- Opowiadanie: Matthias Page - Rutyna - Czyli dzień z życia ostatniego przedstawiciela gatunku ludzkiego

Rutyna - Czyli dzień z życia ostatniego przedstawiciela gatunku ludzkiego

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Rutyna - Czyli dzień z życia ostatniego przedstawiciela gatunku ludzkiego

Rutyna – Czyli dzień z życia ostatniego przedstawiciela gatunku ludzkiego

 

Budzę się, gdy świt. Gdy ptaki gwarnie śpiewają. Zawsze wcześnie. By mieć jak najwięcej czasu. By cieszyć się każdym dniem z kolejna. Snopy światła prześwitują między kratami. Nimi zabiłem wszystkie okna, wszystkie drzwi. Wcześniej używałem desek i gwoździ aż przestały wystarczać. Aż nastąpił wyłom. Trzeba się uczyć na błędach. Wyciągać z nich wnioski. Stalowe pręty grubości trzonów siekier strażackich są tychże wniosków ucieleśnieniem. Ważne (i to warto zanotować) aby szpara między nimi nie wystarczyłaby choćby palec się przecisnął. One mają ostre pazury. Brudne, długie szpony.  Wystarczy ino nadziać się na nie a przejdą przez skórę twą jak rozgrzany nóż przez masło. Myje zęby o ile mam pastę i schodzę na parter. Jem wtedy śniadanie składające się z puszkowej żywności w zmiennych proporcjach. Za każdym razem, gdy wbijam widelec w mdłą ciapę umami lub zakonserwowaną na amen pulpę pomidorową zastanawiam się czemu odraczam budowę ogródka. Nasiona w sklepach ogrodowych wciąż powinny być zdatne do użytku. Zawsze, za każdym razem nim przystąpię do realizacji tegoż ambitnego planu jakaś perfidna, złośliwa, fatalistyczna w swej naturze myśli niweczy jegoż fundamenty. Wyrywa korzenie i zasala ziemię czyniąc ją bezpłodną. Jałową. Czasem myśl ta przyjmuje postać problematyki konstrukcji kanałów nawadniających, czasem tyczy się stricte wody i myśli drzemiącej w mym ciele migdałowym. Szepcze ona stamtąd z tej swej przytulnej chatynki „Co, jeśli jej zabraknie?”

Innymi razy lękam się czy legiony potępieńcze nie zniszczyłyby piękna, które ja począłbym tworzyć nie ważne, ilekroć odbudowywałbym je. Cegiełka po cegiełce, ziarnko po ziarnku. Na razie konserwy wystarczyć muszą. One i wciąż pitna woda butelkowana, mleko skondensowane, deszczówka po procesie filtracji tudzież kawa instant w grudkowatym proszku. Jaka też i ona jest podła…

 Jak jem to jem w ciszy. Jedyny dźwięk przeze mnie generowany to drapanie sztućcem o wewnętrzne ściany puszki i mieszanie miedzianą łyżeczką cukru w filiżance o szczerbatych górnych krawędziach. Lubię słodzić. Ponoć tak jak w przypadku słodzonej herbaty, słodzik zabija prawdziwy smak rzekomo wybornego napoju. Nie wiem, jak może zabić smak czegoś co smaku nigdy nie miało. Istne popłuczyny czystej goryczy. Kończę tak ten smętny posiłek i ruszam na rutynowe oględziny domostwa. Minęło wiele miesięcy, odkąd bestie uszkodziły jakikolwiek jego fragment, lecz przezorny zawsze ubezpieczony a w mojej sytuacji nie jest to już nawet dodatkowa ostrożność a podstawa, na której opiera się ma egzystencja.  Umiesz grać w grę to kupujesz sobie dni. Umiesz grać w nią nie najgorzej a kupisz tygodnie może nawet miesiące czy lata. Nikt, lecz nie potrafi grać w nią świetnie.

Odlewam się na podwórko boć kanalizacja nie działa już od dawna. Nieczystości nocne nagromadzone w cynkowym wiadrze wylewam w wykopany głęboko rów na tyłach domu. Nad nim w upalne dni chmury rojów much o burzowej barwie zaś w kale przysypanym ziemią parzą się następne ich pokolenia.

W dzień znajduję te które nie zdążyły się schować przed świtem. Leżą porozrzucane raz gęściej raz rzadziej po ulicach, podwórkach, śmietniskach. Ten ich bezruch jeno pozorem. Wszystkie bez wyjątku ożywią się gwałtownie, gdy słońce skryje swój majestat ustępując oćmie.

I tak jest też dzisiaj. 

Zawczasu wziąwszy pęk kluczy otwieram swój garaż. W nim mało spalający jeep na benzynę i narzędzia. Biorę siekierę o metalowym drzewcu, wracam na podwórze. Na trawniku leży mocno niedożywiona kobieta której ciało przywołuje zdjęcia więźniów Nazistowskich obozów zagłady. Odwracam jej wątłe ciało na plecy. Chcę ujrzeć jej twarz. Oczy ma otwarte a lico blade. Spękane usta, piegowaty nos. Zmarszczki będące rozkwitem głodu skalają jej młodą niegdyś urodziwą twarzyczkę. Czasem coś czuję patrząc na te kobiety. Piękne w swej grotesce kobiece kształty o marmurowej barwy skórze. Niektóre wciąż kształtne tam, gdzie należy. Inne suche, płaskie. Wszystkie jednakowo widmowe. Jej martwe spojrzenie patrzy w nieboskłon, na który wspina się ospale ucieleśnienie Heliosa. Dotykam dłonią tychże jej spękanych ust. Odchylam jej wargi. Mimo suchości rumianej są barwy. Ząbki równe, spiłowane acz żółtawe. Język siny. Gładzę ją po twarzy, jak gdybym bawił się laleczką okresu wiktoriańskiego. Policzki również upstrzone piegami. Wędrówkę palców kończę w jej włosach. Długich po wysokość biustu kasztanowych włosach. Wtedy odchylam się, wyprostowuje, mierze ją wzrokiem ostatni raz i zamachuje się siekierą. Ostrze bez trudu oddziela jej główkę od szyi. One mają kruche kości. Jucha wylewa się ślimaczym tempem. Jest gęsta o konsystencji zawiesiny a koloru prawie że smoły. Czynię to samo z pozostałymi jej kończynami. Wpierw górne wtem dolne. Gdy pozostanie goły tors lustruje swe dzieło, ocieram spoconą dłonią spocone czoło. 

Powtarzam czynność tyle razy, ile „niezwłok” wala się po najbliższym sąsiedztwie. Wtedy z blaszanej szopy wynurzam się prowadząc taczkę i na nią pocznę wrzucać wszystkie te torsu, wszystkie te kończyny. Noga za nogą, głowa za głową. Teoretycznie więcej bym ich upchał na bagażnik samochodu przy mniejszym kursowaniu wte i we wte, jednakże tam wożę żywność i wszystkie zdobycze. Nie mam zamiaru ryzykować kontaminacją pokarmu. Z taczką wypełnioną kończynami przechodzę dystans około 300 metrów na zachód. Idąc wcale nieśpiesznym krokiem pośrodku jezdni zmierzam ku placowi budowy.  Tam też do masowej mogiły wrzucam wszystkie te ciała. Nim świat nasz się skończył budowlańcy wykopali tam głęboki na 10 metrów dół o szerokości 25x25 metrów kwadratowych. Pies wie jaki był jego cel, ważne, że służy mi za punkt utylizacji nieludzkiego ścierwa. Nazywam to miejsce „wysypiskiem śmieci” bowiem perspektywa nadania mu jego prawdziwej nazwy adekwatnej do pełniącej przezeń funkcji napawa mnie obrzydzeniem. Jam przecież nie zbrodniarz. 

W momencie skończenia dziennego kursu tyle razy na ile wymagała tego sytuacja wchodzę do stróżówki dyżurującego którą to przeistoczyłem w składzik materiałów łatwopalnych. Dwie beczki nafty którem przeturlał tu z innego rogu placu i z tuzin kanistrów z benzyną. W szufladach biurka stróża stosy pudełek zapałek. Wyciągam jedno, chowam do kieszeni, chwytam w prawą dłoń kanister do połowy wypełniony cieczą, wracam do „wysypiska”. Na dnie świeże truchła sąsiadują ze zwęglonymi resztkami swych pobratymców. Ich przeznaczeniem podzielić bratnią niedolę. Wlewam w dół przez siebie uznaną za odpowiednią ilość benzyny, odkładam kanister obok swej nogi, główka zapałki zająwszy się ogniem imituje niedaleką przyszłość leżących w dole ciał.  Rozpoczyna się proces spalania.

Przemoczone benzyną ciała buchają w płomieniach. Te które zamknięte miały oczy właśnie je otworzyły, wszystkie zawodzą donośnie. Ptaki zasiadłe na okolicznych drutach odlatują strwożone potępieńczym zawodzeniem. Ja tylko patrzę. I choć wzrok mój studiuje sposób w jaki blada skóra niby pergamin więdnie i schodzi z ociekających tłuszczem kończyn tak myślami jestem nieobecny.

„Może trzeba im ucinać języki przed utylizacją?”

 I gdym już począł obracać się na piecie nareszcie zacząłem widzieć. W dole ułożona na męskim gołym torsie o oklapłym fallusie leżała głowa tej anemicznej pieguski. Odwzajemniała spojrzenie. Oczy jej, mimo iż białko na nich bulgotało bystrze na mnie łypały. Drgały gdym ja drgał. Na tyle na ile mogły sunęły za moim ruchem. Ona jedna nie krzyczała. Wyłącznie patrzyła aż białko jej gałek zsiadło i widzieć już nie mogła. Strużkami imitującymi łzę białko wylewało się z oczodołów. Załadowawszy kanister na taczkę wróciłem tą samą droga do domu. Gęsty czarny dym spowił niebo za mymi plecami. Nie odwracałem się, nie miałem wszak po co.

Zrazu drażnił mnie ten mdły zapach i widok skwierczącego mięsa.

Lecz człowiek przyzwyczaja się do najgorszego jak to onegdaj pisał Dostojewski.

Prawdy jego słowom odmówić jam niezdolny.

To co czynię może zostać uznane za brutalne. Za niegodne cywilizowanego człowieka. Ale o jakiej cywilizacji nieistniejący krytyku mówisz gdym ja tu jedynym myślącym stworzeniem? Zwierzęta sprawą zgoła inną. Doskonale wiesz o czym tu peroruje.

Jednakże nie jest to wyłącznie „utylizacja” w celu zapobiegnięciu rozwoju miazmatów choroby sączonej z ciał a jedyny sposób totalnej anihilacji tychże pomiotów. Są one bowiem zdolne do ponownego sklejenia się. Tak jak spawacz spawa osobne metalowe części tak one łączą się z utraconymi fragmentami swego ciała. Gdy pozostaje jeno zwęglony szkielet pocięty na elementy nic z tego powstać ponownie nie może. Nie można ich także zwyczajnie podpalić uprzednio nie odciąwszy kończyn. One wtedy wstają. W iście agonalnym szale miotają się na wszystkie strony dopóty nie zwęglą się totalnie. W międzyczasie ujrzawszy człowieka oczywista, iż swój ból, swe męki i ten zwierzęcy szał przeleją na niego. Wtedy to on będzie tym pociętym na kawałki.

Wróciwszy do domu zbieram rzeczy na dzienny wypad. Dolewam do ¾ objętości baku, wrzucam kanister na bagażnik, kładę załadowaną strzelbę na przednie siedzenie, wojskową maczetę (siekiera jest nieporęczna) w nogi a mapę turystyczną rozkładam na desce rozdzielczej. Studiuje ją przed wyruszeniem w drogę. Jeśli kanister został opróżniony do imentu doliczam do liczby stopów jedną z okolicznych stacji benzynowych. Zdarzają się dni, gdzie wyłącznie kursuje w celu uzupełnienia licznych kanistrów.  Przekręcam klucz w stacyjce. Radio mam wyłożone. Zero przyjemności w nasłuchiwaniu szumu. Jadąc po pustych drogach za oknami samochodowymi roztacza się osjaniczny pejzaż bloków mieszkalnych. Swoisty żelbetonowo stalowy las ludzkich uli. Fakt, iż większość z nich pozostała w stanie zgoła nienaruszonym wyłącznie potęguje smętne poczucie. Nie było wielkiej wojny. Śmierć przyszła nagle i w milczeniu. W takim też stanie pozostawiła ogołocony świat. Gdyby ktoś z jakiegoś absurdalnego zdarzenia natrafił na ten opuszczony przez człowiecze istnienie padół mógłby wpierw myśleć, iż jest to pora włoskiej sjesty lub wczesny poranek w dzień święta narodowego. Jedyne miejsca w których widać było pokłosie walk to pozostałości po wybudowanych naprędce punktach ewakuacyjnych na obrzeżach miasta. Tam nie zapuszczałem się od dawna, może nawet wcale. Jakieś uczucie mówiło mi, że tam właśnie są Ich największe skupiska. Zbędne ryzyko dociekać czegoś co praktycznie jest pewne. By optymalnie szabrować wyznaczyłem perymetr a w nim sektory. Oczyszczam każdy blok w nim piętro a na nim mieszkanie. W każdym mieszkaniu pokój, zakamarek, szafkę i metr kwadratowy linoleum. Napotykam sporadycznie na nie a one są zszokowane. Statystycznie na dekalog mieszkań spotykam jednego. Obrywają czy to bronią białą czy też śrutem. Zależnie od sytuacji. Raz ja je zaskoczę a raz one mnie. Oby tych drugich było jak najmniej. Przy nich margines błędu jest niewielki a zdaję się on zmniejszać. Do dziś pamiętam jeden z tych razów, gdy mnie zaskoczono.  Plądrowałem piwnicę w bloku na ulicy Kolumba wtem usłyszałem szelest. Przygotowałem broń i mierząc z niej, sondowałem otoczenie. Snop przypiętej do lufy latarki rozświetlał ciemność. Rozstępowała ona na boki niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Kolejny doszedł mnie szmer. Gdzieś bardziej na me lewo. Uspokoiłem oddech i wolnym acz pewnym ruchem przekierowywałem lufę w miejsce dźwięku. Zamarłem. Cisza odpowiedzią. Nie odrywam wzroku od domniemanego źródła hałasu. Stos zakurzonych sięgających niskiego stropu kartonów. Wśród nich kobiecy manekin odziany w przeżartą przez mole sukienkę. Na niej wyblakłe kwiatowe wzory. Chyba bawełniana. Stawiam pierwszy krok. Głośno toczy się szklana butelka samogonu po ziemi a szczur czmycha w mrok. Klnę pod nosem, schylam się po samogon. Kieruje światłość latarki na płyn. Dryfuje na jego tafli kożuszek z pleśni. Dochodzi mych uszu następny dźwięk. Centralnie przede mną tam skąd jeno chwilę temu wyskoczył gryzoń. Ale ten dźwięk jest inny. Cichy mruk. To nie był manekin. Nim zdążyłem wycelować w nań broń plugastwo rzuciło się na mnie. Szarżowało w amoku przebudzonej furii. Instynktownie podniosłem butelkę i rzuciłem nią prosto w jej twarz. Obrzydliwa ciecz rozbryzgnęła się na jej mordzie a miriady odłamków szkła zaścieliło kafelki. Rozniósł się fetor zgnilizny. Istota jak widać oślepiona i okaleczona odłamkami szkła wyła donośnie i obdrapywała se pysk. Ostrymi keratynowymi sztyletami zdrapywała swą skórę jakby ta była miękkim woskiem czy łojowym łupieżem. Przegniły trunek wżynał jej się w nowo otwarte rany. Zdarta skóra na paznokciach błyszczała od szklanych kryształków. Wykorzystując okazję (Na marginesie nie miałem wtedy swej poczciwej maczety) wycelowałem śrutówką w prawe jej kolano. Wystrzeliłem. Echo wystrzału dudniło w uszach a w skroniach krew. Śrut prawie że rozerwał jej kolano. Darła się, lecz dalej drapała się po mordzie. Alkohol doprawdy musiał ją żreć. Nie tracąc czasu wystrzeliłem ponownie acz tym razem w twarz. Po następnym huku nie było co z jej głowy zbierać. Nie do końca pojmuję jaki mechanizm powoduje, że niektóre z nich nie hibernują w trakcie dnia. Czyżby miało to korzenie swe w temperaturze? W poziomie zacienienia? Czy po prostu cierpią one tak jak niegdyś ludzie na stany bezsenności? Jakież by to było wtedy ludzkie…

 Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że powinno się je rozczłonkowywać a następnie spalać przeto ta istota wciąż gdzieś tam jest. Może w tej samej piwnicy a może wyemigrowała gdzie indziej. Jakże też musi jej ryj obecnie wyglądać? Czy ledwie przypomina kobiece lico a może zasklepił się idealnie? Wiem natomiast tyle że nigdy więcej w ten sposób nie dam się zajść. Brzmi to kontrproduktywnie, lecz wywoływanie dźwięku, oznajmianie swej obecności bywa zbawienne. Istoty te nie mają instynktu samozachowawczego, wskutek czego w stanie wręcz natychmiastowym rzucają się ku celowi niby ogar wyczuwszy farbę zwierzyny. Sztuką jest wiedza, kiedy, gdzie i jak wywoływać hałas by nie napytać sobie biedy. Głośne stuku puku na klatce schodowej ongiś hucznego bloku równoważne jest podpisaniu wyroku śmierci.

 

Dojeżdżam do celu. Blokowisko nr 14 na ulicy Dnia Niepodległości. Wielki surowy sześcian. Lokum dla niezamożnych. Nieopodal obskurny park na nim równie obskurny plac zabaw. Przeżarty do cna przez rdzę. Był taki jeszcze, gdy szkraby wspinały się po jego drabinach, huśtały się na jego huśtawkach i zjeżdżały po jego zjeżdżalniach. Zjeżdżalniach wykonanych z litej blachy. W letni upał nagrzewały się do przysłowiowej czerwoności. Ileż to też dzieci musiało swe kupry, łapki, nóżki i buźki przypalić w trakcie dziecinnych igraszek. Przed wejściem na klatkę schodową leży duet starszych mężczyzn. Jeden ubrany w poplamiony garniak drugi zaś wyglądający jak pospolity moczymorda. Z nimi uporam się później. Piaskownica zardzewiałego placu zabaw miejscem idealnym na punkt utylizacyjny poczwar. Na klatce schodowej nie wala się ni jeden trup. Budynek ten i ta właśnie klatka były już przeze mnie napoczęte. Pierwsze dwa piętra zostały zatem wyzute z potrzebnej mi zawartości a to czegom nie zabrał zapisałem w notesie. Warto wiedzieć w razie nagłej potrzeby lub deficytu w jakim miejscu mogę znaleźć potrzebne mi materiały. Wchodzę na trzecie piętro. Każde z nich o bliźniaczym rozwidleniu. Pięć mieszkań na prawo i pięć na lewo. Przez brudne okna poranny pomarańcz sączy się obficie. Niezauważona mucha bzyczy w oddali. Kurz unosi się w powietrzu tam, gdzie padają snopy świetlne. Zaczynam od lewa. Podchodzę do pierwszych drzwi i pukam. Pukam dla zasady razy trzy i wtedy to włamuję się do środka. Ktoś inny, ktoś kto ma czas i chęć otwierałby zamek za pomocą wytrychu. Ja nie mam zamiaru w tańcu się certolić więc kilkoma kopniakami wyłamuję drzwi. Jednakże nie czynie tego zawsze. W większości przypadków znajduję klucze dozorcy i kulturalnie, jak gdybym był właścicielem wchodzę do zapomnianych mieszkań. Wchodzę więc, latarka wyłączona boć światło pada z kuchennego okna. Izb jest cztery. Kuchnia z zawalonym naczyniami zlewem, wielkości schowka na miotły łazienka, sypialnia z dwuosobowym łóżkiem i zawieszonym na ścianie telewizorem oraz pokoik dziecięcy. Do niego wchodzę na sam koniec. Śmierć dzieci rzeczą tak oczywistą, lecz irracjonalnie wzdragam się przed przekroczeniem progu. Pomieszczenie było niewielkie. Ściany z wymalowanymi zwierzątkami musiały niegdyś sprawiać radochę poczciwemu malcowi.

Pośrodku stało oseskowe łóżeczko. Nad nim zawieszona karuzela. Uśmiechnięte wizerunki małpek, lwiątek i słoniątek łypały w dół. Między nimi girlandy puszystej pajęczyny. Podszedłem bliżej do łóżeczka. Zakręciłem karuzelą. Tumany kurzu wzniosły się w powietrze wraz z ruchem. Spłoszony pająk czmychał po oku jednego z lwiątek. Już myślałem, że się poszczęściło, ale nie. Pod aksamitnym kocem leżało stworzonko. „Niezwłoka” taka jak inne.  Wiem, że będę musiał to zrobić, lecz nie teraz. Gdy skończę przeszukiwać. Odroczyć chcę ten moment. 

Następne mieszkanie również jest warte wspominki. Zapukałem tak jak zawsze razy trzy i wbiłem z impetem. Pierwsze co się rzuciło od razu po przekroczeniu progu to fetor. Kwaśno słodkawy fetor zgniłego mięsa. Umocniłem chwyt na strzelbie i powoli parłem naprzód.

Wiedziałem, że zawsze musiały na dźwięczne zaproszenie odpowiedzieć, lecz może być to błędna interpretacja zdarzenia. Uczę się metodą empiryczną, ale i ona może być mało wiarygodna. Na przykładzie tysiąca przypadków wysnuwszy hipotezę, iż maszkara odpowiedzieć musi, mimo jej domniemanej pewności okazać się może że właśnie tysiąc pierwszy potwór był wymagany by rozbić ten domek z kart. By zadać kłam mej teorii. W salonie znajduję klatkę a w niej dumnie stoi zasuszona mumia kakadu. Owinąwszy swe czepne odnóża wokół kijka papuga wyzionęła ducha zapewne z głodu. Nie ona źródłem przykrego zapachu. Narasta on na intensywności z każdym krokiem, który stawiam ku toalecie. Odchylam drzwiczki powoli, lecz te skrzypią, szarpię nimi więc skoro z zasadzki nici. Ta łazienka była większa. Wciąż nie duża, lecz na standardy niedrogiego mieszkania stosunkowo przestrzenna. Centralnie przede stała wanna. Tutaj światło okienne nie docierało przeto włączyłem latarkę. Odmalował się cień, sylwetka za wannową kurtyną. Coś ludzkiego siedziało w wannie. Zapach był nieznośny, muchy obkleiły plastikową kotarę. Na krawędzi wanny leżał nóż. Ostrze było ubrudzone dawno zaschłą krwią. Już wiadomo jakie zdarzenie miało tu miejsce. Odchylam kurtyny i widzę zwłoki. Nie istotę w hibernacji, nie istotę udającą manekin a zwłoki. Normalne przegniłe zwłoki. Było coś uwalniającego w obrazie autentycznych ludzkich zwłok. Kobieta ta podciąwszy sobie żyły zaznała ostatniej kąpieli i odeszła. Umarła z impetem na własnych warunkach. W pewien sposób była wolniejsza w chwili śmierci ode mnie. Była wolniejsza i teraz jako podgryzany przez larwy kawał mięsa w zgniłej wodzie. Zasłoniłem ponownie kurtynę, przeszukałem szafkę za lusterkiem (paracetamol się przyda) i wychodząc zamknąłem jej drzwiczki.  Niech drzemie w spokoju.

Nie ma co streszczać wszystkiego com znalazł ni opisywać każdego mieszkania z kolejna. 

Napomnieć mogę wyłącznie żem znalazł jedną poczwarę na jawię i zachodząc ją od tyłu (albowiem zwrócona była tyłem do mnie, gdyż gapiła się na jakieś zdjęcie w ramce) zamaszystym ruchem odciąłem jej łeb. Maczeta utknęła w połowie tłustego karku i zmuszony byłem ponowić cios. Nieczęsto spotyka się bestie pokaźnej tuszy.  Gdzie też musiała się żywić i czym?

Gdym skończył robotę zawlokłem po schodach każde „niezwłoki” z kolejna. Łby ich obijały się o kamienne schodki pozostawiwszy czarne ślady smolistej krwi.  Starałem się nie wdepnąć w ni jedną z lepkich plam. Mogłem zrzucić kreatury przez szparę między poręczą, lecz czyniąc to większa jest szansa, iż je wybudzę.

Wtedy to przyszła pora na szkraba. Wróciłem do miejsca jego spoczynku. Spał tak uroczo. „Spał” … jakie to ciekawe, że język nasz zmienia się, gdy coś szarpie za nasze struny dobroci.

I już nie mówimy, że Patrick zmarł zostając przeistoczony w karmazynową mgiełkę przez pocisk artyleryjski tylko „Patrick oddał życie za naród” lub „Patrick zmarł na froncie”.

Tak też i tutaj niezwłoki dzieciątka nie leżały bezwładnie, niedbale owinięte śmierdzącym stęchlizną kocykiem tylko „spały”.

Mógłbym tego nie czynić, lecz czy nie byłoby to bardziej okrutne? Przejaw krótkowzrocznej empatii, która skazałaby powłokę tego dziecka na tułaczkę po martwym świecie jako coś wyzute ze wszystkiego co czyni dziecko dzieckiem. Podniosłem je jednak miast wlec je po ziemi czy też trzymając za nóżki pozwoliwszy dyndać mu jak ubite kurczę i przytuliłem je do piersi. Wyszedłem na podwórze. Odetchnąłem powietrzem wyzbytym spalin. Na gołym niebie słońce zaczynało żegnać się z tą półkulą ziemską. Wszystkie niezwłoki leżały pokotem tuż koło kwadratowej piaskownicy. Zacząłem maczetą odrąbywać kończyny. Głowa, ręce, nogi, głowa, ręce, nogi. Ułożyłem je na siebie niby szczapy drewna wewnątrz piaskownicy. Obrzydliwa jucha wyciekała z powolna wsiąkając w biały piasek. Zostało wyłącznie dzieciątko. Wsadziłem w usta dziecka kamień. Jama gębowa zacisnęła się na nim na amen. Nie dałoby rady ponownie go wyciągnąć. Na pewno nie bez uprzedniego ułamania żuchwy. Wtedy to zrobiłem. Główka, rączki, nóżki. Nie rzuciłem ich tak jak wszystkie poprzednie tylko położyłem tak by wyglądały, jak gdyby nigdy nie zostały od siebie oddzielone. Wtenczas oblałem je benzyną i wznieciłem płomień. Wszystkie wyły.

Odjechałem, gdy dochodził już wieczór. Auto zauważalnie oklapło pod ciężarem nagromadzonych dóbr. Pożywienie, medykamenty, narzędzia, książki, ubrania, wszystko to tłoczyło się w bagażniku i na tylnych siedzeniach. Podskakiwało z każdym wybojem.

Zdążyłem jeszcze zatrzymać się na stacji by uzupełnić bak samochodu i napełnić zapakowany rano kanister. Wiem, że w końcu benzyny zabraknie. Przeistoczy się w wodę, albowiem takie są prawa chemii. Wtedy nastanie prawdziwa ciemność i o ile faktycznie nie jestem na tym świecie sam tak wtedy już będę na pewno.

Kiedyś, kiedy tak wracałem na drodze szybkiego ruchu dostrzegłem psa. Dużego ubrudzonego labradora.  On również mnie zauważył i zamarł w połowie kroku. Poczwary nie bywały wybredne. Zżerały wszystko co tryskało energią życiową i co dało się złapać. Wiele pupilów nie spostrzegłszy zmian jakie zaszły w swych przemienionych właścicielach pierwsze padło ofiarą ich nienasyconego głodu. Myślałem wpierw, że mi się przewidziało, lecz nie. Pies stał i patrzał na mnie skonfundowany. Zatrzymałem zatem samochód. Odłożyłem wszelką broń, wyszedłem z pojazdu. Zgarbiony począłem go nawoływać. Ten ino patrzał dalej.  Jaka też radość wypełniła me serce. Skamieniałe od brutalności rutyny acz wciąż ludzkie serce. Serce, które tak bardzo pragnęło towarzysza. Może i egoistyczna to myśl, ale pragnąłem by także i ktoś inny dzielił tą niedole ze mną. By ktoś poza mną bał się tak jak ja i czuł się równie samotny co ja.

 Pies był ranny. Futro przedniej prawej łapki lepiło się od zeschniętej posoki.  Nie wiem czy możem zbyt gwałtowny ruch wykonał czy też żwir pod butem chrupnął za głośno, lecz psina napięła się i kuśtykając pomknęła w tył.  

Wiedziałem, że go nie dogonię, ale nie mogłem, zwyczajnie nie mogłem przepuścić szansy bycia wybawionym od sieroctwa. W tej jednej krótkiej chwili gdym zauważył go na drodze wyobraziłem sobie miriad naiwnych scenariuszy, w których nam obu żyłoby się dobrze.

Robiłbym wszystko to co niegdysiejsi właściciele czworonogów atoli przeinaczone przez współczesne mi realia.

Chciałem dać mu godne życie, dlatego biegłem ku niemu na złamanie karku. Biegłem nie jak człowiek, a jak jedna z tych istot. Zlany potem, przygarbiony, z szaleństwem w oczach. Syzyfowe przedsięwzięcie boć nawet ranny, zwierz pruł niby strzała pozostawiwszy mnie w tyle do momentu aż pojąłem bezsens sytuacji. Zatrzymałem się dysząc a nogi gięły się pod mym ciężarem. Nabrawszy dystansu wierząc, iż niepodobna bym go dogonił zwierz także się zatrzymał. Lizał namiętnie paskudną swą ranę nie oderwawszy ode mnie wzroku. Naruszył ją, niewielki świeży strumień ciekł po futrze. Ogon nisko spuszczony. Wszelki spokój tudzież ciekawość uprzednio wymalowane na jego mądrych psich ślepiach ustąpiły strachowi. Prymitywnemu strachowi istoty bojącej się o swój byt. Gotowej uczynić wszystko, byleby nić jej życia nie została przedwcześnie zerwana. Gdyby sytuacja wymagała dla życia ratowania odgryźć ranną swą łapę bez wątpienia psina uczyniłaby to. Niczym się dla niego obecnie nie różniłem od kreatury, która zadała mu niedawny ból. Wszystko o com w tym momencie walczył było stracone.  W akcie ostatniej desperacji udawałem, że nic się nie stało. Że wcale nie ruszyłem za nim w pogoń przez czterysta metrów. Znów go nawoływałem. Na darmo. Usłyszawszy wrogi mu głos ponowił ucieczkę. Nie podążałem już za nim.

Krzyczałem, gdy ten nikł na horyzoncie. Przeklinałem jego i lęk, który nim zawładnął. I choć ten zapewne już mych wrzasków nie słyszał tak ja kontynuowałem. Z wyzwisk przeszedłem w zapewnienia o mej niewinności, o tym, że dbałbym o niego, że bym go nie skrzywdził. Krzyczałem tak choć oddechu brak aż gumowate nogi ugięły się pode mną.

Opadłszy na kolana tłukłem pięścią w chłodny asfalt. Biłem aż za którymś uderzeniem pozostawiłem mokry ślad.

Możliwe, że się poryczałem. Nie z bólu. Bodaj nie tego fizycznego.

Nigdy więcej już go nie widziałem. Na nic się zdała pozostawiona mu na drodze strawa. Jedzenie pozostało nietknięte.  Miałem nawet (z obecnej perspektywy kretyński) zamiar przekoczować pod samochodem nocy kilka licząc, iż jest choć cień szans na powrót czworonoga. Tenże cień szansy był dla mnie wszystkim. Był dla mnie tym czym dla skazańców jest drążenie tunelu ku wolności wygiętą łyżką deserową. Ten promil procenta wart potencjalnie zbędnego trudu. Zniknięcie zwierza tym samym czym dla niedoszłego uciekiniera pęknięcie wątłej jakości sztućca.

Zjeżdżając z drogi ekspresowej mija się rozwidlenie. Skręt w lewo prowadzi ku memu schronieniu w prawo zaś ku rozgłośni radiowej. Ona kolejnym źródłem wygasłej już we mnie nadziei. Znajduje się ona na niewielkim wybrzuszeniu niziny. Nieznacznie góruje nad okolicznym miastem.  Maszt radiowy ma uszkodzony. Jawny akt sabotażu. Górną część wieży zwyczajnie czymś wysadzono. Niegdyś pyszniąca się iglica leżała kawałek dalej na wschodniej stromiźnie wzniesienia. Obrosła porostem i bluszczem błyskawicznie szybko.

W pierwsze tygodnie końca lokalny rząd a wtem gwardia narodowa nadawała właśnie stamtąd swe komunikaty. Któregoś popołudnia uwinąłem się z oczyszczaniem perymetru przed czasem zatem dojechawszy do rozwidlenia skierowałem pojazd ku rozgłośni. Przyczyną może nie mająca drugiego dna ciekawość a może tląca się acz wciąż niezgasła nadzieja, iż ktoś jeszcze tam jest. Jest i czeka. Tak jak ja. W milczeniu przeżywa dzień w dzień koszmar nowego świata a ta ułuda, że „przecie toć koniec być nie może” karmi jego serce niby boska manna. Po dotarciu z bezwłokami uporałem się w okresie nie dłuższym niż pół godziny. Kilku cywili, żaden mundurowy. Mimo znaczących poszczególne korytarze i sale blizn odległej walki nigdzie nie znalazłem ciał. Kombatanci mieli tu mały Wietnam. Przemierzając korytarze brodziło się w łuskach i porozrzucanych pustych magazynkach. Karłowate kratery po detonacjach min, oderwane w wyniku eksplozji granatów płaty ścian oraz kasetony sufitowe osmolone od domniemanych języków mołotowów. Pokoje zawalone prowizorycznymi barykadami zmajstrowanymi ze wszystkiego co było pod ręką. Jedno pomieszczenie przykuło moją uwagę. Rozbite szerokie okno, na szpikulcach szkła pozostałości po dawno przelanej posoce. Podłoga również w jednym konkretnym miejscu uświniona, niczym obfity rozprysk z wylanej omyłkowo farby.  Tuż obok suchej już kałuży zerwana ze ściany gazrurka. Zachowana w perfekcyjnym stanie pozbawiona ni wgniecenia. Drzwi do pomieszczenia natomiast starannie zaryglowane ciężkim stalowym biurkiem i dwoma fotelami. Niepodobna drzwi wyważyć ani szarżą odsunąć żelastwo. Atoli nic to biednemu idiocie nie dało. Jak nie drzwiami to oknem.

Tak jak w przypadku trupów po broni ani śladu. Wyjaśnienie zdawało się banalnie proste. Po nocnej batalii ocalali żołdacy spakowali swój rynsztunek, w nieznany mi sposób zutylizowali zwłoki i zwyczajnie się zwinęli. Dlatego też nie pozostało na podjeździe żadne auto. Dlatego uszkodzony był maszt radiowy. Było to wszak już dawno temu, gargantuiczna szansa, iż dawno już pomarli. Przetrwali bitwę, jednakże nie wojnę.

W piwnicy znalazłem agregat. Otarłszy go z kurzu i sprawdziwszy stan części uznałem, że wygląda na funkcjonalny. Wróciłem do samochodu, wyciągnąłem z bagażnika kanister, wróciłem, wlałem odrobinę benzyny i uruchomiłem go. Zarzęził, kaszlnął parę razy, ale odpalił. Wtedy to bez chwili zastanowienia wlałem całą resztę paliwa. Stała się światłość w całym budynku, aczkolwiek nie to mym celem. Odszukawszy panel z bezpiecznikami dzięki dobroci martwego człowieka nie musiałem eksperymentować z przeznaczeniem każdego przełącznika z osobna. Co do joty były podpisane. Odłączyłem wszystko poza znajdującą się w studiu nagraniowym radiostacją. Mając doświadczenie ze służby lata temu ekspresowo zrozumiałem leżący przede mną sprzęt. Zdawało się, że nadawałem na linii. Wyszukałem w sąsiednim pokoju podręczne radio na baterię, ustawiłem adekwatną do szukanej częstotliwość i przemówiłem przez mikrofon. Z niewielkim opóźnieniem me słowa, mój głos odpowiedział mi przez pocieszne radyjko.  A więc sprzęt jest sprawny, pomyślałem.  Sprawdziłem godzinę, wyłączyłem agregat i odjechałem do domu. Następnego dnia powróciłem by nadać sygnał. Wracałem tam przez trzy miesiące. Potem przestałem uznawszy, iż trwonię niezbędne do dalszych wypadów paliwo.

Pamiętam bezbłędnie wyuczoną na tę okazję formułkę. Jak niby człowiek mógłby zapomnieć powtarzane dzień w dzień z uporem maniaka słowa, w które w tamtym momencie szczerze się wierzyło.

Manifest nadawany na częstotliwości 94.7 MHz brzmiał następująco:

Nazywam się Leon Beckett, jestem byłym pułkownikiem piechoty morskiej. Ważniejsze od mojego poprzedniego zawodu jest to, iż jestem żywym niezarażonym człowiekiem. Nie podam wam swych koordynatów, nie powiem wam skąd nadaję. Dopóki nie otrzymam od nikogo odpowiedzi dopóty nie wyjawię swej lokalizacji. Mam jedzenie, wodę, medykamenty, trochę tytoniu i prąd. Mam także działający samochód oraz bezpieczne schronienie. Potwory napierają każdej nocy atoli bezskutecznie. Wiem, jak je zabijać. Trwale zabijać. Podzielę się z wami tą wiedzą tylko musicie zaanonsować swe istnienie. Proszę, możemy sobie pomóc. Wymienić się wiedzą, doświadczeniami.

Oczyszczam swoje miasto od miesiąca po rozpoczęciu tego Sajgonu. Jeśli szczęście mnie nie opuści to do następnej gwiazdki ¾ metropolii zostanie oczyszczone.

Będę nadawał codziennie w samo południe. Jeśli…, jeśli naprawdę wciąż tam jesteście to odpowiedzcie, tak po ludzku. Nie musi być to pięknie przygotowany monolog czytany z kartki ani oficjalne oświadczenie. Po prostu się przywitajcie. Oznajmijcie wszem wobec że my ludzie wciąż żyjemy. Że jeszcze nasza nacja nie padła. Że ja…, że ja nie jestem sam. Nie bójcie się mnie. Proszę.

 

Nie wiem który scenariusz napawa mnie większą grozą. Ten w którym to ja jestem tym ostatnim człowiekiem na Ziemskim padole. Marnym bastionem wymarłego gatunku czy też, że inni wciąż tam są i mnie słyszą, lecz nie zamierzają przemówić.  Czyż lęk ściska im gardła? Czy też dech z ich płuc wyrwały wraz z tchawicą zęby poczwary. W noce bezsenne widzę oczami morowej wyobraźni obraz młodego przerażonego człowieka, który siłował się na odwagę. Na odpowiedź. Możliwe, że brakowało dnia bym otrzymał komunikat zwrotny „Nazywam się Miles Burr, ja także to przetrwałem, nie jesteś sam Leonie.” A głupi ja skończywszy zabawę w spikera ubiłem tą odwagę nim ta zdążyła wykiełkować. Dla takiego istniejącego w realiach teorii człowieka moje milczenie oznaką niewysłowionej tragedii. Wraz z przerwaniem regularnej transmisji morze znów jest ciche. Pustkowie znów jest pustkowiem. I taki ktoś siedząc w mroku przy tlącym się blasku świecy ogłasza siebie „ostatnim człowiekiem na Ziemi”. A wraz z tym tytułem wypala się knot sensu jego życia, następnie nieodzownie on sam.

 Nie, nie nic takiego zdarzyć by się nie mogło. A wiecie, dlaczego o ma nieistniejąca widownio? Bo mówiłem do eteru. Do głuchej próżni.  Bez działającego masztu ma audycja sięgała co najwyżej do leżącego u podnóża stacji miasta.  Nawet jeśli byłby on w stanie nienaruszonym to ten marny generator a nawet ich armia nie zasiliłyby tegoż drucianego kolosa.  Realia są takie, iż czyniłem to dla siebie. Tylko i wyłącznie. Prowizoryczna terapia, sposób na nie popadnięcie w obłęd. Na nie zezwierzęcenie.

Nie ma tu romantycznej idei.

 Jam tu sam.

 

 

Gdy wracam do domu dobija godzina siedemnasta. Obecnie w lecie jest to dopiero początek wieczoru. Świat nabiera z minuty na minutę intensywniejszy odcień pomarańczy aż przeradza się w siną czerwień ta zaś w ciemnobłękitny mrok. Oczywiście zależnie od pory roku o tej samej godzinie panować może już inny poziom naświetlenia, wskutek czego grafik powrotu jest elastyczny. Najważniejsze by wycofywać się, gdy słońce jest na więcej niż połowie długości swej dziennej wyprawy. Banał a taki ważny do spamiętania. Wystarczy jeden incydent rozżagwiający umysł lub moment zabójczej nieuwagi i już nie starczy czasu na powrót. Dryl być musi bez niego pozostaje chaos a w nim płodzi się lęk.

Odstawiam auto na miejsce, wypakowuje z niego zagrabione dobra i broń. Choć nie martwię się o swe bezpieczeństwo w ścianach swej niepozornej twierdzy, pozostawienie broni w zamkniętym garażu głupotą. Zwłaszcza jeśli coś poszłoby nie tak.  

Czyszczę broń, dezynfekuje środkami bakteriobójczymi, nimi także obmywam swe dłonie, swą twarz. W nich także moczę ubrania o ile skażona jucha je zachlapała. Wtedy zasiadam do stołu. Jadam nieznacznie obfitszy od porannego posiłek.  Wraca myśl ogrodu, wraca myśl łowów. Zapasów wreszcie zabraknie, a gdy to się stanie muszę mieć już gotową alternatywę. Wdrożoną w rzeczywistość przed klęską. Działanie prewencyjne a nie paniczny odzew na zaistniałą katastrofę. Najadłszy się do syta pustym w wartości odżywcze pokarmem, połykam garść suplementów. Magnez, cynk, A, B, C, D abecadła witaminowego. Świat za oknami zaczyna gasnąć. Pora na wieczorną toaletę. Wpierw nagrzewam po parę razy wodę w stalowym garnku (zimna woda nie czyści równie dobrze). Wlewam do bani o kształcie nerki zagotowany wrzątek, zaczynam się szorować. Zajmuje mi to dziesięć minut. Następnie osuszam się i wychodzę na spotkanie umywalce. W kranie nie ma wody. Nie ma jej od zawsze. Czerpie życiodajny płyn przeważnie z butelek, które nie straciły jeszcze daty ważności – rozkład chemiczny plastiku w butelce po czasie kontaminuje ciecz – oraz z opadów. Spadzisty mam dach, wobec tego rozstawiłem liczne naczynia na domach tych sąsiadów, u których problem nie istnieje. Misy, garnki, wazony, stołówkowe termosy, menażki, patelnie i cała plejada innych wynalezionych przez człeka zbiorników zalega płaskie dachy pięciu pomarłych rodzin. Razem wziąwszy zapewne jest tego żelastwa setka. By nie marnować ni kropli przelewam po mżawce czy ulewie wszystko do byczych plastikowych beczek, które to wówczas turlam do bagażnika a stamtąd do zimnej, suchej piwnicy. W wypadku rozkwitu bakterii wrzucam tabletki z chlorem. Niesmaczne to, to ale struć nie powinno. Ewentualnie przeznaczę ją do higieny, ważne by nie strwonić zapasów. Są one kluczowe na coroczne letnie upały i coroczne zimowe mrozy. Woda z roztopionego śniegu jest pitna, aczkolwiek gromadzi w sobie wszelkie zalegające ulice i budynki pyły.  Stanąwszy przed lustrem widzę cielesną swą marność. Odwzajemniającą permanentnie smętne spojrzenie postacią jestem ja. Były momenty, gdy w to nie wierzyłem. Zmizerniałem, straciłem na wadze. Włosy niestarannie ostrzyżone opadają na czoło twarzy postarzałej od miesięcy stresu. Sucha ołowiana cela, kruszące się włosy, nierówny meszek zarostu. To ja. To dalej ja. Ten sam. Oby. Wciąż pęka mi żyłka w lewym oku. Wieczna plama karmazynu na poprzecinanym korytami pajęczynek oczku. Ujście krwistej rzeki na lądzie białka.

 

Szoruję zęby szczoteczką.

 

Diablo udanym chichotem losu będzie, jeśli skonam nie z winy ran zadanych przez kreatury a w wyniku nagłego zawału, udaru czy też niezdiagnozowanego raka.  Śmielej sięgającego po coraz to kolejne narządy.  

 

Odkładam szczoteczkę charcząc.

 

Lata temu byłem hipochondrykiem, jednakże obecnie zbyt wiele szkaradztw trapi me myśli bym diagnozował sobie urojone przypadłości.

 

Zalewam gardło alkoholem.

 

Wiem, że jestem odporny na tworzącą monstra zarazę. Przynajmniej na jej szczep trujący powietrze. Zbyt szybko upadł porządek świata by było to spowodowane wyłącznie ugryzieniami przemienionych. Jest to nierentowny sposób transmisji infekcji. Zbyt wolny, zbyt ryzykowny dla patogenu. Przydatny dodatek, nie główna metoda. Ścierwo musiało być w powietrzu chociażby przez moment. Tego czy jestem odporny na zawartą w trupiej ślinie dawkę nie testowałem. Nie jestem skończonym kretynem. Nawet jeśli byłbym -kretynem jak i odpornym – mógłbym paść ofiarą infekcji lub zwyczajnej utraty krwi.

 

Wypluwam.

 

Skończywszy wieczorny rytuał podnoszę banię i otworzywszy drzwi wylewam mydliny na trawnik. Jeszczem bezpieczny. Potwory ukażą się za godzinę. Nie więcej.

Przeznaczam ten czas na lekturę. Dziś jest nią Moby Dick, studium zgubnej obsesji.

Wtedy nadchodzą one – Na ogół jestem wówczas dwadzieścia kartek dalej. – a ja nie czytam już wyłącznie w towarzystwie akustyki świerszczy i szelestu przesuwanych stronic. Na początku milczą. Maszerują nieśpiesznie bez typowej u ich gatunku agresji. Dotarłszy pod próg rozpoczynają rutynę.  Obijają się o ściany, o wymontowane z muzeum pancerne drzwi. Bezskutecznie. Gdy to do nich dotrze – w takim razie czemu codziennie próbują? – zaczynają zawodzić. Przeraźliwe jęki tuzina gardeł. Zagłuszają one jakąkolwiek ambitniejszą myśl.  Wiele z nich rozpoznaję mimo zmian w ich brzmieniu. Każde co do joty bardziej chrapliwe. Gardłowe w swym tembrze. Niektóre mnie kuszą. Nieustannie, odkąd odkryły, iż wciąż żyję. Iż wciąż tutaj siedzę. Albowiem gdzie indziej mam być? Wyjechać w trasę gwarantem niechybnej zguby. Toć eutanazja z dodatkowymi krokami. Zbędnymi krokami, gdy pod ręką ma się śrut, brzytwy, cyjanek i linę.  Więc kuszą mnie one. Wołają me imię, szepczą przez szpary w okiennych kratownicach słodkie kłamstewka. Że wcale źle się nie czują. Że to wszystko już dobiegło końca. Że im zimno i że im mnie brakuje. A ja praktycznie zawsze milczę. Wiem, że kłamią. Wiem, że każdy kto uparcie puka w me kraty, drzwi i ściany wyłącznie widmem. Skorupą wyzbytą tego co czyni nas ludźmi. Aczkolwiek czasem bywa, iż im odpowiem. 

Może odrzeknę z szyderstwem: „Tak mówisz Christie? Smutno ci beze mnie?”

Ale ona nie odpowie miast tego dalej powtarzać będzie swój wyuczony frazes wyuczonym rwanym, o jakże szpetnym głosem. Z innymi jest podobnie. Gdy myśli zagłuszone potępieńczym zawodzeniem alkohol pozostaje jedynym towarzyszem mej doli. I towarzyszowi temu zdarza się namieszać mi w głowie. On bowiem jednym z tych toksycznych, wyniszczających komórka po komórce przyjaciół. Jego głos w porównaniu do wszystkich tych natrętnych widm jest słodki. Odurzający. Acz i jego czasem mam dość. W każdym razie, gdy wypiję zbyt dużo zdarza mi się wariować. Nie w ten uroczy sposób oj nie. W ten agresywny. Ileż to razy w metylowym amoku wykrzyczałem jakieś obelgi w stronę kreatur nocy. Ileż razy połamałem mebel, rozbiłem szklaną butelkę. O podłogę, ścianę, głowę. Mogę przytoczyć jedną z zapamiętanych przeze mnie mych tyrad. 

Człowiek chorobliwie rzadko pamięta rzeczy dobre. Większość ludzkich wspomnień to sekwencje wydarzeń o tragicznym początku, sednie lub zakończeniu. Którejś szczególnie złej styczniowej nocy, gdy to mrok naszedł świat tuż po południu a ja wciąż nie miałem zapasowego agregatu ulokowawszy się na swym fotelu począłem pić. Mróz był siarczysty a kończyny me skostniałe. Bałem się, że umrę.  Oczywista, iż wraz z ciemnością nadeszły i one. Zatem zaczęły znów dudnić w kraty, w ściany i we frontowe drzwi. Skorupa niegdyś będąca urodziwą Christine zaczęła swój conocny repertuar: „Jakże mi cię brak Leonie. Jakże mi cię brak.” 

Reszta wtórowała. Każde recytujące nadaną im przez scenarzystę spektaklu kwestie.

I tak do usranej boć one nie zamkną się, dopóki świt nie nakaże milczeć.

Naturalne, że cierpliwość ma pod wpływem odurzenia wybornym specyfikiem była krucha. Kwiat maku dobrym porównaniem. Czułem tamtej nocy jak dotknąwszy jego metaforycznych płatków rozpada się on w dłoniach. Nie w mych a ich. Zimnych, brudnych dłoni o iście drapieżnych sztyletach. Wstałem wtedy gwałtownie z siedzenia i krokiem niby boja na niespokojnej wodzie podszedłem pod jedną z krat. Christine była w połowie: „Jakże mi ciebie brak Leonie, Jakże mi ciebie brak.”  Sine usta ospale artykułowały głoski. Jej wzrok był mętny. Niegdyś cudna toń lazurytowego błękitu przysłonięta była bielmem. Pofałdowanym, kleiście wyglądającym bielmem.  Reszta bestii dojrzawszy mnie na wyciągnięcie ręki utworzyła półkole przed oknem.

„Tak ci mnie kurwa brak Christie?” – wybełkotałem.

Rzecz jasna nie udzieliła mi odpowiedzi, przynajmniej nie takiej różniącej się od „Jakże mi cię brak…”

Wtedy wciąż jeszcze nie dowierzałem, w to wszystko w co plaga ludzi przemieniła. Próbowałem przemówić do ludzkiego członu istoty jegoż wyzbytej.

„Christie… kochanie też mi cię brak, nawet nie wiesz jak pieruńsko jest mi cię brak…”

Ani drgnięcia mięśni. Istota kontynuowała odgrywaną do perfekcji rolę. Twarz iście pokerowa.

„Jakże mi ciebie brak Leonie. Jak mi ciebie brak.”

 

„Jeśli… ty, ta Christie w której niegdyś się zakochałem wciąż tam jesteś. Gdzieś głęboko ukryta, zakopana to proszę, proszę daj mi znak cokolwiek, proszę cię skarbie, proszę cię, błagam.”

 

„Jakże mi ciebie brak Leonie.”

Już miałem odwrócić się na pięcie. Wrócić tak jak zawsze zataczającym się krokiem do fotela po kolejnej bezowocnej pertraktacji.  Nie uczyniłem tego.

Splunąłem na nią. Bez reakcji. Zachichotałem dziecinnie a w pijanym umyśle zrodził się kolejny pomysł. Dopiłem zawartość butelki i zamaszystym ruchem rozbiłem ją o kraty. „Christie” wreszcie zareagowała. Kawał barwionego szkła drasnął jej czoło. Zamrugała w paroksyzmie drgawek. Gęsty syrop sunął z miejsca rany.

Nie wytrzymałem.

„O a teraz kurwa już reagujesz tak? Ten język suko rozumiesz tak?! – Wykrzyczałem w przypływie pijackiego szału. – Musiałaś, po prostu kurwa musiałaś mnie zostawić prawda?  Pytam się ciebie suko pierdolona! Musiałaś się zarazić, musiałaś altruizmem skazać się na śmierć prawda? Prawda?! Może byłaś kurwa odporna na to co w powietrzu… może byśmy razem jakoś klepali tą przysłowiową biedę, ale nie, musiałaś, musiałaś kurwa dać się…” Kręciło mi się w głowie, w trzewiach paliło.

„Jakże mi ciebie…”

„Do czego ja w ogóle gadam do pierdolonej cholery? Ciebie tam już przecie nie ma. To jakiś zajebany mięsny automaton. Golem w dupę jebany. Boże jak mi ciebie jest brak. Jak ja bardzo za tobą kurwa tęsknie. Christie perełko…” Zwymiotowałem, straciłem przytomność. Ostatnie co usłyszałem nim uderzyłem głową o deski było.

„Jakże mi ciebie brak Leonie.”

 

Następnego ranka przebudziłem się w kałuży wymiocin. Po każdej z bestii nie było śladu. Tak jak zawsze. Ino nieznane mi wcześniej okazy zalegały okoliczne podwórza. Każdym co do joty amputowałem wszystkie kończyny, każde skończyło na dnie codziennie rozpalanej mogiły. Ale nie ona. Jej nie zdołałem, mimo że któregoś dnia ją ujrzałem. Leżała przecznicę dalej, nieopodal niej wyżarte szczurze ścierwo. Zwyczajnie nie mogłem, teraz gdy wyje ona znów za oknem też bym nie mógł. Wystarczy strwonić jeden strzał. Tuż nad ranem by głowa nie zdążyła się zasklepić. I choć wiem, że wszystko co w niej kochałem dawno zgasło tak jam niezdolny dokonać tego co konieczne. Pięta achillesowa mej persony. Jeśli nie inne to ona, ona jedna będzie nawiedzać mnie aż po mego życia kres. Zza okratowanego okna każdej nocy obserwując swym mętnym spojrzeniem jak się starzeje, jak słabnę.

 

 

Zjadłszy kolacje złożoną z konserwy i jakiekolwiek niealkoholowego napitku kładę się w swym łóżku. Stare deski skrzypią ugiąwszy się pod mym ciężarem. Zdmuchuje świeczkę na szafce nocnej. Już się wypala. Trzeba będzie kolejnego wieczoru ją wymienić. Kładę się na lewy bok i próbuję zasnąć. Nigdy nie wkładam stoperów do uszu. Muszę wiedzieć, czy coś próbuje się włamać lub też już to uczyniło. Nie modlę się. Jedyne o czym myślę to by nie śnić. Bardziej niż nocnych koszmarów lękam się tych dobrych snów. Tych które przypomną skostniałego sercu, iż był kiedyś inny świat. Mimo swych wad piękny. Nie tak samotny. Głębokie oddechy jak to w wojsku uczono, świadomość gaśnie. Wraz z nią głuchną Ich jęki.

I tak to wygląda. Wyglądać tak będzie dzień w dzień, noc w noc dopóty nie popełnię błędu. Wtedy rutyna ma dobiegnie końca.

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Gratuluję debiutu i zachęcam do zapoznania się z Poradnikami (dział: Publicystyka), w tym: językowymi, myślowymi, dialogowymi i Drakainy dla Nowicjuszy. :)

 

Sprawy techniczne i przykładowe wątpliwości oraz sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):

Tytułu już nie trzeba powtarzać.

Rutyna – Czyli dzień z życia ostatniego przedstawiciela gatunku ludzkiego – czy na pewno ma tu być myślnik, a po nim „czyli” od wielkiej litery?

Ważne (i to warto zanotować) (przecinek?) aby szpara między nimi nie wystarczyłaby choćby palec się przecisnął. – składniowy?

Wystarczy ino nadziać się na nie (przecinek?) a przejdą przez skórę twą jak rozgrzany nóż przez masło.

Myje zęby o ile mam pastę i schodzę na parter. – literówka?

Szepcze ona stamtąd (przecinek?) z tej swej przytulnej chatynki (dwukropek?) „Co, jeśli jej zabraknie?” (kropka na końcu zdania?)

Innymi razy lękam się (przecinek?) czy legiony potępieńcze nie zniszczyłyby piękna, które ja począłbym tworzyć nie ważne, ilekroć odbudowywałbym je. – ortograficzny?

One i wciąż pitna woda butelkowana, mleko skondensowane, deszczówka po procesie filtracji (przecinek?) tudzież kawa instant w grudkowatym proszku.

Jak jem (przecinek?) to jem w ciszy.

 

Tu cały fragment jest do poprawy interpunkcji, stylu i składni zdań:

Minęło wiele miesięcy, odkąd bestie uszkodziły jakikolwiek jego fragment, lecz przezorny zawsze ubezpieczony a w mojej sytuacji nie jest to już nawet dodatkowa ostrożność a podstawa, na której opiera się ma egzystencja.  Umiesz grać w grę to kupujesz sobie dni. Umiesz grać w nią nie najgorzej a kupisz tygodnie może nawet miesiące czy lata. Nikt, lecz nie potrafi grać w nią świetnie.

 

Na trawniku leży mocno niedożywiona kobieta (przecinek?) której ciało przywołuje zdjęcia więźniów Nazistowskich obozów zagłady. – ortograficzny?

Odwracam jej wątłe ciało na plecy. Chcę ujrzeć jej twarz. – powtórzenie?

Oczy ma otwarte (przecinek?) a lico blade.

 

Więcej usterek już nie wypisuję, ale cały tekst jest ich niestety pełen. Dialogi do generalnej poprawy. Przy Wołaczu wymagany jest przecinek. Język, stylizowany na dawny, czasami dodatkowo podkreśla emocje tytułowej postaci.

Opis makabrycznego świata straszy i przeraża, lecz ilość błędów językowych uniemożliwia uważne śledzenie fabuły i skupienie się tylko na losach bohatera/narratora. Trzeba zatem nade wszystko poprawić błędy.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka