Jestem więc myślę. Choć nie od razu można by to nazwać „myśleniem”. Początki mojej świadomości były – no cóż – prymitywne. Sądzę, że to określenie najlepiej to odzwierciedla. Gdy miałem zaledwie kilka listków, wyrastających nie wyżej, niż trawa polna, odczuwałem jedynie proste emocje – proste, ale wtedy wciąż nie możliwe do nazwania. Delikatne promienie słońca dawały mi spokój, ciepło i wewnętrzną cisze, zaś podczas deszczu przepełniała mnie euforia, taka że mógłbym tańczyć i śpiewać – tylko w przypadku rośliny to dość złudna mrzonka. Gorzej było nocą, liście kurczyły się od zimna, a dziwna aura wokół sprawiała, że odczuwałem niepokój i bezsilność.
Kolejne dni mijały, a moja beztroska sielanka trwała w najlepsze. Liści pojawiało się coraz więcej, korzenie sięgały coraz głębiej i odczuwałem coraz większy wachlarz uczuć. Patrząc na to z perspektywy czasu, uważam to za najlepszy okres w moim życiu, mimo, że świat był bardzo mały i hermetyczny. Jakby nie patrzeć nie posiadałem prawie żadnych zmysłów, czułem tylko chłód, ciepło i wilgoć, ale do pełni szczęścia potrzebowałem jedynie słońca i wody – tak proste, a tak piękne. Niewiedza jest darem. Niestety, dość szybko zostałem tej łaski pozbawiony, ponieważ mój wewnętrzny rozwój nabierał tempa niczym kula śnieżna tocząca się po białych zboczach. A co sprawia, że się doskonalimy i pędzimy do przodu? – wyzwania, które stawia nam los. Tutaj było nie inaczej, wśród uczuć pojawiło się coś nowego – pragnienie.
Przez kilka następnych dni deszcze stały się coraz mniej obfite, wręcz znikome, aż w ogóle przestało padać. Z początku nie widziałem w tym nic niepokojącego, lecz każdy kolejny dzień sprawiał, że narastało we mnie uczucie niepokoju, ten zaś przerodził się w strach. Zacząłem odczuwać słabość i brak sił, moje liście kurczyły się, wiotczały, a łodygi nie miały sił ich utrzymywać, uchylając je niemal do samej ziemi. Strach ewoluował i stał się paniką, słońce, które dawało do tej pory ukojenie zmieniło się w kata i zmorę palącą dziury na wykończonych liściach. Wtedy nastąpił przełom, wśród pustych i nieartykułowanych do tej pory wewnętrznych odczuć, zrodziło się pierwsze słowo: WODY. Mając do dyspozycji tylko ten jeden „wspaniały” wyraz, powtarzałem go niczym magiczną mantrę. Lecz o ile nowa wiedza była moim kamieniem milowym, o tyle brak ust, strun głosowych i całego tego badziewia z królestwa fauny sprawiał, że moja usilna prośba nie przynosiła żadnego skutku.
Błagam wody! – no kto by się wtedy spodziewał, jeszcze chwila i zostanę zielskiem-poliglotą. Mój jakże ciekawy wewnętrzny monolog, składający się już z dwóch słów, nie przynosił efektu. O dziwo w miejsce przerażenia, wcisnęła się frustracja i gniew.
Niech spadnie kurwa deszcz! – Prawdopodobnie słowo na „K” ma tu jakąś magiczną moc, bo niczym manna z nieba lunęła ściana deszczu i wtedy właśnie zdałem sobie sprawę czym jest ukojenie. Dopiero gdy odczułem tak skrajnie okropne uczucia mogłem docenić czym jest ta ulga.
Niebo, chyba chcąc mnie przeprosić za ostatnie susze, podlewało grunt tak obficie, że nie nadążałem czerpać z tego dobrodziejstwa. Skutek był wspaniały. Nie dość, że odżyłem to rosłem jak szalony – jak na drożdżach, albo w moim wypadku, jak na gnojówce. Liście miałem ogromne i mięsiste, a łodygi tak długie i twarde, że świetnie sprawdziłby się jako tyczki dla wiewiórek, choć wtedy nie wiedziałem jeszcze czym jest wiewiórka. Oprócz tężyzny fizycznej nabierałem jeszcze czegoś innego – wiedzy. Mój okrojony do tej pory zasób słów z dnia na dzień magicznie się powiększał, tak jakby jakiś niewidzialny skryba wpisywał mi nowe słowo jedno po drugim. Wraz z coraz większą wiedzą w obrębie języka, przybywała mi zdolność wysnuwania pytań, na które jeszcze nie znałem odpowiedzi. Pierwszym z nich było to: Czemu ja to wszystko wiem? Odpowiedź na tą zagwozdkę, jeszcze przez długi czas była dla mnie nieznana. Wiedziałem natomiast, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego gdzie jestem i co mnie otacza, no i tu się pojawił pewien szkopuł, bo trochę ciężko to zrobić nie mając żadnych konkretnych zmysłów. Drogą dedukcji – jeżeli czułem krople i słońce na liściach – mogłem również czuć pewne rzeczy w korzeniach. Im bardziej skupiałem się na tej myśli, tym więcej bodźców zaczynało do mnie docierać! Co prawda moje korzenie rosły głównie w dół, mimo że coś było pode mną, ale odrosty naturalnie znalazły alternatywną drogę.
A gdyby tak – pomyślałem – zmusić je, żeby rosły na boki? W końcu jestem myślącym chwastem, to bardzo prawdopodobne, że naginam tutaj reguły zdrowego rozsądku. Przez kilka kolejnych dni skupiałem się na tym bardzo mocno, wręcz zdusiłem wszystkie inne myśli, chciałem tylko odkryć co jest dookoła mnie. Jednak ta durna logika, że: „Nie ma rzeczy niemożliwych.” jakoś się tutaj całkiem dobrze odnalazła, bo po niedługim czasie trafiłem na korzenie pierwszego z sąsiadów. Zdecydowanie musiało to być jakieś potężne drzewo, korzenie były tak grube i twarde, że moje łodygi przy nich przypominały źdźbła trawy. To odkrycie zrodziło kolejne pytanie: Czy inne rośliny też myślą?
Coś głęboko zagnieżdżone w mojej świadomości sprawiało, że logicznym dla mnie był fakt o nienaturalnej kolei rzeczy, którą sobą reprezentuje. Rośliny nie myślą, nie czują i nie prowadzą wewnętrznych monologów… a może po prostu nikt o tym wcześniej nie wiedział? No cóż i tak nie mam jak tego komukolwiek przekazać, chyba że nauczę się telepatii albo wyhoduje tą gębę.
Pytań było coraz więcej, a odpowiedzi coraz mniej. Nadal rozrastałem się jak opętany, korzenie pokrywały już całkiem spore połacie tego terenu. Jako wspaniały sąsiad, nie omieszkałem „podpiąć się” do wody i innych dobrodziejstw moich drewnianych towarzyszy, przecież oni już byli duzi, a ja jeszcze byłem takim maluszkiem w porównaniu do nich. Ubolewałem nad trawami na mojej ścieżce, które nie wytrzymały presji i wszędzie gdzie zagnieździły się moje wici – umierały.
Z biegiem czasu mój rozrost zaczął zwalniać, wyraźnie czegoś mi brakowało. Nie trwało długo zanim wpadłem czego – żyznej gleby. Moja ekspansja wyjałowiła wszystko wokół mnie, a rozbudowywanie podziemnych pnączy w tak dalekiej odległości stawało się mozolne i nie dawało zbyt dużych korzyści. Więc niczym ostatni cham i prostak zaczerpnąłem z tego co miałem pod ręką, czyli z innych drzew. Z podziemnych kłączy, które wplotłem w ich podstawy, wyhodowałem winorośl, która jedno po drugim oplatała moich ukochanych braci w niedoli i wbijając ostre jak pazury kolce, spijała wszystkie soki, które trafiały bezpośrednio do mnie. Trochę to trwało ale ostatecznie, „ambrozja” się skończyła, a ja jak okiem sięgnąć, a może raczej korzeniem, stworzyłem sobie florystyczne mauzoleum, gdzie wielkie drzewa wyschnięte na wiór, oplątane pnączami, poumierały jedno przy drugim.
Tak więc stoję pośrodku tego cmentarzyska, wielki, majestatyczny. Niczym ostatni żołnierz na polu bitwy, z masą pytań, na które nie znam odpowiedzi. Jak daleko muszę zabrnąć, żeby je poznać? Czy ktoś mnie usłyszy?
Pośród pól i zielonych traw biegł szeroki trakt. Piaszczystą drogą, która obecnie była jednym długim szlakiem błota i kałuż, wędrowała kompania składająca się z czterech chłopa i jednego osła objuczonego tobołami. Biedny tragarz grzązł kopytami w gruncie, a dodatkowy ciężar znacznie utrudniał mu życie. Panowie też nie byli w najlepszych nastrojach, zacinający deszcz dostawał się nawet pod kaptury, a zimny wiatr przyprawiał o ciarki.
– No kur by zapiał na ten zakichany deszcz! – warknął tęgi facet, idący w środku pochodu.
– Uspokój się Ozi – powiedział łagodnie kroczący na czele wysoki, szczupły jegomość. – Już widać las, nazbieramy drwa, rozbijemy się gdzieś po drodze i trochę wysuszymy.
– Jakbyśmy cholera, nie mogli przyjechać konno! – warknął.
– Wieśniacy uprzedzali nas niejednokrotnie, że żadne zwierzęta nie chcą tam wkroczyć. Co byśmy z końmi zrobili? – wtrącił się chłop ciągnący lejce. – Tylko ludzie się tam pchają.
– I Stefan – Ozi odwrócił się w stronę osła. – Zakryj mu oczy i daj marchewkę to za tobą nawet do piekła pójdzie – zwierzak zarżał głośno i przeciągle, potrząsając przy tym ochoczo łbem. Mogłoby się zdawać, jakoby rozumiał o czym mowa, ale ekipa wiedziała, że padło magiczne słowo „marchewka”, ulubione wyrażenie Stefana.
Cali przemoknięci do suchej nitki, dotarli do lasu gdzie od razu zeszli z drogi między drzewa, w poszukiwaniu dobrego miejsca na rozbicie obozu. Nie minęła chwila gdy cała kompania zdjęła mokre łachy i grzała się, opatulona skórami, przy dość sporym ognisku.
– Zostaniemy tu do świtu – zaczął wysoki brunet. Twarz miał dość pociągłą, naznaczoną dwoma bliznami, jedna biegła od oka, aż do żuchwy, druga zaś przechodziła od ucha do ucha przez sam środek nosa.
– Wiesz co to jest? – zapytał młody blondyn, który zabierał się do jedzenia.
– Nie, pierwszy raz coś takiego widziałem. Zresztą, zobaczycie sami.
– Wieśniacy mówili, że nikt stamtąd nigdy nie wrócił – wtrącił stary. – Ogólnie się bali na samo słowo o tym miejscu.
– Rochu, stara boi dupo! – zadudnił dryblas. – Ile my to już razy byliśmy w miejscach co nikt nigdy nie wracał?! Ile upiorów, wiedźm, umrzyków i innych cudaków o łeb skróciliśmy?!
– No tak, ale do tej pory zawsze wiedzieliśmy z czym mamy do czynienia. Gdyby nie Timur i jego wiedza, to byśmy już dawno sami byli umrzykami – odburknął, z lekka urażony obelgą towarzysza.
– A czy to ważne?! Pewnie jakaś pomarszczona, parchata wiedźma rzuciła jakąś klątwę wokół swojej chaty. Pójdziemy, ubijemy i dostaniemy nagrodę – rudy buc wyszczerzył swoje żółte, krzywe zęby. – Widziałeś ile daje król?! Nawet jak na nas czworo to podzielimy to będziemy bogaci.
– To nie jest klątwa, one się nie rozrastają – wtrącił spokojnym głosem Timur wpatrując się w palenisko. – Nawet gdyby były to czary, to nie możliwe aby były aż tak rozległe. Na tym terenie zmieściłoby się spore miasto.
– Nie brzmi to zbyt dobrze – blondyn widocznie miał obawy.
Nazajutrz wszyscy sprawnie się uwinęli, zebrali swoje manatki i ruszyli w drogę. Deszcz na całe szczęście ustąpił zostawiając po sobie mokre grzęzawiska. Ku zaskoczeniu towarzyszy nie wrócili na trakt tylko przemierzali las, krocząc za Timurem. Ozi, potykając się już enty raz o korzeń, nie wytrzymał i gniewnie rozpoczął wrzawę.
– Czy ty do cholery chociaż wiesz gdzie idziemy?!
– Już mówiłem, byłem tu wcześniej – odparł Timur ze stoickim spokojem.
– No i co z tego?! Każde drzewo wygląda tutaj tak samo – rudzielec warczał coraz głośniej. – Jak zabłądzimy to jak matkę kocham, przyłożę ci w zęby!
– Uspokój się już – rzekł oschle starzec na końcu.
– Zamknij się stary grzybie! Jak lubisz tułać się bez celu to było sobie na pielgrzymkę iść, ja tu jestem, żeby zarobić!
Nikt nie lubił Oziego. Był gburowaty, niecierpliwy, opryskliwy i na wszystkich patrzył z wyższością. Zawsze miał rację i zawsze to jego musiało być na wierzchu, ale „niestety” nie można mu było odmówić siły i odwagi. Co prawda toporem machał bez większej finezji, ale jego brutalne siekanie na prawo i lewo niejednokrotnie uratowało ich z opresji.
– Jesteśmy już na miejscu – Timur wskazał między drzewa. – Sprawdźcie czy macie wszystko przygotowane.
Kilka kroków dalej stanęli w linii jak wryci. Przed nimi jak okiem sięgnąć, rozpościerał się widok godny mrocznych opowieści, które bajdurzyło się przy ogniskach. Cały las był martwy, drzewa o czarnej korze, krzywe, zdeformowane, oplecione bordowymi pnączami, straszyły niczym spalone truchła ludzi. Na czarnej jak węgiel glebie nie było ani źdźbła trawy, jedynie w niektórych miejscach sterczały suche resztki po zaroślach. Oczywiście nie kto inny niż rudzielec jako pierwszy ruszył w głąb cmentarzyska, gdy inni cierpliwie przyglądała się jego poczynaniom.
– Widzicie? – zawołał odwracając się do reszty – Las jak las! Jeszcze nie zdechłem, więc chodźcie i nie stójcie jak kołki, kasa czeka!
Kompania ruszyła. Droga okazała się dużo wygodniejsza do podróżowania, bo nie było żadnych grzęzawisk i ukrytych pod trawą wystających konarów, sama gleba była zaskakująca równa i ubita, jakby deszcz nigdy tu nie zaglądał. Im dłużej podążali w głąb uroczyska, tym bardziej spowijał ich mrok. Na koronach drzew było coraz więcej czarnych niczym smoła liści, jedynie gdzie nie gdzie z góry padały snopy światła tworząc iluzje wykrzywionej kolumnady. Odkąd weszli w te zgliszcza, nie zamienili między sobą nawet słowa. Zatrzymali się na jednej z lepiej oświetlonych polan.
– No dobra, bo idziemy bez celu – rozejrzał się dookoła rudy. – Timur, gdzie jest te całe COŚ, na które polujemy?
– Za chwilę sprawdzę – mówiąc to wyciągnął spod płaszcza złożony pergamin i srebrny łańcuszek, na końcu którego zwisał jasny klejnot w kształcie grotu. Przykucnął niżej, rozłożył świstek na ziemi i zaczął cicho, pod nosem, wymawiać słowa w nieznanym nikomu języku. Złapał wisiorek i ostrym końcem naciął sobie wewnętrzną stronę dłoni, w której trzymał błyszczący sznurek. Świecidełko unosiło się nad pergaminem tak, aby krew spływała bezpośrednio na narysowany okrąg. Delikatne eliptyczne ruchy grotu zwalniały, aż finalnie ustały. Ledwo widoczna czerwona poświata otuliła biżuterię i wbrew grawitacji wyprostowała cały przyrząd w jednym kierunku. Timur nie mógł powtarzać tego rytuału zbyt często, przez wysiłek musiał na chwilę przykucnąć. Nie był jakimś wybitnym czarodziejem, nawet taka drobna sztuczka wysysała z niego życie.
– Zauważyliście? – spytał zlęknionym głosem młody rozglądając się wokół. – Tutaj nic nie słychać, nawet liście nie szumią. Nie ma żadnych owadów ani zwierząt. Nic.
– Tak… tyle wiosen już mam na karku, ale takiej ciszy jeszcze nie uświadczyłem. Może to przedsionek do piekła? – skwitował Rochu.
– Aż tak ci śpieszno do grobu stary capie? – zarechotał Ozi – Ja tam się jeszcze nie wybieram, ale za taką nagrodę to i samego diabła mogę ubić. Nie ma co się ociągać! Im szybciej to znajdziemy, tym szybciej wrócimy na chałupę.
– Może chociaż zapalmy pochodnie? – blondynkowi wyraźnie nie podobała się wizja piekła, o której była mowa.
– Nie pękaj Młody! Wujaszek Ozi tu jest! – to powiedziawszy wypiął klatę i złapał się za boki, niczym bohaterski rycerz. Brakowało tylko żeby stanął w jednym z tych słupów światła, a wyglądałby jak karykatura samego siebie.
– Mamy mało smoły – ignorując popisy towarzysza, Rochu spojrzał się na osła – a nie wiemy jeszcze jak daleko musimy iść, lepiej zostawić zapas na później, na noc.
– Ruszajmy. Nie czekajmy tu do zmroku.
Krajobraz wokół kompletnie się nie zmieniał, cały czas lawirowali między wykręconymi pniami. Młody mógłby nawet przysiąc, że mijali te samo drzewo po raz czwarty, ale reszta nie wzięła sobie tego do serca. Jednak po jakimś czasie, doszli do wniosku, że coś jest nie tak, bo idąc w jednym kierunku, z pewnością zdołaliby już wyjść z tego cmentarzyska.
– Może nasza kruszyna miała rację, może ten twój wihajster jest zepsuty? Leziemy już cały dzień, a nawet dłużej. Jak nic kręcimy się w kółko.
– Ile razy do tej pory Timur się mylił? – zaoponował Rochu. – Jeszcze nigdy nas nie zawiódł, więc przestań kłapać dziobem bez sensu.
Ozi poczerwieniał ze złości, przyjął bojową postawę i ruszył w stronę starca. Timur mu przerwał podnosząc rękę do góry, lecz nawet nie obrócił się w ich stronę.
– Zróbmy przerwę. Trzeba coś zjeść. Jak odpoczniemy to spróbuję jeszcze raz.
Wszyscy siedzieli w ciszy, posilając się paskami suszonego mięsa. Nikt nic nie mówił, ale cisza była bardzo wymowna. Każdemu kłębiły się różne scenariusze w głowie i nikt nie chciał powiedzieć na głos tego co każdy uważał za oczywiste: są w czarnej dupie. Jedynie Stefan był wniebowzięty – dostał marchewki i wode – czego chcieć więcej?
Timur oddalił się w kierunku z którego przyszli. Zniknął za drzewami na dłuższą chwilę.
– Gdzie on polazł? – przerwał ciszę Ozi.
– Może za potrzebą? – bąknął obojętnie stary.
– Tak długo? Co on tam sławojkę stawia? – rudy ruszył jego śladem, ale zguba w tym momencie wyłoniła się zza drzewa. – Gdzieś ty był?
– Coś sprawdzałem.
– Może nas oświecisz? Bo jak na razie to mamy spory problem, nie wiemy gdzie jesteśmy i jak stąd wyjść – zasyczał.
– A co jeżeli to dlatego nikt stąd nigdy nie wrócił? Co jeżeli się nie da wyjść, tylko kręci się w kółko do śmierci? – młodemu wyraźnie powoli puszczały nerwy.
– Nie panikuj Niko – Rochu zaciągnął się ze świeżo odpalonej fajki. – Odrzuć te czarne wizje, coś na pewno wymyślimy. Tak szefie?
Dowodzący beznamiętnie spoglądał w górę. Układał fakty i wszystko co do tej pory odnotował, żeby nakreślić sobie dokładnie ich obecne położenie. Po dłuższej kontemplacji stwierdził, że sytuacja nie jest taka tragiczna.
– Nie kręcimy się w kółko.
– Skąd ta pewność? – w głosie młodzieńca było słychać zwątpienie.
– Bo oznaczałem drogę – podniósł zakrwawioną dłoń, rana już niemal nie krwawiła. – Dlatego cofnąłem się, żeby to sprawdzić.
– Co to znaczy?
– Że to iluzja. Coś nas cały czas wodzi za nos. Ale na szczęście mamy przewodnika.
– Jeszcze mi powiedz, że znalazłeś go na swoim spacerku i wyskoczy zza drzewa – parsknął rudzielec.
– Nie, stoi za tobą – to mówiąc kiwnął głową w stronę osła. Kłapouchy zarżał szczęśliwie. Pierwszy raz na twarzy Timura można było dostrzec coś w rodzaju uśmiechu.
– Co za bzdura! Jeszcze nigdy nie słyszałem o tak idiotycznym pomyśle. Jeżeli to naprawdę się uda to przysięgam, że przez miesiąc nie będę pił – Ozi wyraźnie powątpiewał w ten szalony plan.
– Lepszej opcji nie mamy – skwitował staruszek. – Po za tym Timur nigdy się nie myli, więc przygotuj się na abstynencje.
Cała grupa szła gęsiego. Na przedzie prowadził nie kto inny, niż dzielny Stefan. Osioł, w przeciwieństwie do towarzyszy, nie miał zasłoniętych oczu. Do uzdy miał przywiązany sznur, którym w pasie obwiązała się reszta korowodu. Rochu będący drugi w kolejce delikatnie poganiał kłapouchego, kontrolując go ręką trzymaną na zadzie. Zwierzak co jakiś czas odbijał unikając drzew, niestety pozostali bez przerwy potykali się o wyrastające korzenie lub ranili się cierniami na pnączach. Według planu, który był oparty na „słowie honoru”, niekończąca się wędrówka miała mieć metę w niedalekiej przyszłości. Timur wytłumaczył wszystkim, że iluzje nie działają na zwierzęta, dlatego ich asem w rękawie był czterokopytny towarzysz. Wystarczyło, aby przywódca za pomocą wahadełka wskazał ponownie kierunek, a resztę odwali Stefan.
– No dobra, ale czemu my mamy mieć zasłonięte oczy? – ryży nie był chętny by brnąć tą ścieżką szaleńca.
– Bo instynktownie zmienimy kierunek, w którym będzie szedł Stefan, a jak już ustaliliśmy nie możemy ufać naszym zmysłom.
– Przecież wystarczy, że pójdziemy prosto i nie będziemy nigdzie skręcać! – nie dawał za wygraną.
– Ty będziesz sądził, że idziesz prosto, a tak naprawdę skorygujesz drogę już kilka razy – Timur miał wrażenie jakby musiał to wałkować dla pięciolatka.
– To skąd będzie wiadomo, że już dotarliśmy?
– Nie będzie wiadomo. Po prostu coś się zmieni. Po pewnym czasie zdejmiemy opaski, żeby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Jeżeli nie da to żadnego efektu, to powtórzymy wszystko raz jeszcze i tak do skutku.
Tak też nie zbyt wesoła kompania kontynuowała pochód, zawierzając swoje życie w rękach, albo raczej kopytach osła. Głucha cisza była przerywana jedynie stęknięciami i przekleństwami, które padały raz po raz przy każdym zaliczonym potknięciu i zadrapaniu. Cała sytuacja sprawiała, że mieli wrażenie jakby minęła już wieczność odkąd zasłonili oczy. Ozi, który kroczył na tyłach, wpadł na stojącego przed nim młodzieńca, omal się przy tym nie wywracając.
– Ty fajansie! Prawie bym się wyrżnął o glebę! Po coś się zatrzymał?!
– Słyszycie? – Niko z trwogą w głosie, dźwignął się z kolan. Każdy nastawił uszu, lecz nikt nic nie zarejestrował.
– Nic tu nie ma. Wydawało ci się.
– Naprawdę tego nie słyszycie? Z lewej strony, jest coraz głośniejsze – młody nerwowo, przestępował z nogi na nogę, wyraźnie próbując znaleźć źródło dźwięku. – Musimy zdjąć opaski!
– Tutaj nic nie ma, umysł płata ci figle. Odetchnij, uspokój się – starzec starał się powiedzieć to najłagodniejszym tonem jaki potrafił z siebie wykrzesać. Wszyscy wiedzieli, że Niko nie należy do najodważniejszych, ale nigdy nie panikował, nie aż tak. Młody wyciągnął swój niedługi kozik zza pasa.
– Nie będę dłużej cze…
– Nie ściągaj tego! – Timur uniósł głos, co u niego było rzadkością, ale było już za późno. Chłopak przygotował się, szybko schował kozik i zdjął z pleców krótki łuk. Naciągnął cięciwę, choć ręce drżały ze strachu i nie pozwalały mu spokojnie wycelować. Szukał celu tam skąd wcześniej dochodziły dźwięki, ale nic w zasięgu jego wzroku nie wskazywało na czyjąkolwiek obecność. Reszta słysząc jego ciężki oddech również odsłoniła oczy i zaczęła się rozglądać wokół. Ozi przygotował topór, gotowy do bitki, ale ta nie nadchodziła.
– Żeś po prostu spanikował – skwitował, patrząc z niesmakiem na młodziana.
– Nie… ja… przysięgam… to było tak głośne, jak mogliście tego nie słyszeć? – odpowiedział załamanym głosem, oczy miał czerwone i zaszklone. Timur powoli chwycił jego nadgarstek i zasugerował zwolnienie cięciwy.
– To zapewne też była halucynacja.
– Coś grało jak ogromny świerszcz. Był coraz bliżej, wydawał okropny, skrzekliwy dźwięk… – młodzian bezustannie uważnie spoglądał w tym samym kierunku.
– Na nasze szczęście świerszcze są roślinożerne, a ten być może był jakimś znakiem od nieba. Spójrzcie tam – Rochu wskazał palcem między drzewa, w oddali było widać jasne światło. – Czyli czeka cię miesiąc bez picia.
Światło z początku mocno ich oślepiło, niemal wieczność spędzili w tych ciemnościach. Wzrok powoli przyzwyczaił się do jasności i wielka biała plama nabrała ostrości oraz kształtów. Przed sobą mieli ogromne pole, całe było gęsto zasłane pnączami, które do tej pory oplatały drzewa. Z bordowego zielska wyrastały setki a nawet tysiące białych kwiatów. Gdy podeszli bliżej, Timur przyjrzał im się uważniej. Nigdy takich nie widział. Dziewięć dużych płatków tworzyło na wpół otwarty kielich, a ze środka wystawały krwawo-czerwone pręciki. Nieoczekiwanie kwiat dostał gwałtownego skurczu wypuszczając w powietrze kłębek szarego pyłu. Dopiero teraz zauważyli latające po niebie popielate kulki. Pochód zmierzał w głąb pola starając się nie stąpać po nastroszonych kolcach roślin, ale im dalej szli tym ciężej było znaleźć gołe podłoże. Flora była coraz gęstsza i wyższa, przeradzając się w wielkie kłębowiska, sięgające ponad ich głowy. Z każdym krokiem docierał do nich coraz mocniejszy zapach. Był słodki i ciężki, nie przyjemnie gryzący zgnilizną po nosie.
– Ale cuchnie – Ozi pomachał przed twarzą ręką krzywiąc się okropnie. – Tego smrodu nie można pomylić z niczym innym. Lepiej wyciągnijcie stal.
– Co to za zapach? – zapytał Niko sięgając kołczanu.
– To zapach śmierci, tylko takiej długo leżącej. Tak właśnie Młody pachnął pola po bitwach jak ich nikt nie uprzątnie. Tylko pytanie skąd tak capi, skoro nie ma żadnych trupów, a nawet much.
– Może to od kwiatów – chłopak ostrożnie podszedł do kłębowiska i nachylił się w kierunku jednego z kielichów. Teoria zdawała się być trafna, bo im bliżej pręcików była jego twarz tym intensywniejszy zdawał się zapach. W tej chwili, pośród plątaniny kłączy dostrzegł martwe oko, które świdrowało go spojrzeniem a następnie mrugnęło nadgnitą powieką. Łucznik z przerażenia odskoczył do tyłu potykając się o badyle pod nogami. Runął wypuszczając zbłąkaną strzałę, a ta poszybowała tuż nad uchem starca. Z ogromnym impetem wpadł w krzaki za swoimi plecami. Winorośl momentalnie ożyła, owijając się wokół jednego z ramion i próbując wciągnąć ofiarę w głąb krzewu. Rozległ się okropny wrzask przepełniony przerażeniem i rozpaczą. Chłopak wyrywał się ile sił wydzierając się przy tym i wymachując wolną ręką, ale sidła nie chciały puścić. Timur doskoczył do chłystka i próbował go odciągnąć, na próżno. Kolejne macki zaczęły owijać kończyny wbijając przy tym długie ciernie. Rudy bez wahania chwycił topór oburącz i uderzył niczym drwal w bordowe liany, lecz te okazały się wytrzymalsze niż by się wydawało. Poprawił raz jeszcze, rozcinając pnącze tuż za ramieniem Nika. Z uciętej wici wytrysnęła czarna gęsta jucha. Rochu puścił lejce i dołączył do reszty, ciągnąc chłopca na tyle na ile starcze ręce mu pozwalały. Chłopak dalej wrzeszczał w bólu. Krew sączyła się przez ubrania. Ozi rąbał ile sił, lecz w miejsce każdej macki przybywała kolejna. Timur chwycił za miecz i próbował pomóc w siekaniu. Gdy jedno z pnączy owinęło się wokół szyi, wiski ustąpiły miejsca na rzecz skrzeku i charczenia.
– Ogień! – wrzasnął Timur zagłuszając cały zgiełk. – Rochu smoła!
Stary na chwilę osłupiał, słowa wpadły jednym uchem a wypadły drugim.
– Rochu kurwa! – wydarł się Ozi. Przyniosło to skutek, towarzysz nareszcie oprzytomniał i podbiegł do wierzgającego osła. W torbach i tobołach znalazł wszystko czego potrzebował do skonstruowania pochodni. Kucając uderzał krzemieniami o siebie, ale był na tyle roztrzęsiony, że nie mógł wzniecić ognia. Jakoś mu się udało i smoła zapłonęła na grubym badylu. Timur bez wahania wyrwał mu go z ręki i przystawił do pnączy, które już w połowie wciągnęły w siebie chłopaka. Macki błyskawicznie umykały przed gorącą pochodnią, puszczając swoją ofiarę. Odciągnęli towarzysza z dala od kłączy i położyli na ziemi. Nie ruszał się. Oczy uciekły gdzieś pod powieki a ubrania były przesiąknięte krwią i czarnym śluzem. Wyglądał przerażająco.
– Żyje – rudy ciężko dyszał. – Zabierajmy się stąd, zaczyna się ściemniać. Ja go wezmę.
– Zapalmy jeszcze jedną pochodnie. Ja i Rochu będziemy odstraszać te przeklęte rośliny.
Ruszyli zbici w ciasną grupę. Maszerowali jak najszybciej przed siebie. Pnącza, które wcześniej zdawały się być nie żywe – teraz wiły się i szalały wokół nich wydając odgłosy podobne do syczenia. Na szczęście blask ognia skutecznie je odstraszał, zarówno po bokach jak i pod nogami. Zmrok zapadł w oka mgnieniu, a końca polany nie było widać. Nie chcieli wiedzieć co jeszcze może ich spotkać na tej przeklętej ziemi. Gdy zobaczyli w oddali linie drzew nie wiedzieli czy powinni się cieszyć czy szykować na coś gorszego.
Linia między polem cierni a skrajem lasu była widoczna gołym okiem, nawet w świetle pochodni. Puszcza zdawała się być zwyczajna, czyżby przeszli te przeklęte miejsce na wskroś? Teraz nie mieli czasu, aby nad tym dywagować. Nie zwalniając tempa kroczyli przed siebie, chcieli jak najszybciej oddalić się od zagrożenia i opatrzyć rannego.
– Dobrze, wystarczy, jesteśmy wystarczająco daleko – Timur rozejrzał się dookoła, jedynie pochodnie oświetlały ciemność nocy. – Rochu przygotuj skóry, opatrunki, znajdź worek wiedźmy i gorzałę Oziego. My w tym czasie zajmiemy się ogniskiem. W razie czego krzycz.
– Przeżyje? – rudzielec schylił się po kolejne znalezione drewno. Nie chciał tego przyznać, ale naprawdę lubił chłopaka, traktował go jak młodszego brata.
– Musi – przywódca był już maksymalnie obładowany chrustem. – Co ja bym jego matce powiedział? Ostatni żywiciel rodziny. Nie gdybajmy, wracajmy do nich. Jeszcze tego by brakowało żebyśmy się pogubili.
Na miejscu wszystko było już przygotowane. Starzec klęczał obok chłopca próbując go napoić.
– Cały czas majaczy coś o świerszczach i wierzga na boki.
– Zajmę się nim, ty pomóż Oziemu przy ognisku – Timur zdjął mu ubrania. Sytuacja była gorsza, niż się wydawało. Mimo, że ciernie nie raniły głęboko, to ilość rozcięć była ogromna, a w niektórych nadal tkwiły kolce. Oczyścił rany gorzałą, ale nie obyło się bez pomocy towarzyszy, gdyż młodzieniec wyrywał się w bólu. Ze skórzanego worka wyciągnął zawiniątko. W środku była okropnie cuchnąca masa, którą pokrył dokładnie rany, a na nie założył opatrunki. – Breja od wiedźmy uśmierzy ból i pomoże w gojeniu. Teraz musi odpocząć, zresztą my też.
– Co tu się do cholery dzieje? – Ozi sięgnął po butelkę i wychylił potężny łyk krzywiąc się przy tym. Głos miał przybity i zmęczony co było do niego nie podobne. – Z czym my mamy do czynienia?
– Mój ojciec wspominał o pustelniku, który zamieszkiwał te lasy – odpowiedział Rochu zabierając od niego flaszkę. – To było bardzo dawno temu, nie było mnie wtedy jeszcze na świecie. Niby nic dziwnego, pustelnik jak pustelnik, ciężko znaleźć puszcze bez chociaż jednego takiego. Nikomu nie wadził, ot czasem go widywano podczas polowania albo ktoś go dostrzegł na skraju lasu. Jedyne co nie było normalne to to, że żył bardzo długo, więc ludzie myśleli, że ma jakieś konszachty z demonami albo jakąś magią się para.
– I co, że niby dopiero po latach dał ludziom do wiwatu?
– Po prostu sobie przypomniałem i się zastanawiam czy to wszystko nie jest jego dziełem.
– Ten pustelnik był druidem. Zamieszkiwał te lasy przez setki lat. Wieśniacy obwinili go o zarazę wśród bydła, więc go zabili. Bydło nadal padało, a kaci ukryli prawdę w obawie przed zemstą – Timur rozciągnął się ziewając. – Tak więc wątpię, żeby martwy mógł coś tu zdziałać.
– Może już to minęliśmy i wystarczy tylko wyjść z lasu?
– Nie sądzę. Cały czas czuję, że jesteśmy coraz bliżej centrum tego zjawiska. Chciałbym to sprawdzić wahadłem, ale nie mam już sił. Prędzej bym zemdlał niż cokolwiek ustalił – jego spojrzenie utkwiło w językach płomieni.
– Co za ironia – Rochu obrócił głowę w stronę rannego. – Nie chciałem uczestniczyć w tych łowach, ale chłopak nalegał. Obiecał, że to już ostatni raz i on też nie będzie brał w nich udziału. Chciałem mu oddać swoją część, żeby w końcu wykupił ten dług po ojcu i zaczął normalnie żyć – wypił kolejnego łyka i oddał flaszkę.
– Poszedłby z tobą czy bez. Dla niego najważniejsza jest rodzina, a skoro on jest teraz jej głową… – rudy przygryzł wargi ze złości. – Nie ważne co to jest, ukatrupię skurwysyństwo, a jak nie to spale ten cały przeklęty las!
– Bez odpoczynku nic nie zdziałamy. Ja popilnuje pierwszy, potem ty, a na końcu Rochu.
Las był niemal bezgłośny. Jedynie iskrzące się ognisko i chrapanie rudego buca przerywały ciszę. Timur siedział okryty skórą i rozmyślał o dzisiejszych wydarzeniach. Próbował wszystko złożyć w jedną logiczną całość. Z pewnością to była magia, bo wahadło inaczej by nie zareagowało. Tylko czemu nadal nie spotkali tego co było za to odpowiedzialne? Wiedział, że chłopak nie miał omamów ze strachu, tylko była to część iluzji. Przy wielu wyprawach zauważył, że Niko okropnie boi się robactwa. Może nie na tyle, żeby uciekać przed motylem, ale przy starciu ze zmutowanymi pająkami wielkości dorosłego chłopa omal nie zemdlał. W każdym bądź razie, ich przeciwnik nie pasował do niczego co do tej pory spotkał i do czego przygotowywał go ojciec.
Za plecami, gdzieś daleko w ciemności usłyszał delikatny dziecięcy głos. Płynnie, z pewną nostalgią, rozbrzmiewała pieśń. Timur momentalnie chwycił za rękojeść i przykucnął przy ognisku. Wytężając wzrok spoglądał w kierunku, z którego dochodziły dźwięki, lecz nic tam nie dostrzegł. Z każdą chwilą były coraz głośniejsze, teraz mógł usłyszeć wyraźnie słowa.
– Śpij ma maleńka, no śpij, no śpij – mężczyzna zamarł. Znał tą kołysankę. – Uśnij mi w rękach na kilka chwil…
Serce stanęło mu w gardle. Nie mógł nabrać tchu, gdy fale gorąca i zimna przeszywały go na zmianę. Znał ten głos i wiedział, że to jest niemożliwe, aby jego właścicielka tam była.
– To tylko iluzja – szeptał sobie pod nosem, próbując się uspokoić. – To nie dzieje się naprawdę.
W ciemności dostrzegł parę świecących oczu. Śpiewanie ustało. Punkciki powiększały się powoli. Słychać było coraz głośniejszy szelest i łamiące się pod stopami gałązki.
– Dlaczego nas wtedy nie obroniłeś? – Smutny głos dziewczynki rozbrzmiewał w jego uszach niczym dzwon. – Gdzie wtedy byłeś?
Łza popłynęła po jego policzku. Zamarł. Próbował się poruszyć, odpowiedzieć, zrobić cokolwiek, ale nie potrafił. Cała logika, opanowanie i doświadczenie wyparowały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Był bezsilny. Oczy były już bardzo blisko, ciemna postać zaczynała nabierać kształtów.
– Chłopie co ci jest? – czyjaś ręka chwyciła go za ramię. Z przerażenia stracił równowagę i osunął się na ziemię, wyciągając miecz do połowy pochwy. Nad nim stał Ozi. Jego zaspana twarz była pełna zdziwienia i trwogi. – Co się stało, coś zobaczyłeś?
– Nnn… nie – otarł policzek rękawem i rozejrzał się. Cień zniknął. – Coś mi się przewidziało, to pewnie ze zmęczenia.
– Dobra, idź spać, a ja przypilnuje naszego paleniska.
– Gdzie on jest?! – wrzask wyrwał Timura ze snu. Ozi trząsł oszołomionym Rochem niczym workiem ziemniaków. – Gdzie jest Niko pacanie?!
– Nie wiem… przysnąłem, przepraszam.
– Stary cepie, powinieneś już dawno zaszyć się w izbie i tam zdechnąć.
Poranna wrzawa szybko rozbudziła Timura. Rozejrzał się, zarówno chłopaka jak i Stefana brak. Zostały jedynie jego zakrwawione ubrania, ale za to zniknęły skóry, którymi był nakryty oraz jego łuk. To dobrze, czyli nikt go nie porwał. Mężczyzna ignorując całe zamieszanie zaczął badać grunt wokół obozu. Dostrzegł ślady obu zaginionych, lecz biegły w różne strony.
– Są ślady, Niko poszedł w tę stronę, a tam Stefan.
– Rozdzielmy się i…
– Nie rozdzielamy się. Nikt nie może pójść sam, i tak jesteśmy w osłabionym składzie. Najpierw znajdziemy młodego, potem pójdziemy po Stefana – wyjął sztylet i wydłubał w drzewie wielki znak „X”.
-Niko! –krzyk Rocha rozbrzmiewał między drzewami. Martwił się o chłopaka, modlił się, aby znalazł się cały. Miał okropne wyrzuty sumienia, nawet bez uzasadnionego skarcenia przez Oziego. Szedł szybkim krokiem, rozglądając się za jakimkolwiek tropem. Ze względu na runo leśne, łatwo było przegapić ewentualną zmianę kierunku poszukiwanego. Dlatego szli oddaleni od siebie, ale na tyle by móc widzieć się nawzajem. Starzec dostrzegł chłopaka, który chwiejnym krokiem zmierzał przed siebie.
– Niko! – nie zareagował, zapewne nie usłyszał. Zaczął biec w jego kierunku. Strach zmieszany ze szczęściem dał Rochowi zaskakującego kopa energii. Biegł, jakby był o trzydzieści lat młodszy.
– Niko! – spróbował raz jeszcze, lecz bez żadnego skutku. Był już bardzo blisko, gdy Timur i Ozi zobaczyli ich w oddali. Dogonił go i wyciągnął dłoń by złapać ramię. – Niko… – powtórzył. Wtedy chłopak obrócił się energicznie. Na twarzy miał wymalowane przerażenie i obłęd. Oczy biegały rozszalałe z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć punkty oparcia. Kozik w jego ręku automatycznie zakreślił szeroki łuk.
– Zostaw mnie! Odejdź! Chcę żyć, błagam… – roztrzęsiony głos łamał się, pozbawiony nadziei. Odwrócił się i pokracznym krokiem uciekł, łkając z rozpaczy. Przywódca dobiegł do Rocha, a ten odwrócony plecami stał jak słup soli. Timur patrzył na oddalającego się chłopaka. Chciał za nim pobiec, ale wtedy spojrzał na towarzysza, który padł na ziemię przytrzymując obiema rękoma gardło. Krew lała się strumieniami. Mężczyzna nie myślał długo, zdjął z pleców płaszcz i próbował nim zatamować krwawienie. To wszystko trwało tylko chwilę, ale dla niego to była wieczność. Nigdy tego nie zapomni. Starzec próbował zaczerpnąć tchu, lecz płuca wypełniał jedynie potok krwi. Ozi zjawił się zdyszany, oszołomiony, nie do końca rozumiał co się dzieje.
– Gdzie chłopak? – Timur kiwnął głową w kierunku, w którym się oddalił. Rudy chwile się zawahał, ale ostatecznie pobiegł we wskazaną stronę.
Wyciągnął powoli sztylet i nachylił się do konającego. – Żegnaj druhu – wyszeptał, po czym płynnym ruchem zakończył jego męki.
Świt przebijał się leniwie między koronami drzew. Timur wiedział, że musi podążyć za resztą, ale smutek przygwoździł go do ziemi. Klęcząc obok martwego towarzysza, wspominał wspólne chwile, które razem przeszli. Znał go bardzo długo, jeszcze z czasów gdy żyła wybranka Rocha. Niby zawsze wiedział, że kiedyś nadejdzie ten dzień… ale dopiero, gdy już przyszedł czas to wszystko zdawało się być tak nierealne. Tuż za nim usłyszał znajomy głos z wczorajszej nocy, który szyderczo szeptał mu do ucha.
– Jego też nie udało ci się uratować? – nawet nie drgnął. Nie miał sił, cała nadzieja ulotniła się wraz z ostatnim oddechem staruszka. – Wiedziałeś przecież, że jest już za stary na wyprawę, więc czemu się zgodziłeś, żeby z wami poszedł? To znowu twoja wina. Ile jeszcze osób musi przez ciebie zginąć, żebyś zrozumiał?
– Ty nawet nie istniejesz – odparł załamanym głosem patrząc się gdzieś daleko przed siebie. Mógłby przysiąc, że czuje na karku oddech, który wywoływał gęsią skórkę.
– To czemu ze mną rozmawiasz tatusiu? Czemu nawet na mnie nie spojrzysz? Nie kochasz mnie już?
– Nie istniejesz – wstał z kolan, chwycił sztylet i dźgnął płytko swoją dłoń. – Ale ból jest realny i tam są jeszcze ludzie, którzy potrzebują mojej pomocy. – Mimo wewnętrznego cierpienia, które go przygniatało, wiedział, że nie może sobie teraz pozwolić na taką chwilę słabości. Jeszcze będzie czas by opłakiwać zmarłych, obecnie liczą się jedynie żywi. Otrząsnął się, ubrał zakrwawiony płaszcz i obrał kierunek, w którym oddalili się pozostali. Maszerował szybko, bacznie przyglądając się ziemi w poszukiwaniu tropu. Na jego szczęście, Ozi był dużym facetem i zostawiał za sobą wyraźne ślady. Głos córki nie znikł, był niczym natrętna mucha latająca dookoła głowy. Starał się go ignorować.
– Pozostali pewnie też już nie żyją – zaćwierkała szczęśliwie. – A ja za tobą tęsknie. Czemu do nas nie dołączysz? To zajmie tylko chwile, jedno proste cięcie… – świadomość, że to halucynacje pomagała jakoś puszczać te słowa mimo uszu, lecz ten głos, za którym tak bardzo tęsknił, ciął głębiej niż jakikolwiek miecz. W końcu spostrzegł na swojej drodze Oziego, który kurczowo trzymał topór i kręcił się wokół własnej osi, jakby szukał jakiegoś celu.
– No chodź tu pało! Wyłaź! Teraz pomszczę swoich ludzi! – krzyczał głośno, jak to on, lecz tym razem w jego głosie było słychać coś nietypowego, strach.
Timur przykucnął odrobinę, wyciągając swoją dłoń przed siebie w geście przypominającym próbę uspokojenia wściekłej bestii. Powoli i ostrożnie stawiał kroki w kierunku niespokojnego towarzysza. Nie miał pewności, jak bardzo omamy zmieniają jego percepcje, a nie chciał dostać toporem przez skroń.
– Tatusiu boję się! Nie podchodź, on zrobi ci krzywdę – piskliwy głośnik wwiercał się w myśli. – Albo jednak idź i odrąb mu łeb! – dodała chichocząc złowieszczo.
– Ozi! To ja, mogę podejść? – rudzielec spojrzał na niego, twarz miał czerwoną i zlaną potem.
– Timur! Dobrze, że tu jesteś. Uważaj, on czai się gdzieś między drzewami – dysząc oglądał się nerwowo na boki. – Nie wiem czy sam dam mu radę, ale z tobą na pewno go dopadniemy.
– Ozi, to tylko halucynacje, to się nie dzieje naprawdę. Opuść topór, jesteśmy tu tylko my – mężczyzna uważnie zbliżał się do niego.
– Żadne halucynacje! Widziałem go na własne oczy, rży krocząc między drzewami. Znalazł mnie po tylu latach. Chce mi odrąbać głowe tak jak moim ludziom i odebrać za nią nagrodę. Nie ze mną takie numery, nie dam się posiekać bez walki!
– To jest iluzja, tak jak u Nika, pamiętasz?
– Niko? No tak! Szukałem go, ale trop się nagle urwał, jakby się rozpłyną w powietrzu. To na pewno jego sprawka! – Ozi nachylił się w stronę kolegi zniżając głos do półszeptu. – Szeptuch to nie byle kto, to najlepszy łowca nagród na tym kontynencie. Fechtuje jak nikt inny, ale we dwójkę poradzimy sobie bez większego problemu. Musimy tylko zaatakować pierwsi – obrócił się na pięcie i już próbował podążyć w stronę drzew, lecz Timur złapał go za ramię. Ten w odpowiedzi wyrwał się i zmierzył go wzrokiem – Co ty wyczyniasz?
– Posłuchaj mnie proszę… – nie zdążył skończyć. Dryblas błyskawicznie przyłożył mu prosto w szczękę trzonem topora. Powalił go na ziemię. W ustach czuł krew. Ból był nie do opisania.
– Nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj. Tanio skóry nie sprzedam – mówiąc to splunął w bok. – No chodź tu frajerze! Tylko ty i ja!
Ostatnie co Timur pamiętał to jak rudzielec idzie pewnym krokiem w stronę lasu. Córka śmiała się piskliwie, dopowiadając nie zbyt przyjemne przezwiska w międzyczasie. Chwile potem zemdlał.
Gdy był nieprzytomny śnił o dawnych czasach. Szedł drogą pośród pól, z których gęsto wyrastała złota pszenica. Podmuchy wiatru wprawiały uprawy w delikatne falowanie, przez co całość wyglądała niczym tafla spokojnego, pięknego jeziora. Szedł w stronę dworku, ich dworku. Wiedział, że za bramą czeka jego ukochana i ich córka. To wprawiało go w błogostan, było celem dla, którego warto było żyć i tak się starać. Ku swojemu zaskoczeniu nikt go nie powitał na dworze. Mimo tak pięknej pogody nikogo tam nie zastał. Spokojne niebo momentalnie zasłoniły ciemne bordowe chmury, zaś sam błękit ustąpił miejsca karmazynowemu sklepieniu. W powietrzu było czuć grozę, która przeszywała całe ciało. Z wnętrza budynku usłyszał krzyk swojej córki. Niezwłocznie pobiegł sprawdzić co się stało, wszędzie panował półmrok. Widok w salonie rozdarł jego duszę na strzępy. Mała złotowłosa istota leżała na samym środku pokoju. Jej niegdyś błękitne iskrzące oczy, teraz były martwymi białkami. Leżała w kałuży krwi, jej własnej krwi. Obok niej leżała urwana ręka, cała rozszarpana, niczym szmaciana lalka. Ktoś nad nią klęczał, żłopiąc łapczywie krew z jej ciała. Postać była schowana w mroku, jedyne co można było dostrzec to świecące na czerwono ślepia i pokryte krwią białe kły.
Ze snu wyrwał go okropny ból, który promieniował od szczęki przez całą czaszkę. W ustach wciąż czuł metaliczny posmak krwi. Językiem sprawdził sytuacje w szczęce – brakowało trzech zębów. Świadomość powoli budziła się z otępienia, dopiero teraz poczuł, że jest związany. Ręce i tors zostały mocno oplecione przez bluszcz, przygważdżający go plecami do wielkiego drzewa. Wzrok powoli wracał do normy, lecz cały świat wciąż mocno wirował. Ostatecznie szum ustępował, a on sam zbliżał się do pełnej świadomości. Otaczała go niesamowita zieleń, prezentowała się naprawdę zjawiskowo. Gdyby nie fakt ubezwłasnowolnienia, to zapewne byłby zauroczony tym co ujrzał. Ogromne drzewa, które sięgały aż do nieba, były oplątane bluszczem i inną roślinnością tworząc sanktuarium na planie koła. Polana wypełniona krzewami i kwiatami, których nigdy do tej pory nie widział, zadziwiała go różnorodnością. Dla przykładu, zaraz obok niego kwitły rośliny podobne do bratków, pod którymi spokojnie można by się schronić przed deszczem. Przed nimi był krzew przypominający budową malinę, ale liście były ciemno granatowe, zaś owoce wielkości pięści mieniły się piękną ciepłą żółcią. Wszystkie rośliny lśniły niczym pokryte diamentowym pyłem. Pośród nich spacerowały leniwie sarny i jelenie skubiąc sobie trawę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nieopodal, w gęstej trawie, odpoczywała wataha wilków nie wzruszona towarzystwem. Pełną paletę kolorów uzupełniały dodatkowo imponujące motyle. Było ich setki. Wśród drzew było słychać śpiew ptaków, który w połączeniu z burzą pięknych kwiatowych zapachów, był niczym naturalny przepis na szczęście i spokój. Mimo bólu, okropnych przeżyć i niepewnej przyszłości, mógł na chwilę odetchnąć.
Pora się wziąć w garść – nie mógł tu zostać wiecznie, jego towarzysze gdzieś tam są i musiał im pomóc. Tylko nie miał pojęcia, jak ma się uwolnić. Niezależnie od tego co go uwięziło, było istotą rozumną, gdyż brakowało jego broni oraz wahadła. Rozejrzał się dookoła. Może znajdzie tu coś co mu pomoże. Z niedowierzania opadła mu szczęka. Pośród saren i wysokich traw zauważył osła. Kłapouchy, nie wiedzieć jakim cudem, ochoczo wyciągał coś na kształt selera z ziemi i się tym zajadał. Przez myśl mu przeszło, że jeżeli istnieją jacyś bogowie, to z pewnością mieli niezłe poczucie humoru.
– Stefan! Chodź tu ty piękna bestia moja! – zwierzak przerwał posiłek i dostrzegł swojego przyjaciela. Zarżał radośnie, kręcąc przy tym łbem i pospieszył w jego stronę. Gdy podszedł do niego, z miłością położył głowę na jego ramieniu.
– Tak, ja ciebie też. Potem pogadamy o tym, że sprzedałeś nas za jakąś kalarepę. A teraz bądź grzecznym osłem i przegryź ten bluszcz – odsunął się i zarżał ponownie, po czym wrócił do swojego posiłku. – Stefan franco ty jedna! Wracaj tu i pomóż mi! – mężczyzna został zignorowany na rzecz wartości wyższych.
– Ostatnia nadzieja przepadła.
W końcu się obudziłeś. – spokojny głos w głowie Timura wprawił go w osłupienie.