Platyna
Zakopane
Źródło
Krew i flaki!
Platyna
Zakopane
Źródło
Krew i flaki!
Krzywy Jan złaził po rozwiniętej drabince. Oglądał się co chwila w dół, jakby chciał sprawdzić, czy długa szalupa na pewno tam jest. Była, podskakiwała miotana falami i obijała się o czarną od smoły burtę Platyny. Przypominała fikającą koziołki trumnę. Wiatr ledwie szarpał tłuste, szpakowate kołtuny Krzywego Jana, a ręce mu drżały, jakby dostał ataku padaczki.
Miguel patrzył z góry na ten popis niezgulstwa i miał ochotę splunąć na Krzywego Jana, ale szkoda mu było plwociny. Zaparł się nogą o skruszone nadburcie, złapał wantę i wychylił.
– Szybciej, zapijaczona pokrako! – warknął.
Burta, o którą się zaparł, zatrzeszczała. Jedna z nadłamanych desek pękła, wypuszczając kwaśny smród soli i pleśni, jak purchawka. Miguel zaklął i spojrzał na 12-funtówkę. Działo wciąż cuchnęło siarką. Było wielkie i czarne jak sam diabeł, a wystrzał z tego potwora wstrząsnął ich okrętem jak byle łupiną. Zamocowali ją na pokładzie i oddali jeden tylko wystrzał. Odrzut prawie rozłupał nadburcie. Miguel był wówczas tuż obok. Całe ramię miał w jątrzących się bliznach, z których nie wyłuskał jeszcze wszystkich drzazg. Wszystko przez tego cholernego szczyla, kapitana Szramę, i jego durnowate pomysły – myślał. Jakby nie starczyło sześć 8-funtówek pod pokładem.
Miguel odruchowo potarł ramię, rozcierając sączącą się z ranek krew i ropę.
– Hiszpan! Na co czekasz?
– Tak jest, panie kapitanie! – Miguel burknął, po czym zaczął schodzić do szalupy w ślad za Krzywym Janem.
Morze wydawało się spokojne, ale długą szalupą rzucało wściekle. Jakby to nie fale, a sam Posejdon dla uciechy stukał palcem w dno. Miguel zahaczył o coś podeszwą i do szalupy zamiast zejść, to wpadł. Omal nie wleciał do wody. Zaklął.
Z pokładu zrzucono na niego gromką salwę śmiechów.
Naigrawajcie się, baranie łby – pomyślał. Popamiętacie mnie, gdy wrócę!
Miguel, zwany Małym Hiszpanem, ujął wiosło i zaczął pracować. Wiosłował, pomstował w myślach i opracowywał zadośćuczynienie za każdą bezczelną radę, każdą kpinę i śmiech. Potężne przedramiona, którym zawdzięczał przezwisko, napięły się, błyskając oblepiającym go potem. Korona, którą sobie tam wytatuował zmieniała przy tym kształt z nieforemnego, na jeszcze bardziej cudaczny. Tusz dawno temu rozlał się w bladą plamę.
– Raz, dwa! Raz! – burczał gardłowo Eliasz.
Siedział za sterem i wyznaczał tempo. Miguel spojrzał na jego czerwoną gębę i posłał mu złowrogie warknięcie. Eliasz zupełnie nic sobie z tego nie zrobił. Uśmiechnął się ukazując światu spróchniałe kołki, które zawziął się nazywać zębami. Jego łysy łeb mienił się w słońcu kropelkami oleistego potu. Wyglądał jak obleziona przez ślimaki, pokryta śluzem trupia czaszka. Ogromne, pomarszczone czoło gniotło jego pozbawione brwi, głębokie oczodoły jakby to nie była część ciała, a kowadło, które mu tam bóg umieścił w ramach dowcipu.
Miguel go nie lubił, a widok tej parszywej mordy wcale humoru mu nie poprawiał. Przeniósł więc wzrok na świeżo smołowany, czarny kadłub ich brygu. Niska, zwrotna jednostka kiwała się na falach z resztką majestatu, jaki niegdyś miała. Fokbramsel powiewał w strzępach, bardziej jak ponura bandera upadku, niż żagiel. Marynarze pięli się właśnie na fokmaszt, by coś z tą szmatą zrobić. Gorzej wyglądał grotmaszt, przełamany nieco powyżej połowy wysokości. Plątanina lin, resztek żagli i rej wyglądała jak jeden z niesfornych kołtunów Krzywego Jana. Z czterech żagli tylko Grot i Gafel do czegoś się nadawały. Oj, będą cieśle mieli co robić – pomyślał Miguel. Z tydzień ciężkiej pracy, zanim doprowadzimy tę jednostkę to stanu używalności.
I to wszystko przez tego młokosa, Szramę – pomyślał. Wycharczał jego imię jak przekleństwo, zebrał smarki i splunął do morza.
– Miguel, ty chyba nie lubisz kapitana – wyburczał Eliasz. Zawsze burczał, jakby w gardle miał studnię pełną szlamu.
– Stul pysk, cholerny dupolizie! – warknął Miguel. – Wlazłeś mu w dupę tak głęboko, że niedługo na wachtę zamiast zrzucać z koi, będzie cię musiał wysrywać!
Siedzący z tyłu Krzywy i Smutny zarechotali. Eliasz obejrzał się na drugą szalupę, spuszczaną właśnie do wody. Siedzący obok Miguela Nochal oblizał spierzchnięte wargi. Jego niegdyś biała koszula oblepiała go jak mokra ściera, a pod pachami wykwitły brązowe plamy. Śmierdział okrutnie, więc w ramach upomnienia, Mały Hiszpan wbił mu łokieć w żebra. Nie poprawiło mu to humoru, ale przynajmniej pogorszyło Nochalowi.
– Często odwiedzamy tę wyspę – zaburczał Eliasz, uśmiechając się tajemniczo.
– Bo ten cholerny maminsynek Szrama boi się wypłynąć gdziekolwiek poza znane wody. – Miguel znów splunął do morza. – W niczym ojca nie przypomina.
– Jaki ojciec był, taki był. Teraz zżarły go ryby i pewnikiem potruły się jego plugawymi flakami, a synalek mu do pięt nie dorasta – powiedział Eliasz. – Nie tylko ty o tym myślisz.
Miguel zmarszczył brwi. Przez chwilę nie odzywali się, mierząc wzrokiem. Towarzyszył im tylko chlupot wody i wrzaski mew.
– O czym mówisz? – spytał Miguel.
– Dobrze wiesz – powiedział Eliasz, znów się uśmiechając. Czarne zębiska kontrastowały ze złotymi łańcuszkami i bransoletami, które nosił. – Szrama doprowadzi nas do zguby.
– Jedyną szramę, ma ten chłystek na dupie – warknął Miguel, zupełnie niepotrzebnie i trochę bez sensu. Ale ze złością, co musiało wystarczyć.
– Ten smarkacz to klątwa dla nas i dla Platyny. Platyna ledwo się trzyma na powierzchni – dodał Eliasz. – Widzę, że się zgadzamy, Mały Hiszpanie. Jesteś z nami?
Miguel rozejrzał się po wioślarzach. Wpatrywali się w niego z wyczekiwaniem. Domyślił się, że każdy już odbył podobną rozmowę, a teraz niepewnie czekali na jego decyzję. Miguel popychadłem nie był i liczono się z jego zdaniem.
– Jestem – odpowiedział chrapliwie.
***
Wyciągnęli szalupę na plażę. Żółty piach otaczały poszarpane skały, sterczące w górę jak połamane zęby rekina. Krzywy Jan i Smutny wzięli się za wyładowywanie beczek. Dwaj bracia Szczecińscy zabezpieczyli szalupę i czekali na towarzyszy w drugiej łodzi, wciąż walczących z prądem u wejścia do małej zatoczki.
Eliasz podszedł do Miguela, ładując swój skałkowy pistolet. Na szerokim pasie, który nosił przewieszony przez ramię, zawsze wisiały co najmniej trzy ładownice i skórzana torba z kulami i ładunkami, które przygotowywał sobie wcześniej. Widząc to, Miguela zaswędziały dłonie. Nie lubił kapitana Szramy, ale Eliaszowi również nie ufał. Nikomu nie ufał i uważał to za podstawową zasadę długiego życia. Nabrał nagłej ochoty wbicia mu noża w bebechy. Tak na wszelki wypadek.
– Mam mapę – powiedział Eliasz.
– Byliśmy tu ze sto razy. Po co ci mapa? – Miguel zakpił. – I kto robiłby mapę, skoro tu strumień zaraz za kamieniem szemra? Nijak się zgubić, wzdłuż wody do źródła jak po sznurku.
– Stary zakopał tu skarb – powiedział Eliasz. – Zawsze nam na żołd skąpił, a przecież trochę złota i srebra nabraliśmy, przez te wszystkie lata na Platynie, czyż nie tak?
– No – mruknął Miguel. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ważne, że był miecz, proch i gorzała.
– Pamiętam kolię z rubinami wielkimi jak kciuk, cośmy ją w posiadłości na Stróżanej wyspie zrabowali. To i cały kantorek kielichów, każdy wysadzany kamieniami. I nic z tego nam nie skapło. Pilnowałem, wyliczałem i szacowałem. Pomnij, jak nas tu stary kapitan na czatach zostawiał, a po wodę sam lazł. Ledwie wówczas beczkę targał, a stękał przy tym, a nogi się pod nim uginały.
– Bo zawsze był nawalony.
– To co innego – powiedział Eliasz, a oczy zabłysły mu chciwością. – Stary tachał tu część skarbów i zakopywał. Złote brosze i kielichy! Srebro! Pierścienie, cały nasz łup przecież, poza ochłapami, które nam rzucał, byśmy się w porcie zabawić mogli. I młody Szrama o tym wie. Widziałem u niego mapę, więc mu ją, szczylowi durnemu, buchnąłem. Pewnikiem mu ją stary nabazgrał po tym, jak mu się kostucha przyśniła.
– Masz mapę? – zdziwił się Hiszpan. – No czekaj, skoro chcesz się pozbyć Szramy, to ja nie rozumiem, po jaką cholerę mu mapę kradłeś? Żeby się teraz zorientował?
– Nikt się nie zorientował, a na pewno nie ten idiota kapitan-gołowąs Szrama.
– Hmm. Skoro zakopane, to przydałby nam się szpadel – mruknął Miguel.
– Miałem cię za cwanego gościa – zakpił Eliasz. – Hiszpan, półgłówku, skoro stary ze szpadlem nie łaził, to i nam żadna łopata niepotrzebna. Pewnie leży schowana gdzieś w trawie. Albo i jaskinię znajdziemy, przywaloną jako tako, dla niepoznaki.
Miguel spojrzał na czarny kształt stojącej na kotwicy Platyny, potem na szalupę, która wpłynęła już do zatoki. Zobaczył bosmana Kulinogę, wyprostowanego jak zwykle i z miną świadczącą o irytacji. Kolejny błazen – zaklął w myślach.
– To jaki jest plan? – spytał.
– Kulinoga nie jest z nami – powiedział Eliasz. – Jego i tych trzech nieodłącznych pokurczów musimy tu pokroić. Bierzemy skarb, wracamy na Platynę, a Szramę puścimy pod wodę. Niechaj rybki truje, zasraniec, jak jego stary.
– On ma tam kilku zwolenników na pokładzie. Taki Pryszcz, albo Ogar pójdą za nim do boju – zauważył Miguel. – Nie będzie z nimi łatwo, to zajadłe sukinsyny.
– Dlatego wrócimy ze skarbem. Jak zobaczą, że ich Szrama ze starym oszukiwali cały czas, to zmienią zdanie. A jeśli nie… – Eliasz uniósł pistolet i uśmiechnął się. – Nie ma mocnego na ołów. Nawet Ogar nie poskacze, jak mu w czoło kulkę wprawię.
***
Bosman Kulinoga wypełzł z szalupy niczym przekleństwo i od razu zaczął się szarogęsić. A to dalej szalupę od morza przesunąć, a uwiązać inaczej, a beczki źle leżą. Wszystko było mu nie w smak. Chętnie i słoneczko by zbeształ, ale było poza zasięgiem jego zemsty.
Pozostawili Hose Trzpiotkę i Kulawego Jana przy szalupach. Pozostali wzięli po pustej beczce i weszli w las. Zaopatrywali się tutaj w słodką wodę na tyle często, że mieli już wydeptaną ścieżynkę. Nie przeszkadzało to jednak jednemu z załogantów rozciąć sobie bosą stopę na liściu dzikiego ananasa. Miguel szedł z ponurą miną, trzymając beczkę na ramieniu, wściekły coraz bardziej, bo nie mógł się podrapać. A rany na ręce swędziały go okrutnie.
– Kiedy to się skończy, przysięgam, wydłubię każdą jedną, najmniejszą drzazgę choćbym miał siedzieć i skubać cały dzień – warknął pod nosem i uśmiechnął się, gdy naszła go przyjemna myśl. – I wbiję je w dupę temu…
– Cicho tam! – zganił go Kulinoga.
Musieli przedrzeć się przez wysokie trawy i paprocie drzewiaste, by wyjść na zalewisko utworzone podczas przypływów. Śmierdziało błotem i rozkładem, stojąca tu woda była brązowa niczym plama gnojówki. Komary wyczuły już ludzinę i jęły ciąć całymi chmarami, niezrażone ani potem ani wyziewami alkoholowymi.
Droga wiodła wzdłuż sterczących z ziemi jak zasieki korzeni mangrowców. Dopiero potem wyszli na prawdziwą, czarną glebę. Roślinność przerzedzała się tutaj nieco, paprocie były mniejsze, a teren tonął w cieniu rozłożystych palm kokosowych i powyginanych komicznie bananowców.
Było duszno, wilgotno i wyjątkowo nieprzyjemnie. Miguel wolałby zostać na łajbie. Podszedł do Eliasza, którego wzrok robił się z każdym okrzykiem Kulinogi coraz bardziej drapieżny.
– Dlaczego jeszcze go nie zabiliśmy? – spytał.
– Żeby na Platynie nikt niczego nie usłyszał – odparł Eliasz, burcząc jak zwykle.
– To mała wysepka, a źródło tuż zaraz. I tak usłyszą wystrzały – powiedział Miguel. – Lepiej ich pociąć teraz. Rzucimy truchła w trawę i…
– Stulić mordy, zakały! – warknął Kulinoga, który wyrósł tuż obok, jakby czaił się w krzakach. – O czym panienki perorują?
– O tym, że nam się znudził twój paskudny ryj, przygłupie! – warknął Miguel.
– Co takiego? – Kulinoga aż się opluł z nagłej wściekłości.
Bez dalszego wypowiadania wojny Eliasz rzucił pustą beczułką w jednego z ludzi bosmana. Trafiony przewrócił się i stoczył po niewielkim zboczu wprost do strumienia. Bosman wyszarpnął swój szeroki kordelas i ciął płasko, ale Eliasz się uchylił. Ciosu uniknął, ale poślizgnął się i padł na plecy.
Stojący za Kulinogą Truteń rzucił się na niego z dobytym zza szarfy toporkiem abordażowym, ale bosman miał najwyraźniej trzecie oczko z tyłu głowy. Kordelasem zbił uderzenie, złapał atakującego za szyję, zacisnął, a wszyscy wiedzieli, że łapska miał silne jak mało kto. Zacieśnił swój mocarny chwyt, aż tamtemu oczy z orbit wyskoczyły. Bosmanowi jednak było mało, wbił napastnikowi kordelas w brzuch. Potężne uderzenie zatrzymało się dopiero na kręgosłupie.
Miguel odrzucił swą beczkę i wyszarpnął maczetę, ale za późno. Jeden z wiernych Kulinodze, medyk Bulle, zaatakował poziomym cięciem pordzewiałego pałasza. Trafił Miguela pod żebra, aż ten jęknął. Pałasz Bullego był tępy jak sam właściciel i nie przeciął nawet skórzanej kamizelki. Mimo to zabolało. Bulle zamachnął się ponownie i znów zaatakował, jakby zboże młócił albo młotem kawał stali obrabiał. Miguelowi nie udało się zasłonić. Oberwał, oczy zaszły łzami. Zdawało mu się, że oto stracił co najmniej jedno żebro. Zatoczył się i przyklęknął. Bulle doskoczył, a Miguel opędził się rozpaczliwie maczetą – ciął na ślepo. Trafił. Ostrze rozcięło pokaźny bebech Bullego. Wnętrzności wypadły z niego jakby nie mogły się już tego doczekać. Krew i flaki trysnęły Miguelowi prosto w twarz. Cuchnęły, jakby Bullemu wlazł w dupę szczur i zdechł tam. Bulle dokończył uderzenie siłą rozpędu, ale nie trafił. Puścił broń i upadł w trawę, próbując upchnąć bebechy na powrót do brzucha.
Miguel otarł zalane juchą oczy i usłyszał strzał. Zaśmierdziało prochem, lufa plunęła dopalającymi się iskrami i chmurą białego dymu. Bosmanowi Kulinodze zerwało twarz. Nos, jedna z kości policzkowych i całość górnego uzębienia poleciały w trawsko. Gdzieś z krwawej brei wydobył się opętańczy wrzask. Spłoszone ptactwo wzbiło się do lotu, huk wystrzału odbijał się od skał, jakby zdradziecka wyspa chciała wobec wytknąć błąd.
– Padł strzał! Strzał, strzał… – Skały powtarzały sobie echem. – Niechaj wszyscy wiedzą, tu się morduje! Morduje, morduje!
– Coś ty narobił? – wrzasnął Miguel.
– Zamknij się! – wyburczał Eliasz, ponownie ładując pistolet.
Wokoło wszyscy dyszeli, spoglądając na siebie niepewnie. Ktoś dźgał zapamiętale bosmana, chociaż ten zamilkł już na wieki. Ktoś inny otworzył gardło Bullemu. Wokoło nastała cisza. Pozostały tylko oddechy, smród siarki i świeżej krwi.
– Do łodzi! – ryknął Eliasz.
***
Na plażę wypadli zdyszani. Niczym banda spoconych obdarciuchów, zatrzymali się przy szalupie. Była jedna, a dno rozbito. Obok leżał Kulawy Jan, we krwi. Drżące palce trzymał nad twarzą, a usta otwierał i zamykał, jakby chciał coś powiedzieć. Jego krew wsiąkała w piach.
Druga szalupa podskakiwała na falach w połowie odległości do Platyny.
– Hose! – krzyknął Eliasz, przykładając dłonie do ust. – Hose, co ty robisz? Wracaj!
W oddali Hose wciągnął wiosła, po czym wstał i pomachał im.
– Obyście zdechli w męczarniach, zdradliwe skurwysyny!
– Hose nie bądź idiotą i wracaj! – krzyknął Eliasz, po czym dodał swoim zwykłym gulgotem: – Jak odpłynie, to zostaniemy tu uwięzieni!
Obok podszedł jeden z braci Szczecińskich, potrząsając garłaczem.
– Sięgnę go – mruknął.
– To wal, nie czekaj! – zakomenderował Eliasz, po czym wyciągnął pistolet zza pasa. – Hose, masz ostatnią szansę, żeby wrócić!
– A srał was pies! – krzyknął Hose z odległej szalupy. – Srał i chędożył! Wrócę tu za miesiąc, policzyć wasze zdradzieckie kości!
Eliasz wymierzył i strzelił. Hose przewrócił się, szalupa zakołysała. Ale po chwili mężczyzna podniósł się i pokazał im obelżywy gest. Szczeciniak wypalił. Też nie trafił.
– Do wody, dopłyniemy go! – krzyknął Miguel.
Rozbiegł się i wskoczył w fale, wraz za nim drugi z braci Szczeciniaków, Smutny i dwóch innych marynarzy. Na łodzi Hose Trzpiotka ujął wiosła i zaczął przebierać nimi, młócąc wodę jak szalony. Miguel machał rękoma i nogami. Stracił jeden z butów, ale to nie było ważne. Wiedział, że jeśli zostaną na wyspie, czeka ich śmierć. Zbliżali się do łodzi. Mały Hiszpan był dobrym pływakiem, ale Smutny jeszcze lepszym. A Trzpiotka kiepskim wioślarzem. Miał jednak, wbrew przezwisku, głowę na karku. Uniósł się, wymierzył w płynącego najbliżej Smutnego i wypalił z pistoletu. Smutny przestał machać rękoma.
Miguel słysząc huk wystrzału, zakrztusił się i zatrzymał. Walczył o oddech, utrzymując się na powierzchni z ledwością. Tymczasem Hose Trzpiotka nabił pistolet i wymierzył w dopływającego Szczeciniaka. Miguel, choć był daleko, usłyszał szczęk zwalnianego zamka. Pistolet nie wypalił. Szczeciniak uczepił się burty łodzi, uniósł głowę i oberwał kolbą pistoletu prosto w czoło. Głowa mu odskoczyła. Ostatkiem sił utrzymał się szalupy. Hose sięgnął po toporek i uderzył nim, odcinając mężczyźnie palce. Szczeciniak krzyknął, zachłysnął się, zamachał rękoma i znieruchomiał pod wodą.
Hose trzpiotka podsypał prochu na panewkę, ale dwaj marynarze odpuścili pościg.
– Na kulkę trzeba sobie zasłużyć, skurwysyny! – krzyknął Hose, po czym wrócił do wiosłowania.
***
Miguel wrócił na plażę, mokry i zziajany. Jedyny, pozostały but wrzucił do łodzi. Jednocześnie zauważył, że pozostał w niej pakunek z bronią. Trzy muszkiety owinięte brezentem i zestaw toporków.
W oddali Platyna kołysała się leniwie. Zdjęto już podarty fokbramsel. Goły fokmaszt i grotmaszt, z plątaniną zerwanego takielunku i rei wyglądały jak krzaki dzikiej róży. Żałosny był to widok. Hose Trzpiotka dopływał już do jednostki i z daleka krzyczał, ostrzegając kapitana o buncie.
Miguel splunął i obrócił się do kompanów. Posępne gęby porzuconych wyrażały wszystko, nie trzeba było słów, ale i tak przekrzykiwali się i powarkiwali jeden na drugiego jak oszalałe psy. Powietrze wokół grupy było gęste, cuchnęło potem i krwią. Tą przelaną i tą, która zaraz miała popłynąć.
– Na razie nie mamy ani skarbu, ani jedzenia – wysyczał Boreasz, po czym wycelował czarny paznokieć w Eliasza. – To był twój pomysł!
– Bez paniki! – odparł Eliasz, robiąc krok w tył. Dłoń położył na rękojeści pistoletu. – Nie ma się co denerwować!
Miguel zaczął podchodzić z boku. Powoli i cicho wysunął maczetę zza paska.
– Nie będziesz mi dyktował, kiedy mam się denerwować, ty cholerny potępieńcze! – krzyczał Boreasz. – Zabiłeś siebie i nas, skazałeś na głodową śmierć! I teraz masz zamiar jeszcze rozkazy wydawać? Niedoczekanie! Ja ci powiem, co zrobimy. Przywiążemy cię do skały z nogami w wodzie i będziemy patrzeć, jak ciało się z ciebie złuszcza i odpada!
– O tak – warknął Luther. – Jeśli mam tu umrzeć, to po twoim trupie, o tak!
– My nie mamy żywności, a oni wody – powiedział Eliasz i zaśmiał się. – Nie rozumiecie?
Wszyscy popatrzeli po sobie, zbici z tropu.
– Macie tyle oleju w głowach, ile w rozbitej lampie, gamonie! Oni nigdzie nie popłyną! Najbliższy ląd, na którym znajdą słodką wodę jest z trzy dni żeglugi na południowy zachód, przy dobrych wiatrach i pełnym żaglu. A o tej porze roku się na to nie zapowiada. Nie ma ani wiatru, ani nawet połowy szmat! Do tego takielunek zrujnowany! Oni nie mają wody! Muszą tu do nas przyjść!
Miguel obejrzał się na Platynę przez ramię. Faktycznie nie wyglądała na zdolną do żeglugi. Dla pewności zacisnął uchwyt na rękojeści maczety.
– Jest nas sześciu, a na statku zostały dwie dziesiątki – zauważył Boreasz. – Co zamierzasz zrobić, jak przybędą? Zatańczysz?
– I tylko jedna szalupa. Więcej niż dziesięciu tu nie przypłynie.
– To i tak zbyt wielu.
– Nie, jeśli dobrze to rozegramy – powiedział Eliasz i znów się uśmiechnął.
Miguel poprawił chwyt na maczecie. Robił to nerwowo co chwila, bo go swędziały dłonie ma myśl o mordowaniu. Niepokoił tym zebranych pozostałych, którzy zaczęli przestępować z nogi na nogę i zerkać na niego nerwowo.
– Tam na Platynie to jest nawet dwóch marynarzy, a wiernych bogu i tak w tym zapalonych idiotów, że powiedzieli, iż strzelać ni ciąć nikogo nie zamierzają. Nie wiem, jak oni się tak długo u starego uchowali. W takim razie mamy przeciw sobie Ogara, z tym jego cieniem Pryszczem, młodego Szramę i Augusta, co jak i nasz młody kapitan mleko ma jeszcze pod nosem i ledwie tylko krwi nawąchał. Poza nimi wszystko ranne i pokieraszowane, nie będzie z nimi problemu.
– Z muszkietem wszystko jedno, czy taki Davies z drugim Bournbreckiem ranę w bebechach ma czy we łbie. Kulę ci wsadzą równo – powiedział Boreasz.
– Bzdura. Bournbreck poza tym z nami w lepszej komitywie niż z gołowąsem kapitanem.
Zapanowała chwila ciszy. Nawet mewy rozsiadły się na skałach, czekając na rozwój wydarzeń.
– W takim razie jaki masz plan? – spytał w końcu Boreasz.
– Rozpalimy ognisko w głębi lasu, jako przynętę. A tak naprawdę zaczaimy się tutaj, między skałami – powiedział Eliasz, wskazując postrzępione kształty, ponuro sterczące spod żółtego piasku. – Myślę, że kapitan wyśle swoich ludzi już tej nocy. Sam też pewnie się pojawi. Będzie musiał tutaj wylądować, a my ich wtedy rozstrzelamy. Ot i koniec będzie historii.
– Stawiają żagle – mruknął Szczeciniak, ostatni z dwóch braci, zwany Meme. Wszyscy obejrzeli się w stronę Platyny, na której z ocalałych rei zwieszały się pożółkłe szmaty.
– Stawiają żagle i odpływają – powtórzył Meme, charcząc ponuro. – Mój brat nie żyje, a wszystko co mówisz, to zwykłe łgarstwa.
W jego dłoni błysnął nóż. Krótki i pokryty rdzawym nalotem.
– To ich podstęp – jęknął Eliasz. – To jedyne miejsce na tej skalistej wysepce…
Ale nie dokończył. Meme Szczeciniak skoczył ku niemu w dwóch szybkich susach. Eliasz wyszarpnął pistolet, odciągnął kurek, po czym stęknął, gdy ostrze weszło mu w brzuch. Meme wyszarpnął ostrze, po czym wbił je ponownie, tuż pod żebra Eliasza. Otworzył przy tym usta i wydał z siebie opętańczy, diabelski dźwięk. Nie było to już charczenie, a bardziej jak syk. Eliasz zatelepał się i zadrżał niczym w gorączce, pistolet wypadł mu z ręki. Spróbował złapać przeciwnika, ale Meme wyszarpnął ostrze i wbił ponownie, tym razem w szyję. Eliasz padł na plecy, a Szczecinak dosiadł go i jął kłuć, rozrywając gardło w strzępy. Krew tętnicza siknęła w niego, ale w szale zdawał się tego nie zauważać.
Mały Hiszpan skrzywił się zniesmaczony. Wróciło niedawne wspomnienie obryzgujących go wnętrzności, przez co omal nie zwymiotował. Nie był zbytnio wrażliwy na widok trupów, ale ten kwaśny smród gnijącego mięsa, który wydobył się z trzewi Bullego, wyjątkowo wstrząsał żołądkiem. Pozostali cofnęli się, patrząc trwożnie na Szczeciniaka, którym zawładnął amok.
Wtedy Miguel sobie przypomniał.
– Mapa! – warknął, odepchnął oszalałego Meme i sam kucnął przy leżącym Eliaszu.
Szczeciniak odszedł i całe szczęście nie próbował dalej walczyć. Gdyby się nie nasycił, Miguel musiałby go pociąć. Nawet dobrze by się stało – pomyślał – bo nie lubił okrutników. Zacisnął łapsko na maczecie i potrząsnął nią w powietrzu, na wszelki wypadek.
Potem zaczął obszukiwać ciepłe truchło Eliasza. Obrócił go na bok, a krew wypłynęła z rozszarpanego gardła niczym wino z dzbana.
– Mam – burknął, unosząc w górę wymiętolony i poplamiony krwią kawałek papieru.
– Co to jest?
Miguel cofnął się od trupa i ostrożnie zaczął rozkładać karteluszkę. Miejscami była nasiąknięta karmazynem i zanim całkiem otworzył zwitek, rozdarł go w kilku miejscach.
– Mapa. To mapa, którą stary zostawił nieudacznikowi Szramie – powiedział Miguel.
– I co na niej jest?
– Krew! Cała jest zabryzgana i tusz się rozmazuje, psia mać! – warknął Miguel, po czym spojrzał na Meme. Ten stał z boku, wodząc opętańczym wzrokiem. Miguel trochę się tego przestraszył, więc warknął: – Nie mogłeś przygłupie od razu siekać po mordzie?
– Przepraszam – odparł Meme pomiędzy głębokimi wdechami.
– I co tam jest? – spytał Boreasz.
Miguel sapnął. Rozwinął w końcu mapę, a nie było to łatwe, bo wciąż trzymał w dłoni maczetę. Tak, na wszelki wypadek.
– Wyspa – mruknął, po czym obejrzał się na kołyszącą się Platynę. Powoli się oddalała. – Według tej mapy to faktycznie jedyne miejsce nadające się do lądowania.
– To gdzie oni teraz płyną? – spytał Luther.
– Z drugiej strony wyspy też była plaża – zauważył Boreasz.
– Tak, ale z niej nie przejdą skał. Patrzcie!
Grupka mężczyzn ścisnęła się wokół papierka.
Niebieskim tuszem nabazgrolono tam zarys wyspy, która przypominała nieco skalistą podkowę z dużą plażą na północnym wschodzie, i małą od południa, otoczoną skupiskami skalnymi, opisanymi jako małe i duże zęby. Było tam sporo falbaniastych napisów, starannych i kształtnych, jakby twórca znał się nieco na kaligrafii i rysunku. Było też mnóstwo plam, a spora część literek spłynęła, gdy papier nasiąkł krwią.
– Co tu jest napisane?
– Tu stary zaznaczył, że z północnej plaży nie ma przejścia do źródła, a tu na dole, że jest dobre kotwicowisko. Tu jest mała plaża – wskazał brudnym palcem miejsce na mapie. – Tu właśnie teraz jesteśmy.
– I co to znaczy?
– To znaczy, że okręt tu wróci i musi rzucić kotwicę dokładnie tam, gdzie przed chwilą był. A załoga musi tu przyjść po wodę, bo jej nie mają. My mamy i wodę, i jedzenie, a oni tylko resztkę cytryn, jabłka i solone mięso.
– A co tam dalej jest napisane?
– Nie wiem, nic ważnego pewnie.
– Pewnie to wskazówki jak znaleźć skarb, krętaczu! Dawaj mapę! – krzyknął Boreasz i wyciągnął łapska w kierunku mapy.
– Wara, ja ją zdobyłem! – warknął Miguel. Wymierzył w Boreasza maczetę i odepchnął go nią. Mężczyzna jęknął, nacięty w okolicy mostka.
– Popychasz mnie?
***
Miguel zaczynał się nudzić. Burczało mu w brzuchu, a jeszcze wcześniej zaczął marznąć. Wszystko to złożyło się na zdenerwowanie, z którym radził sobie ściskając w rękach muszkiet i drapiąc ramię. Blizny paliły pomimo tego, że je przemył, ale miało to i dobre strony. Odrobina ciepła.
Pocieszał się tym, że nie tylko jemu było źle. Skulony obok, wsparty na palmowym pieńku trząsł się z zimna Boreasz, a flaki Meme Szczeciniaka odgrywały głośną serenadę, wołając o jedzenie.
W oddali paliło się ich ognisko, mające zmylić ludzi Szramy. O ile przyjdą. Nad głową połyskiwały gwiazdy, fale chlupały leniwie, omywając skały i zalewając plażę raz po raz.
– Niech to wszyscy diabli – mruknął Boreasz, masując owiniętą oderwanym z koszuli strzępem. – Jeśli się okaże, że marzniemy tutaj na darmo, bo nikt się nie pokaże…
Nie dokończył. Westchnął sobie i znów zadrżał z zimna.
– No, to co wtedy zrobisz? – zainteresował się Miguel. Nie doczekawszy się odpowiedzi prychnął. – Idź lepiej zobacz, co z okrętem.
– Luther ma na niego oko.
– To idź sprawdź, czy nie zasnął!
Boreasz wstał, otrzepał tyłek z piasku i warknął groźnie. Potem odwrócił się i ruszył w kierunku rosnących przy brzegu, ciemnych skał.
– Od kiedy to jesteś kapitanem, złamasie? – burknął pod nosem.
– Odkąd dałem ci po ryju! – Miguel krzyknął za nim. Rozejrzał się, ale nie znalazł ani kamienia, ani nic, czym mógłby rzucić. Wstawać mu się nie chciało. – Razem z palcem straciłeś również pamięć?
Boreasz oddalił się, a Francis zwany Mrukiem zachichotał. Odkąd Miguel odciął Boreaszowi palec, Francis skwapliwie potakiwał każdemu słowu, które Mały Hiszpan wypowiedział. Meme Szczeciniak zatrzymał się, patrząc za odchodzącym.
– Gdyby nie było nas tak mało, zasugerowałbym utopienie tego skurczybyka.
Miguel chrząknął i splunął. Zgadzał się ze Szczeciniakiem, ale ostatnio zbyt wiele razy przyznał mu rację. A jeden włażący w dupę chwost francuski wystarczy.
Wiatr poruszył liśćmi. Przywiódł więcej wilgoci, jakby nie było już wystarczająco nieprzyjemnie. Noc tchnęła niepokojącym spokojem. Mimo tego Miguel uśmiechnął się oszczędnie. Gdyby nie burczące wiecznie kiszki Szczeciniaka, byłoby całkiem przyjemnie – pomyślał.
Huk wystrzału targnął okolicą. Ptactwo zerwało się do lotu. Miguel wzdrygnął się. Meme podbiegł do najbliższego drzewa. Tam kucnął i wymierzył w kierunku skał, do których poszedł Boreasz. Francis zaklął, bo wystraszony upuścił zawiniątko, którym się bawił. Ołowiane kule rozsypały się na piasku i znikły w ciemności.
Ofiara – pomyślał Miguel. Schował się za karłowatym ananasowcem, przykucnął i ułożył przed sobą kule i ładunki prochowe, na białej szmatce.
W oddali ktoś krzyknął, rozległy się dwa strzały. Ciepły i wilgotny powiew wiatru przyniósł zapach siarki.
– Ktoś – mruknął Meme, po czym wymierzył. Jego lufa śledziła czarny kształt biegnącego mężczyzny.
– To chyba… – zaczął Miguel, ale nie dokończył.
Meme strzelił ze swojego garłacza. Powietrze wypełniła chmura szarego dymu. Garść śrucin opadła nabiegającego jak muchy gówno. Mężczyzna jęknął i upadł. Zarył twarzą w piachu i wygiął się, nakrywając nogami. Omal nie kopnął się piętami w potylicę.
– To chyba Boreasz – dokończył Miguel.
Francis zachichotał.
– Trudno – powiedział Meme, po czym władował wycior do lufy. – Miał pecha. A ludzie z pechem nie żyją zbyt długo i nie ma co ich żałować
– Hej! – ktoś krzyknął od strony skał. – Wy tam! Eliasz, to ty?
– Cicho – szepnął mały Hiszpan.
– Nie strzelajcie, psie krwie! To ja!
– Co za ja? – krzyknął Meme.
– Ogar, tępaku. Po głosie cię rozpoznaję, Meme! Eliasz, jesteś tam?
Meme spojrzał na Miguela. Jeśli robił jakąś minę, robił to bezcelowo. W cieniu palm jego gęba była dla Miguela tylko kolejną czarną plamą. Od jego własnej stopy twarz Szczeciniaka różniła się tylko pobłyskującymi, przekrwionymi białkami oczu.
– Eliasz! Nie bądź trzęsidupa! Szrama nie żyje! Nędzny szczyl nie potrafił nawet zdecydować, za którą burtę dupę wystawić, żeby się wypróżnić! Gówno z niego nie kapitan. Był. Szkoda, że nie przyszedłeś do mnie od razu!
Nastała chwila ciszy. Tylko wiatr hulał swawolnie i fale pluskały leniwie.
– Eliasz nie żyje! – krzyknął Miguel.
– Nie żyje?
– Nie. Nie żyje!
– To ty, Hiszpan?
Miguel splunął. Nie odpowiedział.
– Nie strzelajcie, wychodzę! Pogadamy! – wykrzyczał Ogar gdzieś z mroku.
– Wystaw łeb, to ci go odstrzelę!
– Zawsze byłeś zabawny, Hiszpan. Abo się dogadamy i wszyscy przeżyjemy, albo zdechnie każdy jeden z nas!
Miguel spojrzał na Szczeciniaka. Ten wzruszył ramionami. Możliwe, że zrobił też jakąś minę, ale nie było tego widać. Francis potaknął, cokolwiek to znaczyło. Hiszpan splunął.
– Dobra, idę! Chodź do ognia!
Miguel wstał niechętnie. Zanim się przedarł do tlącego się ognia, dojrzał w jego świetle Ogara. Ten uśmiechnął się, obnażając swoje szerokie, krowie zęby. Miał na sobie kamizelkę rozpiętą jak zwykle, jakby owłosiony, wychudły tors był powodem do przechwałek. Zza pasa wystawały kolby dwóch pistoletów.
– Mały Hiszpan – powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej. Na policzkach pogłębiły mu się podwójne zmarszczki mimiczne. – Nawet się cieszę, że cię widzę!
– Bez wzajemności – mruknął Miguel.
Ogar prychnął.
– Że mi cię brakowało, to nie mogę powiedzieć. Ale masz jaja. Zawsze miałeś. Jak sytuacja wygląda to nie muszę mówić – powiedział. Stanął pewnie na szeroko rozstawionych nogach i skrzyżował przed sobą ramiona. – Ja mam statek, ty wodę.
– A Szrama?
– Gnojek zarył ryjem w mule – powiedział Ogar. – Nie w smak ci to?
– Nie lubiłem tego chłystka – przyznał Miguel.
– To mnie akurat nie dziwi, bo ty nikogo nie lubisz poza sobą, co Hiszpan?
Miguel splunął, Ogar znów się uśmiechnął.
– To jak będzie, pokój?
***
Wiał wiatr. Słońce rozświetliło niebo rubinową czerwienią, a nagonione chmury przypominały rozgniecione podeszwą buraki. Brudne i niesmaczne. Miguel nie lubił buraków. Na samą myśl o nich ciągnęło go na wymioty. A może to przez tę przeklętą, konopną linę?
Zgodził się. Niech będzie pokój – powiedział wtedy. I to był błąd.
Ogar wszedł na pokład. Resztka załogi rozeszła się, robiąc mu miejsce. Na zarośniętej mordzie pojawił się uśmiech. Ogar zatknął kciuki za pas i podszedł do Miguela.
– I co, opłaca się buntować? – spytał.
Miguel zakołysał się i obwisł na stryczku. A ruszyć się nie mógł, ze skrępowanymi nogami i rękoma.
– Obyś tak się drutem kolczastym zesrał! – warknął.
Ogar roześmiał się rozbawiony.
Pokój? Miguel zgodził się. Pogadali, nad ranem poszli napełnić beczki wodą. Wrócili na Platynę na dwa razy, bo szalupa nie pomieściła wszystkich. Zdawało się, że wszystko będzie dobrze. Nawet Platyna wyglądała jakoś lepiej. Rozplątano kołtun z drewna, żagli i olinowania. Grotmaszt wciąż był śmiesznie karłowaty, ale przynajmniej przypominał maszt. Od zawietrznej nawet został komplet want z wyblinkami.
Dogadali się. A potem Miguel wziął w łeb, by obudzić się ze sznurem na szyi.
– Wiesz, co się dzieje z buntownikami, prawda Miguel? – spytał Ogar.
– Mnie tak nazywasz, szubrawco? Kapitana się pozbyłeś, dobiliśmy targu a teraz to? Jesteś ostatnią szują, pośród krętaczy!
– Targi z buntownikami nie mają mocy prawnej – powiedział Ogar.
– Ty dwulicowy…
Miguel nie dokończył. Naciągnięto linę, a on zaczął wierzgać. Szarpał się tak, jak wszyscy się szarpią. Próbował wcisnąć palce pod pętle, tak jak wszyscy próbują. Przed oczyma pojawiły mi się mroczki, potem obraz znikł. W uszach pojawił się pisk i kłujący ból, głowa pulsowała.
Razem z Francisem, Lutherem i Meme huśtali się na rei koło dwóch godzin, zanim ich odcięto i wrzucono do morza.
Żyję, by służyć ;) A skoro już wrzucił_ś opowiadanie do Poczekalni, mogę je polecić do Biblioteki.
Możesz wszystko! Byle w ramach rozsądku…
Dziękuję raz jeszcze za poświęcony czas, ciepłe słowo i wnikliwe oczko ;-) a spostrzegawcze jak sam bosman hihi
Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,
ślad swój zostawiłam,
uważnie przeczytałam,
za udział podziękowałam;
bruce :)
(…) żal mu było plwociny
No tak, biedna plwocina… A może jednak było mu szkoda? :)
(…) oddali jeden tylko wystrzał
Strzał. Wystrzał to odgłos.
Wszystko przez tego cholernego szczyla, kapitana Szramę i jego durnowate pomysły – myślał
Po "Szramę" obowiązkowo przecinek – w obecnym stanie wygląda jak wyliczenie: szczyl, kapitan i pomysły, a rozumiem, że ten szczyt to właśnie kapitan.
Naigrywajcie się, baranie łby
"Naigrawajcie", żeby było poprawnie.
(…) nogi się od nim uginały.
Literówka.
On i jego trzech pokurczów musimy tu pokroić.
W sensie jego i jego pokurczów? :)
Bez dalszego wypowiadania wojny Eliasz rzucił pustą beczułką
A jakie było bliższe wypowiadanie wobec tego? :) Trochę niezręcznie wyszło.
(…) jakby zdradziecka wyspa chciała wszystkim wobec wytknąć błąd.
Albo "wszystkim" albo "wszem i wobec", nie oba naraz ;)
(…) wszystko jedno, czy ma taki Davies z drugim Bournbreckiem ranę w bebechach ma czy we łbie.
A tu powtórzenie ;)
Ogólnie mnie wciągnęło, ale jakieś takie urwane to zakończenie i nie wiem co z tym zrobić. Ale fajnie się czytało:)
Polowanie na chochliki nie ustaje! Dziękuję NaNa za czujne oko, uwagi z którymi nie zgadzam się dla zasady i te jak najbardziej właściwe. I oczywiście za ciepłe słowo – to miłe, że wciągnęła Cię ta historyjka :-)
Strzał. Wystrzał to odgłos.
Przeczytałem, zadumałem się, zerknąłem w słowniczek, a tam strzał jest dla wystrzału synonimem.
Wystrzał: 1– “wystrzelenie pocisku z broni palnej; też: huk temu towarzyszący”, 2 – “odgłos czegoś podobny do strzału”. Pozostanę póki co przy wystrzale :-)
W sensie jego i jego pokurczów?
Dokładnie. W sensie pogardliwym: powyginanych, połamanych, godnych pogardy pomocników. Równie dobrze mógł powiedzieć: “On i jego trzech fagasów musimy tu pokroić”.
A jakie było bliższe wypowiadanie wobec tego? :) Trochę niezręcznie wyszło.
“O tym, że nam się znudził twój paskudny ryj, przygłupie!” – Myślę, że to było bliższe wypowiedzenie wojny. Chronologicznie pierwsze i bliskie, bo prosto w twarz wypowiedziane ;-P Ale tak, wyszło niezręcznie. Nie mam jednak alternatyw…
Ogólnie mnie wciągnęło, ale jakieś takie urwane to zakończenie i nie wiem co z tym zrobić. Ale fajnie się czytało:)
No i to jest najważniejsze, że się fajnie czytało.
Urwane, bo jestem miernota w opowiadania. Uznałem, że w tym momencie można już zauważyć, że spirala autodestrukcji zaczęła się i raczej zakończy istnienie grupy. Miałem zatrzymać akcję nieco wcześniej, ale Świętopiekłości uznała, że w tym momencie więcej faktów staje się jasna (HollyHell91 – dziękuję raz jeszcze). Teraz myślę, że miała rację :-)
A skrycie, to zacząłem sobie roić ciąg dalszy, bo sytuacja wydała mi się ciekawa. No ale ten limit znaków… Gdzie się człowiek nie obróci, dupa zawsze z tyłu!
Okej, co do strzału i wystrzału, musieliśmy sprawdzać inne słowniki :) Ale skoro w Twoim się zgadza, to już się nie czepiam :)
Dokładnie. W sensie pogardliwym: powyginanych, połamanych, godnych pogardy pomocników. Równie dobrze mógł powiedzieć: “On i jego trzech fagasów musimy tu pokroić”.
Tu się nie zrozumieliśmy – chodziło mi o to, że "musimy pokroić" -> kogo? Jego, nie on. Jak przestawisz szyk zdania, wyjdzie "musimy pokroić on", a to jest średnio po polsku ;) Musimy pokroić jego i jego fagasów :)
Ojej… Znaczy: do kroćset! :-)
Racja, zupełnie tego nie zauważyłem. Tyleż krwi się już na zwykłe niezrozumienie rozlało, a tu proszę, udało się polubownie :-) Dziękuję!

Zakopane, krew i flaki – jak zapowiedź ostrego mordobicia na Krupówkach :D
Dobra, teraz na poważnie. Bardzo fajna, przygodowa opowieść, ale mam wrażenie, że niedokończona. Pomysł dobry, świetnie przygotowałeś wszystko do ostatecznej rozgrywki, a tu nagle – stop! A zapowiadało się naprawdę dobrze. Każda ze stron miała swoje atuty. Każda musiałaby kombinować, jak pokonać przeciwników.
Szukałem podpowiedzi w imionach i przydomkach bohaterów. Patrzyłem na (świetną) mapę i nic! Może coś mi umknęło, bo naprawdę nie wiem dlaczego tak to zakończyłxś.
Podobało mi się, ale czuję pewien niedosyt :)
…ale czuję pewien niedosyt
Kto wie, może i zapełnimy ten kielich :-)
OK, ładnie się rozwija, widać, że mapa nikomu szczęścia nie przyniosła.
Tylko gdzie tu jest fantastyka?
No i fabularnie opowieść wydaje się niedokończona. Jakby nagle znaki się skończyły, więc przestajemy pisać.
A dołączenie mapy zwiększa limit, więc nawet bez czytania konkurencji można jeszcze trochę dołożyć.
czeke
Szukałem podpowiedzi w imionach i przydomkach bohaterów.
Winszuję i poniekąd: dziękuję. I szanuję. Ale niestety, w tym tworze nie ma tego typu zakrętasów. To szybkie pisadełko, popełnione przez przypadek. Są może dwa Easter-Eggi, ale z zupełnie innej tematyki :-)
Każda ze stron miała swoje atuty. Każda musiałaby kombinować, jak pokonać przeciwników.
Też tak uważam. Gdyby człowiek miał ochotę, mógłby to rozwinąć naprawdę ciekawie. A wszystko na przestrzeni trzech dni, wokół małej wysepki. Niestety, nie podejmuję się…
Finkla, Nana
No i fabularnie…
Aj, no skoro domagacie się tego, co miało być w domyśle, uniżenie donoszę. Przy okazji wygląda na to, że były kapitan oprócz zacięcia kartograficznego lubił też coś narysować…
Finkla
Tylko gdzie tu jest fantastyka?
Dobre pytanie :-(Nigdzie nie napisałem, że to wszystko elfy i krasnoludy są?