1
Krasnolud, zwany Lancknechtem Rudobrodym, popijał piwo z drewnianego kufla. Siedział na tyłach gospody. Z izby dobiegał zapach chmielu, cynamonu i goździków. Z podwórka obok dochodziły krzyki bawiących się dzieci i odgłosy uderzeń młota kowalskiego.

Zmrużywszy oczy, przypatrywał się żonie gospodarza. Kobieta przegoniła łażące pod nogami kury i zaczęła rozwieszać pranie. Zwróciła w jego stronę głowę w czepcu. Uśmiechnęła się zachęcająco. Czyżby chciała zostać pożarta przez przystojnego krasnoluda?
Pomyślał, że gdyby do czegoś między nimi doszło, to może warto by jakoś ukryć swoją tożsamość przed jej mężem. Może by tak przefarbować brodę?
Zauważył kątem oka ruch.
W długi kloc drewna, na którym siedział, wbił się obosieczny topór.
– Ej, Czarny, zniszczysz zacne siedzisko!
– Przecież to i tak idzie do porąbania. I do pieca – odparł krótko drugi krasnolud.
– Jest interes do zrobienia – powiedział Czarny, puszczając stylisko topora.
– Ostatnim razem nie oddałem ci złota – kontynuował. – Ale teraz potrzebujemy ciebie jako szóstego na wyprawę. Z mojej doli ci oddam. Daję słowo.
– Przyznaję, że twoje słowo jest jeszcze coś warte – prychnął Rudobrody. – Powiedziałeś pół roku temu, że nie będziesz miał z czego oddać i dotrzymałeś obietnicy.
– Kasztelan złotem płaci. Pełna skrzynia. Złoto w niej… w nagrodę.
– A co to za wyprawa, że tak złotem obsypują?
– W lesie są ukryte podziemia. Nagroda za zabicie działającego tam nekromanty. I uratowanie niziołków.
– Niziołków?
– Kasztelan był nierychliwy, bo podziemia początkowo pochłaniały gobliny i zbójców. Potem zaczęli znikać leśnicy. W końcu nie można było zebrać pełnej kwoty podatku od niziołków, bo z okolicznych podleśnych wiosek zaczęli znikać niziołkowi podatnicy. Na razie kasztelan nie wysyła wojska, żeby nie narażać się rodzinom żołnierzy, gdy i oni zaczną znikać. Woli wysłać łowców nagród.
Rudobrody milczał w zadumie.
– U kasztelana czeka skrzynia złota. A ty jesteś sławny. Z Lancknechtem Rudobrodym w drużynie kasztelan zadzierać nie będzie. Musi wypłacić.
Rudobrody przez chwilę walczył, próbując ukryć dumę i podkręcając wąsa. W końcu demony próżności przeważyły.
– A niech cię. Idę z wami. Trzeba kości rozprostować.
Poszli przed gospodę. Czekało tam już czterech krasnoludów, siodłających kuce. Trzech z nich wyglądało znajomo. To grupa kuzynów z Wyżyny Trollich Głazów. Lancknecht bywał w ich rodzinnych stronach.
– A ci tam? – Wskazał podle studni, zza której przyglądała im się szóstka elfów. Była wśród nich młodziutka elfka.
– To pomysł kasztelana – Uśmiechnął się przepraszająco Czarny. – Ich udział nie podlegał negocjacjom. Widzisz tego, co siedzi na gniadym koniu?
Rudobrody skierował wzrok na nieruchomego elfa, który zdawał się ich ignorować, obserwując okolicę.
– Jego imię jest dla nas zbyt trudne do wymówienia. Dlatego nazywamy go „Weteran”. To ich przywódca.
Weteran powoli obrócił głowę w ich stronę. Patrzył na Rudobrodego, jakby go znał.
Lancknecht Rudobrody wrócił wzrokiem do czwartego krasnoluda. Przyglądał się jego bojowemu młotowi z rąbem będącym w całości wielkim odłamkiem diamentu. Magicznego diamentu. Obitemu platyną drzewcu wykończonemu klejnotami. Tatuażom na wygolonych skroniach.
– Czy to nie jest, aby… – zaczął się cicho zastanawiać.
– Tak, to on – przyznał niemal szeptem Czarny. – Czerwony Azgor z Khaz-Barrun.
– Słyszałem o nim. Gwałtownik. Miewał poważne zatargi z elfami. Kiepsko to wygląda. Będzie chciał całej nagrody.
– Nie przesadzaj – uspokajał Czarny, wsiadając na kuca. – Złoto rozdzielimy równo. I nic się nie wydarzy.
– Starczy na dwanaście osób? Bez walki między dwiema stronami? Myślisz? – dopytywał Lancknecht, trocząc swoją gizarmę przy jukach.
– Na trzynaście – Błysnął zębiskami Czarny. – Człowiek, który pokazuje teraz coś na mapie, jest trzynasty.
Na lichym, białym koniu siedział równie chudy jeździec w połatanym, brązowym kapturze. Nie było przy nim widać broni drzewcowej ani miecza. Tylko skórzaną torbę, z której wystawały zwoje. Obaj z Weteranem pochylali się nad pożółkłym pergaminem.
– To mistrz Igła – przedstawił go Czarny.
– A miano Igły, od czego zyskał? – spytał podejrzliwie Rudobrody.
– Lubił otwierać różne kłódki i zamki. I takie tam skrytki.
– I takie tam? Przecież to złodziej. Skąd ty w ogóle go znasz?
– Siedział z Czerwonym Azgorem w więzieniu. Ale nie jest nam potrzebny jako rzezimieszek. Gdzieś zdobył magiczne pergaminy, które nam pomogą. Nie jest może prawdziwym czarodziejem, ale powinien dać sobie z nimi radę.
– Trzeba mi było zostać w gospodzie – Pokręcił głową Rudobrody, gdy znalazł się w siodle. – Jeszcze ta elfka o twarzy dziecka. Kobieta w drużynie przynosi pecha.
– Ma torbę z lekami i ziołami. Mówili, że się przyda – Wzruszył ramionami Czarny.
Rudobrody nadal kręcił głową, ale chwycił wodze i zmusił wierzchowca do jazdy.
Obie drużyny ruszyły w drogę z mistrzem Igłą na przedzie. Za nimi potoczył się skrzypiący wóz z ludźmi kasztelana.
Tylko Weteran pozostał jeszcze przez chwilę, sprawdzając tyły. Obserwował okolicę. Patrzył na dachy i okna.
Wtem dostrzegł właściciela gospody. Ten wyciągnął dłonie w kierunku odjeżdżającego Lancknechta Rudobrodego i skrzyżował palce. Wyszeptał coś pod nosem, po czym splunął i uciekł, po drodze potykając się o grube, drewniane widły .

2
– Jak to tak sam odszedł z wojska? I kasztelan go puścił? Weterana? Przecież tam jest przymusowy pobór – dziwił się mistrz Igła, wychylając się w oparciu na przednim łęku i obserwując, jak z mgieł wyłaniają się porośnięte drzewami wzgórza.
– Dla ludzi. Elfia królowa ma podpisany pakt z kasztelanem. Na mocy Paktu Jakiegoś Tam elf może odejść po odsłużeniu terminu – odpowiadał Czarny. – Albo na osobistą prośbę królowej. Również zaciąg jest dobrowolny. I tak chętnych elfów wielu nie ma.
– A krasnoludy? – dopytywał mistrz Igła, przekrzykując terkot kół wozu.
– Gdyby krasnoludy trzeba było usilnie namawiać… – zaczął Czarny.
– To Rudobrody nie zwałby się Lancknechtem. To zrozumiałe – dokończył mistrz Igła.
Dotarli do pierwszych wzgórz. Z wozu zeskoczyli pachołkowie. Wysiadł też kasztelański pisarz. Rozprostował plecy. Pachołkowie migiem rozpalili ognisko a nad nim zawiesili imbryk. Rozwinęli dywanik, na którym umieścili skrzynię do siedzenia i zmontowali niewielki stolik dla pisarza.
– Pachołkowie – przemówił do wszystkich Czarny. – Pachołkowie zostaną i przypilnują wierzchowców. Wzgórza strome są, więc idziemy pieszo. Elfy przodem.
– Hola, hola – przerwał pisarz. – Jak się już zdecydowaliście, to podpiszcie umowę. – Mówiąc to, rozwinął wielki zwój, który ciągnął się po dywaniku.
– Dokumenty, formalności… – narzekał Czarny, łapiąc za pióro i rozpierając się na stoliku. Pisarz patyczkiem z ogniska zapalił świeczkę. Przygotował wosk do stopienia.
– A dlaczego ten zwój taki długi, że się wala pod nogami? – dociekał Czarny, maczając końcówkę pióra w granatowej buteleczce inkaustu. – Dlaczego pod intytulacjami jest tyle wolnego miejsca?
– Każdy podpisuje i ewentualnie parę słów inskrypcji, parę uwag od siebie – wyjaśnił pisarz.
Czarny z miną arystokraty wykonał zamaszysty podpis. Odcisnął znak swoim pierścieniem. Pisarz dołączył obok swoją pieczęć. Kuzyni podpisali się krzyżykami. Kiedy umowa była gotowa, pisarz wepchnął zwój do skrzyni.
Pachołkowie podbiegli z kubeczkami. Z imbryka unosiła się woń grzanego wina.
– Teraz więc toast na cześć umowy – Wyszczerzył się w szerokim uśmiechu pisarz. – I udanej wyprawy wam życzę!
– Czemu twój kasztelan nie wyśle wojska? – spytał jeden z kuzynów, gdy upił z kubeczka.
– Przecie nie postawimy żołdaka przy każdym niziołku – odparł pisarz, wzdychając i ocierając usta z wina. Na dźwięk słowa „kasztelan” Weteran dał znak, żeby zmienić temat.

3
Wyprawa ruszyła nazajutrz o poranku. Elfowie przeczesywali las, krasnoludy trzymały się bardziej z tyłu. Gdy tak pokonywali wzgórzyste tereny, Rudobrody wypytywał o dziwne zachowanie Weterana. Czarny i mistrz Igła powiedzieli, że elf „dużo wie”, bo służył na kasztelu. Odszedł, kiedy tylko pojawiła się afera z nekromantą, a kasztelan nic w tej sprawie nie robił.
– Chcecie trochę malin? – zaproponowała wesoło elfka, pojawiając się z pełną garścią.
– Pyszne – zaciamkał Azgor, częstując się.
– Chodzimy już parę godzin – marudził Rudobrody. – Ani śladu wejścia do podziemi. Nie przybyliśmy tu, żeby podziwiać maliny.
– Widać wyraźnie. Wejście jest oznaczone koło dzikich pszczół – Pokazywał na mapie mistrz Igła.
– Gdyby tu były jakieś dzikie pszczoły, to moi elfowie dawno by je znaleźli – Powątpiewał Weteran.
– Spójrzcie tam! – Elfka wskazała na wychodzącą z gęstwiny parę niziołków.
– Skąd idziecie? – zagadnął je Czarny.
Młodziutkie niziołki, chłopiec i dziewczynka, były wystraszone i złapały się za ręce. Nie przemówiły.
– Patrzcie, mała ma w koszyczku dzbanek z miodem – zauważył Rudobrody. – A chłopiec niesie pszczelarski kapelusik.
– Nie powinno was tu być. To złe miejsce dla niziołków. Ale teraz zaprowadzicie nas do dzikich pszczół. A potem sio, do mamy – zakomenderował Czarny.
Niziołki posłusznie zaprowadziły ich do pszczół, po czym cicho oddaliły się, schodząc ze wzgórza.

Tymczasem elfy odnalazły coś interesującego za ulem. Ukryty między drzewkami i pokryty porostami, znajdował się tam masyw zielonkawych skał. O ścianę masywu oparty był płaski blok granitu wielkości człowieka.
– Wygląda na to, że ta płyta osłania wejście do podziemi. To musi być tutaj – ocenił Weteran.
Elfka potknęła się o wystający korzeń drzewa. Z torby, która zsunęła się jej z ramienia, wysypały się na ziemię liście leczniczego ziela.
– Co się stało, siostrzyczko? – spytał elf Allroen, który był jej starszym bratem.
Pomagał jej wyzbierać wszystko do torby.
– Bo ten krasnolud ciągle się na mnie gapi.
Rzeczywiście, Azgorowi elfka wpadła w oko. Krasnolud poprawił przepasający go po skosie torsu rdzawy łańcuch. Przygładził czerwony czub na głowie, po czym prężąc muskuły, ruszył w stronę płyty. Kiedy ją jednak przesunął, okazało się, że nie ma tam wejścia. Tylko lita skała.
– Na tym wozie nie było jakiego kilofa? – spytał jeden z kuzynów, podciągając rękawy.
– Mistrzu Igło. Prosimy – Weteran ustąpił pola, wskazując dłonią na skałę.
Igła rozwinął w powietrzu pergamin i przełamał pieczęć. Rozległ się krótki śpiew anielskiego chóru, a na ścianie pojawił się zbudowany z tajemniczych liter fioletowy, magiczny portal.
– Kto chętny? – zapytał Rudobrody.
Nie było odpowiedzi. Rudobrody wepchnął mistrza Igłę w teleport. Elfy i krasnoludy popatrzyły na niego z wyrzutem.
– No co, jego portal i jego ryzyko.
Przez chwilę nic się nie działo. W końcu rozległ się dźwięk echa, jakby z jakiejś wieży przeciągnięto po strunach olbrzymich skrzypiec. Mistrz Igła pojawił się z powrotem. Elfka zapiszczała, gdy zrzucił z siebie wielkiego wija.
– Dobra, możecie przechodzić. Tylko proszę mnie już więcej nie popychać. Jestem tu, żeby wspierać wyprawę magią, i chcę, żeby mnie szanowano.
4
– Niech stracę dredy, ale tu ciemno – oznajmił Rudobrody po teleportowaniu do podziemi.
– Dokąd teraz, gdzie idziemy, dajcie światło! – rozległy się głosy.
– Mistrzu Igło, którędy teraz? – spytał Weteran.
– Widziałeś, że ta mapa pokazuje tylko las i pszczoły. Planu podziemi nie posiadamy bo ktoś go ukradł kasztelanowi. – powiedział Igła.
– Zapalmy pochodnie.
– Poczekajcie!
Usłyszeli rozwijany pergamin i pękającą pieczęć. Nad każdym uczestnikiem wyprawy pojawiło się po jednej niewielkiej kuli niebieskiego światła. Można je było przepchnąć dłonią. Leciały wtedy na kilka metrów do przodu i płynnie wracały do właściciela.
– No mistrzu. Teraz jesteśmy naprawdę pod wrażeniem – pochwalił Weteran.
– Którędy teraz pójdziemy? – pytali uczestnicy wyprawy.
– Widzę na razie jeden korytarz – analizował Weteran. – Drugi za nami, ale zawalony. Ten prowadzi schodami w dół. Nie ma co się przekopywać, więc wybierzmy najpierw ten.
– Ruszajmy zatem – ponaglił Czarny.
Kiedy zeszli szerokimi schodami, dotarli do wielkiej sali, za którą zaczynał się kamienny most. Strzegli go dwaj strażnicy. Czarne posągi psów.
– Ale słodziaki – elfka pogłaskała gładki spiż. Przytuliła się policzkiem do psiego łba.
– Uważaj, może to pułapka – ostrzegał półżartem Allroen. – Co będzie, jak ożyją?
Posągi pozostały nieruchome, a wyprawa wkroczyła na most.
– Strasznie tam ciemno – zauważył kuzyn Dwarnuf, spoglądając z mostu w dół.
Odpalono pochodnię i wrzucono w otchłań. Zniknęła w ciemnościach, nie wydając żadnego dźwięku.
– Myślałem, że przechodzimy nad jakąś wodą, a tam nie widać końca tej czeluści – powiedział kuzyn Furganar.
Kiedy przeszli przez most, znaleźli się w olbrzymiej hali. Z dala majaczyły nadciągające kościste sylwetki.
– Idą na nas szkielety! – krzyknął kuzyn Orgmer.
– Jeszcze jest chwila, rzucę na nas zbiorowy czar ochronny – oświadczył mistrz Igła, przełamując pieczęć.
Kuzyni popatrzyli po sobie, ale nie zauważyli działania żadnego czaru.
– Krasnoludy do boju! – zakrzyknęli i ruszyli na wroga.
Szły na nich trzy linie szkieletów, wymachując maczugami, toporkami i tasakami. Furganar raz po raz przeładowywał kuszę i słał w oddziały wrogów bełty. Orgmer z Dwarnufem rąbali toporami, aż fruwały gnaty. Kiedy zarąbali trzy dziesiątki nieumarłych, pomyśleli, że to koniec.
– Elfy jakoś się nie garnęły do roboty, ale daliśmy radę – Uśmiechnął się niekrasnoludzko zdyszany Orgmer.
– To jeszcze nie koniec. Ale odpocznijcie. To, co nadciąga, to w sam raz wyzwanie dla takich wojowników jak Rudobrody i ja – przemówił Azgor, odkładając młot i zdejmując przez głowę łańcuch.
Zgarbieni i ociekający potem kuzyni spojrzeli z obawą w ciemność hali. Prosto na nich szarżował rycerz na kościanym koniu. Z kopią, długą tarczą i w pełnej zbroi.
– Ty pierwszy, potem wpuść mnie – uzgadniał taktykę działania Rudobrody. Czerwony Azgor z Khaz-Barrun tylko skinął głową i ruszył truchtem, rozwijając łańcuch. Gdy nabrał rozpędu, cisnął nim w rycerza. Łańcuch z pomocą podczepionych ciężarków owinął się wokół zbroi i tarczy. Azgor natychmiast odbiegł po skosie w bok.
– Wszyscy do tyłu, odsunąć się! – krzyczał Lancknecht Rudobrody, wykonując młyńca gizarmą trzymaną oburącz.
– Powinienem ściągnąć rycerza hakiem gizarmy. No, ale wtedy mój oręż zaplącze się w ogniwa – pomyślał.

Kiedy rycerz zdzierał z siebie łańcuch jak pajęczynę, Rudobrody uderzył nisko. Żeleźce gizarmy poszło w przednie nogi wierzchowca. Krasnolud uderzył drugi raz, atakując tylne nogi. Koń runął na kamienną posadzkę, zrzucając jeźdźca. Rycerz przetoczył się, odzyskując tarczę. Azgor rąbnął z góry i roztrzaskał koński łeb swoim młotem. Rycerz wstał i ściągnął z pleców maczugę rycerską. Ruszył na Lancknechta. Odbił tarczą gizarmę i przełamał jej drzewce. Żeleźce pofrunęły z impetem aż do mostu, odbijając się od sklepienia, i wpadły do czeluści. Azgor zaatakował młotem, zgniatając tarczę i dając czas Rudobrodemu na dobycie topora. Lancknecht starł się z rycerzem, patrząc w rozpalone błękitnym światłem oczodoły.
Hełm rycerza z maską trupiej czaszki wypełniała niebieska energia. Eteryczna moc skupiona wewnątrz zbroi nie była ożywieńcem. Demoniczna istota, która poruszała częściami pancerza, musiała zostać przywołana z innego wymiaru.
Azgor wzniósł młot do potężnego ciosu. Lancknecht Rudobrody rozerwał płyty pancerza toporem, a wtedy Azgor uderzył zaklętym diamentem w sam środek mocy. Rycerz eksplodował z potwornym wyciem. Blachy pancerza porozrzucało na cztery strony. Energia zaczęła zanikać. W ostatniej chwili demoniczna moc wystrzeliła błyskawicę w stronę Azgora, po czym zniknęła. Krasnolud przez chwilę strzepywał z siebie niebieskie ogniki. W końcu i one zgasły. Nastała cisza.
– Wszystko dobrze? – spytał Rudobrody.
– Tak, nic mi nie jest – ocenił Azgor, oglądając dłonie i dotykając twarzy.
Weteran wystrzelił zapaloną strzałę w ciemność. Z głębi hali wyłoniła się dziesiątka szkieletowych leśników, napinających łuki. Pozostałe elfy zasypały szkielety chmarą strzał, obracając przeciwników w pył.
– Musimy szybko podążać naprzód. Zanim nekromanta odzyska siły i przywoła kolejnych. Bo niestarczy nam strzał – powiedział Weteran.
Azgor poczuł wielką dumę z pokonania rycerza. Był pewien, że teraz na pewno zaimponował elfce. Ale ona trzymała się z dala od niego.
– Ładna ta twoja siostra – zagadał Azgor do elfa Allroena, kiedy wyruszyli.
– Trochę śmieszne, że taka płochliwa. W każdym razie ładna.
– Śmieszne to są twoje tatuaże, krasnoludzie – zadrwił Allroen.
Azgor miał zamiar to przemilczeć. Jednak przypomniał sobie wszystkie upokorzenia, jakich zaznał od elfów przez całe życie. Oczy zapłonęły mu błękitnym ogniem i wymierzył cios w głowę elfa, przed którym tamten nie zdążył się zasłonić. Allroen padł z rozłupaną czaszką.
Wtedy Weteran posłał w plecy Azgora strzałę specjalną. Taką, która przebija zbroję i rozpada się na odłamki w sercu. Mimo to nie zdołał go zabić. Demoniczna moc uniosła krasnoluda kilka stóp w górę. Zaczął wymachiwać młotem.
– Żywe trupy, żywe trupy! – ryczał, lecąc na elfy niesiony demoniczną mocą.
Kolejne kilka strzał ściągnęło go na dół. Padł bez życia. Krew wsiąkała pomiędzy kamienie posadzki. Elfka płakała.
Czarny i kuzyni wznieśli topory, ruszając na elfy po zemstę. Elfy wycelowały w nich groty strzał.
– Stać! To było opętanie! On by nas wszystkich pozabijał! – Machał rękoma Rudobrody, powstrzymując krasnoludy.
– Stać! Nie strzelać! To było opętanie! – Biegał między elfami Weteran, popychając ich i wytrącając im łuki.
Elfka, cofając się, dotknęła kosza na pochodnie wystającego ze ściany. Zgrzytnął mechanizm i otworzyła się zapadnia. Elfka runęła w czeluść. Za nią ciało jej brata i ciało Azgora z diamentowym młotem. Pozostali przypadli do krawędzi zapadni.
Mistrz Igła wrzucił do wnętrza pochodnię.
– Tylko bezdenna czeluść. Już po niej – stwierdził Weteran, spoglądając w szyb zapadni.
– Spójrzcie! – Wskazał palcem w dół mistrz Igła. Z szybu wystawał pręt, na którym zawisła torba elfki.
– Mamy przecież jeszcze łańcuch Azgora. Odzyskamy torbę, opuszczając łańcuch do zapadni – powiedział Czarny. Tak uczynili. Odzyskali torbę z lekami.
– A teraz zabierajmy się stąd. Bez mapy podziemi skończymy podobnie.
Wrócili do mostu. Ale mostu nie było. Halę, na której stali, i salę z psimi strażnikami oddzielała tylko czeluść. Długa na pół tuzina wozów.
– Zapadnia musiała uruchomić mechanizm chowający most – zgadywał mistrz Igła.
– Nie przeskoczymy tej odległości. Łańcuch też za krótki. Nie ma wyboru. Musimy kontynuować wyprawę. Wracamy – powiedział Weteran.
5
Dotarli do korytarza, którego jedna z odnóg prowadziła do jaskini. Głęboko wewnątrz niej, skierowany w ich stronę, stał nekromanta. W czarnym płaszczu zdobionym twarzoczaszkami i wyszywanym w białe runy. Opierał się na mieczu. Jakby czekał na nich.


– Jest wyczerpany przywołaniami nieumarłych. Atakujemy! – krzyknął Rudobrody, przebiegając przez wejście. Czarny skoczył za nim, ale odbił się od niewidzialnej bariery. Jego topór upadł na posadzkę, dzwoniąc tak głośno, że aż Lancknecht zahamował.
– Wracaj, to pułapka! – krzyknął Weteran.
– Co z wami? – spytał Rudobrody, gdy się cofnął.
– Spójrz, to jest magiczna bariera – Pokazywał Weteran, obmacując przestrzeń, jakby przed nim była szyba. – Nie możemy przejść.
– Ja jakoś przeszedłem – obruszył się Lancknecht Rudobrody, demonstrując, jak wykonuje kilka kroków w głąb jaskini.
– My nie przejdziemy – stwierdził Czarny, opierając się bokiem o barierę.
– Widzę. Mistrzu Igło, zdejmujemy barierę? – Rudobrody zwrócił się do postaci w kapturze.
– Niestety, został mi już tylko jeden pergamin. Z czarem iluzji. A to na barierę nie podziała.
– Ale ty wciąż możesz przejść – przypomniał krasnoludowi Weteran.
– Jak to możliwe, że wy nie przejdziecie, a ja mogę?
– Sławne osoby, jak ty, są często wspierane przez bogów – powiedział elf. – Ty musisz być wybrańcem bogów, Lancknechcie. Ja mówię poważnie.
– Wybraniec czy nie, rzucę na ciebie czar iluzji – zaproponował mistrz Igła, szykując pergamin.
– A po czorta mi ta iluzja – Osłonił się ramieniem Rudobrody.
– Iluzja sprawi, że będziesz trudniejszym celem, będziesz częściowo niewidzialny – odpowiedział chytrze mistrz Igła.
– Dobra, dawaj – zgodził się po namyśle krasnolud, wypinając klatę. Strzeliła pieczęć pergaminu, błysnęło, huknęło i zapachniało siarką.
– Coś ty najlepszego uczynił… – Złapał się za głowę Weteran.
Topór Rudobrodego wydłużył się i rozszczepił, zamieniając w drewniane widły. Ruda broda pociemniała, przybierając barwę szarobrązową. Lancknecht chciał odrzucić widły, ale drzewce przylgnęły do dłoni jak przyklejone.
– Nie mogę tego oderwać, pomóżcie!
Elf z mistrzem Igłą zaparli się i ciągnęli widły. Nic to nie dało.
– Przeklęta magia. Nie ma szans. Będziesz tak z nimi teraz chodził w dzień i w nocy – stwierdził Weteran.
Lancknecht z niedowierzaniem otrzepywał lewą dłonią brodę.
– Ten kolor nie puści. To jest jakaś klątwa. Jesteś na razie skazany na taką brodę i widły – zawyrokował elf.
– Patrz, co zrobiłeś – Lancknecht zwrócił się do mistrza Igły, groźnie potrząsając nowym orężem.
– Nie wiem, jak to się stało. Coś poszło nie tak… – Rozłożył bezradnie ręce mistrz Igła.
– Nie ma czasu. Trzeba korzystać, póki czarownik jest osłabiony. Podejrzewam, że białą bronią nie włada tak sprawnie jak czarną magią. Jeśli nawet to jest sam – powiedział elf.
Wyciągnął przed siebie dłonie i potrząsając nimi, jakby oddawał krasnoludowi cześć, wyrzekł: – Ty jesteś wybrańcem bogów! Idź i pokonaj go! Takie jest twoje przeznaczenie!
Lancknecht zwany Rudobrodym uniósł dumnie podbródek, po czym obrócił się i skoczył do wejścia. Wbiegł do jaskini i tak długo dźgał i bił, aż zgładził nekromantę. Wówczas magiczna bariera zniknęła i reszta wyprawy weszła do środka.
Za jaskinią, w której leżało ciało czarownika, znajdowało się wejście do drugiej, malutkiej komory. Nekromanta miał w niej swoją siedzibę. Były tam porozbijane menzurki i butle. Prawie puste regały ze strzępami pergaminów. Znaleźli jednak wśród nich inkrustowaną szkatułkę.
– Podrabiany szylkret – Obracał ją w dłoniach Czarny, krzywiąc się z niesmakiem.
Na środku komory znajdowała się mała studnia.
– Pewnie tam wrzucił swój dobytek, żebyśmy nic więcej nie znaleźli. A szkatułki nie zdążył. Albo to podstęp – zastanawiał się mistrz Igła.
Kuzyni wrzucili zwykły kamień do studni. Spadał długo, ale nie wydał żadnego dźwięku.
– Może wrzućmy tam pochodnię? – zastanawiał się jeden z nich.
– Jasne, wrzućmy pochodnię – przytaknął Weteran. – Sprawdzimy, czy wybuchnie, czy nie wybuchnie.
– To może jednak nie wrzucajmy.
Czarny otworzył szkatułkę nekromanty. Zawierała zwój pergaminu.
– To chyba oryginalna mapa wykradziona kasztelanowi. Pokazuje drogę do wyjścia. I obejście zapadni. Co? Czy ja dobrze widzę? Trochę zamazane. Hmm. Ha! No tak. Ho ho ho! Widzę słowo „skarby”! Ha, jest zaznaczona komnata skarbów! Będziemy bogaci!
– Mogę zerknąć? – zaciekawił się Weteran. Rzucił okiem na pergamin i z pobłażliwym uśmiechem oddał mapę Czarnemu.
– Co, nie wierzysz, że nam się poszczęściło? – rozpalił się Czarny. – To nawet tam nie wchodź. Będzie więcej dla nas! – wrzeszczał, ogarnięty żądzą złota.

Gdy dotarli do komnaty skarbów, okazało się, że w podłodze jest krata do ciemnicy. Pod podłogą uwięziona była grupa zaginionych niziołków. Były chore i słabe. Niektóre miały rany. Elfy użyły odzyskanej torby z lekami, by udzielić im pomocy.
Czarny nie mógł zrozumieć, co się stało ze skarbami. Weteran wytłumaczył mu pomyłkę. Ktoś napisał na mapie podziemi słowo „szkraby”, zaznaczając nim ciemnicę z niziołkami. Jednak część liter się zatarła i można było błędnie odczytać to jako „skarby”.
Kiedy opatrzono niziołki, wszyscy ruszyli do narysowanego na mapie wyjścia. Gdy wyprawa wydostała się z podziemi, zdecydowano, że Weteran i Rudobrody wyruszą sprawdzić, jak wygląda sytuacja w obozowisku. Tam zaczekają na resztę wyprawy. Pozostali dołączą, gdy tylko odprowadzą bezpiecznie niziołki do ich domów.
6
Lancknecht Rudobrody wraz z elfem Weteranem zmierzali w stronę obozowiska ludzi kasztelana. Krasnolud oglądał swoją brodę, która nawet przemywana w strumieniu za nic nie chciała stać się znowu ruda. Jego prawica taszczyła widły.
– Klątwa nie odpuszcza – żalił się elfowi.
– I pewnie ani barwniki, ani zmywanie spirytusem nie pomagają? – Pokiwał głową elf.
– Ani, ani.
– Zaradzimy temu później. Ale najpierw ty pomożesz mnie. Pomożesz nam – powiedział tajemniczo Weteran.
Z oddali można było już dostrzec dym ogniska.
– Wierzchowce widzę, stoją, pachołkowie śpią. Wóz z pisarzem odjechał – stwierdził Weteran, spoglądając ze wzgórza.
– I cóż z tego?
– Ja myślę tak. Kasztelańscy tylko dlatego nie ukradli nam koni, bo już doszły ich słuchy, że w okolicy zawsze kręcą się moje elfy. Skryci zwiadowcy.
– Taki ważniak z ciebie? Wydaje ci się, że wszędzie masz oczy i uszy?
– Dobrze to ująłeś. Jestem emisariuszem królowej elfów – Skłonił się Weteran. – Od bardzo dawna działam w tej krainie z jej rozkazu i patrzę na ręce takim ludziom jak kasztelan. Nabieram przekonania, że teraz to ona będzie musiała sfinansować naszą wyprawę. I twoim dzielnym krasnoludom też wypłacić, co się należy.
– Kasztelan miał wypłacić.
– Tanio mu wyszło. Pisarz z imbrykiem grzanego wina…
– A umowa?
– Kasztelan, ten stary cwaniak, nic nie zapłaci. Prędzej powystrzela nas z murów. A strzelców ma dobrych. Sam ich niestety szkoliłem. Czarny nie wspominał?
– Dobra, ale co dalej?
– Wyślę cię do królowej. Opowiesz o wyprawie. Może wrócisz ze złotem.
– Sam nie możesz pojechać do swoich?
– Moja twarz nie powinna pojawiać się na dworze. Tajna misja trwa. Ale dam ci dwa listy. Przekażesz królowej. Jeden to raport na temat kasztelana. Drugi o uratowaniu niziołków. Napisałem też dobre słowo o tobie. Zresztą jesteś sławny. Poradzisz sobie.
– Ty chyba faktycznie jesteś tajnym wysłannikiem. To dlatego Czarny nie znał twego imienia. Pewnie jak się za dużo wie, to można się obudzić z poderżniętym gardłem pewnego poranka. Mam rację?
– Twoją sławę prześciga jedynie twoja niezwykła przenikliwość – odparł dyplomatycznie Weteran. – Jak wrócisz i rozdzielimy złoto, to pomyślimy, jak zdjąć z ciebie klątwę.
– Akurat będziesz wiedział jak. Już mam wszystkich dość po tej historii z Igłą.
– To trefny mistrz. No i niepotrzebnie wepchnąłeś go do portalu. Ale do klątwy mógł się też przyczynić właściciel gospody. Podpadłeś mu.
– Dużo widzisz, dużo mówisz, tylko co my zrobimy z tą wiedzą?
– Znam jednego zaufanego czarodzieja, który jak ja nie przepada za kasztelanem. Może cię odczaruje.
– Oby ten okazał się prawdziwy. W drogę mi zatem. Do pałacu królowej elfów!
7
Audiencja u królowej Maelloine powoli dobiegała końca. Dla Lancknechta Rudobrodego – do upragnionego końca. Rzucona na niego klątwa jak dotąd nie chciała zniknąć. Brodę miał wciąż szarobrązową zamiast rudej. W ręku widły, których przeklęta magia nie pozwalała mu się pozbyć. Dlatego strażnicy po obu stronach tronu spoglądali nań złowrogo. Gotowi przebić go swoimi elfimi włóczniami.

Królowa elfów była bardzo niezadowolona. Wydawać się mogło, że na nic się zdały listy. Ważne listy przekazane mu od elfa zwanego przez krasnoludy Weteranem. I on te listy wręczył teraz doradcy królowej. Królowa z ich treścią zapoznała się natychmiast. Ale ani myślała wypłacać nagrodę za wyprawę w złocie, którą wszak nie ona wyznaczyła. Tudzież jakikolwiek ekwiwalent.
Z jakiegoś powodu Rudobrody nie był traktowany w pałacu zbyt poważnie. Królowa długo nie chciała wierzyć jego słowom. Kiedy klął się, że został przysłany przez jej emisariusza, tylko się bardziej zezłościła. Przy okazji przypadkiem dowiedział się, jakie jest prawdziwe imię Weterana. Veithenaellan.
A więc teraz wiedział za dużo. Mógł się pewnego razu obudzić z przeciętym gardłem. Królowa chyba w tej samej chwili pomyślała podobnie, bo uświadomiła go, że od teraz stał się powiernikiem wielkich tajemnic. I ma o tym pamiętać, że ciąży na nim odpowiedzialność.
Chociaż próbował pomijać niektóre szczegóły wyprawy, wyciągnęła z niego wszystko. Kiedy jednak był przekonany, że już przepadło i na nic starania, tudzież za bardzo się rozgadał… znużona królowa zamyśliła się. Po czym łaskawie zgodziła się wypłacić. Całą nagrodę. Pełną skrzynię złota. Wydała dyspozycję doradcy dotyczącą skarbca i wstała z tronu.
– Nasz gość na pewno chciałby już odejść, wrócić do domu, do żony i dzieci? – Uśmiechnęła się łagodnie, jednocześnie przewiercając go wzrokiem.
Krasnolud nie był żonaty. O potomstwie też nic nie wiedział. Ale pokiwał grzecznie głową. Elfka, podciągnąwszy z lekka szatę, ruszyła wraz z eskortą i doradcą do korytarza. Audiencja skończona. Krasnolud miał już dość pytań. Na całe szczęście królowa była na tyle taktowna, że nie spytała o jego wygląd. Który aktualnie nie licował z jego sławnym mianem. Lancknecht Rudobrody zdecydowanie nie chciał budzić zainteresowania swoim zarostem w oczach królowej elfów. Powodem tego nie były złożone konteksty społeczne czy kulturowe. Bardziej niż ośmieszenia obawiał się teraz podważania jego wiarygodności.
– A przepraszam bardzo – Królowa odwróciła się, spoglądając badawczo przez ramię. – A dlaczego ta broda nie jest ruda?
Doradca królowej solidarnie przybrał grymas oraz postawę elfki pod tytułem „patrzę na ciebie jak na wariata i zaraz podniosę głos”.
– No słucham?!
– Booo… ją zafarbowałem na nową modłę i teraz jest szarobrązowa – skłamał krasnolud, zastanawiając się, czy następnym pytaniem nie będzie kwestia, dlaczego nie ma topora, tylko jakieś grube widły.
– Ale włosy mam czerwone, prawie rude – Łypnął w kierunku swoich imponujących dredów.
– Czerwone, prawie rude… – jednym ciągiem powtórzyła tępo elfka.
Jej umysł dzielił w tej chwili uwagę pomiędzy różnymi problemami dworu a planami wydatków skarbca na przyszłe pięć lat i podliczaniu poprzednich. Jednocześnie koncentrowała się na tu i teraz, bezlitośnie lustrując nieszczęsne widły.
– Pff… no dobra, zejdź mi z oczu – zdecydowała elfka, nie wnikając już w detale.
Krasnolud ukłonił się, oddalając bezzwłocznie. Ostatecznie osiągnął to, po co przyszedł. Wszak w elfickim skarbcu czekała na niego skrzynia po brzegi wypełniona złotem.
