Od czego zacząć? Najlepiej od początku? No, mundurowi jak zawsze w formie.
Jestem już stary i zmęczony tym biznesem. Jak myślicie, że prowadzenie restauracji czy firmy jest trudne, to spróbujcie prowadzić burdel. Każdy z was zrezygnowałby po tygodniu. To ciężka praca, dwadzieścia cztery na siedem. Trzeba pilnować baru, żeby nigdy nie brakowało alkoholu oraz innych używek, wiadomo, to nie jest tajemnica. No i trzeba mieć też na oku ochroniarzy, by nie zachlewali pyszczków i obserwowali klientów. Ale najważniejsze to dbać o pracownice, żeby nic im się nie stało, a jednocześnie trzymać je za te puchate mordki, żeby należycie wykonywały swoją pracę.
I żeby się nie wygadały. Jak widać, źle wykonałem tę część obowiązków, bo inaczej bym tutaj nie siedział, a wy byście się na mnie tak tępo nie gapili. Któryś misiek się wypruł. A ja się dowiem, który. I tak moje imperium szlag trafił, więc wszystko powiem, bo już mam to w pluszowej dupie i może dacie mi w końcu spokój.
Początkowo kryłem się z tym biznesem. Prowadziłem go w skromnym budynku na ulicy Milusiej 12. Tak, dokładnie, tuż obok znajdował się sklep z guziczkami, dobrze pan policjant kojarzy. Ponieważ nie chciałem wzbudzać skandalu, początkowo udawałem, że sprzedajemy ludziki. Co, nie wie mundurowy, czym jest ludzik? Trzymajcie mnie. To jakie pan policjant miał dzieciństwo? Nigdy pan się nie bawił ludzikami? To chyba bieda piszczała, aż głowy puchły, mam rację?
No, to są zabawki dla dzieci po prostu. Małe ludziki mieszczące się spokojnie w dorosłej, misiowej dłoni. Misiunie uwielbiały dziewczynki o długich włosach i dziwnych, cienkich kończynach. Misiaczki z drugiej strony, oczywiście woleli bawić się chłopcami. Dzieci kiedyś uwielbiały te zabawki. A teraz tylko siedzą przed komputerami i klikają w World of Bearcraft czy inne Call of Teddy.
No więc oficjalnie posiadałem sklep z zabawkami, nawet na witrynie kazałem je poustawiać. Ludziki w najróżniejszych stanach emocjonalnych: był ludzik płaczący, ludzik radosny, krzyczący, tracący zmysły (ten był mój ulubiony, bo wyrywał sobie włosy), ludzik w depresji, pijany, naćpany, z pętlą na szyi…
Nieoficjalnie zaś prowadziłem klub nocny łączony z domem uciech. Wiem, nietypowe. Ale fuzja była genialna. Przecież jak taki misiek się nachla i naogląda okrągłych, puchatych wdzięków, to wiadomo, co się potem dzieje… Nie trzeba być profesorem, żeby wiedzieć, że w takiej sytuacji misie z miękkich robią się twarde. I potrzebują znowu zmięknąć, inaczej oszaleją.
Biznes kwitł, ale jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak każdy bogacz, chciałem więcej i więcej. I jeszcze więcej.
Któregoś wieczoru przyszedł do mnie Ważny Miś. Ja go tak nazywam, bo nigdy mi się nie przedstawił. Miał na sobie ogrodniczki w niebieską kratę i niebieski kapelusz… No, wtedy od razu wiadomo, że rozmawiasz z grubą szychą. Nawet ja noszę tylko czerwoną kamizelkę, a nie jestem byle kim… Większość misiów przecież biega nago.
No więc Ważny Miś przyszedł kiedyś do mojego lokalu i poprosił ochroniarzy o spotkanie ze mną. Początkowo nie chciałem wychodzić z Sekretnego Pokoju, ale jak tylko usłyszałem, że delikwent nosi ogrodniczki, to od razu do niego pobiegłem.
Czekał już na mnie w pokoju dla VIPów, okryty półmrokiem, rozpraszanym jedynie przez delikatne światło lampki w rogu. Odruchowo chciałem opieprzyć ochroniarzy, ale gdy tylko spojrzałem na jego pyszczek, zrozumiałem, dlaczego bez wahania uznali go za Bardzo Ważną Osobistość. Czarne oczka szkliły się tak intensywnie, że niemal same z siebie emanowały światłem. Ogrodniczki to mu chyba sam Bearenciaga projektował. Niebieski kapelusz przypominał te z filmów szpiegowskich. Wyglądał jak prawdziwy gangster, ale taki z klasą, mordujący w białych rękawiczkach.
– Siadaj – powiedział tonem łagodnym, aczkolwiek nie znoszącym sprzeciwu.
Po raz pierwszy w dorosłym życiu poczułem się jak uczniak, który wykonuje polecenie okrutnego nauczyciela. Miałem ochotę zaprotestować, powiedzieć, że to przecież mój lokal i to ja mówię misiom, kiedy mają siadać a kiedy nie, lecz słowa uwięzły mi w gardle i skłębiły się w ogromną gulę.
Posłuchałem więc i usiadłem naprzeciw. Dzielił nas tylko stół, na który Ważny Miś zaczął sypać różowy proszek.
– Ścieżkę? – zapytał, formując go w słupki za pomocą karty.
– Nie, dziękuję – wycharczałem. Pierwszy raz widziałem ten specyfik, wolałem nie ryzykować.
– Najlepszy towar… Coco Lino!
Ważny Miś pochylił się, wciągnął kreskę biało-czerwoną rurką. Wyrzucił głowę do tyłu i otrząsnął się, jakby dopiero co wyszedł z wody. Pociągnął nosem parę razy i powiedział:
– Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia, panie Burdel King.
Rozłożył się na kanapie, jakby był u siebie. Z jednej strony strasznie mnie wkulwił, ale z drugiej mi zaimponował.
– Słucham – wydukałem. Byłem wściekły, że robię z siebie przed nim takiego miękiszona. Misio Pierdzisio.
– Wiem, że oprócz klubu go-go, w którym teraz siedzimy, masz jeszcze inny biznes. W pokoju przeznaczonym na Tea Party, pieszczotliwie nazywanym Herbatką, znajduje się sekretne przejście do Ministerstwa Miłości. Tam prowadzisz drugi biznes, prawda?
Przełknąłem ślinę i skinąłem głową. Nie miałem pojęcia, skąd to wiedział, ale nie śmiałem zapytać. Ważny Miś położył łapki na stole i nachylił się do mnie:
– A tam znajduje się pokój 101.
Faktycznie, był taki pokój. Zawsze przypuszczałem, że to po prostu składzik na miotły i środki do czyszczenia.
– To prawda, ale nie wiem, co tam jest, nigdy tam nie wchodziłem – powiedziałem szczerze.
Ważny Miś uśmiechnął się szeroko.
– Chcielibyśmy ten pokój wynająć… I mamy jedną prośbę: pracownicy lub pan, obojętnie kto, mają przyprowadzać na bieżąco konkretnych klientów do Herbatki. Stamtąd moi pracownicy będą zabierać każdego klienta. A co będziemy z nim robić, to już nasza sprawa.
Prychnąłem. Na chwilę zapomniałem, że Ważny Miś mnie onieśmielał.
– Niby dlaczego miałbym się na to zgodzić? – zapytałem rozbawiony.
Wtedy on sięgnął łapką do kieszeni ogrodniczek. Pogmerał w niej chwilę, po czym wyjął na stół kilka szeleszczących, przezroczystych opakowań. Karibo. Mnóstwo kolorowych żelków w postaci uśmiechniętych człowieczków, rozkosznie mięciusich w dotyku i rozkosznie słodkich w smaku.
Nie dowierzałem własnym guziczkowatym oczom. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio jadłem te urocze ludziki. Widzę po waszych minach, że też byście chętnie je opędzlowali. Więc doskonale wiecie też, że Karibo to nie tylko trudno dostępna przekąska, ale i jedna z najmocniejszych walut. Za jedną paczkę można kupić nawet beczkę miodu. Całą beczkę!
Gdy już przestałem się gapić na opakowania wypełnione kolorowymi ludzikami, zadałem Ważnemu Misiowi tylko jedno pytanie:
– Jakich klientów mam przyprowadzać?
To było banalnie proste. Nie musiałem nawet chodzić po lokalu, by sprawdzać pracowników i śledzić klientów, bo miałem wszędzie zainstalowany monitoring. No, może nie wszędzie. W Ministerstwie Miłości nie było kamer, aż takim zwyrolem nie jestem, żeby patrzeć, jak się misie prują. Najważniejsze działo się przed pruciem.
Nakazałem wszystkim pracownicom upijać do nieprzytomności klientów, którzy nosili kokardki pod szyją. Potem miały przyprowadzać ich do Herbatki i tam zostawiać. Za każdego delikwenta dostawały jednego ludzika Karibo. Genialne w swojej prostocie i skuteczności.
Nie przewidziałem tylko pewnej kwestii.
Że po krótkim czasie Pokój 101 zacznie mnie dręczyć. I wołać. Pojawiać się w moich snach.
Musiałem się dowiedzieć, co jest w tym pomieszczeniu.
Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej próby dotarcia do pokoju.
Spojrzałem na analogowy zegarek, który noszę na lewej łapce. Wiem, że teraz nikt takich nie używa, ale nie obchodzi mnie to, liczy się prestiż i elegancja. W końcu jestem Burdel King, nie byle kto.
No więc pamiętam, że wskazówka pokazywała prawie siódmą rano, gdy drzwi lokalu zamknęły się za pracownicami. Czekał mnie jeszcze tylko mały obchód i też mogłem iść do domu.
Wiedziałem jednak, że ten obchód będzie się różnił od wszystkich poprzednich.
Zamknąłem klub od środka i od razu skierowałem się do Herbatki. Otworzyłem drzwi i włączyłem światło.
Dawno mnie tam nie było. Muszę przyznać, że zaniedbałem trochę Ministerstwo Miłości, bardziej skupiałem się na klubie go-go. Dlatego też nie wchodziłem do Herbatki, bo po co – to był tylko pokój buforowy między klubem a Ministerstwem.
Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby pomyśleć, że to przecież urocze miejsce. Cytrusowe ściany, obrazki w różowych ramkach przedstawiające ciasteczka i herbatkę, zielone żyrandole w stylu vintage, różowe kanapy, niebieskie poduszki, drewniane stoliczki, filiżanki na półkach…
I ludziki. Nie słodycze, tylko te zabawki. Małe ludziki na półkach, samce i samice. Było ich pełno. Najwidoczniej ktoś sukcesywnie przenosił je z witryn lokalu albo pracownice naniosły je z własnych domów, gdy robiły tu sobie przerwę, nie wiem, nie obchodziło mnie to. Podczas przerwy mogły robić, co chciały, byleby należycie wykonywały pracę.
Nigdy nie lubiłem tych zabawek-ludzików. Wstyd przyznać, ale… Przerażają mnie. Tak, wiem, misiek, który niejednokrotnie widział, jak jeden drugiemu podrzyna gardło w pijackiej kłótni, boi się zabawek. No, bardzo śmieszne. Każdy ma jakąś słabość. W każdym razie… Jakby te małe kulwie nie były wystarczająco przerażające, to jeszcze te w Herbatce były z gatunku tych, które śledziły cię oczami… Te z detektorem ruchu. Coś okropnego. Nie wiem, co za psychopata wpadł na pomysł produkcji tych małych szatanów.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że mogę w tym pokoju ujrzeć coś znacznie gorszego. Nagromadzenie kolorów, filiżanek i ludzików sprawiło, że dopiero po dłuższej chwili w głębi pokoju rozpoznałem… tył głowy zabawki ludzika. Miała krótkie i ciemne włosy, więc raczej to był chłopiec.
Lalka siedziała tyłem do mnie na różowym fotelu. Sądząc po rozmiarze samej głowy, musiała być ogromna. Nie będę kłamał, prawie się zdefekowałem. Oczami wyobraźni widziałem, jak wielka głowa się obraca, a oczy chłopca świdrują mnie na wylot i śledzą każdy mój krok. Usta wykrzywiają się w nienaturalnym, trójkątnym uśmiechu…
Wyszedłem z pokoju, chcąc zapobiec spełnieniu się obaw, które raczej by się nie wydarzyły, ale cóż… Bogata wyobraźnia to zarówno dar, jak i przekleństwo.
Wybiegłem na zewnątrz lokalu, łapiąc po drodze klucze. Zamknąłem klub i poszedłem do domu. Postanowiłem sobie, że jeszcze wieczorem każę sprzątaczkom pozbyć się tej okropnej lalki.
Wieczorem nawet nie zdążyłem zajrzeć do Herbatki, bo wydarzyła się katastrofa.
Otóż mojej pracownicy zaginął… guziczek od sukienki. Tak, dobrze słyszycie. Też byłem przerażony, tak samo jak wy teraz.
Uspokajałem miśkę, obiecałem, że znajdziemy ten cholerny guziczek. Postawiłem cały personel na nogi. Wszystkie sprzątaczki i sprzątacze, ochroniarze, striptizerki i striptizerzy, prostytutki, żigolaki, mieli za zadanie znaleźć zielony guzik.
Do lokalu wchodzili klienci. Podchodzili do baru i zamawiali drinki. Nie zważali na to, że moi pracownicy są zajęci chodzeniem na czworakach i sięganiem łapkami w poszukiwaniu zguby.
Podchodziłem do każdego.
– W czym mogę pomóc? – pytałem, zauważając z rozczarowaniem brak kokardy.
– Chciałbym zamówić drinka i miśkę na osobność w Ministerstwie…
– Jedna z misiek zgubiła guzik. Właśnie go szukamy. Przykro mi.
Wtedy paciorkowate oczka błyskały, a puchaty pyszczek się otwierał, zastygając w przerażeniu.
– O mój Puchatku… – dukali klienci.
– Dokładnie – odpowiadałem. – Proszę wrócić jutro, gdy kryzys zostanie zażegnany.
Niedoszły klient opuszczał lokal, a ja mogłem wracać do poszukiwań.
Po kilku godzinach w drzwiach klubu pojawił się misiek o dziwnym wyglądzie. Było coś nie w porządku z jego oczami. Zaintrygowany podszedłem do baru, odsyłając barmana do poszukiwań guzika.
– Co tu się dzieje? – zapytał klient. – Czemu wszyscy chodzą na czworakach?
– Moja pracownica zgubiła guziczek.
Wydawał się być zbity z tropu.
– No i co? Nie może po prostu kupić sobie nowego?
Spojrzałem na niego już z pewną diagnozą w głowie. Wiem, pomyślałem to samo, co wy. Wariat. Dlatego zrezygnowałem z tłumaczenia mu czegokolwiek.
– Czego się pan napije? – zapytałem.
– Krwawego Kubusia proszę.
Gdy nalewałem do wysokiej szklanki marchewkowego Kubusia z domieszką rumu, bacznie obserwowałem miśka. I wtedy mnie olśniło.
Klient nie miał drugiego oka. Miejsce szklanego paciorka zastąpił… zielonym guzikiem miśki! Gagatek wszył go sobie bezczelnie i myślał, że nikt się nie zorientuje.
Puściłem szklankę i butelkę wódki. Zanim jeszcze do naszych pluszowych uszu dotarł brzdęk tłuczonego szkła, rzuciłem się przez ladę do delikwenta. Nie chybiłem i od razu wyrwałem guzik.
Misiek ryknął jak wściekły niedźwiedź. Chwycił się za puchatą mordkę, krzycząc z bólu.
– Pozwę was! Pozwę wszystkich! Psychole…!
Nie słuchałem dalej, bo pod okrągłą, pluszową głową gagatka zobaczyłem kokardkę.
– Zabrać go do Herbatki! – krzyknąłem do pracowników. – Mam guzik, ten złodziej go zabrał!
Ochroniarze od razu podbiegli do szamoczącego się i rzucającego inwektywami miśka. Wyprowadzili go w stronę pokoju buforowego.
Pracownica podeszła do mnie z najszerszym uśmiechem na świecie.
– Masz, miśka, zobacz, jakiego masz dobrego szefa. – Podałem jej guzik. – A teraz wracaj na rurę i zakręć swoją puchatą dupcią.
W ten sposób moja druga próba dotarcia do pokoju 101 została udaremniona. Przez cholerny guziczek.
Trzeciego dnia byłem tak zafiksowany na punkcie tego pokoju, że zapomniałem wspomnieć o upiornej lalce sprzątaczkom, zanim opuściły lokal. Wparowałem do Herbatki i zatrzymałem się dopiero tuż przed fotelem, na którym siedziała zabawka.
Najwyraźniej nikt tej lalki nie ruszał, bo nie zmieniła położenia sprzed dwóch dni. Nadal znad oparcia fotela wystawała tylko głowa z czarnymi, krótkimi włosami, odwrócona tyłem.
Wściekły na siebie, lalkę i całą tę sytuację wróciłem do lokalu. Wszedłem na jedną z platform z rurą, o którą właśnie się pocierała miśka. Chwyciłem ją za łapkę i delikatnie ściągnąłem na dół.
– Miśka, słuchaj, co to za lalka, duża taka, siedzi na fotelu w Herbatce? Tyłem do wejścia? To którejś z was?
Pracownica zarumieniła się lekko.
– To tylko Johann – odpowiedziała.
– Słucham?
– Johann. Jest mój. Bardzo go lubię.
Westchnąłem.
– Możesz go stamtąd zabrać? Przeszkadza mi.
– Jasne. Tylko skorzystam z łazienki.
Pobiegła w stronę toalety. Usiadłem więc na welurowej kanapie i czekałem. Po dłuższej chwili miśka wyszła, trzymając się za głowę.
– Szefie, nie czuję się dobrze… Chyba wypiłam za dużo Krwawego Kubusia…
– Co?
– Muszę iść do domu. Nie dam rady.
– No… Dobra, skoro masz się zrzygać… Ale weź Johanna!
Tego zdania już nie słyszała, pobiegła do szatni. Szukałem jej, ale zdążyła jakoś się wymsknąć, nie wiem, jakim cudem.
Zrezygnowany patrzyłem na pozostałe tancerki, wyginające się przy rurkach. Zastanawiałem się, czy podejść do kolejnej i poprosić o usunięcie lalki, ale machnąłem łapką.
– Przecież jestem szefem, jestem Burdel King! Sam sobie z tym poradzę.
Skierowałem się do Herbatki, wszedłem do środka, zapaliłem światło. Wpatrując się w tył głowy lalki, jakbym chciał ją rozbić spojrzeniem, zmusiłem się do pewnego i szybkiego kroku.
Serce mi prawie wyskoczyło z pluszowej piersi, gdy stanąłem mordką w mordkę… w twarz lalki?
Trudno to nazwać twarzą, gdy nic na niej nie ma. Johann był pozbawiony twarzy: brakowało oczu, ust, nosa…
Co miśka widziała w tej lalce? I co z nią robiła? Wolałem się nie dowiadywać. Lepiej nie wiedzieć o swoich pracownikach za dużo.
Tak czy owak, poczułem dumę z pokonania strachu. Mogłem przejść do Ministerstwa Miłości.
Widzę, że aż się nachyliliście, panowie, tak was zainteresował ten moment. Gdy otwierałem drzwi do Ministerstwa, też mi się kręciło w głowie z ekscytacji.
Budynek był jedną wielką bryłą z czerwonym korytarzem i odchodzącymi od niego pokojami. To wszystko, nic ciekawego. Szybko odnalazłem pokój 101.
Jako jedyny miał zamontowane metalowe, przeciwpancerne drzwi. Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek zlecał ich wymianę.
Zdezorientowany i zaniepokojony pobiegłem do Sekretnego Pokoju. Otworzyłem szafkę z kluczami. Brakowało tego z numerem 101.
Możecie sobie wyobrazić, jaki byłem wściekły.
Wyprosiłem wszystkich klientów z lokalu. Ochroniarzom poleciłem sprawdzać rzeczy osobiste pracowników. Kazałem ustawić się miśkom w jednym rzędzie, jak na apelu w szkole.
– Przyznajcie się, a nikt nie zostanie zwolniony. – Pamiętam, że starałem się mówić opanowanym głosem, ale złość brała górę. – Czy ktoś z was wziął klucz do pokoju 101?
Wszyscy zawzięcie przeczyli głową. Nikt nie patrzył mi w pyszczek.
Podszedłem do miśki, która ostatnio zgubiła guzik. Złapałem za jej puchatą głowę i uniosłem do góry. Z paciorkowatych oczu ciekły łzy, które wnikały w pluszowe policzki.
– Miśka, wiesz coś o tym? Wiesz, gdzie jest klucz?
Nie śmiała się odezwać. Zaprzeczyła tylko lekko głową.
Gwałtownie zabrałem łapkę. Spojrzałem na pozostałych.
– Nikt niczego nie widział, tak? Nikt z was nie wchodził do pokoju 101?
– Przecież to tylko składzik na miotły.
Odwróciłem pyszczek w stronę głosu. Misiek-żigolak. Podszedłem do niego.
– Składzik na miotły, tak? – Nachyliłem się do niego. – Jesteś głupszy niż myślałem!
Pracownice uderzyły w jednostajny, synchroniczny ryk.
– Niczego nie ukradłyśmy! Nie mamy klucza! Sam zobacz, szefie…
Miśka zdjęła kolczyk z ucha i wycelowała nim w brzuch. Ostrym końcem biżuterii zaczęła drzeć futerko. Przerażony patrzyłem, jak z dziury wypełza wata. Jeden kłębek spadł niemo na podłogę.
Miśka ciągle patrzyła mi w oczy.
– Widzisz? Jestem niewinna…
Nie dokończyła. Padła na pyszczek. Wokół niej szybko rozrastała się biała wata, coraz więcej i więcej…
Pozostałe pracownice poszły za jej przykładem. Wszystkie rozpruwały sobie kolczykami brzuchy, patrząc mi prosto w pyszczek.
– Jesteśmy niewinne! Nie wzięłyśmy klucza…
Po kolei każda z nich padała na mordkę. Białej waty było tak dużo, że zaczynała przypominać wielką chmurę…
Byłem załamany. Straciłem prawie połowę personelu! Nie patrzcie tak na mnie, oczywiście misiek też mi było żal…
Dopiero po tej zbiorowej automasakrze przyszło mi do głowy, że przecież Ważny Miś mógł po prostu celowo nie podzielić się ze mną kluczem do pokoju 101… Zwłaszcza że to pewnie on wymieniał do nich drzwi.
Pobiegłem do Herbatki, mając nadzieję, że spotkam tam jednego z pracowników Ważnego Misia.
I nie pomyliłem się, ale nie spodziewałem się też, że pracownik będzie siedział okrakiem na Johannie. Zastygłem, a on natychmiast zszedł z lalki. Odchrząknął.
– Sprawdzałem tylko, czy… Ma jakieś niebezpieczne funkcje… – tłumaczył się.
– Nie obchodzi mnie to. Chcę rozmawiać z twoim przełożonym. Natychmiast.
Nastawiłem się na upór i wymówki, ale miśkowi było chyba tak głupio, że bez wahania zaaranżował rozmowę telefoniczną z Ważnym Misiem. Przyniósł mi nawet swój telefon.
– Halo? – Prawie wrzasnąłem, gdy usłyszałem charakterystyczny klik odebranego połączenia.
– No halo, co jest? – Po tonie głosu wywnioskowałem, że był niezadowolony.
– Czemu nie zostawiłeś mi klucza po wymianie drzwi? – warknąłem.
– Jakiego klucza?
– Nie udawaj debila! Do pokoju 101. Przecież wymieniałeś do niego drzwi!
– Nie udaję debila. Pytam, jakiego klucza, bo nie ma żadnego klucza.
Zatkało mnie. Przez chwilę słychać było tylko szum połączenia.
– Że co? – wykrztusiłem, gdy wreszcie się odetkałem.
– No nie ma klucza do pokoju 101. Można tam normalnie wejść. Przecież nigdy nie zakazywałem ci tam wchodzić. Powiedziałem tylko, że to, co tam robimy, to nasza sprawa. A to, że wszyscy pracownicy, łącznie z tobą, mają trzymać pyszczek na kłódkę, rozumie samo przez się. Inaczej koniec z Karibo.
Zakończył rozmowę. Zastygłem z telefonem w łapce. Dopiero po chwili się zorientowałem, że pracownik Ważnego Misia czekał, aż oddam telefon.
Spojrzałem na niego. W jego szklanych oczkach już nie widniał wstyd, tylko…. rozbawienie? Śmiał się ze mnie w pluszowej duszy.
– Idziemy do pokoju 101 – powiedziałem twardo.
Wzruszył ramionami.
– No to idziemy.
Bez wahania otworzył drzwi do Ministerstwa i poszedł czerwonym korytarzem. Zatrzymał się przed metalowymi drzwiami. Wskazał na nie łapą.
– Proszę – zachęcił.
Podszedłem do drzwi i chwyciłem za klamkę. Faktycznie uchyliły się bez oporu.
No, panowie policjanci, widzę, że zaintrygowała was ta historia. Aż macie wypieki na pyszczkach. Co skrywał pokój, do którego tak usilnie próbowałem wejść? Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę nie było żadnych przeszkód do odkrycia tej tajemnicy. Te przeszkody robiłem sobie ja sam, w mojej puchatej głowie… No dobrze, już mówię, co było w pokoju.
Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to pluszowe worki na blacie stojącym tuż przy drzwiach. Pokój miał czerwone ściany, tak jak każde inne pomieszczenie w Ministerstwie. W kącie ujrzałem stertę misiów z kokardką pod szyją. Nie miały oczek, a górne i dolne łapki były związane liną.
Pracowników Ważnego Misia było czterech. Jeden z nich właśnie rozpruwał jakiegoś delikwenta piłą ręczną. Przypatrywałem się jego dokładnym i precyzyjnym ruchom. Nie mogłem oderwać oczu, bo było to tak obrzydliwe, a jednocześnie fascynujące zjawisko. Z każdym cięciem na podłogę wysypywało się mnóstwo proszku o różowej barwie… Na Puchatka! Nie miałem pojęcia o istnieniu misiów wypełnionych różowym proszkiem!
I dopiero po kilku sekundach mnie olśniło, że przecież już widziałem ten proszek…
Coco Lino.
Gdy tak stałem oniemiały w drzwiach, pracownik zorientował się, że ktoś wszedł. Przerwał pracę i spojrzał na mnie.
– Dobry wieczór, panie Burdel King – powiedział chłodno. – Czy wszystko w porządku?
Wróciłem spojrzeniem na blat. Dopiero wtedy zorientowałem się, że to, co początkowo uznałem za worki, było w istocie zwłokami misiów, pozbawionych wnętrzności.
Przytaknąłem energicznie.
– Przepraszam, że przeszkodziłem – szepnąłem tylko i zamknąłem drzwi.
Widzę, że panowie mundurowi są w szoku. Bo jak można odurzać się wnętrznościami własnych pobratymców?
Że co? Nie, to nie ja zawiadomiłem policję. Nie jestem kapusiem. Poza tym bałem się konsekwencji… Nie chcę sobie wyobrażać, jak Ważny Miś mógłby się zemścić za brak lojalności.
Nie chciałbym stracić guzika jak moja pracownica. Albo oka jak ten dziwny miś, który wtedy przyszedł do lokalu…