- Opowiadanie: erwinspiotr - Żmij

Żmij

Fragment pierwszej z trzech (planowanych) części przygód niemłodego już archeologa borykającego się z problemami typowymi dla dzisiejszych trzydziesto, czterdziestolatków. Inspirowana tradycjami i wiarą głównie południowych słowian.

 

Główny bohater, doktor Anatol Aimara, pogrążony w depresji, uzależniony od leków nie do końca jasnego pochodzenia, pracownik naukowy wydziału archeologii z nieco podupadłego uniwersytetu na peryferiach nauki staje przed życiową szansą odkrycia i udowodnienia pradawnej legendy,  istnienia Smoka Wawelskiego i czegoś jeszcze większego, co jednocześnie może wskrzesić jak i równie dobrze doszczętnie pogrzebać jego i tak podupadłą karierę.

Oceny

Żmij

Prolog (19 grudnia)

 

Za oknem roszalała się śnieżna zwierucha. Śnieg sypał róno i gęsto, a porywisty wiatr trząsł wiekowymi oknami urzędu gminy Krzemiony. Ledwo nastało późne popołudnie, a za oknami było już niemal ciemno. Do tego zima pokazywała pazury.

Na samą myśl o opuszczeniu ciepłych murów budynku zebranym przeszły lodowate ciarki po plecach. Bo wewnątrz, z racji niesprawnego termostatu, kaloryfery aż parzyły a kotłownia dawała z siebie absolutne maksimum. Było i duszno i parno.

Kwartalna sesja rady gminy przeciągała się w niekończoność. Jej uczestnicy byli już i tak wystarczająco zmęczeni całoroczną orką. Przy życiu utrzymywała ich tylko wizja suto zaprawionego stołu w pokoju obok, uginającego się pod naporem lokalnych wyrobów. Ich nozdrza, mimo grubych ścian, bezbłędnie wyczuwały mieszanine zapachu wędlin i pomarańczy. Również oczami wyobraźni widzieli, czy może bardziej ten mityczny szósty zmysł podsuwał im obrazy jak pod opuszkami palców trzymają schłodzone szkło, gotowe do opróżnienia. Wizja ta dodawała im otuchy i sił.

Z rozmarzen wyrwał ich głos znudzony głos:

– Dobrze, przejdźmy do następnego punktu. Omówmy kwestie budżetowe. Jak stoimy z wydatkami? – spytał wojt małej acz prężnie działąjace i ambitnej gminy, z bardzo sprawnym i zaradnym ciałem zarządzającym.

I wójt Stępek czuł poirytowanie przedłużającym się spotkaniem. W zasadzie rozdrażniony był już od samego rana. Jego niepodzielna uwaga skupiała się w głównej mierze na własnych sprawach, głównie okołobiznesowych, a jeśli już udało mu się oderwać od prywaty, to wtedy myśli krążyły wszędzie prócz spraw gminnych.

A wszytko dlatego, że gmina praktycznie rządziła się sama. Czasem, przy szklaneczce, w przypływie melancholi, w chwili słabości i niewymuszonej szczerości wójt przed samym sobą – swym najostrzejszym sędzią – składał samokrytykę. Często miewał wrażenie, iż w rzeczywsistości bardziej przeszkadza niż pomaga a wiecej dobrego mogłoby się wydażyć gdyby wszyscy jemu podobni pozostawili wszelkie sprawy urzędowe swojemu naturalnemy biegowi.

Szybko jednak przepędzał te pochmurne myśli, a poczucie winy spychał gdzieś głęboko w zakamarki własnej psychiki i zamiast bezproduktywnego samobiczowania skupiał się na gromadzeniu dóbr doczesnych, które na krótko, co prawda, ale koiły tę pustkę jaką niosła za sobą wyniszczająca praca na rzecz ogółu.

I ta właśnie okoliczność – potęgowana przez nerwową atmosferę nadchodzących świąt – rodziła niepokój wójta, co w sopsób naturalny odbijało się również na reszcie personelu.

Na pytanie o wydatki, specjalista do spraw księgowości budżetowej Laska nerwowo przecierał czoło lekko zroszone potem. I to nie ze względu na temperaturę panującą w sali konferencyjnej. Powietrze było gęste, owszem, okna zaszły parą, mimo to księgowy rozpalał się od środka.

Był przygotowany na pytania. Ale tego jednego najbardziej się obawiał.

– Fatalnie – odpowiedział krótko, dość piskliwym tonem, po czym gwałtownie ucichł, wpatrując się w monitor swojego służbowego laptopa, w duchu licząc, że tym krótkim akcentem spotkanie dobiegnie końca.

Było łatwym do przewidzenia, że tak właśnie się nie stanie.

– Cóż więc, znów dziura nam się wkradła? Oczko w pończosze poszło, jak to mówią? – od niechcenia spytał wójt Stępek.

Nie żeby go to obchodziło, sto czy dwieście w tą czy w tamtą, pięcset nawet, co za różnica? Ale wypadało zapytać, z poczucia obowiązku choćby. Na ten moment obchodziłą go tylko zawartość lodówki, którą sam tego ranka pieczołowicie uzupełnił. Już nawet sprawy biznesowe nie wydawały mu się tak ekscytujące. Był koniec roku, sezon na “jeleni” oficjalnie zamknięty.

Laska – dla kupienia sobie trochę czasu – szmatką delikatnie przetarł okulary, po czym powolnym, wystudiowanym gestem założył je spowrotem. Spojrzał niepewnie na bilans, dla upewnienia i podparcia swych słów twardymi danymi po czym zduszonym głosem powiedział:

– Gorzej. Jest dużo gorzej niż nam się wydawało…

Te słowa skutecznie zrujnowały resztki świątecznego nastroju. A był to przecież czas by się radować, nie troskać, tym bardziej finansami. Na to przeznaczony był przecież cały rok.

Wiekowy wentylator, jedyna w budynku pracująca na maksymalnych obrotach jednostka, robił co mógł, by rozrzedzić nieco powietrze i rozgonić zbierające sie nad głową Laski czarne chmury. Bezskutecznie. Z pracującym wiatrakiem czy bez, i tak było duszno nie do wytrzymania. To zupełnie jak i z urzędem gminnym zresztą, pomyślał wójt.

Wpatrzony tęsknym wzrokiem spoglodał gdzieś w krajobraz rysujący się za oknem. Po drugiej stronie rynku sklepowa szarpała się z drzwiami i wiatrem, jednocześnie przeganiając ostatnich kilentów.

Wójt z nostalgią wspominał czasy swych szczenięcych lat, gdy beztrosko hasał po okolicznych polach i łąkach, a co z wiekiem wydawało mu się tak odległe i tak obce, że nie był już pewien czy były to jego własne wspomnienia czy telewizyjne migawki reklam proszku do prania.

I to chyba ruszyło go bardziej niż słowa Laski.

Odwrócił się gwałtownie twarzą do zebranych. Nie powiedział nic, ale jego mina mówiła wszystko.

Laska poznał się na tym od razu. Lata temu posiadł umiejętność czytania grymasu twarzy, spojrzenia oczu i ruchu ust i – jak wierny pies – doskonale znał dzwięk słów niewypowiedzianych, acz słyszalnych tylko dla jego uszu. Potrafił bezbłędnie odgadywać życzenia swego pana.

– Niestety… Jakby nie liczyć, to… to mamy sporą nadwyżkę… – wydukał w końcu. – Uzbierało się, cholera jasna, nawet nie wiadomo kiedy…

Na twarzy wójta pojawiło się wpierw niedowierzanie, a potem gniew.

– Jak to? Nadwyżka? – huknał w kierunku podwładnego. –Przecież żeśmy uważali!

Laska szybko się pozbierał. Gdyż pytania te odebrał bardzo osobiście. I słusznie, bo to była jego działka. Gdyby można było się czymś pochwalić, jakąś małą zapaścią finansową, dziurą budżetową, no dziurką chociażby, jakąś odroczoną zaległością, wezwaniem do zapłaty, czymkolwiek napawającym optymizmem. Niestety, jak na złość bilans cały świecił się na zielono.

– Cholera jasna, wszystko przez te nowe przepisy. Człowiek już nic nie wie… Bo raz tak, raz siak, sami już chyba nie wiadzą jak i co rozliczać…

– Kolego Laska – przerwał wójt w pół słowa. – Ja to bym wam chciał tylko przypomnieć skąd wam nogi wyrastają – powiedział wójt przywracając podwładnego na odpowiednie ideilogiczne miejsce, robiąc tym samym aluzje do trzeciego uczestnika spotkania. – Radziłbym jednak konstruktywnie…

– Tak, tak, oczywiście, ja nie w tym sensie że źle czy… A już w żadnym wypadku nie krytykuje, przepisy są jak najbardziej słuszne,… chodzi tylko o to…

– Tak? – spytał wójt, dając do zrozumienia by księgowy uważnie dobierał następne słowa. Bo nie tylko ściany mają uszy, zwłaszcza urzędowe.

– Dostaliśmy przecież to dofinansowanie i właśnie ostatnia transza wpłynęła. A że to zaległe, to trzeba jeszcze na ten rok zaksięgować…

To był ten moment, decydujący niemalże dla księgowego Laski. Czuł, że następne kilka chwil zadecycuje o jego przyszłości, jak i może całęj dalszej karierze. Już pal licho karierę, pomyślał. Po za urzędem istniał zupełnie inny świat, inny wymiar niemalże jawiący mu się jako czarna dziura pełna drapieżników.

Toteż dalej badawczo przygladał sie twarzy swego dobrodzieja, która stężała, a krew nabiegła my do policzków.

– Dużo tego? – spytal wójt krótko, niby to obojętnie, od niechcenia choć cały trząsł się ze wścieklości.

– Sporo… spora suma się zebrała – powiedział cieżko przełykając ślinę. – I niestety, nie da się tego od tak, zwyczajnie rozlać na głupoty.

Utrapienie z wami wszystkimi, pomyślał wojt. Dawniej pieniądze rozchodziły się nim jeszcze zdąrzyły wpłynąć. I zawsze, niczym Lessie, cudownie pomnożone okrężną drogą wracały do kieszeni gospodarza.

Tyle było możliwości. Szkolenia, kursy… – Cóż wójt by oddał by znów móccje organizować? Księgowego Laskę na pewno. A teraz? Kadre miał już i tak ponad stan wykwalifikowaną, na papierze przynajmniej. Każdy mieszkaniec gminy mówił płynnie trzema językami, programował w dwóch, a po wsi jeżdził jeśli nie TIR-em to wózkiem widłowym. Na wszystko miał kwity – jakby co.

– No i co my z tym teraz zrobimy? – spytał smętnym głosem. – Przecież tak nie można… i to przed świętami jeszcze. Żeby tak budżet zrujnować, to nieodpowiedzialne, panie kolego. Nie po chrześcijańsku – odwołał się do sumienia zebranych, zgodnie z charakterem rychło nadchodzących świąt.

Odwrócił się na swoim obrotowym krześle z powrotem w kierunku okna, dając tym samym podwładnym czas na zastanowienie się, na przemyślenie sobie tych słów i przy okazji rozwiązaniem problemu.

Śnieg pruszył z wolna, wiatr jakby na chwilę ustał. Drogi były zasnierzone a piaskarki nie wyjezdzały, bo oficjalnie nie było na nie pieniędzy. Wójt przeklnął w duchu. Sklep był już zamknięty, po okolicznych żulach również nie było śladu. Pewnie kolędują, pomyślał wspominając młodzieńcze lata i łatwy zarobek. Kiedyś wszystko było prostsze.

Trzeci uczestnik sesji, swieżo zatrudniony stażysta – choć przyjęty z polecenia z tych poleceń, którym się nie odmawia – siedział do tej pory cicho. Pełen najszczerszych chęci i skupienia, przerzucał wzrok to na wojta, to na księgowego, próbjac wyłapać subtelne niuanse, gdyż nie do końca rozumiał istoty problemu. Bo skoro pieniądze są, to cieszyć się wypada, można je przecież wydać.

A tu stypa.

Coś tu nie sztymuje, pomyślał.

– Ależ panowie – powiedział w końcu, przełamując nieśmiałość i odzywając się niepytany – ja nic z tego nie rozumiem. W czym leży problem? Pieniądze są, długów nie ma, o co właściwie się rozchodzi?

Wójt obrócił się w fotelu. Spojrzał spodełba na Laskę, który odruchowo aż skórczył się w sobie, mimo, że to nie on zadawał głupie pytania. Nastepnie spojrzał na Wiśniewicza dość wymownie zresztą, ten zaś tej wymowy nie zrozumiał.

Księgowy odetchnął z ulgą, bo na chwilę przestał być postrzegany jako główny odpowiedzialny za nadchodzącą katastrofę.

Swoja drogą, skąd ten idiota znalazł w sobie tyle ikry by wtrącać swoje trzy grosze gdy dorośli rozmawiają, pomyślał wójt. Taka bezczelność – to musi być po rodzinie. I już miał na końcu jezyka dość szorstkie słowa szczerej acz budującej krytyki, gdy ksiegowy Laska wyczuwając nadchodzacą burzę wraz z piorunami, przekrecił przecząco głową i skierowal palec wskazujący ku górze. Nie warto, zdawał się mówić. I wójt w duchu musiał przyznać mu rację.

Powoli odzyskując wewnętrzny spokoj, wpatrując się poraz kolejny w wyczekujacą odpowiedzi twarz swego wychowanka, siląc się na delikatność, powoli i dobitnie cedził słowa.

– Panie kolego – powiedział – postaram się panu wytłumaczyć najlepiej jak potrafię, na jakiej zasadzie funkcjonuje urząd gminy, powiatu, wojedództwa, a w zasadzie każda placówka dotowana z państwowego budżetu. I chciałbym by zapamietał pan to raz na zawsze, jeśli nasza współpraca ma mieć jakąkolwiek przyszłość. Wyjątkowo można nawet zapisać. A nawet trzeba.

Wiśniewicz potaknął głową i nadstawił ucha, to samo zresztą zrobił księgowy Laska.

– Otóż – wójt złożył dłonie tworząc z palców trójkąt – najprościej mówiąc, jeśli jest nadwyżka, to w przyszłym roku budżet zostanie okrojony o wysokość tejże nadwyżki. Tak?

– Tak – przytaknął niepewnie młody.

Wójt mimo iż pytał, to wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Sam przecież wiedział najlepiej.

– I to wcale nie jest dobre, bo zamiast palić w piecu środkami unijnymi czy innymi dotacjami, jak to było do tej pory, trzeba będzie szukać każdego grosza tam, gdzie go na pewno nie ma. I wprowadzać oszczedności. Proszę wytlumaczcyć co to znaczy szukać oszczędności – zwrocił się do księgowego Laski.

– Z podłogi resztki pan będziesz jadł… jak będzie co jeść – odparł Laska z automatu.

Wiśniewicz parsknął.

– Nie no, bez przesady… panowie…

– Szukaniem oszczedności to piekło – dodał księgowy bardzo poważnie, ignorując głupi usmieszek. – Głód, smród, kila i mogiła. Praca, która teraz i tak nie ma ekonomicznego sensu zaczyna robić się uciążliwa. Trzeba się gimnastykować i robić cięcia, dosłownie zabierać ludziom z talerza. A my przecież zatrudniamy rodziny, którym też trzeba zapłacić, żeby i oni mieli co jeść i z czego żyć. I oni mają swoje rodziny… i ich też trzeba wykarmić. Chce ich kolega, o tak, na zbity pysk wypieprzyć? Oddanych, zasłużonych, a do tego sprawdzonych, porządnych ludzi? Mówimy tu przecież o sporym elektoracie.

Wiśniewicz zrobił głupią minę, uchylając się tym samym od odpowiedzi. Nie przemyślał sobie tego w ten sposób. Ani w żaden inny właściwie. Było się nie odzywać, pomyślał po fakcie.

– Oczywiście, że nie. Tylko głupiec…

– Dokładnie. A chyba nie potośmy się na państwowym zatrudniali żeby głodem przymierać. Panie kolego, ja osobiście, jakbym chciał zastrzyku adrenaliny albo urobić sobie ręce po pachy to bym, za przeproszeniem, firmę założył. Albo Boże uchowaj, do prywaciaża poszedł. Pracował pan kiedyś u prywaciarza?

Starzysta Wiśniewicz przecząco pokręcił głową. Nie pracował. Ani u prywaciarza, ani nigdzie indziej. Do tej pory był synem z dobrego domu, ale coś się matce w głowie przestawiło i ubzdurała sobie, że będzie miec z syna pociechę. Takiego odnoszącego sukcesy. I na prędko trzeba było wymyślić sobie karierę. A że nic nie umiał…

– No widzi pan. A ja pracowałem. I prędzej zdechnę niż wrócę w niewolę.

Wójt, widząc jak księgowy powoli wkręca się w grząski i niebezpiecznie polityczny temat, gestem dłoni nakazał by zamikł nim zabrnie za daleko.

Ergo, im dziura większa, im większę zaangażowanie gminy w sprawy mieszkańców tym więcej kasy z urzędu województwa, z ministerstwa, a przede wszystkim od szczodrych dobrodziei z Unii naszej kochanej, kolorowej…

– Ojciec mówił, że my w kontrze do unii teraz jesteśmy – przerwał Wiśniewicz.

W kontrze do pieniędzy? Do twardej waluty? Idiota, pomyślał wójt, ale zachował uwagę siebie. Nie dziwne, że kraj gospodarczo jest tam gdzie jest, jeśli tak wyglądała polityka finansowa.

– I tak i nie – odparł przez zaciśnięte zęby wójt. – Lud miast i wsi zdecydował, że chce pod skrzydła Unii…

– … a dla nas to jest to jak rozkaz, my jeno pokorni słudzy narodu – poparł księgowy Laska.

– Dokładnie tak, my tylko służymy ogółowi – dodał wójt.

Zapadła cisza. Stażysta miał chwilę by wszystko to sobie należycie w głowie poukładać a zarazem ostatnią szansę, żeby zamilknąć do czasu, aż będzie miał coś sensownego do powiedzenia.

– Więc pytanie, co z tym fantem zrobimy? – powtórzył swe pytanie wójt już nieco spokojniejszy.

– Trochę o tym myślalem – odezwał się pokrzepiony ksiegowy Laska – że można by za te pare groszy dożynki zorganizować. Coś takiego… Sylwester za pasem, akurat trafia się okazja, ludzie się zabawią, to stare pudło przyjedzie i zaśpiewa, jak jej tam? zresztą nie ważne, jedna czy druga, która tam jeszcze żyje. Albo jakieś modne chłopaki z puzonami, nie wiem, nie znam się na muzyce, to ktoś inny już wybierze… w każdym razie kiełbaski sie upiecze, fajerwerki odpali…

– Słucham dalej… – zainteresował się wojt.

Pomysł wydawał się w porządku, zwłaszcza że w tym roku, z racji oszczędności, nie przygotowano żadnej imprezy noworocznej. A wójt owszem, lubił i wypić i zakąsić, zwłaszcza jeśli można było przy tym oficjalnie przepalić trochę gotówki.

– Tyle, że potem i tak sporo zostanie – poprawił sie Laska. – Fajerwerki to by trzeba zza granicy kupić, i to wie wójt, takie ziemia-powietrze. No albo na tydzień conajmniej igrzyska rozłożyć, inaczej mi nie wychodzi. Może nawet jakiś festiwal bardziej by się opłacało. Karnawał, o! Albo Juwenalia! Bo to i rozróba by była… obudowywać potem trzeba, bo po Juwenaliacjach to jak po wojnie. Tyle tylko, że i studentów trzeba będzie sprowadzić. Tak, że….

Wojt z początku słuchał z rosnącym zainteresowaniem, jednak w pewnym momencie musiał ukrucić zapędy swego podwładnego.

Huknał piescią w stół.

– Hola! Hola! Co wy mi tu Laska proponujecie? Że co? Orkiestrę będziemy robić? To sugerujęcie? Narkomanów z całej Polski mi tu chcecie nazawozić? Jak ja potem będe wyglądał? Mało tu mamy swojego elementu? Myślcie globalnie ale działajcie lokalnie, Laska.

Pomiarkował się księgowy i skreślił coś w swoim notatniku, a po zastanowieniu wykreślił kilka innych rzeczy.

– Ruszcie głową. Trochę finezji, wyobraźni… tu trzeba tango zatańczyć, a w z buciorami obertasy wywijacie… czołgiem przez kurnik… potem się ktoś przypie…

Przerwał w pół słowa bo nie lubił przeklinać będąc wsród młodzieży.

Zamilkli. W pokoju było gorąco jak w piekle. Kotlownia dawała z siebie całą moc, a to i tak mogło być za mało, żeby to wszsytko przepalić, pomyślał Laska.

Wójt przetarł dłonią zaparowaną szybę. Śnieżyca znowu się rozkręcała.

– To może stadion? – rzucił po chwili ugodowo Wiśniewicz, który był zagorzałym kibicem piłki norznej, niespełnionym skrzydłowym, a obecnie początkującym menadżerem. – Ale taki z prawdziwego zdarzenia. Trybuna wschodnia, zachodnia, boiska treningowe, podziemny parking, sklepy z pamiątkami… – wyliczał z pasją.

– Na to, to my jesteśmy troszkę za mali – uciął Laska dość protekcjonalnym tonem. – Po za tym i tak nie mamy drużyny. Trzeba było rozwiązać, z braku funduszy właśnie.

– To i drużynę zbudujemy. Od zera…

– O nie. Nic z tego! – warknął wójt. – Nie daj Boże jakeś sukcesy za tym pójdą i dopiero będzie kłopot. Trzeba siedzieć cicho. Ilu moich kolegów poleciało właśnie za to, że chcieli sie popisać. Panowie, skupcie się, nie możemy popełniać szkolnych błedów.

– To chociaż boisko dla dzieciaków? – próbował Wiśniewicz.

Marzyła mu się praca od zera, tak żeby zrobić coś z niczego. Może nawet komuś pomóc przy okazji. Przed matką było by się czym pochwalić, znajomym zaimponować, że się biedakom na wsi na końcu trzeciego świata pomaga.

– Boisk to my mamy więcej niż dzieciaków. A właśnie kolejne kończymy, a poprzednie niszczeją. Trzeba było zamknąć i łańcuchy pozakładać, bo się wszystko rozlatuje, gwarancja już wygasła a wykonawcza odmawia remontu. Do tego ubezpiecznie, to wszystko kosztuje…

Zapadła cisza. Zwoje mózgowe wszytkich uczestników spotkania pracowały na najwyzszych obrotach.

– Ale zaraz, zaraz… Laska, pokażcie mi ile tam tego jest, bo tak to po omacku się poruszamy. A od tego trzeba było przecież zacząć.

Wojt z ukosa zerknal na tabelkę z budżetem. Na ten widok zmarszczyło mu się czoło.

– Matko Boska! Laska! I wy mi o tym dopiero teraz mówicie!

Księgowy przełknął głośno silnę.

– Z tego wynika, że to musi być cos takiego, monumentalnego – kontynuował wójt.

– Pomnik?

Wójt pokręcił głową.

– To jest jednak śliski temat. Sztuka tak, tego nikt nie rozumie, i to mi się nawet podoba w zasadzie… Ale ja bym się nie chciał deklarować po jakieś konkretnej stronie, zwłaszcza w kamieniu. Bo co jak się centrala zmieni? Co potem? Zostaniemy z tym posagiem jak z… i trzeba się będzie tłumaczyć. Nie. Odpada.

Wizja ciepłych przekąsek i zimnej wódki coraz bardziej się oddalała.

Wtem otworzyły się drzwi i z impetem wszedł starszy pan, cały na czarno ubrany – nie licząc białych płatków śniegu – dość lekko do tego, by nie powiedzieć spartańsko, co było dość dziwne zważywszy na panującą na zewnatrz temperaturę.

– Sebastian! – krzyknął na wejściu. – Ja już mam tego wyżej uszu! Tak być nie może!

– Niech będzie pochwalony – krzykneli niemalże wójt z księgowym, jak na komendę zrywając się z krzeseł. Jedynie ateusz Wiśniewicz pozostał na swym miejscu, majestat duchownego zdawał się nie robić na nim wrażenia.

Ksiądz proboszcz Uliński, sprawca tego zmieszania, spojrzał na młokosa z urazą na twarzy, obrzydzeniem może nawet. O młodzieży miał jak najgorsze zdanie i nie ukrywał go przed nikim. Znany z ciętego języka i jeszcze twardszych poglądów, zawsze mówił to, co myślał, walił śmiało prosto w oczy, niezależnie od okoliczności i statusu rozmówcy.

Tym razem jednak miał sprawy ważniejsze do rozwiązania niż prostowanie kręgosłupów moralnych krnąbrnej młodzieży.

– Pochwalony. Dominik, tak być dłużej nie może – zwrócił sie bezpośrednio do wójta. – Znowu musiałem objeżdzać całą wieś. Na około. Ten człowiek na starość robi się uparty jak osiół i do tego równie głupi. I nie okazuje należytego sutannie szacunku, jakby tego było mało. Ja mu mówię, że się spieszę a on, że na zamieć się zbiera i nie ma zamiaru iść na dno. On to specjalnie robi. Tylko odjechałem a kogoś innego zaraz przeprowadził na drugi brzeg.

– Ekscelencjo… – odezwał się Laska. – To diabeł, nie człowiek. On nie z tej ziemi jest.. Na wyspie mieszka, od ludzi stroni… to demon! Tfu, a kysz!

Proboszcz zignorował słowa Laski, gardził folklorem i zababomem i nie zamierzał się zniżać do jego poziomu.

– Dominik, ty musisz coś z tym wszsytkim zrobić, bo ja tak dłużej nie mogę. Nie dam rady. Z kościoła do szkoły, ze szkoły do kościoła i tak w kółko. Codziennie pół godziny tracę w każdą stronę. A próbowałeś kiedy jeździć na rowerze po kostki w śniegu?

Wójt z szacunkiem ucałował wyciągniety w swoją stronę sygnet.

– Ekscelencjia wybaczy, porozmaiwam z Charoniem i załatwie to raz na zawsze. Obiecuję.

– Ja głęboko w to wierzę Dominik. Bo tak dalej być nie może. Ale po co od razu takie smętne miny? Bóg się rodzi, radować się należy.

– Ekscelencja wybaczy ale mamy właśnie nowy orzech do zgryzienia – powiedział Laska.

– Nic to nowego. A za co was teraz prześladują? Znowu nam te, tfu, pedalstwo wciskają? Zaprawdę powiadam wam, wyślij ich Dominik, do ich sponsora, samego Lucyfera! Nie będą nam tu dzieci deprawować… wychowanie seksualne, no ludzie, kto to wymyślił. Toż to jest rola kościoła. Znaczy wychowanie w rodzinie, oczywiście, nie dewiacjie…

– Nie, Ekscelencjo, to nie o to chodzi. Niestety, sprawy budżetowe…

Ksiądz uśmiechnął się kwaśno.

– Znam ja to, znam. Bolączka przewlekła. Znowu trzeba dziury łatać, co? Ach, skąpią grosza nasi biurokraci, mówię wam, wiją się jakby ze swojej kieszeni dawali. Wiem coś o tym. Już trzeci rok proszę się o remont zachrysti i sie doprosić nie mogę. Uwłaczające to jest i poniżające. Wszyscy biedni nagle się zrobili…

– Ah, gdyby tylko, Ekscelencjo. Nadwyżkę mamy, i to taką, że szkoda gadać. I właśnie myślimy, w zaufanym gronie, jak się od tego problemu uwolnić.

– Ach tak! Dominik, to ja mam dla Ciebie w sam raz rozwiązanie…

– Ekscelencjo, nie moge, to unijne, na Kościół nie mogę, naprawdę. Taką kontrole by mi tu zrobili, drugą Norynbergie.

– Szatany! Bezbożnicy! – wzburzył się z powrotem proboszcz. – Ale co zrobić? Co zrobić?

Przechadzał się wzdłuż pokoju konferencyjnego i złożecząć wyliczał:

– Na homoparadę to od ręki dają, tęczą zamachąć to na teatry mają, na galerie mają! Ale Domu Bożego i dzieła Boskiego to nie! Do piekła! A co bardziej jest szczytnego, ty mi powiedź! Ale pokara ich, Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Spadnie na nich Boży gniew, niech ich ręka Boska broni. Zapamiętajcie moje słowa. Amen.

Zrobił znak krzyża a reszta również się przeżegnała, oprócz Wiśniewicza rzecz jasna.

– Niech Ekscelancja siada, może wspólnie coś uradzimy.

Usiedli. Za oknem wiatr hulał w najlepsze, aż trzęsły się szyby. Latarnie już nie świeciły. Brak funduszy.

Wójtowi w głowie roiły się niesamowite projekty, Laska w myślach wertował unijne przepisy i szukał w nich słabego punktu, drobnej luki, jakiekoś sposobu obejścia. Wiśniewicz rozmarzony widział podwaliny pod stadion narodowy.

Z nich wszytkich tylko Ekscelencja myślał praktycznie.

– Dominik, to może pomnik? Wiesz kogo.

– Wielkiego Polaka? – spytał Laska.

Ksiądz proboszcz z błyskiem w oczach potwierdził kiwnięciem głowy.

– Myśleliśmy o tym, ale to i tak za mało. Po za tym…

– Dominik, ale ty mnie nie rozumiesz. Ja mam na myśli taki wielki, jak w Brazyli. Albo nawet większy.

I dla podkreślenia swoich słów zerwał sie z krzesła i rozkładając ręce na całą szerokość zaczął gestykulować i prezentować projekt własnego autorstwa. Na tle białej ściany wyglądał jak postać z plakatu filmowego.

– Panie wójcie a może by coś takiego, ja nie wiem, dla ludzi ale pod te nadchodzące wybory.

– Kolego Wiśniewicz – opowiedział szorstko wójt – Wy się zajmijcie raczej swoją robotą. I zapamiętajcie sobie raz na zawsze, to ludzie robią na nas, nie my dla ludzi! Bo inaczej wszystko tutaj traci sens. A pod wybory to mamy program już przygotowany. I wy Laska też się weźcie w końcu do roboty, bo pięknie naważyliście. A teraz trzeba po was sprzątać.

– Dominik, hola, moment! Poczekaj, nie bądz taki prędki bo to nie jest głupia myśl. Jakbyś nową drogę do plebani wybudował, to przecież nie na kościół by poszło. A tą, co jest teraz to nie tylko wstyd jeździć ale się nawet na niej pokazać.

– Panie wójcie, pan zna tę drogę koło rzeczki? – spytał Laska. – No więc ona leci obok mojej posesji prosto, prościutko do urzędu. To może nowy chodnik by się polożyło, jak już na plebanie robimy. A i przy okazji to i do wojta by można podciagnać. Albo kładkę, żeby ludzie na około nie jeździli…

– Nad tym strumykiem? – spytał Wiśniewicz zdziwinony, bo jedyna rzeczka jaka widział to coś na kształt wyciekającej wody z węża ogrodowego. Owszem, gdy otwierano śluzy nad zalewem robiła sie rzeka z prawdziwego zdarzenia, jednak na codzień była to w najlepszym wypadku rzeka trzeciej kategorii.

Wójt zamyślił się na chwilę.

Następnie wstał, podszedł do okna i lekko mrużąc oczy wpatrywał się w ciemność na zewnatrz, jakby chcąc przekinknąć swym urzędowym wzrokiem potrzeby swych podopiecznych,

Po chwili odwrócił się do Laski i Wiśniowskiego i punktując ich palcem spokojnym głosem oznajmił:

– Wy tu kładka, droga, ścieżka rowerowa, jakieś drobne, groszowe sprawy… A to trzeba mieć rozmach, trzeba umieć marzyć. I nie bać się! Przede wszystkim.

Ustawił się frontem do proboszcza.

– Ekscelencjo – powiedział kładąc zaciśniętą pięśc na klatce piersowej, bijąc w nią – Będzie most. Zbudujemy Ekscelencji most! – niemal wykrzyknął. – Ekscelencja już nie będzie musiał na około jeździć, inni przy okazji też. Tym sposobem upieczemy kilka pieczeni na jednym ogniu.

Zebrani spojrzeli po sobie.

Laska zaraz przeliczył w głowie koszta, spojrzał na przełożonego i tylko kiwnał głowa z uznaniem.

– Funduszy starczy, a kto wie, czy nie trzeba będzie jeszcze coś wyżebrać z ministerstwa.

– Wspaniale – wójt zatarł ręce. – Leć do architekta, niech szykuje plan, trzeba to zlecić jeszcze w tym roku, żeby budżet zamknąć przyzwoitym wynikiem. I to na most z prawdziwego zdarzenia, a nie kładkę. Dwa pasy, w jedną i w drugą stronę, solidne betonowe filary, długi na co najmniej sto metrów, ma być jak z pocztówki. Ma być rozmach. Ma być wielkość.

– A pan, kolego Wiśniewicz niech dzwoni do wojewody i prosi o wsparcie u ministra, bądź co bądź wuj jest mi dłużny.

– Ale co ja mogę w takiej sprawie. To wójt pociąga za sznurki przecież… – odparł niepwnie.

– Ja? Nie, nie. Kolego, ja jestem tylko skromnym wykonawcą woli rady gminy, która przecież własnie uchwaliła ten projekt. Tak stoi w przepisach. Może nawet konstytucji. Nic innego nie mogę.

Wiśniewicz spoważniał, sporo spadało na jego barki. Bo przecież jako członek rady gminy miał się pod tym podpisać, a sprawa już z daleka wyglądała na podejrzaną, nawet dla kogoś tak nieopierzonego jak on. Podświadomie czuł, że z tego mogą być kłopoty.

– Aha, najważniejsze przecież. Dzwoń do Mariusza, niech się szykuje ofertę i zespół na wiosnę/lato, bo mam nieodparte przeczucie, że i ten przetarg wygra.

– Tak jest – odpowiedział Laska.

Obaj podwładni opuścili spotkanie w odmiennych nastrojach. Laska podekscytowany, bo jego głowa została uratowana, Wiśniewicz przerażony, gdyż teo jego głowa podłożona została pod katowski miecz.

Widząc ruch na korytażu, do drzwi zapukała pani Barabra, specjalistka od planowania i zagospodarowania przestrzennego.

– Panowie, już czas najwyższy, wszystko gotowe. Jedzenie stygnie a alkohol grzeje…

Na widok księdza, dodała pospieszne „Szcześć boże”.

– Za minutkę pani Barbaro. Już prawie skończyliśmy – odparł wójt.

– A właśnie Basica – szepnął jej na ucho Laska – będzie dla ciebie robota. Most trzeba zrobić…

Pani Barbara znacząco przewróciła oczami. Most wymyślili, pomyślała, znów ruchome pisaki pod jej stopami zaczynały się ruszać. Ale co zrobić pomyślała, taki los urzędnika państwowego. Służba nie drużba.

Wójt tymczasem zwrócił się do proboszcza.

– Mam nadzieje, że takie rozwiązanie Ekscelencje satysfakcjonuje.

– Jeszcze jak. Ja zawsze mówiłem Dominik, że ty masz łeb jak chiński sklep. I się nam tu marnujesz na tej naszej prowincji. Mówiłem twojej matce żeby cię do miasta słała… Świat na ciebie czeka, Dominik, nie daj się za długo prosić. Wiesz ile dobrego mógłbyś dla nas ze stolicy zrobić?

– Ja? Gdzie ja? – zawstydził się wójt bardzo sztucznie. – Ktoś przecież musi wziąć w obronę tych biednych, spracowanych ludzi, tu na miejscu. Na mnie padło akurat…

– Amen. Niech ci Bóg błogosławi, Dominiku. Bardzo ładnie się zachowałeś, i Bóg ci wynagrodzi. I ja również będę o tym pamiętał, a pamięć to mam mocną jeszcze. Ale i ty postaraj się jeszcze zapamiętać, że zachrystia sama się nie wyremontuje. Dach przecieka, okna nieszczelne, wiatr hula niczym diabeł o północy. Coś z tym trzeba zrobić.

– Oczywiście. Będę pamiętać, Ekscelencjo. Ale co ja mogę?

– No! Zobaczymy – proboszcz wzniósł wskazujący palec do góry.

– Jeszce jedna sprawa, Ekscelencjo. Właśnie w pokoju obok przygotowaliśmy skromny poczęstunek, będziemy siadać do wigili pracowniczej, może Ekscelencja pobłogosławi…

– Wigilia pracownicza? Toż to pogaństwo. Za bardzo mi się to w światopoglądzie nie mieści… ale oczywiście, puste dni się zbiżają, diabeł bedzie chasał i dokazywał, trzeba temu zaradzić. A czy…

– Rzecz jasna, już od rana w lodówce.

– Wspaniale. O wszystkim myślisz Sebek, ty to masz łeb! Jak sklep!

– Szczęść Boże. Ja będę za chwilę. Sesję trzeba zamknąć, papierów dopilnować, bo jak Ekscelencja widzi, ludzie u nas pracowici, ale niebyt dokładni.

Wójt, gdy pozostał już sam, rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu. Wyciągnął z kieszeni marynarki cygaro i zapalił.

Spojrzał jeszcze raz przez okno.

Wiatr ucichł a burza śnieżna mineła.

– Życie jest jednak pięknie – pomyślał.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Gratuluję debiutu i to już w dniu rejestracji. :)

Zachęcam do zapoznania się z Poradnikami z działu Publicystyka, szczególnie: Drakainy – dla Nowicjuszy, dialogowym, myślowym, językowym.

 

W tym fragmencie treść jest ciekawa, choć sporo zdań wymaga jeszcze dokładniejszego przejrzenia i naniesienia tam poprawek, szczególnie językowych.

Czasem pojawiają się przekręcone wyrazy. np.:

Nie po chrześcijańsku – odwołał się do sumienia zebranych, zgdonie z charakterem rychło nadchodzących świąt.

Odwrócił się na swoim obrotowym krsześle z powrotem w kierunku okna, dając tym samym podwładnym czas na zastanowienie się, na przemyślenie sobie tych słów i przy okazji rozwiązaniem problemu.

 

Bywa, że są błędy ortograficzne, nawet rażące, np.:

Wójt obrucił się w fotelu.

 

Również literówki często utrudniają zrozumienie wyrażeń, np.:

Wiatr ucichł a burza śnieżna mineła.

 

Słowo Ekscelencja czasem piszesz przez „i” zamiast „j”, co też niepotrzebnie powiela błędy.

 

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Dzięki za komentarz i uważną redakcje. 

 

Pozdrawiam

I ja dziękuję, pozdrawiam serdecznie, powodzenia w dalszym pisaniu. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka