokręciłam głową, żeby wyrzucić z niej absurdalne pomysły. Nie było żadnej możliwości, by po tylu latach zostały tu widoczne ślady zabaw córeczki. Zmusiłam się do marszu w górę strumienia, w stronę ciemnej bryły lasu i skały zaznaczonej na mapce.
Zawsze lubiłam przebywać na łonie natury. Kiedy jeszcze malowałam, pejzaże niezmiennie stanowiły mój ulubiony temat. Ale wtedy, gdy wkraczałam między strzeliste sosny i brzozy, czułam niezrozumiały niepokój. Jakby to nie były zwykłe drzewa, tylko kolumny portyku chtonicznej świątyni, do której śmiertelnicy nie powinni wchodzić, a już na pewno nie za życia.
Kroczyłam wolno, po części przez ten niepokój, a po części, dlatego że chrzęst ściółki pod podeszwami wydawał mi się bardzo nieprzyjemny, wręcz obrzydliwy, jakby to nie suche liście i igły trzaskały, gdy stawiałam stopy, a pękające pancerzyki robactwa, albo kostki drobnej zwierzyny.
Ten odgłos nie dawał mi spokoju. Starałam się wyrzucić go ze świadomej części umysłu, zamiast tego skupiając uwagę na łagodnym szeleszczeniu, wydawanym przez trącane wiatrem gałęzie. Działało – jednostajny dźwięk kojarzył mi się z białym szumem, jaki mogłaby wydawać dziecięca zabawka, albo rozstrojone radio.
Radio…?
Oparłam się o pień. Nagłe uderzenie bólu w skroniach sprawiło, że pociemniało mi w oczach.
Skąd tu radio…?
Starałam się uspokoić oddech, ale szum narastał, przeradzając się w trzaski, a potem w huk, jakby odrzutowce latały mi nad głową.
– Wszystko w porządku? – Głos za plecami w jednej chwili przywrócił mnie do rzeczywistości.
Obróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z mężczyzną. Barki szerokie jak u tura i znoszona flanelowa koszula nadawały mu wygląd starego drwala, ale równo przystrzyżona broda miała w sobie coś wytwornego. Nieznajomy robiłby całkiem sympatyczne wrażenie… no, gdyby nie absurdalnie wielki mastiff, którego obrożę trzymał w garści.
– Wszystko w porządku? – powtórzył. – Źle pani wygląda.
– Tak, tak – zapewniłam. – Musiałam tylko na chwilę przystanąć.
Pies wbił we mnie błyszczące ślepia i zaszczekał, z pretensją w głosie, jakby wyczuł, że kłamię.
– Cicho, Rendżer – skarcił mastiffa starzec, po czym się uśmiechnął. – Wnusio mój tak go nazwał: Rendżer. Śmiesznie, nie? Pani się nie boi. – Wskazał psa. – Ułożony jest. Choćbym i puścił halsztuk, on od nogi na krok nie odejdzie.
Miałam nadzieję, że mówi prawdę, bo „halsztuk” wyglądał na wiekowy i domowej roboty, a do tego szpeciły go liczne przetarcia. Nie było wątpliwości, że gdyby bestia chciała się zerwać, zrobiłaby to bez większego trudu.
– Na pewno nic się nie dzieje? – zapytał ponownie. – Blada coś pani, nawet jak na miastową. Mogę w razie czego pod cmentarz z powrotem odprowadzić.
Poczułam, jak stają mi włosy na karku. Skąd wiedział, gdzie zaparkowałam?
Mężczyzna zaśmiał się rubasznie, jakby czytał mi w myślach i mój strach bardzo go rozbawił.
– Tu się obce auto widzi raz na ruski rok – wyjaśnił. – Przyszedłem za panią. No, zobaczyć, kto się nam po lesie pląta.
– A co? Nie wolno tu chodzić? – wypaliłam, bo żadna lepsza odpowiedź nie przyszła mi do głowy. Wsadziłam rękę do tylnej kieszeni, starając się namacać buteleczkę gazu.
– Chodzić wolno gdzie się komu podoba. Są po prostu takie miejsca, po których łazić to zły pomysł. Zwłaszcza samej. Zwłaszcza obcej. Pani pójdzie ze mną. – Zrobił krok w moją stronę.
Tego było dla mnie za wiele. Nie zamierzałam pozwolić się skrzywdzić.
Gwałtownym ruchem wyrzuciłam przed siebie rękę, w której dzierżyłam gaz. Nieznajomy uniósł wolną dłoń w geście poddania. Mastiff, wyczuwając zagrożenie, zaczął kłapać zębami i ujadać jak opętany. Nie mogłam oderwać oczu od garnituru potężnych kłów. Nie byłam pewna, czy gaz powstrzymałby taką bestię.
– A to jak se tam chcesz! – krzyknął starzec. – Cicho, Rendżer, cicho! Idziemy! Pani przyjezdna wie lepiej.
Odwrócił się powoli, nie patrząc już na mnie wcale i wraz z psem szybko zniknął za drzewami. Długo stałam jak wryta, z wyciągniętą ręką. Słyszałam oddalające się narzekanie.
– Kto to widział, Rendżer! Przyjedzie stara raszpla, cholera wie skąd, i do dobrych ludzi, z gazem! Wszystkie rozumy pozjadali…
Upewniłam się, że nie poszedł za mną, i ruszyłam dalej.
* * *
Mogłam próbować iść prosto, na azymut wyznaczony przez rozwidlenie i znak „X”, ale zdecydowałam się na marsz w górę strumienia, aż do oznaczonego kamienia – nie wiedziałem przecież, jak precyzyjna jest mapka. Cały czas lustrowałam spojrzeniem drzewa i krzewy, zastanawiając się, który z nich mógłby przykuć uwagę mojej córeczki.
Doszłam do widniejącego na rysunku mostka… a raczej do jego resztek. Kikuty spróchniałych desek wisiały smętnie, złamane już dawno temu przez burzę, a może przez kogoś nieuważnego. Zatrzymałam się na moment – mapka sugerowała, że powinnam tam przejść na drugą stronę. Mogłam, oczywiście, łatwo przebrodzić sięgającą kostek wodę, ale kto chciałby łazić w przemokniętych adidasach. Próbowałam wypatrzeć jakieś większe kamienie, po których jakoś mogłabym przejść.
Gdy tak dreptałam w te i we w te, szukając dogodnej przeprawy, wiatr nagle osłabł. Przez moment miałam wrażenie idealnej ciszy, jakbym weszła do budynku i zamknęły się za mną drzwi, odcinając dźwięki ulicy, ale szybko zaczęły docierać do mnie różne odgłosy lasu: postukiwanie dzięcioła, brzęczenie owadów, trzepot skrzydeł ptaka, być może spłoszonego moją obecnością.
Większość partii w tej operze kończyła się równie nagle, jak się zaczęła, ustępując miejsca innym leśnym artystom. Ale był jeden motyw, powtarzający się w tle, na który z początku nie zwróciłam uwagi. Jak melodia grana przez niekompetentnego basistę, był to dźwięk niemal niesłyszalny, a jednocześnie niemożliwie wręcz natrętny. Chrzęst wolnych kroków i ciężkie dyszenie, jakby gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku skradał się niedźwiedź… albo mężczyzna w towarzystwie wielkiego psa.
Nie zamierzałam się o tym przekonywać – nie zwlekałam dłużej i weszłam w rzeczkę w pierwszym lepszym miejscu, sycząc z zimna, gdy lodowata woda dotknęła moich stóp, a po przejściu natychmiast przyspieszyłam kroku.
Idąc, próbowałam nasłuchiwać, czy dyszenie podąża za mną, ale albo zgubiłam pościg, albo obrzydliwy chrzęst ściółki pod moimi stopami skutecznie go zagłuszał.
Kim jest tajemniczy mężczyzna, dlaczego chciał mnie powstrzymać przed wejściem do lasu i czy faktycznie to jego słyszałam? – te pytania nie dawały mi spokoju. Jakaś część umysłu starała się przekonać resztę, że zna odpowiedź – to on, właśnie ten facet, nikt inny. Zrobił coś z Moniką osiem lat temu i teraz nie chce, byś odkryła miejsce zbrodni.
Logika podpowiadała, że nie powinnam się bać – jasne, istnieje różnica między tabletkami na sen a grubymi jak moje palce kłami mastiffa, ale skutek jest ostatecznie ten sam. Wola przetrwania zakodowana w zwierzęcej części mózgu to jednak trudny przeciwnik, więc choć kontynuowałam marsz, zaczęłam nerwowo dygotać.
Spojrzałam na widokówkę, żeby się nieco uspokoić. Rysunek podpowiadał, że niedługo powinnam zobaczyć… coś. Nie do końca rozumiałam, co domorosła kartografka mogła mieć na myśli, stawiając kilka równoległych kresek.
Przedarłam się przez sporą leszczynę i zrozumiałam. Rzeczka płynęła w poprzek urwiska, tworząc niemałą kaskadę. Nie była to, rzecz jasna, żadna Niagara ani nawet Wodogrzmoty – ale gdyby jakiś nieszczęśnik poślizgnął się na kamieniu, niechybnie skręciłby kark.
Musiałam nadłożyć kilkanaście metrów, ale znalazłam miejsce, gdzie było mniej stromo i dało się łatwo pokonać wzniesienie. Wróciłam do rzeczki i spojrzałam za siebie, wykorzystując fakt, że mogłam patrzeć ponad niektórymi krzewami.
Był tam.
Wyraźnie dostrzegłam czubek szpakowatej głowy, znikający za leszczyną. Tą samą, przez którą sama przedzierałam się chwilę wcześniej.
Poczułam włosy jeżące się na karku.
– Dlaczego za mną łazisz?! – wrzasnęłam, co sił w płucach. Zawtórował mi wybuch szumu dziesiątek skrzydeł. Spłoszyłam ptactwo pewnie w promieniu kilometra.
Nieznajomy nie odpowiedział.
– Wiem, że tam jesteś!
Gałęzie leszczyny nawet nie drgnęły. Nieznajomy najwyraźniej zamarł w bez ruchu i czekał, aż uznam, że tylko mi się wydawało.
Nie ze mną te numery – pomyślałam. Drżącymi palcami wygrzebałam z torebki pistolet hukowy.
– Mam broń! – blefowałam. – Liczę do trzech i strzelam!
Nie liczyłam – wypaliłam natychmiast, za to trzy razy. Od razu zobaczyłam, że gałęzie krzewów zakołysały się, trącane przez uciekającego w popłochu mężczyznę. Wyglądało to trochę jak widziana z brzegu ryba płynąca w mętnej wodzie – dostrzegałam jedynie przesuwającą się wśród liści falę ruchu.
Rzuciłam się w drugą stronę. Nosiłam pistolet od dawna – to jest, od kiedy zaginęła Monika – ale nigdy wcześniej go nie używałam. Huk niemal mnie ogłuszył, miałam wrażenie, jakby ktoś wkręcał mi śruby w uszy, skronie i ciemię.
Biegłam – bałam się, że nieznajomy znowu zawróci i podkradnie się, zanim odzyskam słuch.
Ból nie ustępował. W uszach pojawił się pisk.
Pisk i szum. Biały szum, niby z radia, które nie odbiera żadnego kanału. Narastał i narastał, przechodząc w upiorny jazgot, jakby ktoś skrobał po szkolnej tablicy tuzinami widelców jednocześnie.
Co jest!? – myślałam, panikując coraz bardziej. Niemożliwe, żeby huk wystrzału zrobił mi coś takiego. Czy przedawkowane tabletki trwale uszkodziły coś w mojej głowie?
Pociemniało mi przed oczami – a może faktycznie zapadał zmrok, w lesie noc czasem przychodzi z zaskoczenia.
Wyrósł przede mną znikąd. Nie chcąc na niego wpaść, próbowałam się zatrzymać, ale jakaś wyjątkowo śliska gałązka pod stopą posłała mnie prosto na ziemię. Nie dałam rady w żaden sposób złagodzić uderzenia. Rąbnęłam i tak pękającą głową o korzeń. Eksplozja nowego bólu zmusiłaby mnie do krzyku, gdyby nie to, że upadek wypchnął mi resztki powietrza z płuc.
Czułam, że się zbliża. Czołgałam się w ściółce, chcąc zyskać choć odrobinę dystansu.
– Zostaw mnie! – wrzasnęłam.
Nie odpowiedział. Jazgot w głowie zamienił się w kakofonię przekrzykujących się głosów.
– Odejdź!
– Co robisz?!
– To wszystko twoja wina!!!
– Marta, córuś?
– Mamo!
– Zostań?!
Dygotałam na ziemi, ściskając rękami skronie, pewna, że czaszka już długo nie wytrzyma. Zanim zalała mnie czerń, przez ten chór potępionych przedarł się jeszcze jeden upiorny dźwięk: gardłowe szczekanie masywnego psa.
* * *
Ocknęłam się w ciepłym miejscu. Powoli otworzyłam oczy. Izba lekko pachniała dymem, ale poza tym była schludna i przyjemna.
Wzdrygnęłam się odruchowo, widząc nad sobą szerokie plecy we flanelowej koszuli.
– No? – powiedział, nie patrząc na mnie. – Będzie pani żyła?
Starzec odwrócił się i zaoferował mi kubek herbaty. Pokręciłam głową, na znak, że jej nie chcę, po czym usiadłam i pociągnęłam kolana pod brodę.
– Mówiłem: nie łazić samej po lesie. Mówiłem, ale kto bym tam starego dziada słuchał, nie? Z psem, co innego, ale to musi być dzielny pies. Jak Rendżer.
Leżący pod ścianą mastiff zastrzygł uszami i podniósł łeb, ale zaraz położył go z powrotem na łapach.
– Powie pani, co tam robiła?
– Szukałam… córki – skłamałam, choć tylko trochę.
– Ale że dziecko tam polazło? Nie wierzę. Akurat dzieci to coś z daleka wyczuwają. Dzieci, psy i czasem konie, ale nie wszystkie. Zresztą, kto teraz trzyma konia…
Skuliłam się jeszcze bardziej. Samo wspomnienie istoty z lasu przyprawiło mnie o dreszcz. Wbijając wzrok w podłogę, wyjaśniłam, że córka dawno zaginęła i najpewniej już nie żyje, że znalazłam widokówkę i że w sumie to chciałam tylko zobaczyć miejsce, gdzie moje dziecko być może kiedyś się bawiło.
Bałam się, że mnie wyśmieje, ale zamiast tego pokiwał smutno głową.
– Pani pokaże tę widokówkę.
Wręczyłam mu kartkę. Długo milczał i gapił się to nią, to na mnie.
– Mapka, tak? – Nie zrozumiałam pytania. – Pani pożyczy komórkę. Ja mam telefon, ale tylko taki zwykły, bo te wynalazki i tak nie łapią tu zasięgu.
Zdziwiona, wygrzebałam urządzenie z kieszeni. Nieznajomy, pomimo wieku i ascetycznego stylu życia, najwyraźniej umiał obsługiwać smartfona, bo szybko zrobił kilka zdjęć mapki.
– Widzi pani… – powiedział, oddając mi pocztówkę i komórkę. – Ta rzecz żywi się cierpieniem i rozpaczą. Wyczuwa z daleka, miesza w głowach i przyciąga. Mojego wuja, na ten przykład, dopadła zaraz po tym, jak go kobita zostawiła.
Niewidzialna ręka ścisnęła mi trzewia na widok zdjęć. Jak zaczarowana przenosiłam wzrok z telefonu na ściskaną w drugiej ręce widokówkę.
Dłoń na fotografii trzymała papierek po cukierku „Wawel”.
* * *
Jest już prawie ciemno. Za chwilę wychodzę – będę czekać na ostatni autobus do wsi na brzegu Branki. Nie chciałam ani jechać samochodem, ani tym bardziej w dzień – starzec z psem pewnie by mnie zauważył i ponownie powstrzymał.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to głupie. Ktoś inny pewnie by się naśmiewał – durna baba, dopiero co wydarli ją za włosy z dna piekieł, ona lezie z powrotem. Gdyby akurat trafił się psycholog, miałby coś do powiedzenia o autodestruktywnych tendencjach.
Nie przykładam specjalnej wagi ani do tego, co sobie ludzie pomyślą, ani do tego, co na ten temat sądziłby wyimaginowany doktor, czy zwariowany starzec z psem.
Wiem jedno – tam, w lesie, w chórze potępionych dusz, między zawodzeniem i krzykami, słyszałam moje dziecko wzywające matkę. Nie mam co to tego żadnej wątpliwości – poznałabym ten głos wszędzie.
Nie wiem, co to mogło oznaczać. Czy to coś faktycznie po prostu miesza mi w głowie? A może to właśnie ta czarna istota dopadła Monikę? Może ją więzi. Ją… albo jej duszę? Muszę sprawdzić. Tyle mi zostało.
A jeśli czarna istota po prostu mnie zabije?
Cóż, jak to mówią: win-win.


Wyszło nie aż tak ponuro, ale zakończenie robi robotę.
Aż by się chciało pomyśleć – co za głupia baba ;). Są podobno rzeczy gorsze niż śmierć.
Trochę mało rozwinięcia, rozkmin co to jest i po co to robi, ale w sumie czasem im mniej wyjaśnień tym lepiej!
Napisane bardzo porządnie, ale zgrzyciki bywają:
– “tatar” – jeśli to nie o potrawie z surowego mięsa, to “Tatar”.
– “na wybrukowane otoczakami dno stróżki” – tu się coś sypnęło na maksa: stróżka to pani co stróżuje, a bruk to celowo ułożone kamienie, więc potok nijak nie mógł wybrukować swego dna;
– “coś gentlemańskiego” – to wyrażenie mi nie brzmi;
– “dymem z kaflowego pieca” – znaczy to o duchach ;)? jeśli czuć dym z kaflowego pieca, to mieszkańcy za chwilę umrą, zaletą kachloka jest właśnie jego szczelność.
Na początku gdzieś pod koniec zdania kropki zabrakło. No i trzy razy wymienianie “układu limbicznego” w tak krótkim tekście to jednak przesada.
Ciekawa lektura, ale trochę tej ponurości jednak mi zabrakło!
Cześć i dzięki za wizytę :)
Wyszło nie aż tak ponuro
Hmm no anonim się starał, może zdolności zabrakło :) Też pisząc o tej ponurości chiałxm trochę uprzedzić czytelnika o tematyce, bo nie każdy koniecznie lubi teksty o próbach samobójczych.
Dzięki za wskazanie zgrzycików!
– “dymem z kaflowego pieca” – znaczy to o duchach ;)? jeśli czuć dym z kaflowego pieca, to mieszkańcy za chwilę umrą, zaletą kachloka jest właśnie jego szczelność.
Hmm zmienię to, oczywiście, razem z resztą zgrzytów, aczkolwiek wydawałoby mi się, że przynajmniej przy rozpalaniu może odrobinę do izby naciągnąć? Dawno, dawno nie miałxm z takim piecem do czynienia, a jeśli, to stanowił element wystroju…
Pozdrawiam i dzięki za kliczka
Cześć
Bohaterka stała blisko godzinę pod prysznicem, w zimnej wodzie… Najmniej wiarygodne z całej historii. Przyznam, że w którymś momencie zacząłem się nudzić, do tego stopnia, że odłożyłem tekst i czytałem na dwa razy, lecz niestety, ani się nie przestraszyłem, ani dobrze bawiłem. Poza tym, warsztatowo jest ok.
Pozdrawiam
Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,
ślad swój zostawiłam,
uważnie przeczytałam,
za udział podziękowałam;
bruce :)
Witam.
Opowiadanie mi się podoba a zwłaszcza zakończenie. Byłem ciekawy jak to się zakończy i zaskoczenie nastąpiło :)
Dobrze się czytało.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!!!
Hesket, dzięki za przeczytanie i przykro mi, że wynudziło.
Bruce,

dawidiq150, dzięki za wizytę.
No tak, zakończenie też jest moją ulubioną częścią tego opka :D
Mroczna, dobrze napisana historia.
Anonimie, znam tylko jedna osobę, która stosuje tę rozdzielającą linię, więc wiesz…
Pozdrawiam!
Żadnej linii nie ma, nie wiem, o czym mówisz w ogóle.

I dzięki za klika!
Oj, coś mi się przewidziało.
Melduję, że przeczytałam :)

Pozdrawiam!
Oj, coś mi się przewidziało.
:-)
Cóż, nie podobało mi się. Dlaczego? Narratorka jest strasznie wkurzająca – a może nawet nie tyle ona sama, co jej przemyślenia. Wszystko wie najlepiej, do wszystkiego potrafi się odnieść. W pewnym momencie złapałem się na myśleniu ,,A żeby cię tak zeżarło, durna babo!”. Nie wspominając o tym, że niektóre jej teksty… no…
Jakby to nie były zwykłe drzewa, tylko kolumny portyku chtonicznej świątyni, do której śmiertelnicy nie powinni wchodzić, a już na pewno nie za życia.
O ile zdecydowanie jestem fanem takich klimatów, o tyle ten cytat wyskoczył jak diabełek z pudełka w środku historii, która wydawała się utrzymana w zupełnie innym tonie. Sam pomysł na tajemniczą ,,czarną istotę” jest OK, ale myślę, że stosunkowo niewielka objętość tekstu zrobiła mu krzywdę. Jakoś nie poczułem klimatu. To trochę tak, jakby ,,Blair Witch Project” poświęcił jedną trzecią filmu na przygotowania do wyprawy, jedną trzecią na wywiady z miejscowymi i dopiero na samym końcu wypuścił bohaterów do lasu.
P.S. Zdradziecka krecha ze wstępu jak widzę zniknęła, ale wystarczyła, by zawęzić krąg podejrzanych do dwóch osób. Hyhy. ;)
P.P.S. AP użył emotki! 
Hej SNDWLKR,
dzięki za przeczytanie i konstruktywną krytykę.
Jakoś nie poczułem klimatu. To trochę tak, jakby ,,Blair Witch Project” poświęcił jedną trzecią filmu na przygotowania do wyprawy, jedną trzecią na wywiady z miejscowymi i dopiero na samym końcu wypuścił bohaterów do lasu.
No masz rację pewnie. Tu był chyba potrzebny jakiś prolog na samym początku sugerujący istnienie mieszającego w głowach potwora, żeby czytelnik miał wspomnianego potwora cały czas z tyłu głowy. Albo coś podobnego.
Pozdrawiam i dzięki :)
Początkowo była czysta obyczajówka, dopiero w końcówce coś fantastycznego drgnęło. Ta końcówka jest najlepsza.
Bohaterce z jednej strony współczułam, z drugiej była irytująca.
Ciekawe podejście do konkursu.
Przeczytałem z uwagą i zaciekawieniem. Choć początek nieco mi się dłużył, to końcówka była bardzo dobra i trzymała w napięciu. Nie poczułem do końca tej ponurej atmosfery horroru, jednak może była to wina otoczenia, w jakim czytałem Twój tekst.
W każdym bądź razie gratuluję udanego tekstu!
Finkla,
Dzięki za wizytę i klika!
Początkowo była czysta obyczajówka, dopiero w końcówce coś fantastycznego drgnęło. Ta końcówka jest najlepsza.
Tak, zdecydowanie trzeba było przynajmniej mocno zasugerować tę fantastykę wcześniej.
Bohaterce z jednej strony współczułam, z drugiej była irytująca.
Chciałxm żeby to taka “doomerka” była. Może to był błąd, a może nie do końca wyszło.
MCM,
dzięki za wizytę i miłe słowa!
Nie poczułem do końca tej ponurej atmosfery horroru
Pisząc o tej ponurym horrorze miałxm na myśli bardziej tematykę niż nastrój.
Bry,
O! A ja mam wrażenie, że klimat opowiadania jest faktycznie bardzo ponury. Walka z traumą po stracie dziecka to niezwykle przygnębiający temat, tym bardziej interesujące jest to, że udało Ci się wpleść go w motyw „mapy skarbów”.
Tajemnicza istota z lasu, karmiąca się ludzkim cierpieniem, kojarzy mi się z Wendigo Kinga. Właściwie nie potrzebuje wiele miejsca w tekście, by dało się wyczuć jej… mroczną aurę. Początek też trochę mi się dłużył, ale to pewnie tylko dlatego, że nie znoszę sprzątać! :D
Pozdrawiam i lecę kliknąć!
Byłam już wczoraj, ale niestety: router się zbuntował. Tak, że tylko ten, tego.

Marszawa,
dzięki za wizytę i za kliczka!
Początek też trochę mi się dłużył, ale to pewnie tylko dlatego, że nie znoszę sprzątać! :D
Ech liczyłxm, że tajemnice mapki i Wielkiego Dnia “poniosą” mi tę scenę, ale może faktycznie sprzątanie jest rzeczą na tyle ordynarną, że wymaga mocniejszego silnika, żeby było znośne dla odbiorcy…
Tarnina,

A mnie się podobało. Czyta się dobrze, jest sprawnie napisane, a że bohaterka może być denerwująca – cóż, taki jej urok :) Przynajmniej w moim przekonaniu wypada całkiem przekonująco i wzbudza współczucie.
Klimat może nie jest aż tak mroczny, ale im dalej w las, tym lepiej daje radę :) A końcówka – zgadzam się z poprzednimi opiniami, że wyszła najlepiej – spina wszystko ładną klamrą.
P.S. Nieznajomy z psem jakoś tak od razu skojarzył mi się z Hagridem :)
NaNa,
miło mi, że Ci się podobało :)
Czyta się dobrze, jest sprawnie napisane, a że bohaterka może być denerwująca
Cieszę się, że tak myślisz, z drugiej strony chyba muszę jednak na przyszłość bardziej dbać o to, żeby bohaterowie wzbudzali sympatię
Nieznajomy z psem jakoś tak od razu skojarzył mi się z Hagridem
Hagrid to musiałby chyba kucać, żeby psa chwycić za obrożę? Hmmm
Ale generalnie raczej trafne skojarzenie :)