- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Kruczy Cień

Ciekawski Świata Duszek - Kruczy Cień

Dzień dobry! 

 

Wstawiam ten tekst jako gotowy, albowiem jest spójną całością. Jednocześnie jest też kontynuacją “Shwerehama”, chociaż znajomość treści tamtejszego opowiadania nie ma tu roli kluczowej. W zasadzie żadnej. Ale wymyśliłem kolejną część... tam będę przestrzegał :-)

 

Wewnątrz moje przemyślenia na temat realiów walki bronią białą, a także zbierania oddziałów i relacji międzyludzkich. Tylko te płytkie z przemyśleń. Całość zainspirowana lekturą “Kronik Świebodzic”, w których zamek Książ przez kilka lat zajęty był przez bandę grasantów, czy zbójcerzy. Sama Strażnica nad Błotnicą jest nawiązaniem do Książa (przed rozbudową), Błotnica nawiązuje do rzeki Pełcznicy zwanej lokalnie Czarnulą, a Ghissen to oczywiście Cisy – całość nieco rozsunięta geograficznie w mojej fantazji.

 

To nie jest historia, tylko wyjątkowo luźne osadzenie geograficzne.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Kruczy Cień

Wstęga była szeroką, płytką rzeką rozległą i majestatyczną. Wolny przy brzegach nurt kusił do pląsów czy połowu, a niewidoczny z powierzchni, szybki prąd zimnej wody przy dnie przyprawiał o skurcz mięśni, wciągał, wchłaniał i połykał. Mimo tego, szczególnie przy wschodach słońca rzeka była piękna, jak srebrzysta wstęga.

Wędrując wzdłuż jej brzegów, o ile nie utknęło się w błotnistych rozlewiskach, schodziło się z płaskowyżu Hulawy w zalesione doliny i kaniony. Przyzwyczaiwszy się do przestronnych trawiastych stepów trafiało się w ciemne kotlinki, zarośnięte tak, że miejscami ciężko było się przedostać. Wstęga zmieniała tam koryto na węższe i otoczone kamienistymi brzegami, kolor na brudnoszary i nazwę, na Błotnicę. Niezasłużenie, ale człowiek lubi przesadzać.

Mając szczęście, lub też uważnie przepatrując granicę kosodrzewiny, a później lasów, wędrowiec natknąłby się na koleiny. Mógłby zadać sobie pytanie: kto do ciężkiej cholery tędy podróżuje wozami? I po kiego diabła? Na pewno nie był to szlak handlowy, a pierwsze napotkane skupisko domów, zwane Ghissen, nie było opływającą w bogactwa osadą kupiecką.

Ghissen zaczynało się, trzema zapadniętymi chałupami i czwartą, wypalona tak, że pozostało po niej tylko kilka zwęglonych bali. Potem dopiero wędrowiec wychodził na polanę, na której naprzemiennie pasły się i srały krowy. Po drugiej stronie błotnistego duktu był ogromny, dwupiętrowy okrąglak, ze wszystkim, co do niego dobudowano. Była kuźnia kowala-nieudacznika, który znał się na gwoździach wyłącznie, rzeźnia i zagroda dla koni, bo stajnią nie szło tego nazwać. Była tam też zielarka w swojej sporej chałupie, powszechnie szanowana nie tylko w zapadłym Ghissen i piwowar, którego szanowano nawet bardziej. Za tym barachłem pluskała Błotnica, a za Błotnicą rosła potężna, czarna skała.

Było wczesne popołudnie, ale słońce schowało się za ciężkimi chmurami. Zrobiło się ciemno, ponuro i mokro, bo z nieba co chwila lało sążniście. Do tego wiało. Pomimo osłaniającej dymnik drewnianej kopuły deszczówka zalewała okrągłą salę, wielkie palenisko syczało, a dorzucone polana nie chciały porządnie się rozpalić.

Na sterczącym ze ściany balkonie otaczającym izbę, siedział starosta Berghard, goszczący Prawą Rękę Gahberta de Neveu, ze świtą. Siedzieli przy długim stole, obgryzając świńską tuszę, spowici w pachnącym igliwiem białym dymie i obaj udawali, że nie pieką ich od tego oczy. Berghard popijał ze zdobionego, cynowego pucharu piwo zastanawiając się, ile jeszcze zeżre Gahbert De Neveu, zanim w końcu wyniesie się z jego miasteczka, jak nazywał tę żałosną osadę. Gahbert natomiast wykrajał sobie co tłustsze partie świniaka, które pakował do ust i ciamkał, cmokał i mruczał. Oznakami kulinarnego zadowolenia rozradowałby kucharza i chyba miał nadzieję, że to zadziała tak samo na starostę. Po każdym kęsie oblizywał wytłuszczone palce aż po spore pierścienie, a następnie osuszał opuszki zakręcając potężne wąsiska, które hodował chyba od zawsze.

 – Nie patrzcie na mnie z taką dezaprobatą, mości starosto – powiedział, nawijając końcówki wąsa na palce wskazujące.

Starosta Berghard, niegdyś wielki wojownik o potężnych muskułach, teraz kiepski polityk o ogromnym brzuchu, spojrzał w bok. Żeby uzupełnić swój gest sapnął gniewnie.

– To mówicie, że ten Kruczy Cień rzadko się wam naprzykrza? – zagaił ponownie Gahbert de Neveu. Wstał i długimi łapskami sięgnął do prosiaka, dźgnął go nożem kilkukrotnie, w końcu dostrzegł interesujący go fragment tuszy i zaczął odkrajać.

 – Zabiera nam trzecią część plonów – mruknął Berghard. – Nie morduje, bo i nie stawiamy oporu. Bo i jak moglibyśmy?

– To chyba nie taki straszny, ten watażka?

 – Można z nim żyć jak i z czyrakiem na dupie. Człowiek wyżyje, ale po co? Nie po to płacimy tobie, żebyśmy musieli dopłacać jeszcze jemu.

 – Danina należy się wysokiej jego mości książęcej i takową od was dostanie w ten sposób, czy inny – powiedział Gahbert. – Macie szczęście, żem nie dosłyszał słów zwątpienia w sprawiedliwość jego mości książęcej. Tym bardziej, że tę sprawiedliwość przybyłem tutaj wymierzyć. A sprawiedliwość, miarkujesz pan starosto, wymierzać jestem zdolny w każdym kierunku i dowolną drogą. Sprawiedliwość wymierzać i posłuszeństwo wymuszać, jeśli taka potrzeba nastaje, w imieniu panującego nam łaskawie.

Berghard spojrzał z balkonu w dół, na ognisko, gdzie trwał właśnie nabór do grupy Prawej Ręki. Dlaczego w imię tej sprawiedliwości zabierasz od pola ręce, które to na tę daninę pracują? Całe szczęście tylko tak pomyślał, a myśleć zwykł po cichu.

Gahbert de Neveu odstawił cynowy kubek, oblizując usta. Lepki, czerwonawy płyn skleił jego wąsy.

 – A cóż to? – spytał wyraźnie zaintrygowany. Rozsmarował lepki osad na całe wąsiska palcami. – Nie wiedziałem, że macie tutaj trunek o tak intensywnym smaku jak i aromacie. Miarkuję również, nie utrzymałbym zbyt dużych ilości, chociaż sławię się mocną do alkoholu głową.

 – Nazywamy to wiśniówą i sporządza to jedna z chłopek.

– Wiśniówa, tak? Muszę dostać dzban tego ucieru. Jak to się wyrabia?

– Jak to się wyrabia, to jest sprawa baby Hegonowej – burknął Berghard zgrzytając zębami. – A wasza sprawa, mości De Neveu, jest, żeby Kruczego Cienia ubić, a nas od niego wybawić. Niech się pan uśmiecha, skoro taka wola, ale stoi pan u nas połowę księżyca i nic się w naszym interesie nie dzieje. Ja przeciw księciu nie występuję. Ale zaczynam podejrzewać, że macie zamiar zasadzić się u nas i czekać aż Kruczy Cień sam tu wlezie, jak dzik we wnyki.

 – Niezgorszy to pomysł macie! Spieszę gratulować lotności umysłu! – De Neveu uśmiechnął się, a zakręcone w sprężynki końcówki jego wąsów zabłyszczały. – A przyznam, nie podejrzewałem.

– Albo aż nas zima zastanie – Berghard dokończył. – A z waszymi brzuchami, które zdawać by się mogło bezdenne są, pomrzemy przed Morzanny nadejściem. A zauważyć sobie pozwolę, mości de Neveu, z całym majestatu pojmowaniem, że żrecie to wy za trzech. Aż dziw bierze, gdzie wy to mieścicie?

De Neveu cmoknął i uderzył w stół otwartą dłonią, po czym pogładził blat. Potem obejrzał się na palenisko, w dole.

 – Oj, nie zasłyniecie wy w świecie z gościnności – mruknął.

 – Bo i na gościach nam niespecjalnie zależy.

 – A chłopcy moi ledwie z północy zjechali. Zdrożeni, wykończeni. Nie godzi się tak bez odpoczynku odprawiać. Chcecie nas jak szmatławców, wycieńczonych na bandytów poszczuć? Pomyślałby kto, że na porażce mojej wam zależy. I upadku Prawej Ręki panującego nam miłościwie.

Podczas, gdy ważne osobistości uśmiechały się do siebie prawiąc sobie wzajemne komplementy w oparach białego dymu, na dole wolni od duszących oparów ogniska, za to mokrzy od lecącej dymnikiem deszczówki, rozmawiali sobie uprzejmie ludzie prości.

Adalbert Pfeiffer, zamroczony już miodem, tkwił sztywno jak gwóźdź wbity w ławę, na której siedział. Ocknął się dopiero zroszony deszczówką, wzdrygnął i spojrzał w górę krzywiąc wrogo paskudną gębę.

 – Oho! Powstał oto brat nasz śniący! – zakpił Szary Fuhs. – A myślałem, że już go duch opuścił i dla otrzeźwienia mus będzie spod dachu wysadzić. Niechaj sobie w deszczyku ochłonie.

Adalbert potarł twarz, zajrzał do glinianego kubka, suche dno dokładnie obejrzał i sapnął nieszczęśliwy.

 – Od tego nieróbstwa już mnie żyć rozbolała.

 – Wziąłbyś się kolczugą zajął, bo widzę jak ją rdza zżera – powiedział Szary Fuhs i uśmiechnął się, prezentując komplet popsutych trzonków.

 – Zimno tu, z góry cieknie, piwo rozwodnione, miodu nie chcą dawać, razowiec kwaśny a podpłomyki twarde. Bab dziady skąpe pilnują, nie dadzą im nawet z chałup wychodzić, żeby uczciwy człowiek oko mógł nacieszyć. – Adalbert westchnął, splunął na klepisko i oparł się łokciami o blat. – Ruszyłbym już na tego ptasznika na skale.

 – Widzę, rychło ci guza? Już zapomniałeś widzę, jak to jęczałeś, że wzrok ci się dwoi, kiedyś po łbie kijem zebrał?

– Przeszło – stwierdził Adalbert. Uniósł dłoń i przyjrzał się jej, dla pewności. – Poza tym jest nas już wystarczająco.

 – Więcej by nie zaszkodziło.

 – Za dużo chłopa, to stanowczo za dużo sakiewek do napełnienia. A od sterczenia tutaj po próżnicy moja się robi tylko lżejsza.

– Hammów trzeba jednak było wziąć. To zajadłe rębajły są. Przydaliby się – mruknął Szary Fuhs. Wziął jedno z jabłek z leżącego na ławie worka i potarł je o rękaw. Niczego w ten sposób nie oczyścił.

 – Tyś zdurniał już do reszty – zachichotał siedzący obok Kita, zamaszyście pukając się w czoło całkowicie wolne od włosów.

 – Dlaczego? – zdziwił się Adalbert Pfeiffer.

 – Tyś z południa i górali nie znasz – zacharczał Kita, swoim zdartym głosikiem. – Tedy wiedz, że jak weźmiesz Hammów, to im Bohajowie – sąsiedzi – chatę spalą. Jak weźmiesz Bohajów, to oni znowu nie będą mieli, gdzie wracać, jak po zemstę tylko. A jednych i drugich do jednej partii nie weźmiesz, bo się pozarzynają między sobą a i niewinnego nieszczęśnika pociągną za sobą do grobu. Jedyne, co słuszne, to nie pchać się w ich dolinę w ogóle.

 – A ja wam rzeknę, że najlepiej by było na ten ich wąwozik podskakać – Szary Fuhs uśmiechnął się i ożywił nagle. – Ich tam łącznie sześciu chłopa i trzy śliczniutkie baby!

 – Cicho bądź zatraceńcze, nie widzisz, że pan wielmoża tam ucha nastawia. A ma co nastawiać, osioł jeden.

 – A dobrze, niech słucha – powiedział Szary Fuhs, uśmiechając się jeszcze szerzej, niż do tej pory. – Bo jak byśmy tam z panem Gahbertem de Neveu zajechali i po synu w szeregi zaciągnęli z każdej rodziny, a jesteśmy w prawie, to by nas mordować zachcieli. Niechybnie rozróba by była. My ich wtedy za łby byśmy capnęli, to i panienki by się dostały. A ładna, ta Bohajowa młódka, zgrabniutka i wyrobiona!

 – Patrz tam, jak żeś wykrakał – powiedział Kita, spękanym pazurem wskazując sień.

 – A to co za dzikie bydlę? – spytał Adalbert.

Rozchylając zwieszone z nadproża kotary do okrągłej izby wszedł mężczyzna. Trzewiki niknęły mu w błocie, z którego owijacze sięgające kolan ledwie wystawały. Szeroki skórzany pas spinał futro, którym owinął się w pasie. Nagi tors miał brudny od ziemi i błota, do tego usmarowany zakrzepłą krwią. Skórę miał siną, jakby dawno był już trupem.

 – To jest właśnie najstarszy syn Hammów. Shwereham.

 

Błotnica

 

 Rzeka Błotnica meandrowała w kamienistym wąwozie. Otoczona majestatycznymi skałami, opływająca potężne głazy i omszale kamienie musiała być potężną, rwącą rzeką. Kiedyś, dawno temu. Jeśli człowiek może być cieniem samego siebie, tak ona była splunięciem dawnej chwały wśród wód. Zajmowała tylko połowę utworzonego niegdyś koryta, ale wciąż potrafiła porwać mężczyznę z koniem i wypluć nie wiadomo gdzie, w stanie martwym.

Gahbert de Neveu siedział w siodle na swym karym koniu, wpatrując się w niewielką kaskadę. Kapelusz z wielkim rondem namókł mu, bo lało nieustannie. Szerokie rondo oklapło żałośnie, a lisia kita zwisała mu ciężko na plecy odprowadzając deszczówkę. Bufoniaste rękawy przypominały zwiędłe mięśnie osiemdziesięciolatka.

– Jak to: nie przejdziemy? – spytał. Nie zmienił przy tym swojej półleżącej pozy w siodle i wyglądał, jakby niezbyt się przejmował czymkolwiek.

– Łacha kończy się za zakolem rzeki – powtórzył zwiadowca, wskazując za siebie ręką. – Błoto tam takie, że piesi nie dadzą rady. A konie już na pewno. Z jednej strony skalna ściana, z drugiej rzeka.

Zwiadowca oddychał ciężko, a usmarowany błotem był cały, łącznie z twarzą. Najwyraźniej sprawdzał wszystko osobiście. Gahbert de Neveu spojrzał w bok, na stojącego tam dowódcę Ghisseńskich włóczników.

– Powiem panu, panie Are z Ghissen, że przewodnik z pana tyle warty, co dziuawy nocnik! I tyleż z pana pożytku. Zaczynam wątpić w pana lojalność i oddanie miłościwie nam panującemu!

 – Trzeba było słuchać, kiedy mówiłem, żeby trzymać się drogi! – odparował Are. Był całkowicie przemoczony. Jego wełniana tunika ważyła pewnie z dziesięć razy tyle, co sucha. Nie miał kaptura, nie miał już sił dalej iść, nie miał humoru.

 – Kolejna złota rada. Chce pan nas wpakować na patrol Kruczych Cieni, co?

 – Musimy wrócić – burknął Are.

– O proszę, a teraz jeszcze zaczyna pan wydawać rozkazy? Wyczuwam butę tam, gdzie winna znaleźć się pokora i uległość. Niech jednak będzie, żem miłościwy i zezwolę winy odkupić. Widzę buk przed nami. Piękne drzewo.

Are z Gnissen obejrzał się za siebie. Drzewo wyrastało jakby ze skały, a jego potężne korzenie oplatały ją jak pajęczyna. I był ogromny. Miał szerokość dwóch rozpostartych ramion i wysokość co najmniej tuzina mężów.

 – Zezwalam na odkupienie przewiny, zmazanie słów, które padły zbyt pochopnie wypowiedziane, poprzez ścięcie dla mnie tego giganta. Najlepiej rychle i tak, żebym nie musiał tłumaczyć jak haniebnym czynem jest choćby myśl o dezercji. A już na pewno, żebym nie musiał wspominać o konsekwencjach.

Are zrobił niezadowoloną minę, odwrócił się i ruszył w stronę swoich ludzi.

– Ashot, zarządź postój. Zgłodniałem – powiedział Gahbert de Neveu, odprowadzając dowódcę włóczników wzrokiem.

Ashot Dubois mruknął coś pod nosem, odwrócił się i ruszył w stronę piechoty. Poślizgnął się przy tym na błocie i omal nie upadł. Do Prawej ręki podjechał Gabriel Schwabelie. Jego chuda sylwetka w bordowym żupanie pochylała się nad końskim łbem jak śmierć. Sama klacz, która go niosła, stara chabeta obłażąca z włosia, wyglądała jakby sama nie mogła się już tej śmierci doczekać.

 – Nie pokochają cię za to, Prawa Ręko – powiedział Gabriel.

– Nie muszą. Wystarczy, że sam się kocham – mruknął Prawa Ręka Gahbert de Neveu. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało. – Widziałeś bożka w Ghissen? Był pod takim wielkim, rozłożystym drzewem.

– Widziałem – mruknął Gabriel.

– Ziemia była tam wydeptana, wysprzątana ze spadów. Gałęzie tego monstrualnego drzewa podparte, żeby nie opadały. Oni używali tego miejsca, bóg jeden wie w jakim celu.

– Chcesz tam wrócić?

– Nie, po co? – Gahbert poklepał się po jukach, z których wystawała szyjka dzbana. – Tamta dziura nie ma zbyt wiele dla nas do zaoferowania, a krzeszeniem właściwej wiary niech się zajmie ktoś inny. Chociaż, co oczywiste, jeśli tego wymagać będzie książę, powinność czy nasz, co jasne, interes, nie będę się wzbraniał. W razie potrzeby wypomnimy ten szczegół panom z Gnissen.

Gabriel Schwabelie oparł się o łęk siodła, zaczesał mokre stronki zwisające z niego jak firanka i spojrzał przed siebie. Prace drwalskie ruszyły już.

– Napiłbym się – mruknął.

– Trzeba się było zaopatrzyć. Dokładnie tak, jak ja to zrobiłem.

– Zaopatrzyłem się. Antałek na wozie, a wóz w Wolnej Twierdzy.

– Czyżbym wyczuwał u ciebie wyrzut? – spytał Prawa Ręka. – Chcesz mi powiedzieć, że preferujesz pod sam zamek swoim antałków pełnym wozem przyturkotać i Kruczemu Cieniowi w podarunku podstawić?

– Jeśli Kruczy Cień rzeczywiście ma straże, to i tak zaalarmujemy ich tą rąbaniną – mruknął Gabriel Schwabelie, wskazując prace przy drzewie.

Gahbert skrzywił się i wpatrzył w prace.

– Ten cholerny góral chyba w ogóle się nie męczy – skomentował wesoło. – Ciekawość mnie naszła: skąd on się do nas przypałętał? To ktoś z Ghissen?

Gabriel znów poprawił czarne, mokre strąki, które opadły mu na twarz.

– Nie wygląda, ale tak – mruknął. – Tam się zaciągnął.

– To mi się ponura kompania trafiła. Smutasów a do tego leni i obiboków – skomentował Prawa Ręka. – Mężów przy piwie tak walecznych, a przy błocie zlęknionych.

– Przynajmniej namiot potrafią rozłożyć – zauważył Gabriel.

– To faktycznie wspaniałe wieści. Widok, jak rośnie ich sprawność pomimo przeciwności losu tak nawet strasznych jak błoto. Wygląda jednak na to, że mogą go składać z powrotem, bo góral kończy robotę. Widzę, że jest bardzo skuteczny z tą siekierą. Z tego co wiem, za dużo drzew tam u nich nie rośnie, prawda?

– Nie rośnie – mruknął Gabriel. – Za to rąbią się nawzajem zapamiętale. Stąd wprawa.

Drzewo zajęczało. Ludzie rozbiegli się na boku, zerkając lękliwie w górę. Drewno strzeliło, łyka rozdzieliły się z trzaskiem. Potężny pień przechylił się, zawisł na chwilę splątany ogromnymi gałęziami, jakby las próbował przytrzymać zrąbanego towarzysza. W końcu w kakofonii pęknięć, ogromny buk przewalił się przez rzekę. Włócznicy z Ghissen powoli wychylali się z kryjówek. Pozostali oklaskiwali ich wysiłek bez zbytniego entuzjazmu. Nawet bez rozkazu zdali sobie sprawę, że za chwilę będą zwijać obozowisko, które właśnie rozłożyli.

– Czternastu Ghisseńskich Włóczników, dwudziestu jeden strażnikow ulicznych z osady przy Wolnej Twierdzy plus dziesięciu łuczników. Trzy dziesiątki z Tosu i Nekhty. – Gabriel zaczął wyliczać. – Nasze trzy tuziny plus osiem koni.

– Jakaż to okazja, jaki psikus losu zmusił cię do tak długiej przemowy, mój przyjacielu? – zakpił Prawa Ręka. – Czy coś cię martwi?

– Konie – mruknął Gabriel Schwabelie, wskazując brodą rzekę.

– Jestem dobrej myśli, jak i ty powinieneś. W końcu niesiemy sprawiedliwość. Do niczego złego nie dojdzie.

Tego dnia faktycznie nie doszło, ale do przeprawy również.

Ghisseńscy włócznicy, tymczasowo na etacie drwali, poradzili sobie z gałęziami i przeprawili się na drugą stronę Błotnicy. Za nimi przeszła pozostała piechota, niezadowolona z konieczności zwijania obozów. Potem czas przyszedł na konie, a te zwietrzyły niebezpieczeństwo i robiły co się da, żeby od wody być jak najdalej. Wyjątkiem były wierzchowce Ashota i Prawej Ręki. Pozbawiony rzędu, z liną uwiązaną u szyi ogier Gahberta de Neuve dał się wprowadzić do buzującej rzeki i choć nie było mu łatwo, jakoś przebrnął. Czekająca na śmierć chabeta Ashota poszła nawet chętnie. Być może miała nadzieję zerwać się, zagubić pod wodą i opuścić ten padół niedoli. W końcu przelazła. Sześciu jeźdźców walczyło ze swoimi wystraszonymi rumakami do wieczora.

Piechurzy znów rozbili obóz, tym razem po drugiej stronie rzeki.

 

Strażnica nad Błotnicą

 

Adalbert Pfeiffer szedł w górę zbocza ledwie powłócząc nogami. Deszcz lał całą noc. Nad ranem zelżał, gdy zwijali obóz, ale wilgoć cały czas wisiała w powietrzu. Był mokry na wskroś, tak od osiadającej na nim wilgoci wiszącej w powietrzu jak od lepkiego potu.

Odgarnął potężną paproć na bok i postąpił kolejny, niepewny krok. Poślizgnął się przy tym na błocie i zadreptał, łapiąc równowagę. Idący obok Szary Fuhs prychnął rozbawiony. Pokręcił głową, po czym potknął się o ukryty pod paprocią korzeń. Gdyby nie oparł się o szary, gładki pień bukowego drzewa, pewnie by upadł.

– Do ciężkiej cholery – sapnął. Kropla potu odkleiła mu się od nosa i poleciała w dół. – Ten przeklęty las doprowadza mnie już do szału!

Adalbert spojrzał na niego, potem w górę, przed siebie. Szli tam Ghisseńscy włócznicy. Połowa z nich niosła włócznie i tarcze pozostałych, podczas gdy reszta nożami i toporkami próbowała choć trochę oczyścić drogę z gałęzi i paproci.

– Cholerna mgła, przeklęte błoto, złośliwe korzenie, które co chwila próbują mnie podciąć. – Szary Fuhs marudził dalej. – Kto to widział pchać się w takie odstępy jak zbóje?

– Podczas gdy zbójnicy spacerują drogą – dodał Adalbert. – Zaczekaj.

Obaj stanęli, podobnie jak niosący broń i torby włócznicy przed nimi.

– Co jest? – spytał jeden z piechurów idący z tyłu.

 – Ej! – Adalbert syknął na włócznika. – Dlaczego stoimy?

Włócznik zaklął tylko. Prowadzący klęli i złorzeczyli. Ktoś się przewrócił, ktoś inny próbował pomóc mu wstać.

– Jeżyna – mruknął włócznik, zaśmiał się kręcąc ze zrezygnowaniem głową i splunął. – Pokonały nas pędy jeżyny.

Adalbert poprawił sznur z torbą, przerzuconą przez plecy, po czym zaczął się czyścić. Trawy i paprocie powłaziły mu w kolczugę i powoli zaczynał już przypominać krzew. A nie szli wcale długo, jeszcze ich nie zastało południe. I zapewne nie uszli za daleko. Mgła ograniczała widoczność, a oni przedzierali się przez gęstą leszczynę, krzaki dzikiej róży, przeskakując po korzeniach i zbutwiałych konarach powalonych drzew.

– Co to za chory pomysł – mruknął Szary Fuhs. – Ciekawe czy nasi twardogłowi przewodnicy z Ghissen wiedzą, gdzie nas prowadzą.

– Gdzie nas prowadzą, to wiedzą na pewno. Pojęcia nie mają tylko którędy tam dotrzeć – mruknął Adalbert, wygrzebując jakiś pęd, który oplótł go w pasie kilkukrotnie. – Pewnie zastanawiają się teraz, gdzie my w ogóle jesteśmy.

– Cóż za żałosne przedstawienie nędzy i rozpaczy – podsumował Fuhs.

Adalbert chciałby się nie zgodzić, ale sam brał udział w tym szaleństwie i nie mógł się z tego wykręcić. Zbrojni stanęli, rozproszeni wśród paproci i labiryntu krzaków, drzew i porostów. Każdy jeden wycieńczony, może oprócz górala. Ten uśmiechał się półgębkiem, jakby złośliwie. Oczy zaś jarzyły mu się energią.

– Jak ty to robisz, niemy góralu? – spytał Adalbert.

– Hy.

Góral nie powiedział ani jednego słowa. A przynajmniej nic po ludzku. Wydawał tylko mruknięcia i chrząknięcia i Adalbert zaczął już się zastanawiać, czy on nie umie mówić, czy też mówi cały czas, ale w jakimś zwierzęcym języku.

– Hyhy – parsknął góral, napinając sine, pokryte ścięgnami mięśnie.

Jeszcze się naigrywa – pomyślał Adalbert.

– Czy ja naprawdę mam wszystko robić sam? – Prawa Ręka krzyknął, gdzieś z tyłu pochodu. – Wczoraj pokonało was, ofermy, błoto, dzisiaj krzaki!

Sam prowadził konia za uzdę i wyglądał jak nieszczęście.

– No, idziemy – mruknął Szary Fuhs.

Kolumna rzeczywiście ruszyła. Powoli i niechętnie. Adalbert postąpił kilka kroków, by znów się poślizgnąć. Ledwie się wyratował, zaraz znów się potknął. A potem znikąd wyszedł za włócznikami na drogę. Trakt był pozbawiony roślinności, woda wypełniała liczne zagłębienia po kopytach.

Włócznicy pochowali noże i toporki, na powrót rozdzielając między sobą włócznie i tarcze. Prawa Ręka wyprowadził konia na trakt i rozejrzał się. Robił niezadowoloną minę, ale Adalbert wiedział, że nawet on ma dość tej błotnistej udręki. A przynajmniej jego koń wyglądał na zadowolonego.

– Daleko jeszcze? – spytał Prawa Ręka Gahbert de Neveu.

– Trzeba podejść na to wzniesienie. Z niego już widać mury.

– Nareszcie – mruknął Gahbert de Neveu nieco głośniej, niżby tego chciał. Wskoczył na konia, który trzasnął kopytem w błoto i potrząsnął łbem, jakby nie mógł się już doczekać jeźdźca. – Gotuj broń!

Łucznicy zaczęli zakładać cięciwy na swoje kijki, odsłaniali kołczany. Zbrojni wyciągali swe topory i miecze, koce i narzuty wiązali w tobołki, zarzucając sobie na plecy. Przez chwilę nikt nic nie mówił, a lasem zawładnął szczęk metalu. A potem cisza, pełna gotowości i napięcia.

W milczeniu weszli na zalesione wzgórze, na którego szczycie sterczały z ziemi ostre skały. Wokół drogi walało się sporo spróchniałych bali ściętych drzew. Sam wierzchołek był całkowicie oczyszczony z roślinności. Konni uwiązali zwierzęta nieco przed szczytem. Wszyscy rozsiedli się dysząc i sapiąc. I rzucając wokoło spojrzeniami pełnymi napięcia.

Ze wzniesienia widać już było mury strażnicy.

Strażnica nad Błotnicą była trzypiętrową konstrukcją otaczającą niewielki skalisty placyk ze studnią pośrodku. Z trzech stron gmach otaczał kamienno-drewniany mur chylący się nad stromą, skalną skarpą. W dole buzowała Błotnica, wyjątkowo niespokojna na tym odcinku. Dwie opasłe wieże przyklejono do gmachu od strony skalistego kanionu.

Żeby się tam dostać, trzeba było przejechać przez tandetnie wyglądającą drewnianą bramę i przebyć długi grzbiet, pewnikiem pod ostrzałem łuczników. Adalbert spojrzał na Prawą Rękę, który wyglądał na zadowolonego z siebie. Adalbert nie wiedział, z czego można się w tej sytuacji cieszyć.

 

Bernham Kottwerth

 

Gahbert de Neveu wpatrywał się w strażnicę, bawiąc się wąsiskiem. Głaskał je palcami, prostował i zawijał wokół palca wskazującego. Jego pierścienie błyskały srebrem i rubinową czerwienią. Zbrojni posilali się, rozłożeni w luźnych grupkach.

– Jak pan to widzi, Prawa Ręko? – spytał Gabriel Schwabelie. Masował się po brzuchu wcierając brud w swój i tak porządnie już upaprany żupan.

Are z Gnissen, dowódca Gnisseńskich włóczników podszedł bliżej. Gahbert przyjrzał mu się, mrużąc oczy.

– Na początek zdobędziemy bramę – mruknął Prawa Ręka spoglądając na dowódcę włóczników. – Łucznicy pod osłoną waszych tarcz.

Are zmarszczył się i zapatrzył na bramę.

– Niepotrzebny strach i zbędne wasze niepokoje, panie Are z Ghissen – powiedział Prawa Ręka, uśmiechając się. – Przeciwnik w małej liczbie. My za to w świetle prawa i sprawiedliwości. Po naszej stronie racja i słuszność.

– Jeszcze słuszność za nikogo bramy warowni nie otworzyła – burknął pod nosem Are z Ghissen.

Prawa Ręka wyjął zza pasa buławę, zakręcił nią nonszalancko i wskazał drewnianą bramę.

– Pan, wraz z moimi ludźmi pod osłoną tarcz podejdziecie do bramy, a za wami łucznicy. Za tarczą, jak mniemam, chować się potraficie. I nawet, jeśli to wasza jedyna przydatna umiejętność, będziecie mogli się nią wykazać już dziś – powiedział Gahbert, po czym spojrzał na podśmiechującego się Gabriela. – Pan, panie Schwabelie, wraz z pozostałymi konnymi zarzuci na bramę haki.

Gabriel Schwabelie przestał się uśmiechać.

– A jeśli brama wytrzyma? – spytał zatrwożony.

– Nie wygląda na porządną konstrukcję – mruknął Prawa Ręka.

– Może tylko sprawiać takie wrażenie.

– Szalet ma lepsze właściwości obronne niż tak konstrukcja ustawiona byle jak. Stąd widzę, że rychło zawali się nawet od pańskiego pierdnięcia, a wiem, że się postarać pan potrafisz. Niech się pan zabierze za oporządzenie koni!

Gabriel Schwabelie posmutniał i spojrzał z wyrzutem na bramę. Are z Ghissen uśmiechnął się widząc jego niezadowoloną gębę.

– Będą do nas strzelać – zauważył Gabriel. – Może zrobimy tylko zwiad i pozorowaną ucieczkę, a wtedy zaatakują piesi?

– Za drewnianą bramą widzę stajnię, Prawa Ręko de Neveu – wtrącił się Ashot Dubois. – Nie ma tam koni.

– Pewnie są w terenie – mruknął Are z Ghissen, z nietęgą miną rozglądając się wokoło.

– To bardzo możliwe, panie Are. Stąd zakładam nikłą obsadę.

– Słuchajcie! – krzyknął jeden z łuczników.

Rozejrzeli się. Prawa Ręka Gahbert de Neveu zastygł, trzymając w jednej ręce buławę, w drugiej swój wąs. Are z Ghissen stężał, wysunął groźnie do przodu dolną szczękę i wpatrzył się w drogę, którą przyszli. Gabriel Schwabelie cofnął się trwożnie i zaczął rozglądać za swoim wierzchowcem.

– Łucznicy! – warknął Ashot Dubois, wskazując skały.

Łucznicy pospiesznie rozbiegli się, szukając osłony. Zbrojni odrzucili łyżeczki i zamiast formować jakikolwiek szyk rozpadli się jak rzucona o ścianę porcelana.

W dole, z drzew, wyłonił się konny. Zobaczył ich, ale nie zmienił tempa. Płaszcz zwisał na nim ciężko, a na klatce miał napierśnik. Za nim pojawiło się dwóch kolejnych, potem jeszcze czterech.

Włócznicy z Ghissen zbili się w dwa szeregi, flankując błotnistą drogę. Wyglądali jak dwie kupki wystraszonych pisklaczków. Prawa Ręka wyszedł na środek drogi i znów zaczął kręcić wąsem.

– A niech mnie – mruknął.

Konni zbliżali się stępa, niecałe trzy tuziny zarośniętych gąb i prawie dwa razy tyle wrednych oczek. Miny mieli co najmniej niezadowolone. Pierwszy z konnych wysforował się przed grupę. Ruszył truchtem, by zatrzymać potężnego ogiera kilka kroków przed włócznikami.

 – Gahbert de Neveu! – krzyknął konny.

Miał żółtą pelerynę okrutnie utytłaną, jakby tarzał się w popiele. Włosy na jego czaszce ledwie odrastały, czarna broda sterczała na wszystkie strony.

– Berham Kottwerth – odpowiedział Prawa Ręka. – Widok twojego paskudnego oblicza raduje mnie i cieszy. Martwiłem się, że już lepszym ten dzień nie będzie, a tu proszę! Taka niespodzianka.

– I mnie przyjemnie widzieć cię w zdrowiu – odparł Kottwerth rozpierając się w siodle. – Jeszcze przyjemniej będzie cię tego zdrowia pozbawić. Widzę też, że błyskotliwym jesteś człowiekiem i lekcje z naszego poprzedniego spotkania wyciągnąłeś. Przyprowadziłeś przyjaciół!

– Ukłoniłbym się przed przenikliwością twojego spojrzenia, lecz zrobić tego nie mogę.

– Krzyże dalej łupią? I tak jestem pełen podziwu, że udało ci się wtaszczyć swoje leniwe dupsko na moje wzgórze – powiedział Berham Kottwerth.

Konni powoli zaczęli rozjeżdżać się na boki, okrążając oddział. Włócznicy z Ghissen obracali się do nich tarczami. Jeden z nich poślizgnął się na mokrej trawie i upadł. Ludzie Gahberta rozchodzili się na boki trójkami i czwórkami, jakby każda z grup obrała sobie jednego z konnych za cel. Tarcze, miecze i topory mieli luźno opuszczone.

– Przyjechałeś rozmówić się, w kwestiach swojej zdrady, co? – spytał siedzący na koniu Kottwerth.

– Bynajmniej – warknął Gahbert de Neveu. – Jestem teraz Prawą Ręką księcia!

– Prawą Ręką? Słyszałem, że w prawej ręce to twój książę ściska mizernego fiuta, kiedy bezskutecznie próbuje sprostać swoim małżeńskim obowiązkom. Tym się teraz zajmujesz?

– Prawa ręka jest od niesienia sprawiedliwości i porządku – powiedział Gahbert, unosząc berło tak, by je każdy widział. – Ciebie jak sądzę, nazywają teraz Kruczym Cieniem?

Kottwerth pochylił się do przodu, jakby chciał się przyjrzeć żelastwu.

– A niech mnie, co ja widzę? Toż to rzeczywiście kijek Prawej Ręki! Nasz otępiały książę musiał być ślepy, kiedy ci go wręczał, ty zdradziecka szujo!

– Podejdź, zobaczysz go sobie z bliska! – krzyknął de Neveu, potrząsając w powietrzu berłem. – Czas twoich napaści właśnie się skończył. Twoim jedynym wyborem jest to oto berło sprawiedliwości albo pęta. Wybieraj!

– Co ty wiesz o sprawiedliwości? Dziw jestem, że to słowo nie stanęło ci w gardle!

 

Adalbert Pfeiffer

 

Adalbert nałożył czepiec skórzany, a na to szyszak. Drżącymi rękoma nie mógł sobie poradzić ze sprzączką i w końcu starań poniechał. Przytroczył do ramienia tarczę i pospiesznie wyjął miecz.

– O czym oni gadają? – spytał Szary Fuhs.

– A co to za różnica? – spytał Adalbert.

– Szczać mi się zachciało. Jak myślisz, zdążę?

– Szczaj tak, jak stoisz. I tak jesteś cały mokry – mruknął Adalbert. – Zaraz będziemy ciąć.

– Tak myślisz? – spytał Fuhs, ściskając oburącz owinięte skórzanymi paskami stylisko topora.

– Jestem tego pewien. Czy nie tak, niemy góralu?

Góral uśmiechnął się. Spiął przy tym swoje żylaste mięśnie, jakby to one miały za niego mówić.

– Nie możesz się już doczekać, co? – dopytał Adalbert.

Góral chrząknął, co mogło być potwierdzeniem, ale nie musiało, po czym ruszył powoli przed siebie. Toporzysko na długim stylisku oparł sobie na ramieniu.

– Co ty wiesz o sprawiedliwości? – krzyknął konny. – Dziw jestem, że to słowo nie stanęło ci w gardle!

– Słuchajcie mnie, ludzie Kruczego Cienia! – wydarł się de Neveu. – Rzućcie broń i poddajcie się, a będzie wam darowane! Stańcie do walki, a zostaniecie pocięci w imię księcia, miłościwie nam panującego!

– Do broni! – krzyknął ostro Kottwerth.

– Zabij! – wrzasnął Prawa Ręka. Berłem wskazał Kotwertha. – Na wroga!

Jednocześnie zaczął cofać się, w przeciwnym do wroga kierunku.

Adalbert ujął mocniej miecz. Zobaczył, jak Kottwerth unosi długi kawaleryjski topór. Spiął konia, wierzchowiec wyskoczył jak przypalony, z głośnym kwikiem. Gahbert rzucił w niego berłem, po czym cofając się wydobył swój długi rapier o zdobionej rękojeści i lśniącej gardzie. Potknął się i upadł na plecy. Kottwerth przecwałował nad nim, rozcinając toporem powietrze. Koń wbił kopyto w prawą rękę Prawej Ręki, łamiąc ją.

Adalbert zasłonił się tarczą. Poczuł mocne uderzenie i przewrócił się na plecy. Zobaczył cwałującego obok Kruczego Cienia. Tuż obok, w grupkę Ghisseńskich włóczników wpadło dwóch konnych. Jeden z nich, czarny jak śmierć przeleciał przez nich ścinając komuś głowę. Koń potężną piersią roztrącił dwóch, jak nic nieznaczące pachołki. Drugiego jeźdźca dźgnięto włócznią w bok. Skulił się, uderzenie wyrzuciło go z siodła. Poleciał w bok, z nogą uwięźniętą w strzemieniu, a koń poniósł go przed siebie.

Adalbert wstał. Tuż obok przecwałował koń bez jeźdźca. Strzała śmignęła mu przed twarzą, świszcząc w powietrzu. Szary Fuhs padł obok. Ktoś wyszarpnął z niego toporek, po czym przyładował mu ponownie w żebra. Adalbert doskoczył i dźgnął. Jego miecz ześlizgnął się po pancerzu, jaki tamten miał pod płaszczem. Przeciwnik zamachnął się toporkiem. Adalbert przyjął cios na tarczę, uderzył poziomo, rozcinając tamtemu przedramię tuż nad puklerzem. Zablokował kolejne uderzenie tarczą. Ręczny toporek wlazł między kawałki drewna i uwiązł. Adalbert szarpnął odskakując w tył, wyszarpując tamtemu broń z ręki. Przeciwnik zachwiał się, po czym krzyknął, gdy strzała wbiła mu się w pachę. Weszła po same lotki. Mężczyzna zatoczył się, Adalbert poprawił go płaskim cięciem w szyję.

Konny wjechał w niego. Odepchnięty, Adalbert zahaczył nogą o jęczącego umierającego i znów upadł. Przeturlał się na plecy i zobaczył koński łeb plujący śliną i jego wielkie z przerażenia oczy. Mężczyzna na koniu nie patrzył jednak na Adalberta. Zasłonił się mieczem, ale nic mu to nie dało. Z boku doskoczył niemy góral. Potężne uderzenie przeszło przez zastawę jakby bez oporu, a obuch gruchnął o pordzewiały napierśnik. Jeździec zachwiał się w siodle. Topór zawirował w powietrzu i znów uderzył w to samo miejsce. Zbroja wgięła się do środka, łamiąc żebra. Koń próbował się cofnąć, machając łbem, ale góral kolejnym ciosem wbił topór od spodu w końską szyję. Krew chlusnęła na Adalberta, oślepiając go.

 

Alfida Jahn

Alfida Jahn opadła w siodło, złapała wodze prawą ręką i ściągnęła je. Docisnęła nogi do boków konia, zawracając go w miejscu, bo czym uderzyła piętami. Jej klacz, Morgentau, puściła się cwałem, na powrót do walki, jakby to było marzeniem i celem jej życia. Alfida uniosła się w strzemionach, puściła wodze, złapała jedną ze strzał, które ściskała wraz z łukiem i nałożyła ją na cięciwę. Obrała cel, strzeliła. Jeden z włóczników dostał w plecy i upadł, a wówczas jej brat, Gustaw, który stracił wierzchowca, dobił go uderzeniem miecza.

Ponownie nałożyła strzałę, napięła cięciwę i strzeliła jednego z wrogich łuczników.

Spojrzała przed siebie i jęknęła. Zza skałki tuż przed nią wyłoniło się dwóch łuczników i mężczyzna z mieczem. Przysiadła w siodle, skręciła w bok. Jeden z łuczników już napiął cięciwę. Była zbyt blisko. Przestraszyła się. W tej chwili poczuła, że to już koniec. Już prawie czuła w sobie grot. Z sykiem wessała powietrze, czując jak ogarnia ją przerażenie i groza.

I nagle potężne toporzysko wbiło się w ramię łucznika, krusząc obojczyk i zatrzymując się gdzieś na łopatce. Uderzenie przygięło łucznika. Zwolniona strzała przemknęła tuż nad uszami Morgentau. Klacz wyhamowała gwałtownie, Alfida wpadła na szyję konia, omal nie spadając. Upuściła łuk i trzy strzały, które trzymała w lewej ręce.

Klacz zarzuciła łbem, Alfida z trudem wsunęła się na powrót w siodło. I zobaczyła, jak jakiś góral, który pojawił się znikąd, zarąbuje właśnie miecznika.

– To ty jesteś z nami? – zdziwiła się.

Miał nagi tors, a mięśnie i ścięgna pulsowały pod siną skórą jak pobudzone robactwo. Miał też młodą twarz i oczy jarzące się szaleństwem. Ale zrozumiała to za późno. Nie siedziała jeszcze pewnie w siodle. Potężne uderzenie zmiotło ją z konia jak pyłek.

Padła na plecy, nie mogąc oddychać. Ból rozsadzał jej klatkę piersiową. Zobaczyła potężnego górala, jak odrzuca złamane stylisko topora, którym ją załatwił.

Konny przemknął za nim, tnąc go przez plecy. Zawrócił, żeby poprawić, ale góral doskoczył i wbił nóż w słabiznę konia. Na plecach miał potężne rozcięcie, płat skóry zwisał z niego, krew ciekła jak z prosiaka, ale olbrzym zdawał się nic sobie z tego nie robić. Koń skoczył do przodu, jeździec omal nie spadł. Góral oberwał strzałą i ruszył w kierunku strzelca. Gdzieś, przed siebie.

Alfida nie widziała tego i po prawdzie, nie musiała. Ciemniało jej przed oczyma. Wciąż nie mogła oddychać. Ból, który zaczął narastać wykrzywiał jej ciało. Miała wrażenie, że utraciła nad nim kontrolę.

Spojrzała na trawę. Źdźbła chwiały się na wietrze, spryskane krwią jak rosą. Wiatr przeganiał mgłę. Wilgoć osiadała na jej twarzy. Odgłosy walki ginęły, gdzieś daleko. Gdzieś w tle. To wszystko nie było ważne. Zniknęło, tak jak cały świat powoli znikał.

Z mgły tuż nad nią uformowała się twarz. Spierzchnięte usta uśmiechnęły się do niej.

Alfida pomyślała, że przeklęci klerycy mówiący o duszy mieli jednak rację. Oto wpatrywała się we własną duszę, lewitującą tuż nad jej umierającym ciałem. Przypomniała jej się sytuacja sprzed dwóch dni. Jakiś mnich podszedł do niej z wiklinowym koszem, do którego zbierał jałmużnę. Zabrała mu garść siekańców, a jej brat w to miejsce sprzedał mu porządnego kopa w dupę.

 – Wasze dusze niech będą przeklęte! – krzyczał mnich, zapluwając się, dopóki nie uciszył go jej but, wymierzony w bebechy.

Gdyby wtedy wiedziała, że dusza faktycznie istnieje, pewnie by tego nie zrobiła.

Twarz z obłoku uśmiechnęła się. Jej usta pękły jeszcze bardziej. Alfida nie czuła tego, żeby ją kto dotykał, ale zobaczyła, jak mglista kobieta unosi do oczu palec umazany jej krwią. Potem oblizała go i zapatrzyła się gdzieś w dal.

– Nie jesteś mną – zauważyła Alfida ze zdziwieniem.

A więc to nie moja dusza – pojęła.

– Nie – usłyszała jakby w myślach. Jakby kobiecy głos pojawił się w jej głowie, rozpychając na boki wszystkie myśli. Niemożliwy do powstrzymania. – Ale już niedługo.

– Co? – zdziwiła się Alfida.

Nie była pewna, czy udało jej się to powiedzieć, tak mało miała sił.

Zwiewna, mglista postać nie ruszała się bardzo długo, jakby czekając. Dużo później, gdy odgłosy walki zanikły całkowicie, ranni przestali jęczeć a Alfida ledwie już widziała cokolwiek, nieznajoma położyła na niej dłoń o długi palcach, również utkanych z białej mgły. Alfida poczuła mocny nacisk. Ból otoczył ją z każdej strony. Zacisnął na niej szpony i miażdżył. A potem i to ustało. Aflida zamknęła oczy i umarła.

Koniec
Nowa Fantastyka