- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Mapa do szczęścia.

Mapa do szczęścia.

In­for­ma­cja

Za­mknię­cie

Źró­dło

Nie­ste­ty bez bety. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Bardjaskier

Oceny

Mapa do szczęścia.

Z tego, co wiem, wszyst­ko za­czę­ło się od przy­pad­ku, który na za­wsze od­mie­nił nasze spoj­rze­nie na ludzi. Mały obłok wi­ru­ją­ce­go dymu, który przy­bie­rał różne po­sta­cie, był jak wzbu­rzo­na rzeka zmie­nia­ją­ca cią­gle swój kie­ru­nek, jakby nie wie­dzia­ła, gdzie ma pły­nąć, gu­biąc się w na­wa­le swo­ich myśli. Ten jeden mo­ment i ona. Wy­jąt­ko­wa, z po­cząt­ku gar­dzo­na i lu­stro­wa­na od góry do dołu. Stwo­rzy­ła więź, któ­rej dotąd nie było nam dane za­znać.

Jej bujne, wi­ją­ce się jak węże rude loki fa­lo­wa­ły za każ­dym razem, choć nie ist­niał tu wiatr. Pa­trzy­ła na nas pu­stym, błę­kit­nym wzro­kiem, nie jak inni – nie było w nim nie­zro­zu­mie­nia, obaw i stra­chu. Drob­ne ciało raz po raz szło za nami. Od­trą­ca­na, mimo to wra­ca­ła, szu­ka­ła opar­cia, które było jej wtedy po­trzeb­ne, a któ­re­go nie umie­li­śmy za­pew­nić. Była też mapa. Dziw­ny, ludz­ki ry­su­nek. I nasza cie­ka­wość tego, co bę­dzie na końcu. Choć do­koń­czy­li­śmy tę drogę, która spra­wi­ła, że na nowo na­uczy­li­śmy się cie­szyć, nie zo­sta­ło nic oprócz pust­ki i cze­ka­nia na jej po­wrót.

*

Tyle lat po­dró­żo­wa­nia przez ciem­ne od­mę­ty, pa­trze­nia na brud­ną, czar­ną na­tu­rę tak skrzęt­nie przez nich ukry­wa­ną. Kie­dyś było ła­twiej. Wy­star­czy­ło, że zmie­nia­łem się w pa­ją­ka, w drob­ną mysz prze­bie­ga­ją­cą mię­dzy sto­łem, a wtedy sły­sza­łem ten słod­ki dźwięk, jak miód.

Teraz już nie pró­bu­ję ta­kich sztu­czek. Prze­sta­li bać się owa­dów i zwie­rząt, a prze­mia­na w po­two­ra ni­cze­go nie zmie­niała. Świat prze­kształ­cił się nie do po­zna­nia. Coś w nim umar­ło, a moja praca stała się cięż­ka. Nawet sen, kie­dyś barw­ny i pełen życia, dziś wy­blakł i stał się ni­ja­ki, krót­ki. Lu­dzie prze­sta­li pa­mię­tać te pięk­ne ob­ra­zy, ode­rwa­ne od rze­czy­wi­sto­ści, a każda noc mija tak szyb­ko, jak się za­czy­na.

Trwam więc za­nu­rzo­ny w ciem­no­ści, cze­ka­jąc na swoją kolej. Cza­sem wcho­dzę do snów, pró­bu­ję wy­peł­nić swój obo­wią­zek. Zmie­niam się w po­two­ra, lecz lu­dzie, wi­dząc mnie, tylko się śmie­ją.

Czuję wiecz­ny, nie­za­spo­ko­jo­ny głód, jak­bym pił słoną wodę małą ły­żecz­ką z morza. Widzę bez­sens mojej eg­zy­sten­cji, która wy­bla­kła i stra­ci­ła dawny urok.

– Po co mnie stwo­rzy­łeś? Moim je­dy­nym celem było być ar­ty­stą.

Two­rzyć ob­ra­zy okrop­ne, mro­żą­ce krew w ży­łach śpią­cych. Teraz gdy stra­ci­łem sens swo­je­go ist­nie­nia, życie wy­da­je się ja­ło­we. Jakże miło by­ło­by choć raz stać się do­brym, na­ma­lo­wać coś ko­lo­ro­we­go, cie­płe­go, co wzbu­dzi­ło­by uśmiech i po­zo­sta­wi­ło po prze­bu­dze­niu miłe wspo­mnie­nia, a nie strach i pot spły­wa­ją­cy po ciele ofia­ry.

Nie­ste­ty nawet ma­rze­nia mają dziś trud­niej­szą pracę. Lu­dzie nie cie­szą się tak jak daw­niej. Idą na oślep, wciąż pra­gnąc wię­cej i wię­cej. Stwo­rze­nia, które nie­gdyś od­wie­dza­li­śmy z za­mi­ło­wa­niem, stały się ze­psu­te. Cza­sa­mi boję się ich snów, ich roz­my­ślań – są tak czar­ne, zimne, prze­żar­te roz­kła­dem.

Boją się rze­czy, któ­rych sam nie ro­zu­miem. Trud­no je uka­zać, na­śla­do­wać, a jed­nak w moim sercu wciąż tli się na­dzie­ja. Nie po­zwa­lam zga­snąć temu wą­tłe­mu pło­mie­nio­wi, szar­pa­ne­mu z każ­dej stro­ny przez nie­do­god­no­ści losu. Wciąż są jesz­cze po­je­dyn­czy lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią ma­rzyć i śnić – latać, a nie peł­zać jak inni.

Gdy­bym jej nie spo­tkał, nadal spał­bym w ni­co­ści, po­grą­żo­ny aż po kres wszech­rze­czy, tra­wio­ny za­po­mnie­niem. To ona wzbu­dzi­ła we mnie uczu­cie, któ­re­go dotąd nie zna­łem. Cie­płe, obej­mu­ją­ce cały mój obłok, wpra­wia­ją­ce w miłe wi­bra­cje, jak spo­kój po mie­sią­cach sztor­mu. Ona wy­do­by­ła mnie z bagna okrop­no­ści, któ­rego pa­nicz­nie się bałem. Może po­my­śli­cie, że to głu­pie, i spy­ta­cie:

– „Zaraz, je­steś kosz­ma­rem i się boisz?”

Wszyst­ko, co żyje (o ile tak można na­zwać moją eg­zy­sten­cję) cze­goś się boi.

Kar­ma­zy­no­we włosy fa­lo­wa­ły każ­de­go dnia w ryt­mie snów. Błę­kit­ne, okrą­głe oczy pa­trzy­ły na mnie z cie­ka­wo­ścią. Bała się moich wizji i form, a jed­nak wra­ca­ła każ­dej nocy.

Więk­szość, wi­dząc okrop­no­ści, które two­rzę, od­trą­ca­ła mnie. A ona? Pa­trzy­ła z fa­scy­na­cją. Za­chę­ca­ła, bym wy­ko­rzy­stał wy­obraź­nię do gra­nic moż­li­wo­ści. Taka kru­cha, mała, jakby mogła zła­mać się przy naj­bliż­szym po­wie­wie wia­tru.

Jak za­wsze, co pięć­dzie­siąt lat, my (kosz­ma­ry) zbie­ra­li­śmy się w kupę, by po­my­śleć, co dalej. Dla czło­wie­ka pew­nie byłby to wy­jąt­ko­wy, rzad­ki widok. Dla nas to był uła­mek se­kun­dy, nic nie­zna­czą­cy w po­rów­na­niu do tego, co prze­ży­li­śmy. Czas był nie­istot­ny. Po pro­stu pły­nął nie­zau­wa­żo­ny. Bu­dzi­my się rza­dziej niż kie­dyś, bo i pracy mamy coraz mniej.

Tego dnia ze­bra­ło się nas pię­ciu. Mniej niż za­wsze. Nie­któ­rzy od­da­li się za­po­mnie­niu, za­my­ka­li się w sobie, by zo­stać za­wie­sze­ni w cza­sie do końca wra­ca­jąc do Źró­dła.

By uła­twić wam czy­ta­nie, nadam nam imio­na, choć ta­kich nigdy nie mie­li­śmy i nie po­trze­bo­wa­li­śmy. Ja będę po pro­stu Kosz­ma­rem. Nic in­ne­go nie przy­cho­dzi mi do ob­ło­ku.

My­śle­nie przy­cho­dzi­ło mi wtedy z tru­dem, bo choć nie­śmier­tel­ni, czas tra­wił naszą pa­mięć jak każ­de­go in­ne­go. Będę na tyle uprzej­my, by prze­tłu­ma­czyć naszą mowę na wasze. Nie będąc z ludź­mi prze­ka­zy­wa­li­śmy in­for­ma­cje za po­mo­cą wi­bracji i fan­ta­zyj­nych kształ­tów.

– Gdy­bym miał gębę, to bym się po­rzy­gał! Na li­tość boską, je­stem kosz­ma­rem, a ten czło­wiek… jego sny… – Obłok za­czął ner­wo­wo drgać; kan­cia­ste kra­wę­dzie wy­cho­dzi­ły z jego po­wierzch­ni gwał­tow­nie, by zaraz się scho­wać.

By uła­twić wam wy­obra­że­nie jego po­sta­ci, po­wie­dział­bym, że wy­glą­da jak la­ta­ją­cy jeż. Może nie ma formy ani ko­lo­ru. Po pro­stu w jed­nym mo­men­cie kol­cza­sta kulka, w dru­gim dziki obłok. Nazwę go Stra­chem, bo nie ma in­ne­go kosz­ma­ru, który tak bar­dzo bałby się ludz­kich myśli. – Będę po­trze­bo­wał te­ra­pii…

– Prze­stań na­rze­kać, Strach. Ja tam mam łatwą ro­bo­tę. – Za­wi­bro­wał spo­koj­nie drugi obłok, stale ryt­micz­nie fa­lu­jąc.

Ten wiecz­nie spo­koj­ny obłok za­wsze był za­do­wo­lo­ny. Nada­łem mu imię Łatwy.

– Łatwo ci po­wie­dzieć! Przy­ssa­łeś się jak pi­jaw­ka do człe­ka z ana­te­di­fo­bią. Za­wsze sze­dłeś po naj­mniej­szej linii oporu. Każdy głupi po­tra­fi się zmie­nić w kacz­kę! Ja je­stem ar­ty­stą! – Za­pul­so­wał ner­wo­wo Strach.

– Znowu się kłó­ci­cie? – od­po­wie­dział obłok w kwa­dra­to­wym kształ­cie, który wciąż się ob­ra­cał. Stały, nie­zmien­ny, jak kost­ka gę­ste­go, za­wie­si­ste­go dymu.

A oto ja. Bądź co bądź głów­ny kosz­mar tej opo­wie­ści. Mówię to z dumą… chyba, bo w sumie nie wiem, jak opi­sać dumę. Cięż­ko opi­sać nasze uczu­cia, które są inne niż ludz­kie.

– Co tam u cie­bie, Kwa­dra­to­wy? Jak tam praca – zna­la­złeś coś? Jakąś nie­spo­koj­ną głowę, ar­ty­stę? – Za­wi­bro­wał inny obłok, igno­ru­jąc kłót­nię po­bra­tym­ców.

Nigdy nie było cie­plej­sze­go kosz­ma­ru od niego. Za­wsze miły, po­god­ny. Więc i przy tym zo­sta­nie­my. Nada­łem mu imię Cie­pła.

– Nadal nic. Nowi ar­ty­ści są jacyś… po­my­le­ni – od­po­wie­dzia­łem. Moja po­stać za­czę­ła lekko fa­lo­wać, gdy tylko przy­po­mnia­łem sobie moją muzę…

– Jaka szko­da, że Vin­cent van Gogh od­szedł. – Za­wi­bro­wa­ła Cie­pła.

Muszę tu wtrą­cić coś na temat mojej dumy. Jakiś czas temu na­wie­dza­łem ar­ty­stę. Na­zy­wał się Vin­cent van Gogh. Byłem w tym tak dobry, że ten czło­wiek, w ataku furii, od­ciął sobie ucho!

Och, to były czasy…

Wspo­mi­nam je z nie­zwy­kłą przy­jem­no­ścią. Od tego mo­men­tu upodo­ba­łem sobie wszel­kiej maści ar­ty­stów. Może kie­dyś „sko­lek­cjo­nu­ję” coś wię­cej niż ucho. Przy­naj­mniej mia­łem takie ma­rze­nie.

Ostat­ni z ob­ło­ków uno­sił się nieco wyżej, a jego kształt za każ­dym razem się zmniej­szał. To naj­star­szy z nas Gniew­ko. Choć za­czy­nał już za­my­kać się w sobie i szy­ko­wać do po­wro­tu do Źró­dła, z sza­cun­ku nada­łem mu imię.

Nie było in­ne­go kosz­ma­ru z takim sta­żem. Pa­mię­tał po­cząt­ki, ale czas, jak cho­ro­ba, spra­wiał, że sta­wał się coraz bar­dziej apa­tycz­ny, za­mknię­ty w sobie i po­zba­wio­ny kształ­tu oraz fal. Pa­trzy­li­śmy, jak mar­nie­je.

Pa­ra­doks po­le­gał na tym, że lu­dzie za­wsze pra­gnę­li nie­śmier­tel­no­ści. A ona wcale nie była tak ko­lo­ro­wa, jak im się wy­da­wa­ło. Opi­sał­bym to jako pro­stą linię, która wy­dłu­ża się coraz szyb­ciej, aż w końcu roz­ry­wa się na po­cząt­ku. A jed­nak ci dwu­noż­ni chcie­li tego bytu po­zba­wio­ne­go sensu i celu, czego nie ro­zu­mie­li­śmy.

– Halo? Jest tu ktoś? – Usły­sze­li­śmy dzie­cię­cy głos.

– Co za licho? Spo­dzie­wa­my się gości? – Kształt Ła­twe­go za­wi­bro­wał gwał­tow­nie.

Zo­ba­czy­li­śmy drob­ne, ludz­kie stwo­rze­nie i bujną, rudą czu­pry­nę. Nie­zwy­kle rzad­ko zda­rza­ło się, by lu­dzie po­tra­fi­li wnik­nąć w naszą prze­strzeń. Na­zy­wa­li­śmy ich Po­dróż­ni­ka­mi. Po­tra­fi­li pod­czas snu prze­miesz­czać się mię­dzy pla­na­mi eg­zy­sten­cji.

– Czło­wiek? A ta, czego tu szuka?! – Strach na­tych­miast scho­wał się za mnie, jakby ukry­wa­nie się za kupką dymu mogło mu pomóc.

– Czym je­ste­ście? – spy­ta­ło rude dzie­cię, jakby nigdy nic, dłu­biąc w nosie.

– Co ro­bi­my? Może ktoś ją wy­stra­szy? Nie po­trze­bu­je­my tu brud­nych dwu­no­gów! Te dziw­ne czer­wo­ne kudły… i czemu ona dłu­bie w nosie?! Łatwy, zrób coś! – za­we­to­wa­ła ner­wo­wo Cie­pła. 

Łatwy za­wi­bro­wał, zwięk­szył swoją ob­ję­tość i za­czął dziko fa­lo­wać. Po chwi­li zmie­nił się w to, co po­tra­fił naj­le­piej. Drob­ne, opie­rzo­ne zwie­rzę za­czę­ło czła­pać w stro­nę czło­wie­ka. Na­sta­ła nie­zręcz­na cisza.

Dziew­czyn­ka po­de­szła do ptaka z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Kwa kwa… Zna­czy… zjem cię… to nie wy­szło tak strasz­nie, jak my­śla­łem – za­kwa­ka­ła kacz­ka.

– Łatwy, ty idio­to! Nikt oprócz tej świ­ru­ski, którą na­wie­dzasz, nie boi się ka­czek! – wrza­sną­łem, wi­dząc, jak dziew­czyn­ka łapie kacz­kę i tar­mo­si ją za pióra.

– Odłóż mnie, głupi czło­wie­ku! Co za brak sza­cun­ku! – Łatwy zmie­nił się z po­wro­tem w obłok.

Dziew­czyn­ka wy­trzesz­czy­ła oczy, pa­trząc z za­cie­ka­wie­niem.

Strach, chcąc się po­pi­sać, zmie­nił się w ogrom­ne­go pa­ją­ka, lecz ru­do­wło­sa pa­trzy­ła na niego z nie­zro­zu­mie­niem.

– To na pewno ją prze­stra­szy! – Za­wi­bro­wa­ła z en­tu­zja­zmem Cie­pła.

– Sły­szę, co mó­wi­cie. Nie boję się pa­ją­ków – oznaj­mi­ło dziec­ko spo­koj­nym tonem.

– Nie chce­my tu ta­kich jak ty! Wynoś się stąd! 

Pa­mię­tam tę chwi­lę bar­dzo do­brze. Wszy­scy ucie­kli­śmy w dal.

Do dziś pa­mię­tam jej wzrok pełen stra­chu… a może smut­ku? Za­czę­ła pła­kać, wi­dząc, jak od­la­tu­je­my. To było dziw­ne. Spoj­rze­nie pełne tę­sk­no­ty, a potem… roz­pły­nę­ła się jak mgła. Obu­dzi­ła się.

*

Moja cie­ka­wość nie da­wa­ła mi spo­ko­ju.

– Kim, a ra­czej czym był ten dziw­ny, ru­do­wło­sy po­two­rek?

Wkra­dłem się do jej snu. Każdy umysł wy­glą­dał ina­czej, ale ten był dziw­nie pusty, zimny.

– Ty idiot­ko, nie umiesz pro­sto?! 

Usły­sza­łem krzyk do­ro­słe­go męż­czy­zny sie­dzą­ce­go na pod­ło­dze.

Nad ze­szy­tem klę­cza­ła ru­do­wło­sa dziew­czyn­ka z ołów­kiem w ręku, coś ry­su­jąc. Męż­czy­zna obok wpadł w furię. Chwy­cił ją za czu­pry­nę i ude­rzył głową o zie­mię, mio­ta­jąc nią po pod­ło­dze.

– Jesz­cze raz! Pro­sto! 

W po­wie­trzu po­czu­łem odór moczu i pa­nicz­ne­go stra­chu. Za­pła­ka­na dziew­czyn­ka drżą­cą ręką ry­so­wa­ła szlacz­ki. Ko­lej­ny krzyk, ko­lej­ne ude­rze­nie.

Nigdy nie ro­zu­mia­łem, jak lu­dzie mogą krzyw­dzić in­nych sobie po­dob­nych. To było nie­po­ję­te i obce.

Po­fru­ną­łem dalej. Sły­sza­łem wciąż krzy­ki. Mę­skie i ko­bie­ce.

Zo­ba­czy­łem, jak ruda sie­dzi i ry­su­je, w końcu uśmiech­nię­ta. Jak nie­sie ry­su­nek matce, a ta wzru­sza ra­mio­na­mi, jakby nic się nie stało. Uczu­cie smut­ku i od­osob­nie­nia biło z wnę­trza dziew­czyn­ki.

My, kosz­ma­ry, czu­li­śmy to przez za­pach. Zbyt do­brze zna­łem te emo­cje. Czu­łem to samo przez lata. Osa­mot­nie­nie, bro­dze­nie w ciem­no­ściach.

Po­szy­bo­wa­łem dalej. Umysł tego dziec­ka był jak po­dziu­ra­wio­na tka­ni­na. Oprócz złych chwil do­strze­ga­nych tu i ów­dzie nie było tu ni­cze­go.

Krzy­ki, ubli­ża­nie i sa­mot­ność. Smród tych uczuć sta­wał się nie do znie­sie­nia.

Bra­ko­wa­ło do­brych wspo­mnień. Po­cho­wa­ne były gdzieś głę­bo­ko, za twar­dym murem.

Za­głu­sza­ły je słowa:

– Je­steś do ni­cze­go. Ni­cze­go nie osią­gniesz. Inne dzie­ci są nor­mal­ne. U nas za­wsze nie ma jak u innych ludzi. Co ludzie po­wie­dzą? Ogar­nij się!

– Co to za li­ter­ka? – spy­tał ko­bie­cy głos z łóżka.

Ro­dzi­ce le­że­li pod koł­drą, a mała klę­cza­ła pod ścia­ną, z unie­sio­ny­mi rę­ka­mi. 

– A? – usły­sza­łem jej drżą­cy głos, a potem dźwięk ude­rze­nia.

Obraz się roz­mył.

– Jak było w szko­le? – Głos matki znad garn­ków był obo­jęt­ny.

– Do­brze… – od­po­wie­dzia­ła ruda, ucie­ka­jąc do po­ko­ju.

Uło­ży­ła się w łóżku i za­czę­ła wpa­try­wać się w sufit.

Wtedy my­śla­łem, że ją prze­stra­szę. Że nie od­wa­ży się już wię­cej do nas po­dró­żo­wać. Za­czą­łem grze­bać głę­biej.

Zo­ba­czy­łem, jak oj­ciec pod­rzu­ca pła­czą­ce dziec­ko nad scho­da­mi. W górę i w dół jak za­baw­kę, z uśmie­chem na twa­rzy. Czego nie można było po­wie­dzieć o ry­czą­cym w nie­bo­gło­sy dziec­ku pró­bu­ją­cym uciec.

Za­aran­żo­wa­łem scenę. Utwo­rzy­łem obraz scho­dów, pro­wa­dzą­cych do ciem­nej piw­ni­cy. Uka­za­łem się dziew­czyn­ce.

A ona pa­trzy­ła pu­stym wzro­kiem, nic nie mó­wiąc.

– Nie boisz się? – Za­wi­bro­wa­łem.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

– Ni­cze­go nie czu­jesz? – spy­ta­łem za­in­try­go­wa­ny.

– Nic a nic. Chyba jest mi to obo­jęt­ne.

Mó­wiąc to, usia­dła na pierw­szym stop­niu.

– Masz okrop­nych ro­dzi­ców, dwu­noż­na. Czemu się nie bro­nisz?

– Nie wiem jak.

– Po­proś kogoś o pomoc.

– Nie mogę.

Sie­dzie­li­śmy w ciszy przez dłuż­szy czas, aż w końcu od­le­cia­łem. Zde­ner­wo­wa­ny, sam nie wie­dząc, dla­cze­go. 

*

Mi­nę­ło parę lat, kiedy obu­dzi­ło mnie ze snu dziw­ne szu­ra­nie. Stała tam. Już nie taka mała jak wtedy, gdy wi­dzia­łem ją po raz ostat­ni.

Gdy do­strze­gła fa­lu­ją­cy kształt, wbiła we mnie wzrok. Jej twarz nie była jed­nak taka jak daw­niej. Ka­mien­na, po­zba­wio­na wszel­kiej mi­mi­ki.

– Pro­szę, nie ucie­kaj. – Usły­sza­łem ko­bie­cy głos.

– Co tu ro­bisz? Jak się tu do­sta­łaś?

– Chcę tylko przy kimś po­sie­dzieć – od­po­wie­dzia­ła, spusz­cza­jąc wzrok.

– Nie masz przy­ja­ciół? In­nych dwu­no­gów?

Sta­now­czo po­krę­ci­ła głową. Sie­dzia­ła go­dzi­na­mi wpa­trzo­na pu­stym spoj­rze­niem w dal, jakby o czymś my­śla­ła, a może o ni­czym. Po­wta­rza­ło się to co­dzien­nie, w tym samym miej­scu, aż w końcu prze­sta­łem zwra­cać na nią uwagę.

Za­uwa­ży­łem tylko, że za­wsze w mo­men­cie po­bud­ki, choć na krót­ką chwi­lę, mi­mi­ka się zmie­nia­ła. Zda­wa­ła się wtedy… smut­na.

*

– Nie nudzi ci się takie cią­głe sie­dze­nie? Nie mu­sisz wra­cać? – spy­ta­łem z cie­ka­wo­ści.

Długo mil­cza­ła, zanim od­po­wie­dzia­ła:

– Ja nie mam gdzie wra­cać.

– Same z wami utra­pie­nie… Po­wiedz, co mam zro­bić, żebyś ode­szła?

– Nie wiem.

– A kto inny ma wie­dzieć jak nie ty?

Ta roz­mo­wa za­czy­na­ła mnie iry­to­wać.

Mój roz­mów­ca wy­glą­dał jak pusta po­wło­ka. Zimna, bez­u­czu­cio­wa i wła­ści­wie nie­świa­do­ma tego, dla­cze­go ist­nie­je. Roz­mo­wa była jed­no­stron­na.

Od­po­wia­da­ła tylko na py­ta­nia, czę­sto uży­wa­jąc swo­je­go ulu­bio­ne­go zwro­tu: „Nie wiem”. Mimo do­ro­słe­go ciała przy­po­mi­na­ła za­mknię­te w sobie dziec­ko.

W pew­nym mo­men­cie za­czę­ła ry­so­wać pal­cem po ziemi jakiś dziw­ny znak.

– Co tam ba­zgrzesz? – Za­wi­bro­wa­łem z cie­ka­wo­ści, mając na­dzie­ję, że wresz­cie zo­sta­wi mnie w spo­ko­ju.

– Chyba mapę.

– Do czego?

– Do szczę­ścia.

– Dasz mi spo­kój, jeśli cię tam za­pro­wa­dzę?

Ruda tylko się uśmiech­nę­ła. Po­ka­za­ła ry­su­nek z pię­cio­ma przy­stan­ka­mi po­łą­czo­ny­mi linią, mię­dzy któ­ry­mi wid­nia­ły dzie­cię­ce ry­sun­ki.

*

Pa­mię­tam zdzi­wie­nie po­zo­sta­łych, gdy ich obu­dzi­łem i po­pro­si­łem o pomoc w zre­ali­zo­wa­niu mapy rudej.

Zgo­dzi­li się od razu. W końcu pomoc innym kosz­ma­rom była dla nas czymś na­tu­ral­nym. Tak za­czę­ła się nasza przy­go­da i test na­szych umie­jęt­no­ści.

– Czyli jak po­mo­że­my, zo­sta­wisz nas w spo­ko­ju? To… co to za ba­zgro­ły? – Strach za­drżał ner­wo­wo, pa­trząc na mapę.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć Paryż. Na­uczyć się latać. To chyba tu moż­li­we? – za­py­ta­ła.

I tak roz­po­czę­ła się nasza ka­tor­ga.

My, kosz­ma­ry, umie­my stra­szyć, ale miłe rze­czy… te nigdy nie wy­cho­dzi­ły do­brze. Pró­bo­wa­li­śmy stwo­rzyć pej­zaż mia­sta – Pa­ry­ża.

Po­wsta­ło krzy­we mia­sto, nad któ­rym wzno­si­ła się ko­śla­wa wieża Eif­fla, stwo­rzo­na przez Cie­płą. W kra­inie snów nic nie mogło być ide­al­ne. Wszyst­ko, co two­rzy­li­śmy, miało braki, nie­rów­no­ści, prze­świ­ty.

Śn­iący lu­dzie nigdy nie za­uwa­ża­li róż­ni­cy. Gra­ni­ca mię­dzy snem a rze­czy­wi­sto­ścią za­wsze się za­ma­zy­wa­ła.

– Tro­chę tu pusto i ciem­no – po­wie­dzia­ła ruda, pa­trząc na mrocz­ny kra­jo­braz mia­sta.

– Sta­ra­my się jak mo­że­my – od­po­wie­dział Łatwy.

Resz­ta ob­ło­ków nie­udol­nie pró­bo­wa­ła po­pra­wić swoje dzie­ło, po któ­re­go uli­cach cho­dzi­ły dziw­ne, ka­ry­ka­tu­ral­ne mimy z ba­giet­ka­mi w rę­kach.

– Za­wsze chcia­łam zo­ba­czyć Paryż. – Bez­na­mięt­ny głos odbił się echem.

– To, czemu tego nie zro­bi­łaś? – za­py­ta­łem.

– Przez całe życie się bałam… Wszyst­ko, czego się do­tknę, koń­czy źle… sama nie wiem.

– Sta­ra­my się jak mo­że­my, ale to nigdy nie bę­dzie wy­glą­dać jak praw­dzi­we miej­sce.

– Nie szko­dzi. To naj­mil­sza rzecz, jaką ktoś mi zro­bił. Tylko… nie wiem, jak mam latać.

– To sen, dwu­no­gu. Wy­star­czy, że uwie­rzysz. Po­my­ślisz.

Dziew­czy­na za­mknę­ła oczy i za­czę­ła się uno­sić coraz wyżej, a wraz z nią Łatwy w po­sta­ci kacz­ki. Na twa­rzy nadal nie było widać ani smut­ku, ani ra­do­ści. Uno­si­ła się tak przez całą noc, w mil­cze­niu.

A gdy nad­szedł czas po­bud­ki, jej twarz na mo­ment stała się smut­na.

*

– Co jest dru­gim punk­tem na mapie? – za­py­ta­łem rudą.

– Chcę, żeby moi ro­dzi­ce mnie przy­tu­li­li i po­wie­dzie­li, że ko­cha­ją.

– Tylko wiesz, czło­wie­ku, że to nie bę­dzie praw­dzi­we? Nie ro­zu­miem, jak to ma ci pomóc zna­leźć szczę­ście – Ciepła za­czę­ła ner­wo­wo fa­lo­wać, jakby sama myśl o do­tknię­ciu dwu­no­ga wstrzą­sa­ła jej ob­ło­kiem.

– Nie szko­dzi. Za­wsze chcia­łam to usły­szeć.

Stwo­rzy­li­śmy pro­wi­zo­rycz­ny dom z jej wspo­mnień. Ja, Kosz­mar, zmie­ni­łem się w matkę. Czu­łem się idio­tycz­nie. Co to w ogóle za słowa:

– „ko­cham cię”? Co to ma zna­czyć?

Dla nas były obce, bez­sen­sow­ne. A jednak wypowiedziałem je chłodno i przytuliłem rudą.

Ta za­czę­ła cicho łkać, jakby usły­sza­ła coś, na co cze­ka­ła całe życie.

– Nigdy nie ro­zu­mia­łem wa­sze­go pła­czu – po­wie­dzia­łem, wciąż ją tuląc. – Co to za me­cha­nizm, żeby lać wodę z oczu…?

– Pro­szę cię… nie od­zy­waj się – wy­szep­ta­ła.

Pierw­szy raz usły­sza­łem w jej gło­sie uczu­cie. Ton i barwa zmie­ni­ły się na cie­plej­sze.

Po­czu­łem, jak mur w umy­śle lekko pęka… po czym znów się za­skle­pia.

*

Trze­ci punkt na mapie nie był ni­czym spe­cjal­nym – zwy­kła prze­strzeń, szara i nie­ru­cho­ma. Ona jed­nak chcia­ła tam z nami po pro­stu po­sie­dzieć.

Mil­cza­ła. Sie­dzia­ła zwi­nię­ta w kłę­bek, z ru­dy­mi wło­sa­mi opa­da­ją­cy­mi na twarz. Zda­łem sobie spra­wę, że po­wo­li przy­zwy­cza­ja­my się do jej obec­no­ści. Nie była jak inne dwu­no­gi. Nie bała się, nie krzy­cza­ła, nie pró­bo­wa­ła zmie­niać snu na swoją ko­rzyść. Po pro­stu była.

Czu­łem, że pod tą czu­pry­ną coś ukry­wa. Głowa rudej pełna była szu­flad za­mknię­tych na klucz.

Z cza­sem za­czę­ła nam opo­wia­dać hor­ro­ry, które lu­dzie „wy­re­ży­se­ro­wa­li”. Za­sko­czy­ło nas to. Wszyst­kie kosz­ma­ry słu­cha­ły w ab­so­lut­nej ciszy. Lu­dzie na­praw­dę byli po­my­sło­wi. Przez mo­ment, przez krót­kie drgnie­nie fali, zmie­ni­ło to naszą per­spek­ty­wę… lecz żadna opo­wieść, ludz­ka fan­ta­zja nie mogła prze­bić się przez brud i okrop­no­ści, które wi­dzie­li­śmy przez wieki.

Jed­nak… zda­łem sobie spra­wę, że lubię ten głos. Był jak mięk­ka fala otu­la­ją­ca mój obłok, za­peł­nia­ją­ca pust­kę, którą dotąd no­si­łem w środ­ku.

Przez nią nie mu­sia­łem już tak czę­sto spać. Nie czu­łem tej przy­gnia­ta­ją­cej ni­co­ści, która zwy­kle zmu­sza­ła kosz­ma­ry do snu.

Pró­bo­wa­li­śmy na­uczyć ją ję­zy­ka kosz­ma­rów, ale ludz­kie ciało chyba nie jest w sta­nie prze­ka­zy­wać in­for­ma­cji drga­nia­mi. Wy­glą­da­ło to za­baw­nie, gdy trzę­sła ra­mio­na­mi i pró­bo­wa­ła od­wzo­ro­wać nasze wi­bra­cje, jakby była ze­psu­tym in­stru­men­tem.

Roz­mo­wy trwa­ły aż do na­stęp­nej po­bud­ki. Nawet Strach mil­czał czę­ściej, a Łatwy prze­stał się prze­chwa­lać. Cie­pła drża­ła spo­koj­nie, jakby jej ener­gia stała się bar­dziej mięk­ka przy ru­do­wło­sej.

A my wszy­scy… nie­po­strze­że­nie zbli­ża­li­śmy się do końca mapy. Zo­sta­ły już tylko dwa przy­stan­ki.

*

Czwar­te­go dnia ruda przy­szła dziw­nie roz­ra­do­wa­na, jakby ktoś wlał w nią całą ener­gię świa­ta.

Jej kroki były sprę­ży­ste, a włosy pod­ska­ki­wa­ły przy każ­dym ruchu jak pło­mie­nie. Buzia nie za­my­ka­ła się ani na chwi­lę. Słowa wy­la­ty­wa­ły jak ptaki z otwar­tej klat­ki, prze­la­tu­jąc przez gra­ni­ce snu i od­bi­ja­jąc się od nich lek­kim, dźwięcz­nym echem.

Po­wi­nie­nem był wtedy do­my­ślić się, że coś jest nie tak. Ta we­so­łość była zbyt jasna, zbyt sztucz­na, jakby w środ­ku wyła jakaś ukry­ta ciem­ność.

Ru­do­wło­sa wy­py­ty­wa­ła nas o rze­czy, o które dotąd nigdy nie py­ta­ła – o śmierć. O to, jak umie­ra­ją kosz­ma­ry.

Od­po­wie­dzie­li­śmy zgod­nie z praw­dą: kosz­ma­ry nie umie­ra­ją. Jako stwo­rze­nia nie­śmier­tel­ne mo­że­my tylko zga­snąć. Po­wo­li za­mknąć się w sobie, stop­nio­wo wy­blak­nąć, aż czas nas stra­wi i wchło­nie z po­wro­tem do Źró­dła. Nie jest to śmierć… ra­czej po­wrót, roz­pusz­cze­nie się, stłu­mio­ne echo, które za­ni­ka bez bólu.

– A lu­dzie? – spy­ta­ła tonem, który miał brzmieć lekko, ale drżał na koń­cach jak pęk­nię­ta stru­na.

Nie wie­dzia­łem. Żaden z nas nie wie­dział.

A gdy za­py­ta­ła:

– Czy to boli?

Wszy­scy od­po­wie­dzie­li­śmy jed­no­myśl­nie jak jeden obłok:

– Nie. Nie boli.

Jej twarz na chwi­lę się uspo­ko­iła, jakby te słowa ulży­ły cię­ża­ro­wi, który nio­sła. Uśmiech­nę­ła się do sie­bie cicho, z ocza­mi lekko spusz­czo­ny­mi w dół. Cie­szy­li­śmy się, że jest bli­żej celu, że już jutro po ostat­nim punk­cie na mapie osią­gnie to, czego pra­gnę­ła.

Nikt z nas wtedy nie ro­zu­miał, czego tak na­praw­dę szu­ka­ła. I dla­cze­go tak roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­ła po­twier­dze­nia, że nie bę­dzie boleć.

*

Ostat­nie­go dnia dwu­nóg nie wró­cił. Naj­pierw uzna­li­śmy, że się spóź­nia. Lu­dzie prze­cież za­wsze do­kądś bie­gną, gubią czas, prze­wra­ca­ją go, od­kła­da­ją na póź­niej. Cze­ka­li­śmy więc cier­pli­wie.

Go­dzi­ny mi­ja­ły. Potem dni. A ona nie nad­cho­dzi­ła.

Strach pul­so­wał ner­wo­wo, Łatwy wi­ro­wał w kółko, Cie­pła ci­chła coraz bar­dziej, a nawet Gniew­ko po­ru­szył się o uła­mek. Co w jego sta­nie było nie­mal krzy­kiem.

Ja pierw­szy raz od bar­dzo dawna po­czu­łem coś, co lu­dzie na­zy­wa­ją nie­po­ko­jem. Zsze­dłem głę­biej, w kra­inę snów. Tam, gdzie za­wsze od­naj­dy­wa­li­śmy każ­de­go dwu­no­ga, bez wzglę­du na to, jak był za­gu­bio­ny.

Szu­ka­łem śladu, cie­nia, od­bi­cia myśli, naj­mniej­szej drga­ją­cej nici.

Lecz jej umysł… znik­nął. Nie spał. Nie śnił. Nie ist­niał.

Ob­ło­ki nie znają zna­cze­nia śmier­ci, ale wie­dzą, kiedy coś zo­sta­ło prze­rwa­ne. Kiedy ogień ga­śnie.

Mimo to cze­ka­łem dalej.

Uno­si­łem się nad mapą, śle­dząc co noc ten dziw­ny za­pę­tlo­ny sym­bol na jej końcu. Spi­ra­lę, która przy­po­mi­na­ła za­mknię­tą drogę, po­wrót do punk­tu wyj­ścia albo przej­ście, któ­re­go nie da się od­wró­cić.

Wma­wia­łem sobie, że może wróci. Że zgu­bi­ła drogę, że za­po­mnia­ła, śni w innym miej­scu.

Na­ pew­no kie­dyś, pew­ne­go dnia, znów usły­szę kroki, zo­ba­czę błę­kit­ne oczy i te rude włosy, które tań­czy­ły w po­wie­trzu, choć tu nigdy nie było wia­tru.

Lecz mi­ja­ły lata. Potem wieki.

Po­zo­sta­łem sam z mapą, któ­rej nigdy nie do­koń­czy­ła.

I ze świa­do­mo­ścią, że ruda dwu­no­ga była mar­twa. Tak mar­twa, jak tylko lu­dzie po­tra­fią być. Znik­nę­ła nagle, bez echa, bez snu, w któ­rym można by ją od­na­leźć.

A jed­nak wciąż cze­kam. Bo kosz­ma­ry, choć nie­skoń­czo­ne, na­uczy­ły się tę­sk­nić.

– Kto wie?

Może kie­dyś za­wi­ta do nas inny dwu­nóg wart uwagi. Ktoś rów­nie dziw­ny. Kto nie boi się kosz­ma­rów.

– A może… ona wróci w innej for­mie.

Lu­dzie lubią po­wta­rzać swoje hi­sto­rie.

 

 

Koniec

Komentarze

 

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Dzięki za przeczytanie. Najgorsze jest czekanie na komentarze.

heart

Dzień dobry! Takich kilka rzeczy, które mi się rzuciły…

 

Jej bujne, wijące się jak węże rude loki falowały za każdym razem, choć nie istniał tu wiatr

Za każdym razem gdy… się pojawiała może?

 

Przestali bać się owadów i zwierząt, a przemiana w potwora niczego nie zmienia. Świat zmienił się nie do poznania.

 

Wszystko, co żyje ( o ile tak można nazwać moją egzystencję) czegoś się boi

po "(" bez " ". Tu i poniżej…

 

– Co tam u ciebie, Kwadratowy? Jak tam praca – znalazłeś coś?

Wcześniej nazwał siebie "po prostu Koszmarem". To omyłka, czy tak ma być?

 

„z kolekcjonuję”

Napisałbym dumnie "skolekcjonuję", słowotwórczo, nie?

 

Rodzice leżeli pod kołdrą, a mała stała na kolanach, z rękami uniesionymi do góry

Stała, czy klęczała w końcu? ;-P

 

Stworzyliśmy prowizoryczny dom z jej wspomnień. Ja, koszmar, zmieniłem się w matkę.

Koszmar z dużej jako imię w tym momencie?

 

Próbowaliśmy nauczyć ją języka koszmarów, ale ludzkie ciało chyba nie jest w stanie przekazywać informacji drganiami.

 

Sporo tutaj około-obenautyki i innych historii spod znaku instytutu Monroe. Pewności nie mam, ale wobec tego jej ludzkie ciało jest tutaj aby na pewno określeniem adekwatnym? W rozumieniu jednego z wielu, nie powinno być niezdolne do drgań chyba?

 

Smutna historyjka. Nie lubię łez :-) Pomysł na mapę i drogę do szczęścia ciekawy.

Pozdrawiam!

 

Dziękuję za odwiedziny i łapankę. Przez to, że tekst jest bez bety, a moje technikalia szwankują, błędy są i pewnie jeszcze rozmnożą się jak króliki. Pozdrawiam.

Nikt nie jest od błędów wolny. U mnie na ten przykład bubli i fikołków jak mrówków… Mam nadzieję, że pomogłem. :-)

Może kie­dyś „z ko­lek­cjo­nu­ję” coś wię­cej niż ucho

W tym kon­tek­ście ra­czej po­win­no być razem.

(…)a ta wzru­sza ra­mio­na­mi, jakby nic.

Ale "jakby nic" co? Jakby nic się nie stało czy jak gdyby nigdy nic?

U nas za­wsze nie ma jak u ludzi.

Tro­chę nie ro­zu­miem tego zda­nia. Że nigdy nie ma u nich jak u in­nych, tak? Trze­ba to jakoś prze­for­mu­ło­wać, żeby było zro­zu­mia­le.

Wszyst­kie­go, czego się do­tknę koń­czy źle.

Tutaj wszyst­ko. I prze­ci­nek po "do­tknę".

Miła za­czę­ła ner­wo­wo fa­lo­wać.

A nie Cie­pła?

Dla nas były obce, bez­sen­sow­ne. A jed­nak wy­po­wie­dzia­łem. Chłod­no i przy­tu­li­łem rudą.

Bar­dziej skład­nie brzmia­ło­by na przy­kład: "A jed­nak je wy­po­wie­dzia­łem – chłod­no – i przy­tu­li­łem rudą." lub "A jed­nak wy­po­wie­dzia­łem je chłod­no i przy­tu­li­łem rudą." – coś w tym gu­ście. W obec­nej for­mie "chłod­no i przy­tu­li­łem" brzmi bar­dzo nie­skład­nie, le­piej te dwa zda­nia po­łą­czyć w jedno.

Zsze­dłem głę­biej, w kra­inę snów. Tam, gdzie za­wsze od­naj­dy­wa­li­śmy każ­de­go dwu­no­ga, bez wzglę­du na to, jak był za­gu­bio­ny.

Szu­ka­li­śmy śladu, cie­nia, od­bi­cia myśli, naj­mniej­szej drga­ją­cej nici.

Skoro zszedł sam, to po­win­no być "szu­ka­łem".

 

Dość sporo rze­czy wy­ła­pa­łam, zresz­tą nie tylko ja z tego co widzę, ale się nie prze­ra­żaj ;) To jest bar­dziej ko­sme­ty­ka, ale ogól­nie nie jest źle. Nie ma ja­kichś ra­żą­cych błę­dów. Hi­sto­ria jest do­brze po­pro­wa­dzo­na, wcią­ga­ją­ca, choć bar­dzo smut­na.

Nie po­wiem, że mi się po­do­ba­ło ani że do­brze się czy­ta­ło, bo to nie ten typ opo­wie­ści. Ale dobra ro­bo­ta :)

@NaNa Dzięki za komentarz i przeczytanie. 

 

Bardziej składnie brzmiałoby na przykład: "A jednak je wypowiedziałem – chłodno – i przytuliłem rudą." Tak to zdanie wyglądało na początku, ale średnio mi się podobało, więc je przerobiłem.

Dzięki Tarnina za przeczytanie.

Melduję, że przeczytałam.

Hej, 

 

Tak, została nam zaserwowana strasznie smutna historia. To wyszło w 100%, ale w jakim celu? Bo widzisz, to że ludzie są podli, ja też to widzę, tylko co z tego wynika? No właśnie. Pisząc tekst o przygodzie, chcesz by czytelnik zaznał przygody, horror by się bał. A w przypadku tego opowiadania, by był smutny. No ok, jest to jakiś sposób na rozrywkę. Więc jeśli jest juz poruszany tak poważny temat, to nich będzie z jakimś morałem, albo niech te smutne wydarzenia budują bohatera, niech do czegoś prowadzą. W Twoim opowiadaniu ciekawie wyszły koszmary, choć nie wiem, jak mają się do naszej historii. Dziewczyna miała tak koszmarne życie, że koszmary zostały jej przyjaciółmi… Brakuje mi w opowiadaniu jakieś myśli przewodniej. Wspominam o tym bo tekst jest ciekawa i dobrze się go czytało, ale widzę to tak, że miałeś, Anonimie, chęć opisania koszmarów ( co wyszło dobrze) i chęć napisania czegoś smutnego, to też wyszło dobrze :). Ale te dwa wątki mi się nie sklejają, no i brakuje zakończenia, bo te jest zbyt przewidywalne. Za klimat daje klika i pozdrawiam :) 

Dziękuję za klika i przeczytanie. To opowiadanie lepiej wyglądałoby w dłuższej formie – nie przepadam za krótkimi tekstami, bo średnio mi wychodzą. Niestety za późno zauważyłem konkurs i wstawiłem to, co wstawiłem (o ironio, później przedłużyli termin).

Nowa Fantastyka