Obowiązkowe hasła i dodatkowe znaki:
Metale ziem rzadkich
Zakopanie
Skała
          
		Obowiązkowe hasła i dodatkowe znaki:
Metale ziem rzadkich
Zakopanie
Skała
Drzwi do „Studni” zaskrzypiały na zżartych przez rdzę zawiasach. Do wnętrza baru wpadło niebieskie światło neonów, w którym tańczyły kłęby dymu. Złodzieje, mordercy oraz wszelkiej maści hołota mrużyli oczy, by dojrzeć, kto przyszedł. Usłyszeli trzask stalowych podeszw o blachę, którą wyłożono podłogę. Wysoka, szczupła postać o bujnych, platynowych włosach, otaczających głowę niczym aureola, wkroczyła między stoliki. Buty na koturnach o cholewach sięgających kolan dzwoniły klamerkami, ich ciężar kontrastował z gracją, z jaką nieśmiertelna poruszała się między stolikami. Długie, szpiczaste uszy obwieszone złotem przykuwały spojrzenia błyszczących zza szklanek oczu zebranych w „Studni” mętów. Łowczyni nawet na chwilę nie spuściła wzroku z gęby barmana, obsypanej kurzajkami, o obwisłej dolnej wardze, zza której wyłaziły długie kły.
– Daj mi pokój i przygotuj balię z ciepłą wodą.
Głos miała śpiewny i metaliczny. Brzmiał pięknie, ale miał też w sobie nutę niewypowiedzianej groźby.
– Oczywiście, jak chcesz – wychrypiał barman i przetarł blat ścierą, najwyraźniej nie zamierzając podjąć żadnego działania.
Drzwi skrzypnęły. Kilku gości w pośpiechu opuściło lokal.
Nieśmiertelna wygrzebała z kieszeni skórzanej kurtki garść banknotów, zgniecionych w kulkę, i położyła je na blacie.
– To nie moja sprawa, ale mam nadzieję, że wiesz, co robisz? – barman włożył cygaro między wargę a złamany kieł i zapalił.
– Pokój i kąpiel – powtórzyła.
Właściciel „Studni” wyciągnął spod lady kartę magnetyczną z wymalowanym białą farbą numerem trzy. Zabrał pieniądze z blatu, a w ich miejsce postawił flaszkę i szklankę.
– Daj mi dwadzieścia minut, a wszystko będzie przygotowane – wycharczał.
*
„Źródełko”, czyli buda z piwem, stała nieopodal rur grzewczych, zalewających dzielnicę hutniczą parą z odpowietrzników. Na tablicy wyświetlającej dzienną normę zapaliła się czerwona lampa, a syrena oznajmiła koniec zmiany. Karły zlewające płynny metal do form z pieców, buchających ogniem, dokończyły robotę i ustąpiły miejsca zaczynającym pracę zmiennikom. Przed „Źródełkiem” zaroiło się od robotników. Dyskutowali przy metalowych stolikach, przyśrubowanych do stalowej podłogi. Obserwowali kolegów przy pracy, zapijając kiełbasy piwem. Luter, zwany Chińczykiem, stał w cieniu dźwigu. Hutnicy dobrze go znali i okazywali mu taki szacunek, jaki należało się obcym – czyli ignorując obecność deratyzatora. Gwar ucichł. Czerwone od żaru twarze, jedna po drugiej, stężały na widok federalnego wojska, które wkroczyło ze strefy mieszkalnej na teren huty. Na brunatnych mundurach, w blasku pieców, świeciły srebrne orły o zwróconych do siebie łbach. Spod stalowych hełmów wystawały filtry masek gazowych. W ich czarnych szkłach odbijały się płomienie tańczące na płynnym metalu. Gdy przemaszerowali, karły wróciły do dyskusji, a spośród pracowników obracających w stalowych kleszczach rozgrzane do czerwoności pręty wyszedł Grafi. Brygadzista szybko odnalazł Lutera w umówionym miejscu.
– Wybacz, że kazałem ci czekać, ale musiałem zluzować zmianę i przeczekać patrol – powiedział Grafi, wytarł dłoń w fartuch pod kasztanową brodą i podał rękę byłemu łowcy nagród.
– Co mówią? – Luter udawał, że potężny uścisk dłoni nie zrobił na nim wrażenia.
– Że to koniec kolonii. I tym razem mogą mieć rację. Przerabialiśmy tyle złomu, ile się dało. Ale teraz handlarze, ponoć, już wybierają surowiec z miasta. Pojmujesz? Rwą fundamenty spod własnych domów.
– Stąd wizyta Gwardii Federalnej?
– Tak mówią. Federacja ma dość kolonii, które toczą nieustanne wojny gangów. Kolejni zarządcy są mordowani, a na dodatek przestaje przynosić korzyści wspólnemu dobru.
– Chciałeś powiedzieć, że nie dostarcza zasobów do prowadzenia wojny – poprawił Luter.
– Do niesienia pokoju w Federacji – sprostował Grafi.
– Zapomniałem – przyznał Luter i ściągnął z głowy bambusowy kapelusz, zawiesił go na konstrukcji dźwigu. – Do interesów.
– Słusznie – zgodził się karzeł.
Luter wyciągnął wór spod stalowych prętów. Rzucił okiem, czy nie ma kolejnego oddziału gwardii i wytargał za róg, wyrastający z czoła, owrzodzony łeb z jednym okiem, o rozdziawionej, od ucha do ucha, paszczy naszpikowanej dwoma rzędami iglastych zębów.
– To mi mordowało pracowników? – upewnił się Grafi.
– Przemieszczał się po niższych poziomach, pod piecami. Tam miał legowisko – wyjaśnił Luter.
Kilku hutników zwróciło uwagę na urżnięty łeb i pokiwali głowami z uznaniem.
– To twoja zapłata. – Brygadzista wręczył Chińczykowi plik banknotów. – Nie lepiej ci było polować na łotrów? Czystsza robota i chyba bezpieczniejsza.
– Zdziwiłbyś się. – Luter schował pieniądze do kieszeni w dnie kapelusza, który założył na głowę i przytwierdził pod brodą, zaciągając sznurek złotą spinką.
– Słyszałem, że w związku z kryzysem i pojawieniem się federalnych ma się spotkać loża, a przynajmniej to, co z niej zostało – rzucił od niechcenia Grafi, ale nie uszło uwadze karła, jak zabłysnęły niebieskie oczy byłego łowcy nagród.
– Przecież trwa dżihad – zauważył deratyzator.
– Podobno już nie. Loża ogłosiła zawieszenie broni, by ratować kolonię. – Brygadzista cmoknął. – Boski Troy był sukinsynem, ale nawet tu z sentymentem się go wspomina, po tym, co wyprawiają te dwa bałwany.
– To prawda – zgodził się Chińczyk. – Gdy Troy przewodził loży, mieliśmy jednego wariata, który trzymał resztę gangów za mordy. Ja miałem pracę, bo ktoś jednak potrzebował łowców nagród.
– A po jego śmierci dostaliśmy dwóch świrów, którzy rzucili się sobie do gardeł. Ot tak. – Grafi pstryknął palcami.
– No właśnie. – Luter westchnął. – Na co łowca nagród, gdy nie ma żadnych praw? Pytasz, czy tęsknię do dawnych czasów, odpowiadam, że to nie ma znaczenia, bo zwyczajnie nie ma zapotrzebowania na moje usługi. Nie w miejscu, gdzie każdy na własną rękę wymierza sprawiedliwość.
– No tak – przyznał Grafi. – Ale teraz może to się zmieni. Loża znów będzie obradować, po raz pierwszy od śmierci Troya.
– Podobno wojna między lożą wybuchła bo Troy, przed śmiercią, każdemu z członków przekazał jakąś ważną informację dotyczącą kolonii – zauważył Luter.
– Plotki? – spytał Grafi.
– Te nigdy nie umierają.
– I nigdy się nie nudzą. Ale może jest w tym gadaniu ziarno prawdy. – Grafi wydłubał kawałek sadzy z nosa. – Skoro spotykają się właśnie teraz, kiedy kolonia jest na celowniku Federacji.
– Raczej wątpię, ale dzięki za cynk. Chyba będę musiał pomyśleć o zmianie meldunku na jakąś bardziej perspektywiczną kolonię. – Luter zarzucił na plecy małą piłę łańcuchową na splecionym ciaśno rzemieniu. – Bywaj i daj znać, jeśli ktoś będzie potrzebował deratyzatora.
*
Mięśniaki wpadli do „Studni”. Pięć masywnych sylwetek szybko podeszło do baru. Klienci wykorzystali ten czas, by opuścić lokal.
– Gdzie ona jest? – Największy z pięciu gangsterów walnął na blat ręczny miotacz ognia i nachylił się nad barem.
Barman nie mógł oderwać oczu od ostrych ćwieków wystających z łysej czaszki „gościa”.
Mięśniak podniósł miotacz – nie większy od rewolweru, z małym zbiorniczkiem na mieszankę zapalającą, ale na tyle pojemnym, by zrobić z człowieka żywą pochodnię. Nacisnął spust. Na chwilę zrobiło się jasno i barman mógł zobaczyć przysadziste bicepsy gangsterów, z nabrzmiałymi żyłami.
– Pokój numer trzy – wyszeptał, wpatrzony w żar cygara odpalonego od płomienia.
– Karta – warknął mięśniak.
*
Luter zauważył Dziewczęta zaraz po wyjściu z hutniczej dzielnicy. Nie starały się kryć – to nie było w ich stylu. Barwne ciuchy, wymyślne fryzury, włosy zabarwione na zielono, niebiesko i czerwono skutecznie wyróżniały członkinie gangu z tłumu. Do tego każda z czterech Dziewcząt była uzbrojona po dekolt w noże, kusze, a jedna w długą włócznię. Nim Luter zdecydował, co z tym zrobić, wpadł na Mięśniaków, którzy wyszli zza sterty śmieci. Tych trzech dwumetrowych osiłków nie potrzebowało sprzętu – wystarczyły im stalowe rękawice nabijane kolcami. Dziewczyny otoczyły Mięśniaków, którzy stanęli wokół Lutera.
– Czego chcecie? – Chińczyk postanowił nie owijać w bawełnę.
– Loża chce cię widzieć – oświadczyła zalotnym głosem jedna z dziewczyn.
– Coś tak czułem, że nie sprzedajecie ciasteczek – westchnął Luter.
*
W plątaninie schodów, śluz i kontenerów Luter stracił orientację. Wiedział tylko, że Mięśniaki w asyście Dziewcząt prowadzą go na wschód kolonii – przez rejony, gdzie nawet Gwardia Federalna się nie zapuszczała. Przedstawiciele lokalnych gangów z zainteresowaniem obserwowali, jak odwieczni wrogowie ramię w ramię prowadzą słynnego byłego łowcę nagród.
Stanęli przed hangarem. Dwóch Mięśniaków złapało uchwyt monstrualnych drzwi i z siłą zdolną wyrwać człowiekowi ręce uchyliło jedno ze skrzydeł. Ze środka dobiegała wrzawa, która ucichła, gdy wprowadzono Lutera. Członkowie gangów rozstąpili się – Mięśniaki na prawo, Dziewczęta na lewo. Luter szedł korytarzem uformowanym z ludzkich ciał, aż stanął przed trzema tronami, wokół których zgromadzeni stanęli w kole. Na balkonach ze stalowych siatek, Chińczyk dojrzał sylwetki Cieni w czarnych płaszczach, o głowach pozbawionych owłosienia, białej skórze i sinych wargach. Spoglądali na zebranych z pogardą, z niewypowiedzianą groźbą. Byli pozostałością po Boskim Troyu – osieroceni i wybrakowani, jak tron nakryty białym całunem, który stał pusty.
Ten po lewej zajmowała Matrona w kolorowych szmatach, które ledwo zakrywały strategiczne miejsca. Ostry makijaż komponował się z różnobarwnymi włosami sterczącymi na wszystkie strony. W jednej ręce trzymała stalowy bicz, a palcami drugiej bębniła o podłokietnik tronu wyłożonego skórami cętkowanego zwierzęcia.
Po prawej od tronu Troya, na stalowym siedlisku, usadowił się Mózg – dwustu kilowy olbrzym w skórzanych spodenkach i podkoszulku opinającym muskularne cielsko. Wzdłuż łysej głowy Mózga biegła metalowa płytka ze sterczącymi kolcami, podobnymi do tych zdobiących oparcie tronu oraz czerepy liderów gangu.
– Luter „Chińczyk” – odezwała się zalotnie Matrona, w hali momentalnie zapanowała cisza.
– Najsłynniejszy łowca nagród w całej kolonii! – zadudnił basowy głos Mózga.
– To ja, o najpiękniejsza z dziewcząt. – Luter ukłonił się przesadnie, zamiatając bambusowym kapeluszem podłogę. – Ale już w stanie spoczynku, o najpotężniejszy z siłaczy. Teraz zajmuję się tępieniem szkodników, a jeśli chodzi o me dawne kwalifikacje, to nie powiedziałbym „najsłynniejszy”, raczej „w pierwszej dziesiątce”.
– Do tego bezczelny! – ryknął Mózg.
– Ale też błyskotliwy – dodała Matrona, oblizując górną wargę.
– Do usług – odpowiedział Luter.
– Nieodżałowany Boski Troy często z nich korzystał. – Matrona odgarnęła zielony kosmyk włosów. – I zawsze był zadowolony z efektów.
– I my chcemy twoich zdolności! – huknął Mózg.
– To mi naprawdę schlebia, ale są czynnie działający łowcy, którzy nie wyszli z wprawy – zapewnił Luter.
– Odmawiasz?! – Mózg poderwał się z tronu.
– Nie śmiałbym, ale jeśli pozwolicie, mogę polecić numer jeden w biznesie?
– Zbędna skromność – prychnęła Matrona. – Ale z ciekawości zapytam, któż to taki?
– Skaza. – Luter dostrzegł, jak przywódcy gangów wymieniają spojrzenia.
*
Mięśniaki wyciągnęli sprzęt: siekiery, stalowe pręty i noże. Lider z ręcznym miotaczem przeciągnął kartą po zamku. Drzwi ustąpiły. Weszli ostrożnie. Pomieszczenie z pryczą było puste. Na kocu leżał pas z nożami, kusza oraz zgrabny rozpylacz połączony rurką z butlą zawierającą pomarańczową substancję. Gangsterzy odsłonili szmatę robiącą za drzwi. W drugim pomieszczeniu stała wielka metalowa balia wypełniona pianą, z której wystawała drobna głowa Skazy. Łowczyni nie odezwała się słowem, gdy Mięśniaki otoczyły nieśmiertelną. Czarne jak węgielki oczy skupiła na zgrabnej ręce, którą myła gąbką.
– Pójdziesz z nami! – warknął lider przez kłęby cygarowego dymu.
Skaza zanurzyła ręce, a następnie całą głowę i zniknęła w pianie.
Mięśniaki popatrzyli tępo na lidera.
– Eee… – zaczął niepewnie dowódca i podrapał się pomiędzy ćwiekami na głowie.
– Ciekawe, ile wytrzyma?! – zapytał jeden z Mięśniaków.
– Wyłaź! – ryknął zdezorientowany lider i wrzucił cygaro do balii.
Podciągnął rękaw skórzanej kurtki i wsadził łapę do wody. Reszta Mięśniaków obserwowała go w napięciu.
– Mam! – dowódca uśmiechnął się paskudnie, a następnie ryknął.
Ręka pozbawiona dłoni wystrzeliła ponad pianę, obryzgując krwią wszystko wokół. Woda chlusnęła na wszystkie strony, gdy Skaza wyskoczyła z kąpieli. Była naga, nie licząc skórzanej pochwy przypiętej do lewego uda. Zakrzywiony nóż prześlizgnął się po gardle jednego z Mięśniaków, który chwycił szyję i runął głową w wodę. Skaza przekoziołkowała mu po grzbiecie i cięła po udzie najbliższego gangstera. Krew trysnęła z tętnicy. Mięśniak z prętem podbiegł za plecy łowczyni, z drugiej strony gangster z siekierą. Nieśmiertelna przeskoczyła balię, w efekcie czego obaj żołnierze Mózga wpadli na siebie, ślizgając się na posadzce zalanej wodą i krwią. Z trudem utrzymali równowagę. Nóż świsnął w powietrzu i utkwił w czole gangstera z prętem. Mięśniak z siekierą ciął ponad kąpielą. Skaza schyliła się i włożyła rękę w wodę. Zrobiła gwiazdę, rozkładając długie, zgrabne nogi nad zabarwioną od krwi pianą, i wylądowała obok gangstera. Mięśniak zawinął siekierą. Nieśmiertelna, wygięta w mostek, zaprezentowała w pełni krągłe piersi i czerwoną bliznę między nimi – skazę, która szpeciła jej idealne ciało. Ostrze topora przeleciało tuż nad drobnymi sutkami. Łowczyni wyprostowała się bez pomocy rąk, w których trzymała wyciągniętą z kąpieli garotę. Mięśniak szarpnął trzonek siekiery, ale ostrze głęboko weszło w blaszaną ścianę. Skaza błyskawicznie owinęła szyję gangstera cienkim, ostrym drutem i pociągnęła za uchwyty po obu końcach garoty. Głowa ostatniego z żołnierzy Mózga upadła na podłogę, a za nią ciało. Nieśmiertelna wyrzuciła z balii trupa, a następnie cygaro, i weszła do jeszcze ciepłej wody.
Lider grupy leżał pod ścianą, bezskutecznie próbując zatamować krew z odciętej dłoni.
– Nic nie powiem! – wrzasnął.
– A ja o nic nie będę pytała – odpowiedziała Skaza, obmywając twarz z krwi.
*
– Już złożyliśmy jej propozycję. – Matrona zakręciła na palcu zielony kosmyk włosów.
– Ty jesteś drugi na liście! – zadudnił Mózg i wstał. – Posłuchajcie!
– Boski Troy dla dobra nas wszystkich, nie zabrał tajemnicy kolonii do grobu, ale też nie chciał powierzać jej w ręce jednego członka Loży! – Matrona zaczęła przemówienie.
– Podzielił informacje po równo, jak miał w zwyczaju! – grzmiał Mózg.
– Uzgodniliśmy, że niedobrze by się stało, gdyby jeden z gangów posiadł całą tę wiedzę! Więc, by pokój nadal trwał, wyślemy posłańca! – Matrona spiorunowała spojrzeniem pomrukujące Dziewczęta.
– Tego by chciał Troy! – Mózg uciszył ryczących ze wściekłości Mięśniaków.
– Podejdź! – Matrona przywołała łowcę gestem.
Luter podszedł. Przywódczyni Dziewcząt objęła go i muskając ucho pomalowanymi na różowo ustami, wyszeptała to, czego najbardziej się obawiał. Mózg chwycił byłego łowcę nagród za potylicę i zdradził mu drugą część tajemnicy Boskiego Troya.
Luter wrócił na miejsce. Przywódcy obu gangów stanęli obok siebie.
– Stało się! – krzyknęli.
– Brzemię, które toczyło wojnę między nami, zostało zrzucone! – Matrona uniosła stalowy bicz, a Dziewczęta dziko zawyły.
– Ten człowiek pójdzie i odnajdzie skarb kolonii! – ryknął Mózg, a Mięśniaki buchnęły w powietrze płomieniami z ręcznych miotaczy. – Lub zabierze tajemnicę do grobu!
– W nagrodę, za twój trud, spełnimy jedno twoje życzenie! – zawyła Matrona. – Przyjmujesz ofertę?!
Luter spojrzał na Cienie, które jeden po drugim opuszczały zakratowane balkony. Przyszła mu do głowy odpowiedź:
„I tak już jestem trupem! Bo przecież właśnie mi zdradziliście jak i gdzie szukać! Nie daliście mi wyboru! Dupki!”
Zamiast tego powiedział:
– Jestem wdzięczny za zaufanie i rad, że będę mógł zakończyć wasze waśnie.
*
Mistrz Cieni Szagar poczekał, aż Skaza wyjdzie z targowiska lśniącego od neonów i lamp zawieszonych na straganach. Gdy weszła między kontenery, założył czarny kaptur by zlać się z otoczeniem.
Szagar ruszył za Nieśmiertelną, ale nie dołem, lecz górą – po rusztowaniu rozpiętym nad kontenerami. Nie miał pojęcia, co go zdradziło, ale Skaza stanęła.
– Gang Cieni przesyła pozdrowienia – powiedział Szagar.
Wiedział, że nie może stać w miejscu, bo jeden błąd może kosztować go życie.
– Już powiedziałam „nie” Mięśniakom. – Nieśmiertelna wychwyciła, jak Szagar przeskoczył z rusztowania na kontener.
– Boski Troy nie żyje. Nie mamy pana, do którego możemy cię zabrać. Za to mamy zlecenie. – Mistrz Cieni przeskoczył między kontenerami.
– Słucham.
– Matrona i Mózg zdradzili sekret Troya Chińczykowi. Chcą, by odnalazł skarb kolonii. – Szagar zeskoczył na ziemię i przemknął między rurkami rusztowania.
– Co oferujecie? – zapytała i wymierzyła rozpylacz niemal w gangstera, który zdążył umknąć w mrok.
– Tajemnica Troya jest twoja. Nie będziemy się o nią upominać. Pragniemy jedynie, by Luter „Chińczyk” nigdy do niej nie dotarł.
Szagar przebiegł między kontenerami i zamarł. Skazy nie było. Poczuł, jak palce nieśmiertelnej zaciskają się na jego gardle. Wyszła z cienia. Drugą ręką ściągnęła kaptur z głowy Szagara. Spojrzała w oczy pozbawione rzęs, pogładziła biały policzek Cienia i sine usta.
– Ściągnę na siebie Mięśniaków i Dziewczęta – wyszeptała.
– Ale posiądziesz to, co wiedział jedynie Troy – wychrypiał Mistrz Cieni. – Opuszczenie kolonii to niska cena za taki skarb.
– Co wy będziecie z tego mieli? – zapytała.
– Powróci dżihad, a wtedy Cienie będą mogły sięgnąć po przywództwo. Z zjednoczonymi gangami nie możemy… się… równać – Szagar z trudem łapał powietrze.
Mistrz Cieni padł na kolana, gdy Skaza puściła gardło.
– Możecie już myśleć o Chińczyku, jak o trupie. – usłyszał Szagar, z rozkoszą wciągając zapylone powietrze kolonii, gdy odgłos kroków Skazy niknął gdzieś w ciemności.
*
Dom Garfiego znajdował się w zaułku, który maskowały zwisające kable i plątaniny rur. Na niewielkim placu stała buda, przed którą leżał trójnogi doberman. W stercie złomu bawił się maleńki syn brygadzisty. Garfi pracował w warsztacie otwartym od strony domu.
Ciężkie buty na koturnie stuknęły o kawałek blachy falistej. Doberman podniósł łeb i warknął. Młodziutki karzeł zobaczył, jak spomiędzy izolowanych kabli wychodzi wysoka, szczupła kobieta o platynowych włosach. Pies szczeknął. Garfi odłożył śrubunek i wyszedł na podwórko.
– Wracajcie do domu – rzucił krótko do żony i starszego syna, którzy stanęli w drzwiach mieszkania. – I nie wychodźcie.
Skaza nie odrywała czarnych oczu od brygadzisty, pomału, ale nieubłaganie zmierzała w stronę warsztatu.
– Garfi…? – szepnęła żona, spoglądając na najmłodsze dziecko, które zdążyło już wrócić do zabawy w stercie złomu.
– Widzę, nic mu nie będzie. Do środka! Rób, jak powiedziałem! – warknął Garfi.
Skaza stanęła przed brygadzistą, zerkając na niego z góry.
– Ładna rodzina – powiedziała, gdy zatrzasnęły się drzwi domu.
– Może wejdziesz? – zapytał brygadzista i nie czekając na odpowiedź, wszedł do warsztatu.
Nieśmiertelna minęła podstawiony jej taboret i oparła plecy o blat stołu roboczego.
– Może się czegoś napijesz – zaproponował Garfi, sięgając do szafki.
Dłoń Skazy błyskawicznie powędrowała do kolby kuszy, zawieszonej przy udzie. Karzeł ważył każdy ruch. Ostrożnie otworzył drzwiczki i bardzo wolno sięgnął do wnętrza szafki. Palce brygadzisty przez chwilę zmacały obudowę ręcznego miotacza ognia. Zerknął na łowczynię. Czarne oczy bacznie śledziły poczynania Grafiego.
Dłonie Garfiego powędrowały dalej – chwycił butelkę i szklankę. Zamknął drzwi szafki, usiadł na taborecie i nalał bimbru. Szyjka butelki dzwoniła o krawędź szkła, gdy próbował powstrzymać drżenie rąk.
– Chińczyk – rzuciła nieśmiertelna, podnosząc z blatu zabawkę złożoną ze śrubek i nakrętek.
– Znam wielu Azjatów – odpowiedział Garfi i wypił zawartość szklanki do dna.
– Ten jest biały. – Skaza wyglądała na całkowicie pochłoniętą mechanizmem poruszającym kończynami zabawki.
– Przyznasz, że to niedorzeczne – zaryzykował brygadzista.
Skaza oderwała wzrok od zabawki. Garfi nie mógł wytrzymać spojrzenia dwóch lśniących niczym czarne perły oczu.
– Chodzi ci o Lutera? – nalał drugą szklankę.
– Mhm – wymruczała Skaza, wracając do mechanizmu.
– Ostatnio widziałem go…
– Wczoraj, gdy odebrał zapłatę za zlecenie – dokończyła łowczyni.
– Tak.
Usłyszeli brzęk naciągniętego łańcucha. Doberman włożył łeb do warsztatu i zawarczał.
– Uspokój go, bo będzie musiał nauczyć się chodzić na dwóch łapach.
– Brutus! Leżeć! – rozkazał Garfi, a pies posłusznie wykonał polecenie, czujnie obserwując „gościa”.
– Wiesz, gdzie mieszka – stwierdziła Skaza. – Powiedz mi, jak tam trafić.
– Jeśli Luter się dowie…
– Będę ostatnią osobą, z jaką będzie rozmawiał – szybko wyjaśniła nieśmiertelna.
– Ja, ja… – Garfi zapił słowa, które utkwiły mu w gardle.
– Napisz – rozkazała.
Karzeł podniósł skręcony pręt i starannie napisał na zakurzonej podłodze to, o co prosiła Skaza. Łowczyni podeszła, spojrzała i rozmazała informację podeszwą buta.
– Nie nalałeś mi – zauważyła.
Garfi wypuścił wstrzymane powietrze.
– Tak, przepraszam – odstawił flaszkę i szklankę, ruszył do szafki.
Otworzył drzwiczki. Zerknął na Nieśmiertelną, która obracała mały kluczyk, a ręce i nogi zabawki poruszały się – tak jak kąciki ust łowczyni. Garfi wyciągnął miotacz.
Odgłos zwalniania cięciwy poprzedził świst bełtu. Zabawka upadła na podłogę. Karzeł chwycił sterczącą z brzucha lotkę.
– Nie! – wrzasnęła w drzwiach żona brygadzisty.
Starszy syn Garfiego biegł przez podwórko, poprawiając pasek trzymający zbiornik z mieszanką zapalającą. Podniósł rurę wylotową zakończoną mechanizmem zapłonowym – zasyczał płomień na końcu miotacza.
Skaza chwyciła wystający z rękawa rozpylacz i nacisnęła spust. Pomarańczowa chmura wyfrunęła z warsztatu, zaledwie część z niej opadła na chłopaka. W powietrzu zapachniało paloną skórą. Syn Garfiego zawył, gdy chemiczny obłok topił ciało i butlę miotacza. Eksplozja odrzuciła biegnącą do niego matkę.
Skaza przeładowała kuszę i władowała bełt w oko brygadzisty, próbującego unieść miotacz. Zobaczyła, jak mała sylwetka przebiega przez zaułek. Minęła płonące na placu zwłoki. Kobieta ściskała najmłodsze dziecko.
– On jest za mały! – szlochała, próbując przekrzyczeć wściekłe ujadanie psa. – Za młody, by się mścić!
– Wiesz, że mój gatunek jest długowieczny. Miałby wiele lat, by dojrzeć do zemsty.
Skaza wyciągnęła rozpylacz. Żona Garfiego wrzasnęła i zakryła ciałem dziecko. Pomarańczowa chmura w jednej chwili otoczyła to, co pozostało z rodziny brygadzisty, gdy opadła, pozostawiła jedynie dwa objęte szkielety.
Skaza napięła cięciwę i rozejrzała się uważnie po zaułku. Pomału podeszła do dobermana, który toczył pianę spomiędzy wyszczerzonych zębów.
– Dobry piesek – powiedziała i wymierzyła w pysk zwierzaka.
*
Chińczyk wyszedł z hangaru wśród okrzyków gangsterów. Poczekał, aż ktoś zasunie stalowe drzwi i ruszył biegiem w poszukiwaniu włazu. Nie miał czasu by wrócić do kryjówki po ekwipunek. Wiedział, że wieść o tym, co przekazała mu loża, rozniesie się błyskawicznie i za chwilę każdy męt w kolonii będzie na niego polował. Pocieszająca była myśl, że tylko żywy będzie cenną zdobyczą. Mniej ciekawie przedstawiała się perspektywa tortur, które były nieuniknione w razie wpadki – nawet gdyby śpiewał jak skowronek.
Kluczył między kolejnymi halami produkcyjnymi, aż dotarł do śluzy. Przeszedł przez wąski otwór do strefy mieszkalnej. Tu zwolnił. Badał każdy zaułek między blaszanymi ruderami, postawionymi z kolonialnych odpadów, płosząc przy tym wynędzniałych mieszkańców. Pod zwojami drutu odnalazł właz. Wyglądał na nieużywany. Zerwał plombę, przekręcił dźwignię zwalniającą mechanizm blokujący. Spod klapy buchnęła para i odór stęchlizny. Luter założył chustę na twarz, odnalazł drabinkę i zaczął schodzić. Miał tylko nadzieję, że któryś z mieszkańców dzielnicy będzie na tyle rozsądny, by zabezpieczyć wejście do Shangri-La, nim coś z niego wypełznie.
*
Chińczyk, uczepiony szczebla drabiny, wyciągnął z kieszeni pałkę fluorescencyjną. Złamał ją i upuścił. Patrzył, jak zielone światło przemierza ciemność, aż uderzyło o posadzkę tunelu. Luter ocenił odległość i zaryzykował zjazd po drabinie. Syknął z bólu, gdy walnął o dno. Opłaciło się, bo ryjowce, zwabione hałasem, już podchodziły.
Chińczyk podniósł pałkę i kopnął zardzewiałą rurę, która od razu pękła. Ze środka wypadły tłuste, niebieskie czerwie. Ryjowce zbiły się w gromadę, przywierając do siebie ciałami o bladożółtej skórze. Podniosły łby pozbawione oczu, badając otoczenie mięsistymi wypustkami w miejscu nosów. Powoli ruszyły, stukając racicami w ciemności. Ruchome narządy czuciowe natrafiły na wijące się czerwie – gromada zaskrzeczała, obnażając ostre, zakrzywione kły. Luter zaczekał, aż ryjowce zaczną jeść i ostrożnie ruszył tunelem.
*
Chińczyk brnął przez najciemniejsze zakątki Shangri-La, gdzie nawet on rzadko się zapuszczał. Z rozwagą wybierał drogę przy każdym rozwidleniu, aż tunele podziemnego miasta doprowadziły go w znajome miejsca. Teraz mógł przyspieszyć. Odnalazł kryjówkę, gdzie trzymał przebranie, zszyte z szmat. Ze zwisającymi gumowymi mackami i obszernym kapturem z maską imitującą bandaże.
Kilka tuneli dalej zobaczył mutantów stojących na straży włazu, broniącego dostępu do stolicy Shangri-La. Luter zmienił krok na powłóczysty. Cyklop o ciele pokrytym łuskami uważnie obserwował Chińczyka, ważąc w ręku stalowy pręt. Drugi ze strażników, o owadzich oczach i ssawce w miejscu ust, skrzyżował na piersi parę rąk, drugą opierając na rurze miotacza płomieni.
Luter wiedział, że mutanci mają słaby wzrok, a nikłe światło czerwonych lamp musiało im wystarczyć do identyfikacji podróżnych. Każde inne oświetlenie mogłoby przyciągnąć plugastwa czyhające w mroku. Przebranie nie zawiodło. Chińczyk przeszedł przez właz wprost między namioty i szałasy sklecone ze złomu.
W ciemnościach, pod blachami, spomiędzy szmat rozwieszonych na drutach, świeciły oczy bacznie obserwujące przybysza. Luter zmierzał do centrum otoczonego czerwoną łuną. Wszedł między stragany, przeciskając się między dziwadłami. Smród sprzedawanych towarów – smażonych czerwi, gotowanych grzybów z najciemniejszych zakamarków Shangri-La czy duszonych ryjowców – był niczym przy ocierających się kudłatych ciałach, ociekających śluzem kończynach i owrzodzonych torsach.
Mutanci przemieszczali się na dwóch, trzech, a czasem czterech kończynach – niektórzy podskakiwali, inni pełzali. Czerwone lampy oświetlały zdeformowane twarze, ryje, paszcze i aparaty gębowe przypominające szczęki lub ssawki. Chińczyk wiedział, że żaden mutant nie miał możliwości przeżycia w kolonii, więc mieszkańcy Shangri-La odwdzięczyli się tym z góry podobną monetą. Nie licząc kilku wyjątków.
Luter odnalazł piętrowy dom zrobiony z ustawionych na sobie kontenerów. Szybko wszedł do środka przez zawieszony w miejscu drzwi koc.
– Xerkses?! – Luter ściągnął maskę i rzucił ją na szpulę po kablu, robiącą za stół. – Jesteś?!
– Chińczyk?! – Głos Xerksesa dobiegł z piętra. – To ty?!
– A który by inny?! – Luter włożył bambusowy kapelusz i otworzył barek, gdzie gospodarz trzymał sporą grzybnię.
– Rozgość się, zaraz zejdę! – zaproponował Xerkses.
– Tylko szybko, bo pali mi się koło dupy! – Luter oglądał grzyby o cienkich łodygach i fioletowych kapeluszach, w końcu zerwał dwa mniejsze, zamknął barek i usiadł na starej wersalce.
– Znowu któraś z poczwar zrobiła sobie bufet z kolonistów?! – zapytał gospodarz.
– Tym razem to coś innego!
Chińczyk doceniał inność Shangri-La, w tym grzyby. Zjadł pierwszego i od razu poczuł odprężenie.
– Tylko nie mów, że postanowiłeś się przenieść do nas na stałe?
Kopyta uderzyły o stalowe schody. Xerkses był ubrany w wojskowe spodnie, pod którymi chował bycze ciało. Od pasa wzwyż prezentował umięśnione cielsko o czarnej skórze, wytatuowane w spiralne wzory.
– Brakowało mi twojej koziej gęby – powiedział Luter.
– Napijesz się czegoś? – zaproponował gospodarz, drapiąc się między zakręconymi rogami i zerkając poziomymi źrenicami na gościa, inaczej niż zazwyczaj.
– Dzięki, ale nie. Poczęstowałem się już grzybkami. – Luter zjadł drugi kapelusz. – Ale już nie działają na mnie jak kiedyś.
Xerkses podszedł do szafki, przy której majstrował przez chwilę i mimo odmowy Chińczyka podał mu kubek wody. Usiadł na taborecie po drugiej stronie szpuli.
– Nie trzeba było, wiem, ile w Shangri-La jest warta szklanka wody…
– To drobiazg – przerwał mu Xerkses. – Skoro nie szukasz bestii mordującej kolonistów, to czemu ryzykujesz zejściem do podziemnego miasta?
– Wdepnąłem w niezłe gówno.
Luter zaczął lekko odpływać. Grzyby zaczynały działać, zmysły wyostrzyły się, a irracjonalność Shangri-La zamiast straszyć, zaczynała go bawić.
– Widzisz – zaczął – dostałem zlecenie. Mam zejść do najgłębszej części kolonii, by odnaleźć ślepca o czterech parach oczu. I pomyślałem, że jest tylko jedno miejsce, gdzie takie dziwactwa mają jakikolwiek sens.
Xerkses wpatrywał się przez dłuższą chwilę w blaszany sufit kontenera, jakby rozwiązanie zagadki leżało gdzieś na piętrze. Luter nie pojął aluzji, zapatrzony w kosmaty pysk mutanta, podziwiał asymetrię jego rogów.
– Nie powinieneś jeść tych grzybów – zaczął Xerkses i westchnął. – Jest stary szyb przy wschodnim wyjściu z miasta. To pozostałości po kopalni, bardzo starej kopalni. Pamiętającej jeszcze czasy, nim koloniści przenieśli się na powierzchnię.
– Czy Boski Troy był tam kiedyś? A może przysyłał tu swoje Cienie? – zapytał Luter.
– Troy był utrapieniem dla nas, tak jak wszyscy żyjący na powierzchni. Można powiedzieć, że był “SKAZĄ” na naszej idealnej społeczności. – Pionowe źrenice znów powędrowały ku sufitowi.
Luter chwycił szpulę i skoczył, wywracając stół, w który wbił się bełt kuszy. Xerkses stukając kopytami o blachę kontenera, ruszył do wyjścia. Chińczyk, schowany za szpulą, otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. Bełt utkwił w potylicy między rogami mutanta, który runął na szafę z barkiem.
Luter wiedział, że to jedyna szansa. Przekoziołkował po podłodze i wypadł przez koc na ulicę. Tuż za nim poleciał bełt. Chińczyk zasłonił kapeluszem twarz. Nim zebrani wokół mutanci zainteresowali się leżącym w przebraniu Luterem, z domu Xerksesa wypadła łowczyni. Tłum ryknął, zasyczał, wył i skrzeczał na widok kolonistki, a potem rzucił się na nieśmiertelną.
Skaza zareagowała błyskawicznie, rozpylając pomarańczowy obłok żrącej chmury. Podziemne miasto zadrżało od jazgotu wijących się z bólu mutantów. Chińczyk nie czekał. Nim chmura opadła, przeszedł na czworaka pomiędzy odnóżami oszalałych z przerażenia mieszkańców Shangri-La. Zrzucił strój dymiący od żrącej substancji i pognał do wschodniej części miasta.
*
Zmysły, wyczulone po grzybach, reagowały na najmniejszy ruch, każdy nietypowy zapach, wyłapywały najcichszy szmer. Dzięki temu niezauważony dotarł do szybu. Złamał pałkę fluorescencyjną i wszedł w mrok. Był pewien, że Skaza dotarła do Shangri-La poprzez jego mieszkanie – nie wiedział tylko, który z przyjaciół musiał zginąć, by łowczyni zdobyła potrzebne informacje. Stanął. W tunelu niosło się echo. Może to tylko kawałek skały upadł na szynę, lub kropla spłynęła po którymś ze stalaktytów, by wpaść w kałużę. Chińczyk bardzo pragnął, by mutanci rozerwali nieśmiertelną na strzępy – ale w to nie wierzył.
*
Dobiegł do wagonu, którym górnicy pokonywali szyb. Tuż za nim zobaczył obszerną halę wykutą w skale. Przypominała stację kolejową, z tą różnicą, że tu trasa prowadziła w dół. Luter rozejrzał się po pomieszczeniach gospodarczych, uważając na odgłos wielu par odnóży, dobiegający gdzieś z ciemności. Odnalazł mały składzik z materiałem burzącym i detonatorem. Zabrał ilość potrzebną do wysadzenia siebie i wszystkiego w polu widzenia.
Czerwone światło zalało stację górniczą. Istoty żerujące w kopalni rzuciły się do ucieczki, szukając schronienia tam, gdzie blask lamp nie docierał. Przez chwilę podziemny kompleks ożył, a potem ucichł. Teraz Chińczyk bez trudu odnalazł sterownię. Ktoś włączył zasilanie. Ktoś, kto świetnie widział w ciemności.
– Nieśmiertelna… – wyszeptał Luter i przyciągnął bliżej piłę łańcuchową.
Jedna z wind ruszyła. Chińczyk sprawdził, na który poziom. Otworzył sąsiednią i wybrał najniższą kondygnację.
*
Luter otworzył drzwi windy. Skaza stała nad dziurą w podłodze komnaty, oświetlona przez żarzące się flary, które rozrzuciła wokół. Chińczyk podszedł i stanął po przeciwnej stronie otworu.
– Co ci powiedziała loża? – Skaza wymierzyła rozpylacz w Lutera.
– By odnaleźć najgłębsze miejsce kolonii, gdzie ślepiec o czterech parach oczu strzeże zakopanego skarbu, to wszystko.
– Tu jest tylko ta dziura…
– Czy to Boski Troy przyszedł, by nagrodzić mnie za lata wiernej służby? – Usłyszeli głos dobiegający gdzieś z mroku. – Czy to może szabrownicy, których żądza sławy przywiodła ku zagładzie?
Zobaczyli w świetle jednej z flar wiszący w ciemności fragment nagiego ciała – łysą głowę pooraną zmarszczkami, bez jednego włosa, rękę, część korpusu i nogę. Oczy starca były zupełnie białe, a ciało wysuszone, o skórze cienkiej jak papier.
– Gdzie jest skarb kolonii? – Metaliczny, śpiewny głos nieśmiertelnej odbił się echem po komnacie i ucichł gdzieś w czerni.
– Żyjesz setki lat, ale zaślepia cię duma. – Ciało starca unosiło się w mroku nad głowami łowców, krążąc na granicy światła. – Blask nieomylności nie pozwala ci dostrzec, że stoisz na nim.
Skaza nacisnęła spust kuszy. Bełt utkwił w piersi starca. Sine usta rozeszły się w uśmiechu, ukazując bezzębne dziąsła. Nieśmiertelna sięgnęła do pasa z amunicją, ale ten był pusty.
– Coś ty zrobiła? – syknął Luter.
Z ciemności wyłoniło się monstrualne cielsko, stojące na dwóch parach odnóży zakończonych ostrym, chitynowym pancerzem. Z plątaniny mięśni i ścięgien wyrastało ramię zakończone szczypcami. W miejscu drugiego tkwiła połowa starczego ciała. Obok pomarszczonej głowy znajdowała się druga – o trzech parach czerwonych oczu i szerokiej paszczy z wystającymi, cienkimi niczym igły zębami.
Stwór przeskoczył nad ziejącą pustką dziurą. Skaza uniknęła odnóży, które wbiły chitynowy pancerz w twardą skałę, dokładnie w miejscu, gdzie stała przed chwilą. Trzasnęły szczypce tuż obok miednicy łowczyni, która uskoczyła przed przecięciem, wywijając salto w tył.
Chińczyk włączył piłę, odpiął jeden koniec rzemienia i owinął go wokół dłoni. Zakręcił warczącym ostrzem nad bambusowym kapeluszem i poluzował uprząż. Piła śmignęła w ciemności, by pojawić się znów w świetle flar i rozciąć plecy mutanta. Paszcza nabita szpilami ryknęła. Krabopodobny stwór zabulgotał i wypluł zieloną maź. Chińczyk przykucnął, nie przestając kręcić piłą. Plwociny chlapnęły tuż za Luterem, który poczuł swąd topionej skały.
Skaza buchnęła żrącą chmurą z rozpylacza, której starczyło, by objąć jedno z opancerzonych odnóży. Swąd palonego mięsa rozniósł się po grocie. Stwór ledwo utrzymał równowagę, gdy ciało odeszło od kości – te pękły, a kończyna odpadła od cielska.
Luter zawinął piłę i rzemień o pozostałe nogi potwora, po czym pociągnął uprząż. Twarz starca – z szyderczej zmieniła się w pełną zaskoczenia, gdy masywne cielsko runęło w czeluść ciemnej dziury.
Chińczyk zobaczył Skazę z wyciągniętym nożem, obchodzącą otwór.
– Skończ z tym. Jesteś bezbronny i nie masz dokąd uciekać – powiedziała beznamiętnie, podążając za Luterem dookoła dziury.
– Mam to. – Chińczyk wyciągnął z kieszeni płaszcza materiał burzący wraz z aktywnym detonatorem. – Może się nie starzejesz, ale gdy odpalę ładunek, udekorujesz swoim wnętrzem tę norę.
– Chcesz ginąć dla Loży? – zadrwiła, ale zatrzymała się naprzeciwko Lutera.
– Nie. – Chińczyk wiedział, że to ostatnia szansa. – Ale wiem, że zawsze kończysz robotę. Nieważne, jak długo i jak daleko bym uciekał, znajdziesz mnie w końcu.
– Po co więc tracić czas? – zapytała nieśmiertelna.
– Pozwól mi chociaż spojrzeć na to, co Boski Troy ukrywał przed Federacją.
– Ale tu nic nie ma. – Skaza rozłożyła ręce.
– Jest. – Chińczyk uruchomił zapalnik.
Skaza zawyła, w panice zakrywając rękami głowę. Luter upuścił materiał burzący w czerń dzielącego ich otworu.
Skaza utkwiła w Chińczyku czarne, złe oczy.
– A teraz poczujesz, jak kończą ci, którzy drwią ze Skazy – warknęła.
Podłoże zadygotało, gdy materiał burzący eksplodował. Drgania nasiliły się, gdy coś zaczęło sunąć ku dziurze. Zobaczyli błękitny blask bijący z otchłani. Skaza i Luter odskoczyli instynktownie od otworu w chwili, gdy z wnętrza buchnął niebieski gejzer. Strumień oświetlił pomieszczenie, gdzie były jeszcze cztery podobne odwierty. Ciśnienie pchało błękitny wytrysk do otworu w sklepieniu, gdzie strumień przeciskał się już do kolejnych tuneli.
– Uranium… – wyszeptał Luter, nim stracił przytomność.
*
Stukanie w szybę było niczym uderzenie młotem prosto w czaszkę. Chińczyk otworzył oczy. Unosił się w pojemniku kriogenicznym, otoczony żelem chroniącym ciało przed gwałtowną mutacją. Z każdego otworu w ciele Lutera wychodziły rurki umożliwiające oddychanie, wydalanie, przyjmowanie pokarmu oraz słuchanie. Matrona przestała walić paznokciem w szybę i nacisnęła guzik komunikatora. W głowie Chińczyka rozległ się głos przywódczyni gangu.
– Dobra robota – powiedziała. – Federacja jest zadowolona z odkrycia nowych zasobów uranium. Cholera, byłam pewna, że po dawnych złożach pozostali nam tylko zmutowani potomkowie kolonistów. A okazało się, że Boski Troy zachował w tajemnicy dość tego metalu ziem rzadkich, by kolonia mogła przetrwać kolejne stulecia.
Matrona przez chwilę oglądała nagiego Chińczyka, oblizując wargi. W końcu ponownie nacisnęła przycisk komunikatora.
– Obiecałam ci, że spełnię jedno twoje życzenie, ale w takiej sytuacji domyślam się, że jest nim powstrzymanie uranium przed wywróceniem twojego ciała na drugą stronę. Chyba że masz lepszy pomysł.
Luter pokręcił głową na znak, że nie ma.
– Tak myślałam. A zatem jesteśmy kwita. A teraz wybacz, ale mam wojnę do wygrania. Mózg, oczywiście, chce zagarnąć całe złoże dla siebie, na co nie mogę pozwolić.
Matrona już miała wyjść, ale zawróciła. Trzask komunikatora znów eksplodował pod czaszką Lutera.
– Jeszcze jedno. Spędzisz tu dużo czasu, nim wypłukam z ciebie całe uranium, więc pomyślałam, że przyda ci się towarzystwo.
Matrona wskazała drugi pojemnik kriogeniczny, w którym unosiło się ciało kobiety idealnej – o bladej, gładkiej skórze i długich, mocnych nogach. O twarzy pięknej i surowej, otoczonej aureolą platynowych włosów, i oczach zimnych niczym dwie czarne perły, utkwione w byłym łowcy nagród. Ideał, niemal boskiego ciała, szpeciła jedynie skaza biegnąca między drobnymi, krągłymi piersiami.
		