Scena pierwsza, w której zostanie dokonane brutalne wprowadzenie do świata przedstawionego.
Czas: dokładnie kilkadziesiąt lat po Godzinie Zero.
– To jest kompletnie pozbawione sensu!
– Co tam mamroczesz pod nosem, dzieciaku? – Amelia zganiła Mikołaja.
– Przepraszam, ciociu, powiedziałem tylko, że to nie ma sensu.
Na te słowa kobieta westchnęła przeciągle.
– Lepiej przestań filozofować, tylko leć z daniną, bo jeszcze się spóźnisz.
– Kiedy ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego właściwie karmimy tych darmozjadów z dołu – mruknął pod nosem chłopak.
Amelia teatralnie złapała się pod boki i obdarzyła Mikołaja spojrzeniem zarezerwowanym dla psa, który załatwia potrzeby fizjologiczne w salonie.
– Ile razy będziemy to jeszcze przerabiać? – syknęła. – Zapisano to w pierwszej świętej księdze, więc tak stanowi prawo. Musimy je respektować, bo inaczej popadniemy w szaleństwo!
– Szaleństwem był pomysł odbudowania społeczeństwa na podstawie dwóch wyświechtanych, a do tego niekompletnych starych książek… – Niespodziewanie do rozmowy włączył się Krzysiek, z zawodu kowal. – A ty, droga Amelko, zupełnie mylisz pojęcia. Miałaś zapewne na myśli anarchię.
Niemy okrzyk zastygł na twarzy kobiety. Po dłuższej chwili zdołała tylko wyszeptać na bezdechu:
– Heretyk…
*
W tym miejscu pozwolę sobie zatrzymać akcję i wyjaśnić wam to i owo. Rozumiem, że możecie być lekko skołowani, ale spokojnie, we właściwym czasie wszystko nabierze sensu. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Jeżeli o mnie chodzi, to musicie wiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, moje zaimki to „wiem/wszystko”, ponieważ identyfikuję się jako narrator wszechwiedzący.
Po drugie, raczej trudno byłoby określić mnie specjalistą w kwestiach językowych, więc części mowy nie są moją mocną stroną.
Co się natomiast tyczy świata przedstawionego, na tę chwilę musicie wiedzieć, że wiele lat przed opisanymi tu wydarzeniami doszło do incydentu określanego powszechnie Godziną Zero. Mogę się tylko domyślać, że w jego trakcie planetę dotknął jakiś kataklizm, czy coś w tym stylu. Możliwe też, że wybuchła wojna nuklearna, albo wyginęły pszczoły, pewności nie mam. Wiem natomiast, że ludzkość została zdziesiątkowana, znana wam cywilizacja upadła i zapanowały wieki ciemne. Po niezliczonych latach wegetacji, zupełnym przypadkiem odnaleziono sejf zawierający dwie książki, uznane później za święte księgi. Na ich podstawie podjęto karkołomną próbę odbudowania cywilizacji. Wagę znaleziska podkreśla fakt, że poza owymi dwoma pozycjami wszelką pozostałą literaturę, dostępną dla ludzkości, stanowiły słowniki i elementarze języka polskiego. Z punktu widzenia narratora, należy powyższe uznać nie tylko za wygodne pod względem fabularnym, ale i wystarczająco tłumaczące, dlaczego bohaterowie niniejszej historii posługują się całkiem poprawnym słownictwem.
Uprzedzając ewentualne pytania i wątpliwości: bladego pojęcia nie mam dlaczego ktoś ukrył w sejfie książki, a nie pieniądze lub inne kosztowności, ale tak właśnie było. Koniec i kropka.
A teraz wróćmy do historii…
Scena druga, w której odpowiemy na pytanie, o czym tak właściwie jest niniejszy tekst.
Czas: jakiś kwadrans po scenie pierwszej.
– Czy mogę pana o coś zapytać? – zagaił nieśmiało Mikołaj.
– Strzelaj, młody – odpowiedział Krzysiek.
– Bo tak… Pierwsza święta księga przedstawia tych z dołu, jako szkaradnych i zasadniczo niegodziwych… A przez to tak różnych od nas – pięknych, błękitnookich i złotowłosych.
– Jest to dość spore uproszczenie, ale niech ci będzie, że tak się sprawy mają. Do czegoś zmierzasz?
– Tak, bo widzi pan… Nie rozumiem zupełnie, dlaczego składamy im daniny, zamiast próbować zabić? Powinniśmy chyba tępić zło, a nie sztucznie utrzymywać je przy życiu, tak myślę.
Mężczyzna przez chwilę przyglądał się bacznie młodemu towarzyszowi.
– Ja się z tobą nawet zgadzam, ale niestety to nie była moja decyzja. Nasi rodzice w pełni demokratycznie zdecydowali, że odtąd będziemy się kurczowo trzymać treści ksiąg. To było jeszcze przed twoimi narodzinami – westchnął. – Cały szkopuł tkwi w tym, że te całe “święte” bazgroły zostały odkryte już uszkodzone. Nigdy nie udało się odczytać całości. Z pierwszej księgi znamy właściwie tylko początek, cholera wie, co właściwie wydarzyło się później. Dlatego składamy daniny i nie zadajemy zbędnych pytań.
– Przecież to idiotyczne.
– Wiem, ale tak zdecydowała większość – mruknął Krzysiek. – Tyle dobrego, że daniny są składane w mięsie pochodzącym od zwierząt i innych towarach. Ludzie w książce mieli jednak znacznie gorzej.
– A temu co… – zaczął Mikołaj, po czym wskazał biegnącego w ich kierunku mężczyznę w wyświechtanym mundurze z oznaczeniami armii czerwonej.
Domniemany żołnierz dopadł do Krzyśka, złapał go oburącz i wydyszał zasapany:
– Artem?
– Nie – odparł ze stoickim spokojem.
– A ten młody?
– Również nie.
– Cholera – zaklął żołnierz. – No nic, trudno, nie ma czasu do stracenia – powiedział, a następnie zdjął plecak i wręczył go mężczyźnie.
– Co tam jest?
– Broń i racje żywnościowe, będą wam potrzebne.
– Hola! – zaprotestował Krzysiek. – Nie tak szybko, drewniany żołnierzyku, do czego będą potrzebne? I dlaczego właściwie nam? Przecież mówiłem już, że żaden z nas nie ma na imię Artem.
– To bez znaczenia. Odnaleźliśmy skarb, który wszystko zmieni. Wszystko, rozumiesz? – powtórzył, akcentując każdą sylabę.
– Zechciałbyś nieco rozwinąć…?
– I może jeszcze się przywitać? Zwykłe „dzień dobry” byłoby miłe – wtrącił z głupia frant Mikołaj.
Oczy żołnierza zamigotały czystym szaleństwem. Spojrzał na chłopaka, jakby dopiero zauważył jego obecność, po czym ostentacyjnie splunął mu pod nogi gęstą, brunatną flegmą.
– Czym jest ten skarb? – zapytał Krzysiek, czym lekko rozładował gęstą atmosferę, która zawisła w powietrzu.
– Nie „czym”, a „kim” – poprawił rozmówcę żołnierz. – Prawdziwy, zahibernowany człowiek, który żył w czasach przed Godziną Zero!
Z ust Mikołaja wydobył się okrzyk ekscytacji.
– Niech mnie jeże… To naprawdę poważna sprawa! – potwierdził Krzysiek. – Gdzie on teraz jest?
– Zamknięty, w bunkrze. Czeka na egzekucję.
– Co?! Dlaczego? – wysapał chłopak.
– Moi ludzie… Oni uznali, że człowiek z kapsuły stanowi zagrożenie dla naszego stylu życia i skazała biedaka na śmierć przez rozstrzelanie. Tylko muszą go jeszcze jakoś obudzić, bo inaczej to dupa, nie egzekucja. – Dostrzegł w oczach rozmówców kompletny brak zrozumienia, ale kontynuował: – Na szczęście całość się chwilę przeciągnie, bo zabrałem jedyny sprawny pistolet i zapas amunicji. – Wskazał plecak, a na jego twarzy malowała się duma.
– W metrze jest bunkier? – zdziwił się Krzysiek. – Niby w którym miejscu?
– Schowany, niestety nie wiem gdzie dokładnie. – Żołnierz rozłożył ręce i spochmurniał. – Mam zbyt niskie kwalifikacje, a przez to nie posiadam dostępu do takich informacji.
– Dlaczego sam go nie uratujesz? I kim jest ten cholerny Artem, którego szukasz?
Żołnierz spojrzał na Krzyśka jak na wariata.
– Przecież już wspomniałem, że mam niskie kwalifikacje.
– Artem? – przypomniał Mikołaj.
– Co wy się z choinki pourywaliście? – żachnął się żołnierz. – Drugiej świętej księgi nie czytaliście? Artem to główny bohater, przyjdzie i wszystkich uratuje!
– On chyba nie ogarnia, że to była postać fikcyjna… – Krzysiek półgębkiem zwrócił się do Mikołaja.
– Dobrze, dość pitolenia, pomożecie?
*
W tym miejscu mógł się znaleźć stanowczo zbyt długi opis zażartej kłótni mężczyzny z jego młodym towarzyszem, ale uznałem, że taki fragment mógłby się okazać nieszczególnie atrakcyjny dla odbiorcy. Wystarczy wspomnieć, że ostatecznie Mikołaj użył argumentów równie celnych co przekonujących, więc Krzysiek zgodził się na wyprawę w głąb metra w celu odnalezienia skarbu zahibernowanego człowieka. Nie chcę uprzedzać rozwoju wypadków, ale jakby, czysto teoretycznie, na którymś etapie tej opowieści zabrakło Mikołaja, to zwracam uwagę, że on już wypełnił swoją rolę w tej historii.
Scena trzecia, w której może (ale nie musi!) dojść do aktów bezsensownej przemocy.
Czas: nieco później.
– Matko, co za amatorszczyzna – westchnął Krzysiek, wskazując krzak stojący na samym środku torów.
– Co ma pan na myśli? – zapytał Mikołaj.
– Pierwsza zasada bycia niewidzialnym… – Dostrzegając zupełny brak zrozumienia po stronie młodego towarzysza, dodał: – Idiota schował się za krzakiem. Sięgnij, proszę do plecaka, wyciągnij granat i rzuć go w kierunku krzaka.
Chłopak wyciągnął metalowy przedmiot, po czym zapytał:
– A to w ogóle bezpieczne? Jesteśmy pod ziemią i w ogóle…
– Pewnie nie… – odpowiedział po chwili namysłu. Następnie krzyknął w kierunku domniemanego człowieka ukrytego za krzakiem: – Jesteśmy uzbrojeni, wstawaj i się nie wygłupiaj.
Odpowiedziała mu głucha cisza.
– Dobra młody, wyciągaj zawleczkę i rzucaj. Raz się żyje.
Mikołaj najwyraźniej opacznie zrozumiał instrukcje, gdyż w stronę krzaka poleciał ledwo widoczny kawałek druta.
– O kur… – zdążył jedynie wysapać Krzysiek, gdy powietrze przeszyła eksplozja.
*
Po dobrych kilku minutach mężczyzna odzyskał przytomność. Z niemałym wysiłkiem wstał na równe nogi, otrzepując się przy tym z kurzu i resztek czegoś, co jeszcze do niedawna było ciekawym świata młodym człowiekiem.
– Cholera by to wzięła, to był dobry chłopak… – mruknął pod nosem.
Krzysiek otaksował wzrokiem najbliższe otoczenie i doszedł do wniosku, że z Mikołaja nie zostało nic, co można by należycie pochować. Wobec tego wykonał w powietrzu bliżej nieokreślony symbol, po czym podszedł do krzaka, by sprawdzić, czy miał rację w kwestii zasadzki.
Z satysfakcją stwierdził, że przynajmniej w tej kwestii się nie mylił. Na ziemi leżał martwy mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Klatkę piersiową denata przygniatała betonowa płyta.
– To pewnie przez ten wybuch – skwitował Krzysztof.
Niespodziewanie rozległ się trzask, a po nim komunikat:
– Słyszeliśmy wybuch, Maciek zgłoś się natychmiast!
Krzysztof wymacał w kieszeni trupa przenośny komunikator. Ostrożnie nacisnął przycisk odpowiedzialny za nadawanie, po czym, nieudolnie modulując głos, powiedział:
– U mnie wszystko w porządku, coś wam się pomyliło. – Zwolnił przycisk.
– Maciek żyje? – dobiegło z głośnika.
– Przykro mi, sufit mu spadł na głowę. To rzeczywiście przez ten wybuch – odpowiedział z rozbrajającą szczerością Krzysiek.
– Doceniam, że powiedziałeś prawdę, kolego, ale szpieg z ciebie, jak z koziej pizdy tamburyn.
– Jestem tylko prostym kowalem!
Z głośnika dobiegło westchnienie.
– Dobra, zrobimy następująco. Zaraz kogoś wyślemy po ciebie, nigdzie się nie ruszaj. Pogadamy przy wódeczce i opowiesz, co tam się właściwie stało.
Scena czwarta, w której dowiadujemy się, że w metrze człowiek człowiekowi wilkiem
Czas: późny wieczór, tego samego dnia.
Jak zapewne się domyślacie pogawędka, którą zapowiedziano na końcu poprzedniej sceny, wcale nie przebiegała w przyjaznej atmosferze. Nie było też wódeczki ani kieliszków, za to na stole zagościł bimber pędzony na grzybach i kościach szczurów oraz dwa blaszane kubeczki.
Dwadzieścia osiem siniaków, wybity ząb i jedno połamane żebro później Krzysiek wyśpiewał całą historię, nie pomijając żadnego szczegółu. Z uwagi na odniesione obrażenia mężczyzna mówił od tej pory dość niewyraźnie, ale mocą narratora przełożę to na normalną wymowę. Ostatecznie, kto chciałby czytać: „obbbcheecujjje popłaawęęę”, gdy o niebo lepiej wygląda: „naturalnie, to się już nie powtórzy, panie majorze”. Chyba zgodzimy się w tej kwestii, prawda?
*
– Przykro mi, teraz będziemy musieli pana rozstrzelać. – Major bezradnie rozłożył ręce. – Tajemnica państwowa, sam pan rozumie.
– Czy przysługuje mi ostatni posiłek?
– Nie.
– To przykre.
– Owszem. Kowalski – zwrócił się do podkomendnego.
– Tak, panie majorze?
– Proszę odprowadzić zatrzymanego do bunkra, gdzie będzie oczekiwał na egzekucję.
– Tego pod stacją Rondo Daszyńskiego? Przecież tam już jest zamknięty ten gość, cośmy go… – urwał.
– Zamknij się, kretynie! – syknął. – Trudno, w tej sytuacji wykonamy wyrok na miejscu. Szczęśliwie obecny tu Krzysztof był uprzejmy zwrócić nam skradzioną broń. – Ukłonił się z wdzięcznością, a następnie wyciągnął pistolet i odbezpieczył go. – Jakieś ostatnie słowa?
Krzysiek wpatrywał się w lufę, która czerniła się złowieszczo, zapowiadając nadchodzący koniec. Mężczyzna nie odpowiedział, zamiast tego zamknął oczy, pokiwał przecząco i zamarł w oczekiwaniu na najgorsze. Po czole zaczęły spływać kropelki potu, a każda sekunda zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Gdy padł strzał, Krzysiek przygryzł wargę i bezwiednie wykonał ruch, jakby próbował się uchylić. Gdy jednak usłyszał odgłos ciała osuwającego się na podłogę, zrozumiał, że to nie on oberwał. Otworzył oczy i nerwowo otaksował wzrokiem otoczenie. Kowalski trzymał broń wyciągniętą w stronę majora, z lufy unosiła się strużka dymu. Żołnierz splunął na zwłoki oficera. W martwych oczach malował się szok i niedowierzanie.
– Pierdolony komuch.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Krzysiek.
– Dlaczego? – Kowalski zdawał się zbity z pantałyku. – Bo wymagał tego interes Rzeszy.
– Rzeszy? To ty nie jesteś komunistą?
– Cholera, mogłem mu pozwolić najpierw zabić ciebie! Weź się w garść, człowieku! I przestań zadawać debilne pytania – żachnął się żołnierz. – Nie jestem żadnym pieprzonym komuchem, tylko dumnym obywatelem Rzeszy. Pod przykrywką, ma się rozumieć.
– Powiesz mi, co tu się odpierdala?
– Szczęśliwym zrządzeniem losu komuchy odkryły zahibernowanego gościa. Takiego, który pamięta czasy sprzed Godziny Zero. Zamiast wykorzystać okazję, czerwoni wydali na niego wyrok śmierci, a ty pytasz, dlaczego zastrzeliłem majora? Poważnie?
Krzysiek w odpowiedzi burknął coś niewyraźnie.
– No, to jak mamy już wszystko wyjaśnione… Czas nas goni, wystrzał mógł przyciągnąć uwagę innych żołnierzy. Żwawo, musimy znaleźć klucz do bunkra i co ważniejsze – mapę.
– Mapę? To ty nie wiesz, gdzie jest ukryty bunkier?
– Znam tylko przybliżoną lokalizację – westchnął Kowalski. – Rondo Daszyńskiego, ale to niestety za mało. Stacja jest ogromna, do tego wokół niej ciągną się dziesiątki kilometrów szybów i tuneli serwisowych. Potrzebujemy mapy, bo inaczej grzyba znajdziemy, nie bunkier.
– Skąd pewność, że mapa tu w ogóle jest?
– Major musi trzymać ją przy sobie. Tak stanowi protokół.
Mężczyźni przeszukali dokładnie zwłoki. Odnaleźli klucz, cztery kapsle i zużytą prezerwatywę, nic więcej. Kowalski ze złością kopnął w spróchniałą komodę. Mebel przewrócił się, a głuchy łomot rozniósł się po pomieszczeniu.
– Jeżeli do tej pory nikt nie pomyślał, żeby tu przyjść, to teraz się to pewnie zmieni – zauważył Krzysiek.
Trafił w punkt, gdyż w oddali dało się słyszeć jakieś poruszenie.
– Kurwa mać – zaklął Kowalski. – Gdzie ten fiut złamany mógł schować mapę?
– Ma ją… zawsze… przy sobie… – myślał na głos Krzysiek. – A może…?
Mężczyzna dopadł do zwłok i ściągnął z nich koszulę. Na skórze wytatuowana była prowizoryczna mapa, o taka:

– Wiele jestem w stanie zrozumieć, ale to, co widzę, mnie przerasta – skomentował Kowalski. – Jednak musi nam to wystarczyć.
– Co masz na myśli?
– Patrz i ucz się – powiedział, po czym wyciągnął nóż i odkroił płat skóry nieboszczyka. – A teraz uciekamy, bo zaraz wpadnie tu cała brygada.
Biegli ile sił w nogach, aż nabrali pewności, że nikt nie podąża ich śladem. Wtedy pozwolili sobie na chwilę odpoczynku.
– Przepraszam, że tak męczę cztery litery – zagaił Krzysiek. – Potrzebuję jednak kilku odpowiedzi. Widzisz, dla mnie to wszystko jest nowe. Pierwszy raz jestem w metrze, jeszcze dzisiaj rano żyłem sobie spokojnie na powierzchni, zajmowałem się kowalstwem i jako tako ogarniałem co i jak. A tutaj wszystko wygląda na przewrócone do góry nogami.
– Ech… – westchnął Kowalski. – Dobra, sytuacja w metrze jest dość… napięta. Widzisz…
*
Uff, zdążyłem w ostatniej chwili, by uchronić was od tej całej polityki, zależności między frakcjami i opowieści o nieustannej walce o dominację pod ziemią! Ludzie w metrze funkcjonują w sposób, który nie różni się znacznie od szczurzego. Pomyślicie pewnie, że to krzywdzące porównanie. Bardzo możliwe, pytanie tylko: dla kogo?
Dla niniejszej historii istotne jest to, że cztery główne frakcje metra od lat wzajemnie się zwalczają. W teorii jest też coś na wzór rady dla całego metra i wszystkich stronnictw, ale kłania się tutaj słowo klucz: “w teorii”.
Skoro zatem zahibernowanego człowieka odnaleźli czerwoni, to można całkiem bezpiecznie założyć, iż decyzję o egzekucji podjęli wyłącznie oni, nie pytając pozostałych o zdanie.
Kowalski natomiast rzeczywiście okazał się szpiegiem wysłanym przez Rzeszę, co odpowiadało Krzyśkowi tylko odrobinę bardziej, niż perspektywa bycia rozstrzelanym. Z nieznanych przyczyn był potrzebny naziście, więc z braku lepszych opcji obu mężczyzn chwilowo połączyło coś na wzór szorstkiej męskiej przyjaźni. Prawdopodobnie nieco aryjska aparycja Krzyśka trochę w tym pomogła.
Scena piąta, w której wyjaśni się, czy Krzysiek odnajdzie skarb.
Czas: środek nocy.
Mężczyźni wędrowali przez tunel metra dobrych kilka godzin, co w przeliczeniu na „czas spędzony z Kowalskim” oznaczało równowartość dobrych kilkunastu lat typowego małżeństwa. Takiego bez seksu, ale z awanturami o podniesioną deskę od kibla i włosy w odpływie umywalki.
– Daleko jeszcze? – zapytał Krzysiek po raz trzydziesty siódmy.
– Jak usłyszę to kolejny raz, to jak Boga kocham, postrzelę cię w nogę i będziemy szli jeszcze dłużej. Albo w ogóle w cholerę cię zostawię. Czy naprawdę musisz cały czas marudzić? Metro jest ogromne, a my musimy być ostrożni. Nie możemy przecież iść torami, bo to pewna śmierć!
– Przecież masz mundur komuchów, jak niby mają się domyślić, że jesteś agentem? – zauważył przytomnie Krzysiek.
– Do tej pory ktoś już z pewnością odkrył zwłoki majora, lepiej nie kusić losu.
– Słuszna uwaga.
*
Podobne rozmowy odbyły się jeszcze wielokrotnie, więc pozwolicie, że zignoruję je i pchnę fabułę nieco dalej.
*
Oczom mężczyzn ukazały się stalowe drzwi, nad którymi pyszniła się tablica z napisem: „sekretny bunkier pod stacją Rondo Daszyńskiego”.
– Niezbyt subtelne, ale całkiem zajebiste – skwitował Krzysiek.
– To jest jakiś dramat… – westchnął Kowalski. – Przecież to musi być żart, a do tego bardzo niskich lotów.
– Dlaczego?
– Pierwszy raz spotykam sekretny bunkier, który rzeczywiście jest oznaczony jako „sekretny bunkier”. Przecież to się zupełnie nie spina w warstwie logicznej!
– A dla mnie jest wszystko w porządku. Może ktoś znalazł trzecią księgę, taką bez większości stron, a do tego wyblakłą i nadpaloną, a następnie bezmyślnie odtworzył szczątki fabuły? To nie byłby zresztą pierwszy raz…
– Najbardziej mnie w tym wszystkim przeraża, że możesz mieć rację – westchnął Kowalski. – To jak? Jesteś gotowy?
– Urodziłem się gotowy – skłamał Krzysiek.
Szpieg włożył klucz do zamka i przekręcił. Drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, a następnie blokada została zwolniona. Mężczyźni ujrzeli wnętrze bunkra. Napisać, że nie robiło dobrego wrażenia, to nic nie napisać. Do ścian koloru gołego betonu przyczepione były pordzewiałe rury i kable niewiadomego przeznaczenia. Podłoga wyłożona była szarymi płytkami, a z sufitu zwisała leniwie pojedyncza żarówka. I to w sumie tyle.
Poza tym, na samym środku stała kapsuła hibernacyjna, a w niej był zamknięty człowiek.
– Czemu przenieśli tutaj całą maszynerię, a nie samego gościa? – zapytał półgębkiem Krzysiek.
– A kto zrozumie komuchów? – Kowalski wzruszył ramionami. – Może naprawdę nie potrafili go wyciągnąć z wnętrza?
Następnie podszedł bliżej i nacisnął przycisk odpowiedzialny za rozpoczęcie procesu dehibernacji.
Momentalnie zaświeciły wszystkie lampki i kontrolki, rozległ się cichy pisk, po czym drzwi się uchyliły. Znajdujący się w środku mężczyzna otworzył oczy, wyszedł z kapsuły i usiadł na podłodze.
– Spójrz na niego. – Krzysiek wskazał gestem mężczyznę. – Czy on nie wydaje ci się jakiś taki… zwyczajny?
– A jaki miałby być?
– Cholera wie. Spodziewałem się aureoli, poświaty, chociaż porządnej brody mędrca, a tymczasem… No sam przyznaj, gość jest potencjalnym wybawicielem, a sprawia wrażenie przeciętnego dwudziestoparolatka z trzydniowym zarostem, po tygodniowej libacji alkoholowej. Nie będę ukrywał, jestem rozczarowany.
– Gdzie ja… Co tu…? – wyszeptał mężczyzna z kapsuły.
*
Mężczyzna z kapsuły, którego, dla dodania mu odrobiny powagi i tajemniczości, będę od tej pory nazywał Przodkiem, był wyraźnie skołowany. Nie powinno was to dziwić. Z pewnością oglądaliście „Seksmisję”, więc powinniście mieć jako takie rozeznanie w sprawie.
W każdym razie Krzysiek i Kowalski z subtelnością i wyczuciem godnymi młota udarowego zaczęli zarzucać Przodka jednym pytaniem za drugim, a biedak wyglądał na coraz bardziej oderwanego od rzeczywistości. A jednak musiał posiadać jakieś odpowiedzi.
Scena szósta, w której do niedawna zahibernowany człowiek powie, co miał powiedzieć, po czym niespodziewanie umrze.
Czas: pora obiadu (co jest określeniem dość umownym, bo w metrze takowa raczej nie istniała, ale jako narrator uznałem, że brzmi to lepiej niż „po dwudziestu minutach bezowocnego zadawania pytań”).
– Godzina Zero? Chwytliwa nazwa, nie ma co… – skomentował Przodek, gdy już trochę doszedł do siebie.
– Masz lepszą? – zapytał Krzysiek.
– Tak po prawdzie, to nie.
– Lepiej nam powiedz, jak do tego doszło? Wybuchła wojna? Na ziemię spadł meteoryt lub zalał nas ocean?
– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył Przodek. – U ruskich ktoś wylał trochę samogonu na panel kontrolny systemu nuklearnego. To była stara, radziecka konstrukcja, więc oczywiście coś tam zatrzeszczało i nic specjalnego się nie wydarzyło. Przynajmniej do czasu, gdy oficer dowodzący wrócił z wychodka. Jak zobaczył marnotrawstwo dobrego trunku, to wpadł w szał i uderzył niezdarnego szeregowego w gębę. Ten poleciał na klawiaturę, jakimś cudem wbijając ciąg znaków aktywujących wyrzutnie i…
– I co? – dopytywał Krzysiek.
– I jebło, jak stąd do Włoszczowej, a cały świat poszedł się chrzanić. Wszyscy zginęli. No, prawie wszyscy – poprawił się Przodek. – Mi udało się wskoczyć do prototypowej kapsuły hibernacyjnej, a poza tym…
Niespodziewany huk wystrzału przerwał opowieść. Krzysiek odruchowo zakrył uszy i zamknął oczy. Gdy je otworzył, dostrzegł martwego Przodka i Kowalskiego, który właśnie chował broń do kabury.
– Dlaczego to zrobiłeś?!
– Interes Rzeszy – rzekł Kowalski z miną, jakby zdawkowa odpowiedź tłumaczyła wszystko. – Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? – westchnął. – Widzisz, informacje potrafią być niebezpieczne. Mogą zaburzyć ustalony porządek, a tego przecież nie chcemy.
– Jak wrócę na powierzchnię, to wszystko opowiem…
– Obawiam się, że nie będziesz miał okazji. Jesteś zdrajcą, zamordowałeś z zimną krwią ostatniego przedstawiciela dawnej cywilizacji, a podczas próby ucieczki zostałeś śmiertelnie postrzelony.
Zanim do Krzyśka dotarł sens usłyszanych słów, jego oczy spowił mrok. Mężczyzna padł bez życia na posadzkę.
Scena siódma, której w zasadzie mogłoby nie być, ale w dobrym tonie byłoby domknąć opowiedzianą historię i odrobinę pofilozofować.
Czas: bez znaczenia, tu są zawarte uniwersalne treści.
Jeżeli Kowalski wierzył w utrzymanie status quo pod powierzchnią, to jego plany spaliły na panewce. W równie wygodny fabularnie, co niesamowity sposób bunkier został odnaleziony przez przedstawicieli trzeciej z wielkich frakcji metra. Wybaczcie mi, ale nazwa zupełnie mi teraz uleciała z pamięci.
Co istotne, a co umknęło zarówno Krzyśkowi (aktualnie martwemu) jak i Kowalskiemu (cholera wie, co z nim się stało), w kapsule znajdował się nie tylko Przodek. Była tam też starannie zawinięta i doskonale zawinięta księga zatytułowana „Pismo Święte”. Nikt ze współczesnych wcześniej o niej nie słyszał, ale już sama nazwa pasowała do obowiązującej wizji funkcjonowania świata. Od tej pory liczba świętych ksiąg wynosiła okrągłe trzy. To była dobra liczba.
I tak oto historia o skarbie, który mógł odmienić losy świata, zakończyła się w sposób typowy dla gatunku ludzkiego: przypadkiem, przemocą i propagandą. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto jest gotów zabić, bo wie lepiej.
Czy mogło wyjść inaczej? Raczej nie.
Czy powinno? Zdecydowanie tak.
Czy ludzkość odbije się kiedyś od dna? Nie mam pojęcia, w teorii jestem wszechwiedzący, ale chyba nie aż tak. Wiem jedno, skoro mieszkańcy metra i świata nad nim dostali do ręki kolejną świętą księgę, to kwestią czasu pozostaje, aż zaczną do siebie strzelać o jej możliwe interpretacje. Tak to już jest, że gdy człowiek znajdzie prawdziwy skarb, to zwykle nie ma bladego pojęcia, co z nim zrobić. A gdy już coś zrobi, to prawie zawsze jest to głupie.
Co więc pozostanie dla nas i potomnych? Konsekwencje niemądrych wyborów.