- Opowiadanie: mark2 - ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

 

– Ja cię, góra – nie­mal trzy­dzie­sto­oso­bo­wy rzecz­ny od­dział ochro­ny po­gra­ni­cza sta­nął jak wryty. Po praw­dzie ode­szli dość da­le­ko od rzeki, ale mieli ku temu po­waż­ny powód. Za­miast pil­no­wać ru­bie­ży, wkro­czy­li kupą na teren za­chod­nie­go są­sia­da za na­mo­wą swo­je­go do­wód­cy, więc był to po­nie­kąd roz­kaz. Plan był ba­nal­nie pro­sty. Gdzieś tam na pewno mu­siał być gród. Na­le­ża­ło go zna­leźć, zdo­być i oku­po­wać, a dalej się zo­ba­czy. Miał być to atak nie­spo­dzie­wa­ny, sa­mo­wol­ny i przede wszyst­kim udany. Plan był pro­sty, a przy­naj­mniej po sło­wach do­wód­cy wy­da­wał się pro­sty: „To cie­nia­sy, pój­dzie­my, prze­sko­czy­my po cichu pa­li­sa­dę i zdo­bę­dzie­my gród. Jakby co to ja będę się tłu­ma­czył wo­dzo­wi. Po­my­śl­cie chło­pa­ki, bę­dzie­my mieli wła­sny gród. Ko­niec z sie­dze­niem w szu­wa­rach.” Ten ostat­ni ar­gu­ment prze­wa­żył. Każdy kto spę­dził kilka lat na ob­ser­wo­wa­niu dru­gie­go brze­gu, w wil­go­ci i chło­dzie, po­tra­fił do­ce­nić mi­lut­kie i su­chut­kie wieże straż­ni­cze. Cały od­dział po­szedł na ha­zar­dow­ną misję i, w sumie w ciem­no za do­wód­cą głów­nie z tego po­wo­du. Wszy­scy wie­dzie­li, że taki sa­mo­wol­ny atak może skoń­czyć się tra­gicz­nie zwłasz­cza, gdy wódz wo­dzów się o tym dowie. Za­gro­że­niem więc nie były tylko wro­gie woj­ska, ale też so­jusz­ni­cze. Wódz mógł się roz­sier­dzić i prze­gnać lub nawet skró­cić o głowę nie­po­słusz­nych mu wo­ja­ków. Mógł też wrę­czyć każ­de­mu po kil­ka­dzie­siąt monet za przy­łą­cze­nie no­wych ziem do pań­stwa. Ale kto to mógł prze­wi­dzieć. Na tym wła­śnie po­le­gał naj­więk­szy ha­zard.

 

Wła­ści­wie to miał na tym po­le­gać naj­więk­szy ha­zard misji, bo jak się oka­za­ło do­wód­ca nie prze­wi­dział jed­ne­go. A mia­no­wi­cie tego, że pa­li­sa­da, którą mieli prze­sko­czyć oka­za­ła się ka­mien­nym murem, a brama, która miała być za­wsze otwar­ta była opusz­cza­ną z wie­rzy bram­nej kratą. I to wła­śnie do­wód­ca, nie­ja­ki Pszem­ko, stał teraz pod lasem z otwar­tą gębą i mówił:

 

– Ja cię, góra.

 

Z resz­tą nie było to zda­nie wy­po­wia­da­ne tylko przez niego, bo uzbro­jo­ny we włócz­nie i tar­cze od­dział, mógł sobie co naj­wy­żej po­krzy­czeć pod mu­ra­mi zamku. Do­dat­ko­wo zamek po­sa­do­wio­ny był na ska­li­stym wznie­sie­niu oto­czo­nym ze wszyst­kich stron rów­ni­ną pól. To zmie­nia­ło dia­me­tral­nie sy­tu­acje, bo wy­klu­cza­ło ja­kie­kol­wiek ciche po­dej­ście na od­le­głość bliż­szą niż strzał z łuku.

 

– Co teraz? Już nas za­uwa­ży­li? – za­gad­nął jeden Pszem­ka.

 

– Nie wiem. Chyba spier­da­la­my – ten od­parł w za­my­śle­niu, bo wła­śnie ob­li­czał szan­se prze­ży­cia. Zza od­su­nię­tej kraty wy­padł konny od­dział i pę­dził w ich kie­run­ku.

 

– Stać! – wydał roz­kaz. I słusz­nie, bo część od­dzia­łu już była w od­wro­cie.

 

– Usta­wić się w dwu­sze­re­gu! – żoł­nie­rze z ocią­ga­niem, ale usta­wi­li się. Pszem­ko wy­szedł na­prze­ciw nad­jeż­dża­ją­cej kon­ni­cy.

 

– Mel­du­je od­dział po­ko­jo­wych jed­no­stek ochro­ny po­gra­ni­cza na eks­pe­ry­men­tal­nym pro­gra­mie wy­mia­ny za­gra­nicz­nej jed­no­stek pie­cho­ty! – wy­krzy­czał i za­sa­lu­to­wał sztyw­no, gdy od­dział z zamku się zbli­żył. Kon­ni­ca pod­je­cha­ła stępa i oto­czy­ła dru­ży­nę. Na czoło wy­je­chał do­wód­ca i za­trzy­mał się o kilka kro­ków od sa­lu­tu­ją­ce­go.

 

– Spo­cznij. Kim wy, do cho­le­ry, je­ste­ście?

 

– Je­ste­śmy jed­nost­ką pie­cho­ty nad­brzeż­nej chwi­lo­wo od­de­le­go­wa­ni na eks­pe­ry­men­tal­ny pro­gram wy­mia­ny za­gra­nicz­nej w ra­mach umowy o part­ner­stwie mię­dzy są­sied­ni­mi kra­ja­mi – ze­łgał gład­ko. Konny przyj­rzał mu się, jakby chciał uwie­rzyć, że śni, że takie cudo jak eks­pe­ry­men­tal­ny pro­gram wy­mia­ny za­gra­nicz­nej w ra­mach umowy o part­ner­stwie mię­dzy są­sied­ni­mi kra­ja­mi w ogóle ist­nieć nie może. Kto to wi­dział, żeby są­sia­du­ją­ce ze sobą kraje wy­sy­ła­ły na sie­bie po­ko­jo­we woj­ska. Co to do cho­le­ry było po­ko­jo­we woj­sko. Ale ry­zy­ko­wać nie mógł. Od­wró­cił się do swo­ich kom­pa­nów i za­py­tał. Dla Pszem­ka dźwię­ki wy­po­wia­da­ne przez kon­ne­go brzmia­ły tro­chę jak ka­mień młyń­ski, gdy się po­rząd­nie za­piasz­czy, lub gdy ktoś szo­ru­je bu­ta­mi pod­czas trze­pa­nia skór. Jeźdź­cy kiw­nę­li tylko ra­mio­na­mi, ale żaden świa­tła na spra­wę naj­wy­raź­niej nie rzu­cił.

 

– Idzie­cie z nami! – za­ko­men­de­ro­wał, nadal nie­pew­ny, do­wód­ca kon­nych.

 

– Ta jest! – wy­krzy­czał, nadal pewny swego, do­wód­ca pie­cho­ty, i kom­pa­nia ru­szy­ła. Kon­ni­ca pierw­sza, a za nimi w szyku i pa­rad­nie nie­mal trzy­dzie­stu, ledwo co odzia­nych w skó­rza­ne ka­mi­zel­ki i z wła­sno­ręcz­nie stru­ga­ny­mi włócz­nia­mi w rę­kach, pie­chot­ni­ków. W po­rów­na­niu z do­bo­ro­wym od­dzia­łem kon­nych, pre­zen­to­wa­li się nader ża­ło­śnie. Krzy­we włócz­nie z opla­ta­ny­mi rze­mie­nia­mi gro­ta­mi chy­bo­ta­ły się nie­rów­no pod­czas mar­szu. Tar­cze, albo ra­czej pu­kle­rze z po­zbi­ja­nych nie­rów­nych desz­czu­łek wy­glą­da­ły jakby same z sie­bie mogły się roz­paść min co­kol­wiek w nie ude­rzy. Odzia­ni byle jak z wy­sta­ją­cy­mi skraw­ka­mi płó­cien­nej odzie­ży, po­oplą­ty­wa­ny­mi i po­wią­za­ny­mi rze­mie­nia­mi gdzie się tylko dało. Ogól­ny obraz nędzy i roz­pa­czy ta­ra­ba­nił się kle­ko­cząc i brzę­ka­jąc za równo idącą ko­lum­ną kon­ni­cy.

 

Nie trwa­ło to jed­nak długo, bo zamek cho­ciaż so­lid­ny, to z bli­ska oka­zał się dużo mniej­szy. Jego trzon sta­no­wi­ła ka­mien­na wieża wa­row­na z do­bu­do­wa­nym do niej drew­nia­nym dwo­rem. Przed nią stało kilka chat po­kry­tych strze­chą za­pew­ne na­le­żą­cych do za­moż­niej­szych rze­mieśl­ni­ków i nie­wie­le mniej szop drew­nia­nych na wsze­la­kiej maści dobra. Na prze­strze­ni lat ka­mien­na wieża po­czer­nia­ła od wia­tru i desz­czu, przez co od­ci­na­ła się kon­tra­stem od wy­raź­nie now­szych po­zo­sta­łych za­bu­do­wań. Ca­łość oto­czo­na była so­lid­nym murem, który też oka­zał się niż­szy niż przy­pusz­cza­li. Stał on za to na litej skale przez co zamek, choć nie­wiel­ki, sta­no­wił nie lada wy­zwa­nie nawet dla licz­niej­szej armii, a co do­pie­ro dla mar­nej dru­ży­ny Pszem­ka.

 

– To po to robią takie małe okna, żeby się z da­le­ka więk­szy wy­da­wał – szep­nął jeden do do­wód­cy.

 

– Stul pysk, głą­bie. Nawet z całą osadą nie da­li­by­śmy im rady – usły­szał nie­re­gu­la­mi­no­wą od­po­wiedź.

 

– Za­kłu­li­by nas sa­my­mi kon­ny­mi – po­nu­ro ode­zwał się ko­lej­ny.

 

– Do bramy byśmy nie do­bie­gli – dodał trze­ci.

 

– Wszy­scy za­mknąć się! – znów po­le­cia­ła nie­re­gu­la­mi­no­wa ko­men­da. – Już nie mu­si­my.

 

Do­tar­li do wału ziem­ne­go, pro­wa­dzą­ce­go do nieco wyż­szej od sa­mych murów, wieży bram­nej. Gdy prze­cho­dzi­li pod jej łu­ko­wym skle­pie­niem mogli przy­pa­trzeć się wy­sta­ją­cym zębom pod­nie­sio­nej kraty.

 

– Nie licha ro­bo­ta, u nas ta­kich nie uświad­czysz – za­gwiz­dał z uzna­niem Pszem­ko.

 

– Takie cudo po­tra­fi nie­li­cho ostu­dzić za­pa­ły przy ob­lę­że­niu – dodał, któ­ryś z idą­cych, zaraz za do­wód­cą, wojów.

 

– E tam, na wszyst­ko zna­la­zł­by się spo­sób – dodał idący za nim ko­le­ga.

 

– Cie­kaw je­stem jak ty byś sobie z tym po­ra­dził.

 

– Po­wie­sił­bym twoje onuce od na­wietrz­nej to by sami przez nią wy­bie­gli – kom­pa­nia ryk­nę­ła śmie­chem i Pszem­ko raz jesz­cze mu­siał ich uci­szyć, ale za­sta­no­wił się chwi­lę usły­sza­ną ri­po­stą. Za­miast wcho­dzić, spra­wić, żeby sami wy­szli. Coś w tym było.

 

We­szli na nie­wiel­ki dzie­dzi­niec za bramą. Na nim ner­wo­wo ko­tło­wa­ło się jesz­cze tro­chę kmie­ciów z wi­dła­mi i ce­pa­mi, ale wy­glą­da­ło na to, że kon­ni­ca jest tu je­dy­ną siłą mi­li­tar­ną, z którą trze­ba się li­czyć. Do­wód­ca pod­je­chał do bo­ga­to odzia­ne­go pa­ni­cza i znów za­sze­le­ścił i za­kle­ko­tał.

 

Waaas!? – usły­sze­li wszy­scy od­po­wiedź. I znów do­wód­ca kon­nych za­sze­le­ścił i po­ka­zał ręką na mi­zer­nie pre­zen­tu­ją­cy się od­dział pie­cho­ty nad­rzecz­nej, który sta­nął na bacz­ność w krzy­wym dwu­sze­re­gu. W od­po­wie­dzi usły­sze­li kle­kot i sze­lest pa­ni­cza, który, wy­glą­da­ło na to, nic nie wno­sił do tre­ści.

 

– Pan mó­wicz, że nic nie sły­szecz o was i wa­szym eks­pe­ry­men­tal­nich pro­gra­me – głos kon­ne­go stał się teraz tward­szy i na­brał chra­pli­we­go ak­cen­tu.

 

– A ty coś tak język w gębie zmie­nił? – Pszem­ko, od razu to wy­chwy­cił. – Toś ty jesz­cze ki­lo­metr temu mówił po na­sze­mu, a teraz przed swoim panem za­gra­nicz­ne­go uda­jesz? Taki z cie­bie kon­fi­dent?

 

– Po­wiedz mu, że o nas nie sły­szał, bośmy jest „Eks­pe­ry­men­tal­ny Od­dział” w ra­mach pro­gra­mu jego pana i nie je­ste­śmy tu dla przy­jem­no­ści, a żeby się szko­lić.

 

– I dodaj jesz­cze niech się czuje za­szczy­co­ny! – zza ple­ców do­wód­cy wy­chy­lił się jeden z nie­ogo­lo­nych żoł­nie­rzy.

 

– O wła­śnie – pod­chwy­cił do­wód­ca. – Niech się czuje za­szczy­co­ny, bo to jego zamek zo­stał wy­bra­ny do tej misji. Konny od­wró­cił się do pa­ni­cza i naj­wy­raź­niej prze­tłu­ma­czył to co mu po­wie­dzia­no. Pa­nicz za­my­ślił się, za­sę­pił, po­dra­pał się w głowę i z ukło­nem w stro­nę pie­cho­ty od­parł:

 

Herz­lich wil­l­kom­men – choć minę miał nie­tę­gą, kwe­stio­no­wać po­le­ceń wład­cy prze­cież nie mógł i nie zmie­niał tego fakt, że pierw­szy raz usły­szał o eks­pe­ry­men­tal­nym pro­gra­mie wy­mia­ny za­gra­nicz­nej jed­no­stek po­mię­dzy są­sied­ni­mi pań­stwa­mi. W końcu on za­wsze do­wia­dy­wał się ostat­ni. Było to dość zro­zu­mia­łe, ze wzglę­du na pe­ry­fe­ryj­ne po­ło­że­nie jego wło­ści. Gdy bywał na dwo­rze swego pana, czę­sto mu­siał wy­słu­chi­wać dow­ci­pów na ten temat. Naj­czę­ściej po­wta­rzał się ten o psach szcze­ka­ją­cych dupą, ale inny, dla­cze­go ptaki la­ta­ją u niego do góry brzu­chem, bo nawet na­srać nie warto, też się czę­sto po­wta­rzał. Kon­se­kwen­cją tych drwin była ogól­na prze­kła­da­ją­ca się na szcząt­ko­wą ko­re­spon­den­cję z Wil­hel­mem Trwoż­nym. Jego pan za­ję­ty pod­bo­ja­mi na po­łu­dniu, naj­wy­raź­niej nie był za­in­te­re­so­wa­ny skrom­ną do­me­ną na wscho­dzie i wy­star­cza­ło mu to, że w re­gio­nie pa­nu­je spo­kój.

 

Mimo, że cała ta hi­sto­ria z pro­gra­mem wy­mia­ny za­gra­nicz­nej wy­da­wa­ła mu się nie­praw­do­po­dob­na, to jed­nak praw­dą być mogła. Po­sta­no­wił wy­słać kogoś po dal­sze in­struk­cje do wład­cy. Nieco za­tro­skał się, gdy przez myśl mu prze­bie­gło, że sam bę­dzie mu­siał od­de­le­go­wać kogoś na wschód. Przy jego skrom­nych si­łach by­ło­by to dość kosz­tow­ne przed­się­wzię­cie. Spoj­rzał jesz­cze raz na nowo przy­by­łych i zro­zu­miał jak po­waż­ny to był pro­gram. Umowa umową, a wy­glą­da­ło na to, że pan wschod­nich ziem wy­brał naj­więk­sze ła­chu­dry, bez któ­rych mógł się obejść. Po­my­ślał, że zrobi tak samo i prze­stał się mar­twić.

 

Od­dział ulo­ko­wa­no tym­cza­so­wo w staj­niach, miesz­czą­cych się w wą­skim prze­smy­ku po­mię­dzy dwo­rem, a murem zam­ko­wym. W smro­dzie jaki po­zo­stał po żywym in­wen­ta­rzu, od razu za­czę­ły się rosz­cze­nia i pro­te­sty co do wa­run­ków sa­ni­tar­nych, ale Pszem­ko znów nie­re­gu­la­mi­no­wo kazał wszyst­kim za­mknąć mordy i pro­te­sty uci­chły. Bo­wiem po­słuch u swo­ich ludzi miał nie­ma­ły. Roz­da­no im także, skrom­ne bo skrom­ne, ale świe­że, racje żyw­no­ścio­we w po­sta­ci chle­ba i sera. Wa­run­ki na pewno nie były kom­for­to­we, ale wszy­scy zda­wa­li sobie spra­wę, że gdyby nie do­wód­ca, nie mie­li­by naj­praw­do­po­dob­niej już z czego cza­pek do wie­cze­rzy zdej­mo­wać. Oczy­wi­ście po­ja­wi­ły się szep­ty, że gdyby nie do­wód­ca to nie zna­leź­li­by się w ta­kiej sy­tu­acji, tym bar­dziej, że po­wrót przed ob­li­cza wodza wo­dzów też nie wy­da­wał się naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Wszy­scy wie­dzie­li w jak wiel­kie łajno wdep­nę­li. Z jed­nej stro­ny nie­miec­ki wódz, który bez­wa­run­ko­wo każe ich skró­cić o głowy zaraz, gdy do­sta­nie in­for­ma­cję od swo­je­go zwierzch­ni­ka, że nigdy nie było eks­pe­ry­men­tal­ne­go pro­gra­mu, a z dru­giej stro­ny ich wła­sny wódz, który praw­do­po­dob­nie o to samo każe ich skró­cić, gdy dowie się o sa­mo­wo­li od­dzia­łu. Sy­tu­acje zda­wa­ła się być tra­gicz­na, ale póki co no­co­wa­li w su­chych staj­niach, a nie w nad­brzeż­nych krza­kach, co już było pew­nym pod­nie­sie­niem stan­dar­du.

 

Tym­cza­sem Pszem­ko kom­bi­no­wał jak ich z tego wy­cią­gnąć. Wie­dział, że ma je­dy­nie kilka dni zanim cała ma­ska­ra­da się wyda. Wstał z po­sła­nia i wy­szedł na zimną noc. Przy dwo­rze za­trzy­ma­ły go stra­że i pró­bo­wa­ły coś mu tłu­ma­czyć, ale nic z tego nie zro­zu­miał. Do­bit­nie za to zro­zu­miał po­sztur­chi­wa­nia i pchnię­cia kie­ru­ją­ce go z po­wro­tem do staj­ni. To nie­mi­łe do­świad­cze­nie na­uczy­ło go dwóch rze­czy. Po pierw­sze, że jest więź­niem, a po dru­gie, że je­dy­ną osobą, z którą da się tutaj po­ga­dać jest do­wód­ca jazdy kon­nej, który ich tu przy­pro­wa­dził.

 

Rano ów do­wód­ca przy­szedł do niego i za­pro­wa­dził go do swo­je­go zwierzch­ni­ka. Tam Pszem­ko tru­dził się i prę­żył, by kłam­stwo nie wy­szło na jaw. Wy­ra­ził też kil­ku­krot­nie zdzi­wie­nie, że nikt tu o ni­czym nie wie i za­grał, nad wyraz prze­ko­ny­wu­ją­co, obu­rze­nie z tak chłod­ne­go przy­ję­cia. Za­pew­nił też, że jego pan, Lech z Łysej po­twier­dzi jego wer­sję wy­da­rzeń, bo on jako do­wód­ca nad­rzecz­ne­go od­dzia­łu sam tego nie pla­no­wał, a je­dy­nie roz­kaz wy­ko­nał. Skąd mógł wie­dzieć, że pisma, zgod­nie, z któ­ry­mi miał się sta­wić dwa dni temu w zamku, jesz­cze nie do­tar­ły. Za spóź­nie­nie ser­decz­nie prze­pro­sił i po­pro­sił, by nie in­for­mo­wać jego pana o tym drob­nym in­cy­den­cie. Na ko­niec za­pew­nił, że jego lu­dzie są do dys­po­zy­cji pana tych ziem, ale za­zna­czył, że głów­nym ich za­da­niem jest nauka żoł­nier­skie­go rze­mio­sła. Jak się oka­za­ło, pan tych ziem także miał na imię Wil­helm, a zamek, w któ­rym się znaj­do­wa­li na­zy­wał się Lu­bush. Dziw­nie swoj­sko brzmia­ła ta nazwa, więc Pszem­ko po­sta­no­wił się do­py­tać o to przy pierw­szej spo­sob­no­ści.

 

Po spo­tka­niu ru­szył razem z do­wód­cą jazdy, który teraz stał się jego prze­ło­żo­nym, przy­dzie­lić ludzi do od­po­wied­nich zadań. Więk­szość po­szła na plac ku­piec­ki gdzie cze­kał na nich gruby, wą­sa­ty sier­żant. Han­dla­rzy tym­cza­sem wy­rzu­co­no na pod­zam­cze, gdzie i tak więk­szość z nich miesz­ka­ła. Dla nie­miec­kie­go sier­żan­ta, musz­tra pre­zen­to­wa­na przez do­bo­ro­wy od­dział Pszem­ka, nie speł­nia­ła żad­nych stan­dar­dów przez co dru­ży­na spę­dzi­ła cały dzień ucząc się stać na bacz­ność. Dwóch zo­sta­ło przy­dzie­lo­nych ko­wa­lo­wi jako po­moc­ni­cy, a dwóch po­szło po­ma­gać sta­jen­nym, któ­rzy razem ze swo­imi pod­opiecz­ny­mi zo­sta­li prze­mel­do­wa­ni pod wieżę bram­ną. Pszem­ko po roz­lo­ko­wa­niu miał tro­chę czasu, więc po­sta­no­wił za­py­tać swo­je­go prze­ło­żo­ne­go o to i owo, a po­nie­waż on także miał już faj­rant, usie­dli razem w karcz­mie i za­mó­wi­li po dzba­nie piwa.

 

– Nie mia­łem czasu się przed­sta­wić. Pszem­ko je­stem – wy­cią­gnął dłoń do swo­je­go nie­miec­kie­go prze­ło­żo­ne­go.

 

– Kon­rad – dłoń zo­sta­ła uści­śnię­ta.

 

– Skąd znasz nasz język?

 

– Wi­dzisz ja po­cho­dzę z za­rze­cza, to jest ze wscho­du. Tak się u nas mówi na wasze zie­mie. Wszyst­ko co za rzeką to za­rze­cze i tyle. Nikt z nas nie mówi ina­czej, bo i nikt nie jest cie­kaw co tam w rze­czy­wi­sto­ści się znaj­du­je. Miesz­kam tu nie­mal całe życie, ale po­cho­dzę z wa­szych ziem, tylko, że… nie pa­mię­tam, z któ­rych do­kład­nie.

 

– Ucie­kłeś, czy cię sprze­da­li?

 

– Ani jedno, ani dru­gie. Gdy byłem chłop­cem nasza wieś zo­sta­ła za­ata­ko­wa­na. Nie­wie­le z tego pa­mię­tam. Ojca prze­bi­li oszcze­pem, a matkę spa­li­li z resz­tą osady. Po­za­my­ka­li ich w cha­łu­pach i pod­pa­li­li im strze­chy nad gło­wa­mi. Cała osada po­szła z dymem. Oprócz mnie zła­pa­no jesz­cze kilku dzie­cia­ków. Ich za­ła­do­wa­li na wóz, taki z klat­ką i wy­wieź­li. Ja się chyba spodo­ba­łem do­wód­cy, bo po­sa­dził mnie na koń. Pa­mię­tam, że ci w tych cha­tach długo krzy­cze­li. Je­cha­li­śmy, a oni krzy­cze­li. Za bro­dem już by­li­śmy, a oni krzy­cze­li. Gdy już tylko dym z da­le­ka widać było, jesz­cze mi się zda­wa­ło, że ich sły­szę. Do dzi­siaj śni mi się to po no­cach – Kon­rad spo­sęp­niał, a Pszem­ko po­cią­gnął duży łyk piwa też mar­kot­nie­jąc.

 

– Oj nie masz ty do­brych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, bra­cie. Jak cie­bie po­ry­wa­li, to ja gęsi pa­sa­łem. Ro­bo­ta żadna i człek dużo czasu miał. Pisz­czał­ki z trawy stru­ga­łem, ka­mie­nia­mi kacz­ki na sta­wie pusz­cza­łem. Ogól­na sie­lan­ka. Póź­niej w żoł­nier­kę po­sze­dłem, bo człek świa­ta chciał zo­ba­czyć, ale na żad­nej bi­twie nie byłem. A ty bie­da­ku już za młodu swoją pierw­szą prze­ży­łeś. A chwa­li ci się, że prze­ży­łeś, bo jed­nak czę­ściej sły­szy się to ta­kich, któ­rzy nie prze­ży­li. Ale, ale, na­pij­my się co by w gębie nie za­schło – wznie­śli kubki i wy­chy­li­li po kilka łyków.

 

– Cie­kaw je­stem ro­da­ku, z jakiż to stron po­cho­dzisz, bo przy­znam się, żem nie sły­szał o żad­nej raj­zie nie­miec­kiej na naszą stro­nę. Ow­szem, zda­rza­ły się daw­niej, ale to już tyle wio­sen, od­pu­kać, pokój pa­nu­je, że czło­wiek jeno z opo­wie­ści to zna. Pa­mię­tasz ty jesz­cze co z dzie­ciń­stwa?

 

– Pa­mię­tam naszą chatę. Pa­mię­tam jak oj­ciec cho­dził co rano w pole, a matka krzą­ta­ła się w obej­ściu. Do dzi­siaj jak czuję za­pach go­to­wa­ne­go bobu to mi się łzy na oczy cisną. Pa­mię­tam, że las oj­ciec z dzia­dem kar­czo­wa­li. Rzeka nie­da­le­ko była, ale dużo węż­sza niż ta gra­nicz­na. Pa­mię­tam śpiew pta­ków i pro­mie­nie sło­necz­ne na mojej twa­rzy. Pięk­ne to wszyst­ko było. Do dziś tę­sk­no mi na samą myśl o oj­czyź­nie, ale wró­cić jakoś nie mogę. Poza tym nie mam już dokąd. Tu już teraz mój dom i tutaj moje życie. Ale dość o mnie – Kon­rad prze­tarł oczy wierz­chem dłoni. – Co wy tu ro­bi­cie?

 

– Je­ste­śmy na eks­pe­ry­men­tal­nym pro­gra­mie wy­mia­ny od­dzia­łów po­gra­ni­cza… – wy­re­cy­to­wał gład­ko Pszem­ko.

 

– Prze­stań mnie ob­ra­żać ta­ki­mi kłam­stwa­mi. Pytam się co tu ro­bi­cie na­praw­dę.

 

– A znu­dzi­ło nam się sie­dzieć w szu­wa­rach i po­sta­no­wi­li­śmy zo­ba­czyć co dalej na świe­cie sły­chać – nie­fra­so­bli­wie znów ze­łgał, ale tym razem do­wód­ca kon­nych mach­nął je­dy­nie ręką, bo nijak mu było prze­słu­chi­wać ro­da­ka. Wy­chy­lił kubek do dna.

 

– Wie­cie, że jak to wszyst­ko się wyda to was skró­ci­my o głowy? – po­wie­dział wy­cie­ra­jąc usta z piany.

 

– Dla­te­go mu­sisz nam pomóc.

 

– Ja? Chyba kpisz sobie, Pszem­ko. Ja tu je­stem po to żeby was pil­no­wać. Wiesz co mi po­wie­dział ten chły­stek co tu się ma za pana na zamku?

 

– To on tu nie wład­ca?

 

– Wład­ca to był jego zmar­ły tra­gicz­nie oj­ciec, on tu tylko go­spo­da­ru­je i to na do­da­tek nie­udol­nie. Teraz jesz­cze mi grozi, że jak coś prze­skro­bie­cie to ja pierw­szy głowę stra­cę.

 

Obu miny zrze­dły, ale od czego było piwo. Karcz­marz przy­niósł po ko­lej­nym dzba­nie. Chwi­lę póź­niej znów mu­siał przy­no­sić re­pe­tę, bo obaj kom­pa­ni humor po­pra­wi­li sobie wy­chy­la­jąc go dusz­kiem. Potem przy­szła pora obia­do­wa i Prze­mko za­nie­po­ko­ił się o swo­ich ludzi, ale lekko już wsta­wio­ny Kon­rad za­pew­nił go, że ktoś się nimi zaj­mie i za­mó­wił po ko­lej­nym dzba­nie piwa. Do piwa po­pro­si­li coś na ząb. Do­sta­li zupę z ka­pu­sty i po ol­brzy­miej misie go­to­wa­ne­go bobu, na co Kon­rad za­re­ago­wał łka­niem. „Jed­nak nie prze­sa­dzał z tym pa­trio­ty­zmem” – po­my­ślał Pszem­ko. Do po­sił­ku za­mó­wi­li ko­lej­ne piwa i Kon­rad stał się jesz­cze bar­dziej roz­mow­ny.

 

– Bra­ko­wa­ło mi tego, ro­da­ku – wy­tarł wąsy z piany. – Tutaj wszy­scy piją i jedzą z umia­rem, nawet żoł­nie­rze. Od kiedy pa­mię­tam każda bie­sia­da koń­czy­ła się tym, że zo­sta­wa­łem sam przy stole, a resz­ta za­sy­pia­ła, albo szła do domu. Przez to na­uczy­łem się upi­jać na smut­no. Pa­mię­tam jesz­cze mo­je­go ojca jak pi­ja­ny do domu wra­cał, wcho­dził z hu­kiem do cha­łu­py i brał matkę tam gdzie stała. Jak byłem mały to my­śla­łem, że mój oj­ciec jest wład­cą ziemi. Za­wsze pa­trzy­łem z po­dzi­wem na niego. Był po­tęż­ny, wład­czy i taki męski – to ostat­nie okre­śle­nie tro­chę za­nie­po­ko­iło Pszem­ka, ale po­sta­no­wił nie do­py­ty­wać co kon­kret­nie kom­pan ma na myśli. A po kom­pa­nie widać było wy­raź­nie, że nie przy­wykł do nad­mier­nych ilo­ści al­ko­ho­lu. Głowa mu się coraz bar­dziej ki­wa­ła, a głos za­ła­my­wał. Za to język coraz bar­dziej roz­wią­zy­wał.

 

– Na tej obcej ziemi nie mam już ni­ko­go z kim mogę po ludz­ku po­ga­dać – żalił się opar­ty głową o ramię Pszem­ka. – Parę lat temu był tu jesz­cze stary bard Hla­vel, on też po na­sze­mu mówił, więc sobie cza­sem po­śpie­wa­li­śmy, cza­sem po­opo­wia­dał mi o tym jak u nas pięk­nie. A znał on, ro­da­ku, nie­skoń­czo­ną ilość pie­śni z na­szych stron. Śpie­wał mą­drze i tak pięk­nie, że jesz­cze tę­sk­nię do tych pa­gór­ków le­śnych i tych łąk zie­lo­nych sze­ro­ko pod błę­kit­nym nie­bem roz­cią­gnio­nych – Pszem­ko przy­siągł­by, że jego to­wa­rzysz cy­tu­je jakąś bal­la­dę, ale nie był pe­wien jaką.

 

– I co się z nim stało?

 

– I zmarł, a dzi­siaj to mój pierw­szy raz od kilku lat jak mam się z kim na­praw­dę napić – Kon­rad po­pła­kał się ze szczę­ścia i wpadł w ra­mio­na Pszem­ka.

 

– Ko­cham cię, kumie. Wi­dzisz, jak mnie ci Niem­cy po­rwa­li to ten gruby do­wód­ca wziął mnie do sie­bie i też mnie ko­chał. Tulił mnie i gła­skał, a mi się to nawet po­do­ba­ło, bo mały byłem. Nawet kąpał się ze mną. Opo­wia­dał mi, że jak pod­ro­snę to bę­dzie­my żyli sobie szczę­śli­wie i ja mu wie­rzy­łem. Do­brze mi u niego było, mia­łem swo­je­go na­uczy­cie­la i kom­na­tę w wieży więk­szą niż cała moja cha­łu­pa dzi­siaj. Aż któ­re­goś dnia zna­la­złem go nie­ży­we­go w mojej kom­na­cie, ca­łe­go na­guś­kie­go – Kon­rad znów za­pła­kał.

 

– Przez jakiś czas my­śla­łem, że mnie dzie­dzi­cem zro­bią, bo pan nie zo­sta­wił żad­ne­go po­tom­stwa, nawet żony nie miał, więc wszy­scy mó­wi­li, że to pew­nie ja obej­mę po nim sche­dę. Nie trwa­ło to długo. Przy­je­cha­ło po­sel­stwo, roz­ka­zy przy­wio­zło, że to teraz do­me­na in­ne­go pana i jak to się mówi, przy­sło­wio­wa „dupa blada”. Tro­chę tam jesz­cze po­miesz­ka­łem, ale że nowy pan nie bar­dzo wie­dział co ze mną zro­bić to mnie do woj­ska wy­słał. Choć nie­wy­ro­śnię­ty byłem, z końmi sobie do­brze ra­dzi­łem i sta­jen­nym po­ma­ga­łem. Póź­niej to już jakoś po­szło. Wy­sła­li mnie na pół­noc, tam kilku dzi­kich po­bi­łem to mnie awan­so­wa­li, a że u tego gru­be­go Niem­ca wcze­śniej miesz­ka­łem to mnie wszy­scy znali. Póź­niej się do­wie­dzia­łem, że to był jakiś po­cio­tek Wil­hel­ma Trwoż­ne­go. Dzię­ki temu mo­głem robić ka­rie­rę w żoł­nier­ce. Do szta­bu mnie nie wzię­li, bom prze­cie nie Nie­miec, ale coś ze mną zro­bić mu­sie­li. Wi­dzisz, Pszem­ko, nikt tu na­szych nie lubi. Nawet jak chłop mówi po na­sze­mu, to się nie przy­zna. Tutaj, jakby to po­wie­dzieć, hańba z na­szych stron po­cho­dzić i choć wielu po­cho­dzi to się z tym kryją. W końcu i o mnie ktoś sobie przy­po­mniał, że język są­sia­da znam, więc mnie prze­nie­śli na kresy. Już od ośmiu lat sie­dzę w Lu­bu­shu i gra­ni­cy pil­nu­ję. Tylko ten chły­stek co tu rzą­dzi mnie wpie­nia, bo sza­ro­gę­si się jakby wszyst­kie ro­zu­my po­zja­dał, a pa­nu­je tu ledwo dwa lata.

 

– To on nie stąd? – za­py­tał Pszem­ko.

 

– A gdzież tam. Wcze­śniej to on tu miesz­kał i ow­szem, ale po nauki po­je­chał do Mag­de­bur­ga, do wu­jo­stwa, jak był pa­cho­lę­ciem. Wró­cił do­pie­ro po śmier­ci ojca jak mu spa­dek ła­ko­my przy­padł i on teraz wiel­ki pan na zamku, a po­ję­cie w bu­tach nosi, o takie małe ­– Kon­rad po­ka­zał wiel­kość po­ję­cia swo­je­go pana po­mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – A jak się pręży, jak roz­ka­zy wy­da­je? Jak­bym sa­me­go Wil­hel­ma Trwoż­ne­go sły­szał. Staje na tym swoim po­de­ście przed dwo­rem i na moich ludzi krzy­czy, że konno jeź­dzić nie po­tra­fią. Sły­szysz mnie, Prze­mko? Moi lu­dzie konno jeź­dzić nie po­tra­fią! – do­wód­ca w swoim świę­tym gnie­wie wy­krzy­ki­wał obu­rze­nie, ale Prze­mko był my­śla­mi już dalej.

 

– Coś mi się jed­nak zdaje, że ty też swej głowy całej nie unie­siesz.

 

– Jak to? – Kon­rad, z prze­stra­chu, albo ze zdzi­wie­nia, wy­trzesz­czył oczy.

 

– Boś ty brat­ku jest kon­fi­dent co to uraz do całej nacji nie­miec­kiej głę­bo­ko w sobie nosi. Tyś się po­pła­kał na wspo­mnie­nie moich ziem, choć ich nie wi­dzia­łeś szmat czasu. Zna­czy się, tę­sk­nisz, a nawet nie wiesz za czym. Tyś był wy­ko­rzy­sty­wa­ny przez ja­kie­goś Niem­ca w dzie­ciń­stwie. Nie prze­czę, że przez grubą per­so­nę, bo to za­wsze le­piej być wy­ko­rzy­sta­nym przez per­so­nę niż przez byle kogo, ale byłeś. A na do­da­tek je­steś jesz­cze za­cie­kłym wro­giem swo­je­go pana i za­ło­żę się, że mu w duchu zło­rze­czysz. Mam rację?

 

Kon­rad pół­przy­tom­ny od ilo­ści wy­pi­te­go piwa, po­ki­wał smęt­nie, nisko za­wie­szo­ną nad kub­kiem, głową.

 

– I pew­nie na do­da­tek swo­ich ludzi bun­tu­jesz, ob­ni­ża­jąc au­to­ry­tet swo­je­go bez­po­śred­nie­go prze­ło­żo­ne­go. Mam rację?

 

– A no masz – do­wód­ca wle­pił wzrok w dno dzba­na.

 

– Nie martw się druhu, jakoś sobie po­ra­dzi­my. Mam już pe­wien po­mysł – klep­nął Kon­ra­da w plecy tak mocno, że ten wy­rżnął głową w blat ławy. – Teraz jest nas tu dwóch i jak rodak z ro­da­kiem mu­si­my się trzy­mać razem. Je­steś wśród swo­ich, więc głowa do góry.

 

– Dzię­ki, Pszem­ko – praw­dzi­wy z cie­bie przy­ja­ciel.

 

Pili dalej. Karcz­ma z wie­czo­ra nie za­peł­ni­ła się ludź­mi, ale karcz­marz prze­stał zwra­cać na nich uwagę i zajął się swo­imi spra­wa­mi. Od czasu do czasu przy­no­sił tylko ko­lej­ne dzba­ny. Póź­nym wie­czo­rem, po nie­zli­czo­nej ilo­ści wy­pi­tych piw dru­ho­wie pod­nie­śli się z ławy i wy­szli w chłod­ną noc. Trzy­ma­jąc się za ra­mio­na, wę­ży­kiem, beł­ko­cząc i pod­śpie­wu­jąc sobie, pa­no­wie po­wę­dro­wa­li w stro­nę dworu.

 

– Może chcesz spać u mnie? Mam wolny sien­nik – za­pro­po­no­wał Kon­rad.

 

– Eee, nie. Dzię­ki, muszę wra­cać do chło­pa­ków. Cały dzień mnie nie wi­dzie­li, muszę wy­słu­chać ra­por­tów i takie tam. Do­bra­noc kam­ra­cie.

 

– Do­bra­noc, ro­da­ku.

 

Kon­rad po­czła­pał do swo­jej chaty, a Pszem­ko do staj­ni, które tym­cza­so­wo prze­ro­bio­no na ba­ra­ki. Resz­ta jego dru­ży­ny była już na miej­scu. Od bramy do­le­cia­ły go gło­śne roz­mo­wy. Oka­za­ło się, że jeden dzień wy­star­czył, by jego wszech­stron­nie uzdol­nie­ni lu­dzie za­czę­li mówić w ję­zy­ku go­spo­da­rzy. Nie­ste­ty głów­nie były to nie­cen­zu­ral­ne słowa sier­żan­ta kie­ro­wa­ne pod ich ad­re­sem. Pro­stym żoł­nie­rzom tak się spodo­ba­ły, że teraz cały barak zwra­cał się do sie­bie per ver­fluch­te ban­di­tenostli­che hunde. Ogól­na we­so­łość pa­no­wa­ła wśród chłop­ców. Dzień spę­dzo­ny na po­zna­wa­niu Niem­ców, był nie­zwy­kle po­ucza­ją­cy. Oka­za­ło się, że mimo oczy­wi­stych róż­nic kul­tu­ro­wych, nie­miec­cy żoł­nie­rze także pa­ra­ją się grą w kości i lubią sobie cza­sem łyk­nąć, choć nie są w tym tak do­brzy jak ich wschod­ni bra­cia. Do­wo­dzi­ło to ponad gra­nicz­nych i ponad kul­tu­ro­wych aspek­tów tego, jakże szla­chet­ne­go, za­wo­du.

 

Pszem­ko, pod­chmie­lo­ny uło­żył się na sia­nie, ale kiw­nął jesz­cze ręką na Ma­cie­ja, swo­je­go za­stęp­cę, by ten pod­szedł do niego.

 

– Jak się spra­wy mają?

 

– Ano, mel­du­ję po­słusz­nie, że nie naj­go­rzej. Chłop­com się tu po­do­ba. Sporo się na­uczy­li­śmy i z tymi Ger­ma­na­mi też idzie się do­ga­dać – wy­re­cy­to­wał szyb­ko.

 

– No, no, że­by­ście się za bar­dzo nie roz­ga­da­li – do­wód­ca po­ki­wał ostrze­gaw­czo pal­cem.

 

– Ranni są?

 

– Mel­du­ję po­słusz­nie, że dwóch – Pszem­ko znał swo­ich ludzi jak nikt inny. – Jed­ne­go koń kop­nął, a drugi nie tą stro­ną włócz­nie na mu­strze trzy­mał i sobie grot w stopę wbił – Prze­mko pac­nął się otwar­tą dło­nią w twarz.

 

– Ten od konia, w jakim jest sta­nie?

 

– Mel­du­ję, że ręka go boli, ale już mu w klam­ry ją wsa­dził nie­miec­ki fel­czer.

 

– Do­brze – do­wód­ca, zmę­czo­ny ca­ło­dzien­nym pi­ciem, przy­mknął na chwi­lę oko.

 

– Sze­fie – nie­śmia­ło ode­zwał się Ma­ciej, bo nie wie­dział czy ma sobie pójść. Ko­men­dy nie usły­szał, więc stał nadal.

 

– Sze­fie, chło­pa­ki py­ta­ją co mają robić. Wy­my­ślił coś szef?

 

– A tobie się zdaje, że co przez cały dzień ro­bi­łem? – Pszem­ko otwo­rzył oczy i spoj­rzał gniew­nie na pod­wład­ne­go, ale nie­spo­dzie­wa­ne czknię­cie ze­psu­ło efekt. – Tobie się zdaje, że ja dla przy­jem­no­ści z tym volks­deu­chem piłem. Na służ­bie pijam je­dy­nie w in­te­re­sach. Wbij to sobie do głowy, ba­ra­nie. Mam już zarys planu, jutro nadal bę­dzie­cie grać grzecz­nych chłop­ców, tylko niech mi się żaden nie spije wie­czo­rem. Nie wszyst­ko jesz­cze stra­co­ne, ten zamek może być nasz. Od­ma­sze­ro­wać!

 

Ko­lej­ny dzień był po­dob­ny do po­przed­nie­go, z tą róż­ni­cą, że ani Pszem­ko, ani Kon­rad nie tknę­li kro­pli al­ko­ho­lu. Obaj, mimo drob­nej nie­dy­spo­zy­cje, dziel­nie to­wa­rzy­szy­li swoim lu­dziom i wy­peł­nia­li swoje obo­wiąz­ki. Pszem­ko przy oka­zji ro­zej­rzał się po zamku. Zaj­rzał do ko­wa­la, gdzie dwóch z jego ludzi pra­co­wa­ło przy mie­chach. Przyj­rzał się tym ogrom­nym urzą­dze­niom i aż za­gwiz­dał z uzna­niem. Kuź­nia przed­sta­wia­ła się im­po­nu­ją­co. Bli­sko pół­to­ra me­tro­we pa­le­ni­sko ota­cza­ły nie mniej­sze mie­chy umo­co­wa­ne na drew­nia­nych ste­la­żach. Ko­ry­ta z wodą wy­cio­sa­ne z jed­ne­go ka­wał­ka gra­ni­tu, piec ka­mien­ny taki, że pół wołu w ca­ło­ści można tam było zmie­ścić. Szczyp­ców i mło­tów wi­sia­ło na ścia­nie ze dwa­dzie­ścia, a sam kowal, su­mia­sty i gruby, grzał w ko­wa­dło z siłą tura, wy­ku­wa­jąc ko­lej­ne na­rzę­dzia.

 

Póź­niej zaj­rzał na plac musz­tro­wy. Już z da­le­ka dało się sły­szeć jak sier­żant drze się na jego ludzi, któ­rzy nic sobie nie ro­bi­li z pie­ją­ce­go ze zło­ści Niem­ca. Pro­ble­mem nie było tu nie­po­słu­szeń­stwo pod­wład­nych, a ba­rie­ra ję­zy­ko­wa. Sier­żant, albo był za głupi, albo zbyt upar­ty, by pro­wa­dzić musz­trę ge­sty­ku­lu­jąc. W za­mian wy­krzy­ki­wał ko­men­dy i rzu­cał czapą o zie­mię, gdy woj­sko ich nie wy­ko­ny­wa­ło. Póź­niej pod­no­sił ją zre­zy­gno­wa­ny i pod­cho­dził do każ­de­go żoł­nie­rza oso­bi­ście, aby usta­wić go w od­po­wied­niej po­zy­cji. Czyn­ność tę po­wta­rzał przy każ­dym nowym roz­ka­zie, co do­pro­wa­dza­ło go do szew­skiej pasji. Lu­dzie Pszem­ka, a dało się to za­uwa­żyć, ce­lo­wo sier­żan­ta de­ner­wo­wa­li, ba­wiąc się przy tym nie­mi­ło­sier­nie i prze­drzeź­nia­jąc sta­re­go żoł­nie­rza. Gdy sier­żant od­wra­cał się, stro­ili miny, albo za­mie­nia­li się miej­sca­mi zwięk­sza­jąc tylko jego fru­stra­cję. Pszem­ko za­uwa­żył, że jeden z jego pod­ko­mend­nych ma owi­nię­ta w czy­ste płót­na nogę i do­my­ślił się, że to ta nie­doj­da, która włócz­ni trzy­mać nie po­tra­fi­ła. Ob­ser­wu­jąc cały roz­gar­diasz nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że po­tę­ga mi­li­tar­na za­chod­nie­go są­sia­da brała się w dużej mie­rze z dys­cy­pli­ny, czego jego lu­dziom wy­bit­nie bra­ko­wa­ło. Na­szła go wtedy re­flek­sja, że jed­nak przy­kład idzie z góry, bo prze­cież on sam wy­ka­zał się nie­sub­or­dy­na­cją opusz­cza­jąc wy­zna­czo­ny mu po­ste­ru­nek nad rzeką.

 

Prze­cho­dząc koło bramy usły­szał jak jego czło­wiek pró­bu­je na­uczyć ję­zy­ka, peł­nią­ce­go z nim wartę Niem­ca.

 

– A teraz po­wtórz, psze­ni­ca.

 

– Psi­ni­ca.

 

– Nie naj­go­rzej, a teraz po­wtórz, wie­wiór­ka.

 

– Wi­wiuh­ka.

 

– Do­brze.

 

– Do­bsie.

 

– Nie, nie, tego już nie po­wta­rzaj – ge­sty­ku­lu­jąc dawał znaki Niem­co­wi. Pszem­ko po­szedł dalej.

 

Gdy do­tarł do pro­wi­zo­rycz­nych staj­ni, urzą­dzo­nych przy bra­mie, spo­tkał Kon­ra­da.

 

– Ach witam ro­da­ka – ten przy­wi­tał go ra­do­śnie. – Jak po wczo­raj­szym, głowa nie boli, bo mi tak tro­chę tę­pa­wo.

 

– Ano, tro­chę się za­sie­dzie­li­śmy, ale przy­naj­mniej czas miło zle­ciał. Chciał­bym z wami za­mie­nić parę słów na osob­no­ści jeśli po­zwo­li­cie.

 

– Teraz je­stem za­ję­ty. Klacz mi się źre­bić bę­dzie. O co cho­dzi? – za­cie­ka­wił się Kon­rad.

 

– My­śla­łem tro­chę o na­szym wspól­nym pro­ble­mie i chyba zna­la­złem roz­wią­za­nie.

 

– Cicho. Nie teraz i nie tutaj. Spo­tkaj­my się wie­czo­rem, po­wiedz­my przy kuźni, to po­roz­ma­wia­my. Moi lu­dzie tro­chę znają wasz język, więc le­piej nie ry­zy­ko­wać.

 

– Taa, wła­śnie sły­sza­łem – po­że­gna­li się i ro­ze­szli do swo­ich zajęć.

 

Pszem­ko wró­cił na plac musz­tro­wy po­przy­glą­dać się jakie po­stę­py robią jego lu­dzie. Chciał też tro­chę po­pa­trzeć jak stary sier­żant pieni się ze zło­ści. Jemu, po­dob­nie jak jego lu­dziom, nie wie­dzieć czemu przy­no­si­ło to nie­zro­zu­mia­łą sa­tys­fak­cję. Sier­żant ska­kał i darł się na wojów, któ­rzy przy każ­dej oka­zji da­wa­li wyraz po­gar­dy dla kunsz­tu wo­jen­ne­go. Nie­usta­ją­ce drwi­ny, prze­pla­ta­ły się z gło­śny­mi, po­zo­ro­wa­ny­mi bą­ka­mi, na co stary Nie­miec re­ago­wał jesz­cze więk­szą furią. Od wczo­raj dru­ży­na na­uczy­ła się stać na bacz­ność i teraz prze­ra­bia­ła sta­nie na bacz­ność w dwu­sze­re­gu, ale widać było, że do opa­no­wa­nia tej fi­gu­ry da­le­ko im jesz­cze było. Spę­dził tak po­po­łu­dnie, ob­ser­wu­jąc drwi­ny z sier­żan­ta i urósł w nim sza­cu­nek dla całej ger­mań­skiej nacji. On by tak nie po­tra­fił. Po kilku pierw­szych pró­bach usta­wie­nia tych ła­zę­gów zre­zy­gno­wał­by z krzy­ków i wziął się do rę­ko­czy­nów. No ale naj­wy­raź­niej sier­żant dys­po­no­wał więk­szą cier­pli­wo­ścią od niego.

 

Wie­czo­rem wy­słu­chał ra­por­tów jak to pod nie­miec­ką ku­ra­te­lą czas mija i po­szedł po­szu­kać Kon­ra­da. Gdy do­tarł przed kuź­nię, jesz­cze go nie za­stał. Zaj­rzał więc do warsz­ta­tu, żeby upew­nić się, że żaden pa­cho­łek tam nie drze­mie i nie pod­słu­cha przy­pad­kiem ich roz­mo­wy. W pa­mię­ci miał słowa, że język jego ojców choć nie­mi­le wi­dzia­ny, był na tych zie­miach po­wszech­nie znany.

 

Kon­rad do­tarł nieco póź­niej.

 

– Witaj, ro­da­ku, chcia­łeś mi coś po­wie­dzieć?

 

– Mamy pro­blem – za­czął Pszem­ko. – A wła­ści­wie to ty masz pro­blem. My­śla­łem sobie o two­jej hi­sto­rii i na­szło mnie kilka re­flek­sji. Ja sobie jakoś po­ra­dzę, ludzi wy­pro­wa­dzę i znik­nie­my tak jak się po­ja­wi­li­śmy, ale ty… Ty to do­pie­ro masz pro­ble­my. Słu­żysz panu, który za nic cię ma. Przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji pośle cie­bie na pewną śmierć, boś ty jest dla niego nie­li­chym kło­po­tem. Sam w sobie skry­wasz nie­na­wiść do wszyst­kie­go co nie­miec­kie, a słu­żysz jak­byś psem na po­wro­zie był. Zwierzch­nik two­je­go pana jest da­le­ko, a mój tuż za rzeką. Wi­dzia­łem z jakim sza­cun­kiem od­no­szą się do cie­bie twoi lu­dzie i myślę, że mo­gli­by­śmy się wspól­nie po­zbyć pa­ni­cza z dworu. Co ty na to?

 

– Chyba zwa­rio­wa­łeś. Toż to prze­cież zdra­da.

 

– Nie, bo tyś jest nasz, a nie ich. Niem­co­wi bym nie pro­po­no­wał. Prę­dzej, czy póź­niej wyj­dzie szy­dło z wora i nie wy­trzy­masz. Za mie­siąc, a może za rok, sam pod­nie­siesz rękę na swego pana. Je­dy­nym wyj­ściem dla cie­bie jest przej­ście na naszą stro­nę. Nic na tym nie stra­cisz, a moż­li­we, że wręcz prze­ciw­nie. Zy­skasz spo­kój dla sie­bie i two­jej ro­dzi­ny. Pod opie­ką Lecha z Łysej bę­dzie ci le­piej, Kon­ra­dzie. On ma wiel­kie serce i z całą pew­no­ścią ozło­ci cię za twoje za­słu­gi. Kto wie może i od­dział ci się po­więk­szy, a może nawet ten zamek tobie przy­pad­nie. Wła­ści­wie to na pewno tobie przy­pad­nie, bo kto bar­dziej od cie­bie nada­wał­by się na no­we­go pana tych ziem. Po­myśl tylko Kon­rad z Lu­bu­sha – pan na zamku. Hę, co ty na to?

 

– Nie godzi się tak pana zdra­dzać. Przy­zna­ję, że mło­kos dał mi się we znaki, ale prze­cie to on jest pra­wo­wi­ty pan tych ziem, z dzia­da pra­dzia­da.

 

– E tam, takie ga­da­nie. Zie­mia prze­cho­dzi z rąk do rąk, wczo­raj dzika, dzi­siaj nie­miec­ka, a jutro znowu może być dzika, albo nasza. Młody pa­nicz dobry pew­nie z nauk jest, ale do wo­jacz­ki, sam mó­wi­łeś, głowy nie ma. A co bę­dzie jak sobie dziki wódz pół­noc­nych ple­mion wy­my­śli, że mu za cia­sno na swoim? Ruszy na was ze swoją hordą, a masa ich tam, że hej. Prze­cie to nie­bez­piecz­nie z takim do­wód­cą do walki sta­wać. Jesz­cze w ha­zard nie tylko swoje, ale i two­ich ludzi, życie po­sta­wisz. Le­piej już by było ci prze­jąć wła­dzę i za­bez­pie­czyć po­rząd­nie gra­ni­ce. Wil­helm Trwoż­ny jak się dowie, to co naj­wy­żej po­słów pośle. Jego woj­ska da­le­ko, a nasze bli­sko. Bę­dziesz miał czas zde­cy­do­wać z kim ci le­piej pod rękę iść. Po­myśl tylko, Kon­rad, pan na zamku Lu­bush.

 

Ry­cerz my­ślał długo. Całe życie ma­rzył, by wró­cić na oj­czy­zny łono, ale ani razu nie za­ma­rzył, że to łono może samo przyjść na nie­miec­ką stro­nę. Wie­dział, że Pszem­ko ma rację, jego sy­tu­acja nie była zbyt pewna pod obec­ną wła­dzą. Wil­helm Trwoż­ny, nawet gdyby chciał, nie był w sta­nie przy­słać wojsk, bo po pierw­sze za­ję­ty był pod­bo­ja­mi na da­le­kim po­łu­dniu, a po dru­gie kresy wschod­nie nigdy nie przed­sta­wia­ły się wy­star­cza­ją­co atrak­cyj­nie. Dla tak po­tęż­ne­go wład­cy jeden zamek w tą, czy w tą nie sta­no­wił róż­ni­cy, zwłasz­cza gdy cho­dzi­ło nie o zamek z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, lecz ra­czej o wieżę straż­ni­czą z dwo­rem i pa­ro­ma chat­ka­mi do­oko­ła. Pod­jął w końcu de­cy­zję.

 

– Jak chcesz to zro­bić?

 

– Zo­ba­czysz. Ty mu­sisz tylko swo­ich ludzi wy­pro­wa­dzić z zamku, a resz­tę zo­staw nam. Wy­myśl jakiś pa­trol, albo po­lo­wa­nie na wa­ta­hę wil­ków. My w tym cza­sie za­ła­twi­my wszyst­ko po swo­je­mu, ale pa­mię­taj, jak wje­dziesz potem do zamku ja już będę twoim prze­ło­żo­nym, zro­zu­mia­łeś? – Kon­rad kiw­nął głową. – Kiedy mo­żesz wy­je­chać?

 

– A choć­by i jutro z rana. Ludzi trzy­mam w po­go­to­wiu. Nic tylko na koń wsiąść i je­chać. Młody Wil­helm tylko usły­szy, że mus konie prze­tre­no­wać lub zwiad zro­bić i da po­zwo­le­nie. Za­wsze na­rze­ka, że mu konie w staj­niach gnu­śnie­ją to teraz bę­dzie miał.

 

– W takim razie wszyst­ko do­ga­da­ne. Resz­tę za­ła­twię już sam – to mó­wiąc wy­cią­gnął dłoń i splu­nął w nią ob­fi­cie. Kon­rad z razu nie wie­dział co ma z tym fan­tem zro­bić, ale w końcu do­peł­nił pro­to­ko­łu i sam podał oplu­tą dłoń ro­da­ko­wi.

 

Pszem­ko, w do­sko­na­łym hu­mo­rze, wró­cił do ba­ka­rów i ze­brał kom­pa­nię. Wpro­wa­dził wszyst­kich w szcze­gó­ły planu i wydał po­le­ce­nia na ju­trzej­szy dzień. Ale i tym razem wśród nie­zdy­scy­pli­no­wa­nej dru­ży­ny po­ja­wi­ły się scep­tycz­ne głosy, że teraz to na pewno stra­cą głowy, że le­piej by­ło­by cich­cem w las po­biec, albo wy­znać winy i upro­sić mło­de­go pa­ni­cza o azyl. Na te słowa Pszem­ko wściekł się nie­mi­ło­sier­nie i za topór chwy­cił, ale kom­pa­nia szyb­ko się zre­flek­to­wa­ła. Znów mus był ta­ki­mi kar­ta­mi grać jakie los ra­czył po­da­ro­wać.

 

Na­za­jutrz, skoro świt kon­ni­ca opu­ści­ła zamek. Dru­ży­na Pszem­ka, nie bu­dząc żad­nych po­dej­rzeń, od­ma­sze­ro­wa­ła do wy­zna­czo­nych zadań, ale na umó­wio­ny sy­gnał roz­po­czę­ła się pa­cy­fi­ka­cja stra­ży. Pierw­szą ofia­rą zdra­dziec­kie­go ataku stał się stary sier­żant, który tak so­lid­nie szko­lił od­dział w mu­strze. Z nim po­szło gład­ko, ledwo dru­ży­na usta­wi­ła się w rów­nym dwu­sze­re­gu, a już ktoś włócz­nią prze­bił Niem­ca. Sta­rzec je­dy­nie cicho za­char­czał i osu­nął się w ra­mio­na za­bój­cy.

 

Chwi­lę potem dwóch straż­ni­ków przy bra­mie padło pod cio­sa­mi to­por­ków. Miesz­kań­cy, któ­rych prze­wa­ża­ją­ca więk­szość pra­co­wa­ła poza mu­ra­mi zamku lub w swo­ich warsz­ta­tach za­ję­ci byli czyn­no­ścia­mi dnia co­dzien­ne­go, by­ła­by ni­cze­go nie za­uwa­ży­ła. Ale gdy za­czę­to za­su­wać kratę bram­ną, ktoś się zo­rien­to­wał, że coś nie gra. Od razu jeden z kmie­ci po­biegł do dworu, by za­alar­mo­wać Wil­hel­ma. Młody pan prze­czu­wa­jąc gro­żą­cy mu spi­sek za­krzyk­nął wszyst­kich do obro­ny. W mo­ment przed wej­ściem ze­bra­ła się grupa kil­ku­na­stu osób uzbro­jo­nych we wsze­la­kiej maści sprzęt rze­mieśl­ni­czy i rol­ni­czy. Do­mi­no­wa­ły widły, ale dało się także za­uwa­żyć ster­czą­ce cepy, mo­ty­ki i szpa­dle.

 

Chyba je­dy­nym rze­mieśl­ni­kiem, który nie sta­wił się na we­zwa­nie był kowal, ale miał on ku temu po­waż­ny powód. Za­ata­ko­wa­ny przez swo­ich po­moc­ni­ków nie dał się po­tul­nie obez­wład­nić i wła­śnie teraz szar­żo­wał na nich z drą­giem nie­wie­le mniej­szym od dy­sz­la od wozu. Skąd i po co taki drąg w kuźni się znaj­do­wał wie­dział za­pew­ne sam kowal, ale fakt fak­tem, że wła­śnie teraz ra­to­wał mu on życie. Zresz­tą dobór oręża zda­wał się nie­przy­pad­ko­wy, bo za­ata­ko­wa­ny miał mnó­stwo że­la­stwa do wy­bo­ru. Za­de­cy­do­wał jed­nak roz­trop­nie, bo uzbro­je­ni w mie­cze wo­jo­wie Pszem­ka nie mogli nawet po­dejść do bro­nią­ce­go się ko­wa­la. Co który pró­bo­wał for­te­lu to albo lą­do­wał na ziemi, albo uska­ki­wał do tyłu przed wiel­kim drą­giem. A kowal wy­wi­jał jak dziki, wsa­dził sobie jedną stro­ną dy­szel pod pachę i trzy­mał ata­ku­ją­cych na bez­piecz­ną od­le­głość, ma­cha­jąc to w lewo to w prawo. Trwa­ło to chwil kilka, aż w końcu jeden z wojów po­szedł po rozum do głowy i zmie­nił tak­ty­kę. W ruch po­szła broń mio­ta­na, czyli wła­ści­wie wszyst­ko, czym rzu­cać się dało. A było tego tro­chę. Ko­lej­no na ko­wa­la po­le­ciał jego im­po­nu­ją­cy ze­staw szczy­piec, mniej­sze młoty, kilka pod­ków i po­dob­na ilość haków. Do­pie­ro nie­ufor­mo­wa­ne jesz­cze głow­nie mie­czy zdo­ła­ły wy­trą­cić ko­wa­la z rów­no­wa­gi tak by na chwi­lę opu­ścił gardę. Na­tych­miast zo­sta­ło to wy­ko­rzy­sta­ne przez dru­gie­go na­past­ni­ka, który bły­ska­wicz­nie do­sko­czył i krót­kim pchnię­ciem za­koń­czył pra­co­wi­ty żywot ko­wa­la.

 

Dru­ży­na Pszem­ka ru­szy­ła tym­cza­sem na bro­nią­cych się przed dwo­rem. Nie­licz­nych star­ców i nie­wia­sty po­wpy­cha­no do cha­łup, wy­ma­chu­jąc przy tym groź­nie bro­nią. Oczy­wi­ście je­dy­nie pro­fi­lak­tycz­nie, aby przez ba­rie­rę ję­zy­ko­wą, ktoś sobie nie­chcą­cy krzyw­dy nie zro­bił. Pod dwo­rem, zna­ją­cy się jed­nak tro­chę na tak­ty­ce młody wódz roz­dał lu­dziom łuki. Choć żaden z pro­stych rze­mieśl­ni­ków nie miał po­ję­cia jak po­słu­gi­wać się po­praw­nie tym orę­żem, to jed­nak kilka strzał świ­snę­ło koło uszu szar­żu­ją­cej dru­ży­nie Pszem­ka. Oczy­wi­ście roz­sąd­ny do­wód­ca prze­rwał atak i cała dru­ży­na czmych­nę­ła z linii strza­łu. Wil­helm tym­cza­sem wy­stą­pił przed tłusz­czę i za­krzyk­nął coś do bun­tow­ni­ków. Słowa jego, kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­łe, spo­tka­ły się jed­nak z wy­raź­nie sły­szal­nym śmie­chem, bo dru­ży­na wy­chwy­ci­ła je­dy­nie po­zna­ne pod­czas musz­try prze­kleń­stwa.

 

Sy­tu­acja przed­sta­wia­ła się nad wyraz miał­ko. Oto kilka kro­ków przed dwo­rem stała grupa rze­mieśl­ni­ków i pod­lot­ków uzbro­jo­na w łuki i mie­rzy­ła w, po­cho­wa­nych za na­roż­ni­ka­mi cha­łup i opłot­ka­mi, wojów Pszem­ka. Co się który wy­chy­lił, a już le­cia­ła strza­ła lub strzał kilka. Co z tego, że chy­bio­ne skoro ru­szyć się zza osło­ny nie było jak. Trwa­ło to chwi­lę, a wła­ści­wie tyle ile po­trze­ba było na pod­pro­wa­dze­nie wozu z sia­nem dla koni od bramy. Pod­pa­lo­no go i czte­rech wojów chwy­ci­ło za dy­szel. Roz­pę­dzo­ną po­chod­nię skie­ro­wa­no pro­sto na grup­kę prze­ra­żo­nych obroń­ców, któ­rzy pierz­chli na boki po­rzu­ca­jąc oręż. Pan na zamku schro­nił się za­my­ka­jąc i ta­ra­su­jąc drzwi do dworu na chwi­lę zanim roz­pę­dzo­ny wóź roz­trza­skał się o nie.

 

Tro­chę to trwa­ło nim prze­rą­ba­li się przez drzwi. Choć wy­ko­na­ne były so­lid­nie, to nie mogły oprzeć się żmud­nej rą­ba­ni­nie to­po­rów. I ka­wa­łek po ka­wał­ku za­mie­ni­ły się w ster­tę drzazg. Wpa­dli do środ­ka. Z miej­sca kilku ostat­nich straż­ni­ków zo­sta­ło za­rą­ba­nych przez na­pie­ra­ją­cą zgra­ję. Nie po­mo­gła nie­miec­ka dys­cy­pli­na na kupę słabo zor­ga­ni­zo­wa­nych, ale sil­nie zmo­ty­wo­wa­nych wojów. Nie po­mo­gły też roz­ka­zy wy­krzy­ki­wa­ne przez prze­ra­żo­ne­go pa­ni­cza, który stał z mie­czem na końcu sali. Pan na zamku, nie chcąc zło­żyć broni po do­bro­ci wy­krzy­ki­wał prze­kleń­stwa. Do sa­me­go końca nie chciał uwie­rzyć, że swoją wła­dzę wła­śnie traci. A trze­ba przy­znać, że stra­cił ją z głową i to do­słow­nie. Pszem­ko wziął wi­szą­cy na ścia­nie ogrom­ny topór dwu­ręcz­ny i od­dzie­lił nim tułów Wil­l­hel­ma od głowy. Ta po­to­czy­ła się głu­cho po po­sadz­ce i znik­nę­ła gdzieś za tro­nem.

 

Około po­łu­dnia po­wró­cił Kon­rad. Na czele swo­je­go od­dzia­łu do­je­chał pod sam dwór i za­sa­lu­to­wał sto­ją­ce­mu Pszem­ko­wi. Jego lu­dzie naj­wy­raź­niej uprze­dze­ni o całej sy­tu­acji zro­bi­li to samo.

 

– Mel­du­ję od­dział konny po po­wro­cie z pa­tro­lu – po­wie­dział ofi­cjal­nie i pu­ścił oko do Pszem­ka.

 

– Ro­zu­miem, że z two­imi kon­ny­mi pro­ble­mu nie bę­dzie.

 

– To moi lu­dzie, a nie Wil­l­hel­ma, więc dla nich nic się nie zmie­ni­ło – zsiadł z konia. Sta­nął obok Pszem­ka i po­wie­dział coś po nie­miec­ku. Kon­ni­ca za­wró­ci­ła i nie­spiesz­nie od­da­li­ła się ku staj­niom.

 

– Co teraz? – za­py­tał, gdy zo­sta­li sami.

 

– Tak jak ci obie­ca­łem ro­da­ku. Teraz ty tu je­steś wład­cą. Po­zo­sta­je ci wy­brać stro­nę, po któ­rej się opo­wiesz.

 

– Myślę, że znasz moją de­cy­zję – uśmiech­nął się za­lot­nie i po­gła­skał Pszem­ka po po­licz­ku. Do­wód­ca nad­rzecz­ne­go od­dzia­łu ochro­ny po­gra­ni­cza nie za­re­ago­wał. Bo i niby jak miał za­re­ago­wać. Prze­cież nie ucho­dzi­ło w ciągu jed­ne­go dnia za­bi­jać dwóch panów zamku.

 

Prze­ra­żo­nych krwa­wy­mi zaj­ścia­mi miesz­kań­ców uspo­ko­jo­no. Kon­rad za­pew­nił ich, że byli je­dy­nie świad­ka­mi walki po­li­tycz­nej i za­czy­na się dla nich okres pro­spe­ri­ty. Za­pew­nił też, że nowa wła­dza bę­dzie za­wsze z ludem, a przy­na­leż­ność do no­we­go pań­stwa ozna­cza je­dy­nie do­bro­byt. Dla udo­wod­nie­nia tych słów wy­to­czo­no z piw­nic zam­ko­wych kilka be­czek miodu i po­le­co­no chło­pom przy­go­to­wać mię­si­wa. Do końca dnia po­sprzą­ta­no ciała i pod wie­czór urzą­dzo­no hucz­ną bie­sia­dę.

 

Na­stęp­ny etap był nieco bar­dziej ry­zy­kow­ny, bo­wiem na­le­ża­ło cały bunt upra­wo­moc­nić. W tym celu Pszem­ko wy­słał jed­ne­go z wojów do grodu Lecha z ra­do­sną in­for­ma­cją, że przy­łą­czył po­kaź­nych roz­mia­rów teren do no­we­go pań­stwa. Po­pro­sił też w imie­niu Kon­ra­da o łaskę i za­pew­nił, że bę­dzie on lo­jal­nie wy­ko­ny­wać po­le­ce­nia no­we­go wład­cy. Jed­no­myśl­nie zde­cy­do­wa­li także, że przy­naj­mniej tym­cza­so­wo nie będą in­for­mo­wać o zda­rze­niu Wil­l­hel­ma Trwoż­ne­go, by nie za­przą­tać mu nie­po­trzeb­nie głowy.

 

 

***

 

 

– Dobre wie­ści, panie – wódz wo­dzów, Lech z Łysej, dawno już nie sły­szał tych słów. Za­wsze tylko nie­do­la, bieda, po­ża­ry, za­ra­zy, mor­der­stwa lub wszel­kie inne kosz­mar­ne wia­do­mo­ści do niego do­cie­ra­ły. Za­tarł tedy ręce i mach­nął na po­słań­ca.

 

– Wasza mi­łość, pra­gnę do­nieść o zwy­cię­stwie. Zamek jest nasz. Dru­ży­na Pszem­ka zdo­by­ła zamek Lu­bush – po­sła­niec szcze­rzył się jakby co naj­mniej to on sam ów zamek zdo­był. Wódz wo­dzów za­miast roz­ra­do­wać się i rzu­cić jakąś mo­ne­tę, za­sę­pił się. Miał on wpraw­dzie swoje lata i nie wszyst­ko już mu­siał pa­mię­tać, ale przy­siągł­by, że ni­cze­go nie ata­ko­wał. Po­dra­pał się w głowę.

 

– Czy mo­żesz po­wtó­rzyć? – po­pro­sił ła­god­nie wódz. Po­sła­niec jesz­cze nigdy nie spo­tkał się z taką re­ak­cją na dobrą no­wi­nę, więc stro­pił się nieco. Ro­zej­rzał na boki i ci­szej już po­wtó­rzył:

 

– Mel­du­ję, że woj Pszem­ko zdo­był zamek Lu­bush.

 

– Coś ty po­wie­dział?

 

– Pszem­ko zdo­był zamek…

 

– Sły­sza­łem! – wy­darł się wódz. Roz­sier­dzo­ny nie na żarty ze­rwał się z dę­bo­we­go tronu i po­rwał za miecz. Jesz­cze chwi­la i za­siekł­by nie­win­ne­go po­słań­ca, ale do­sko­czył do niego syn Wie­sław i zła­pał za rękę. Mo­co­wał się z ojcem chwi­lę, ale w końcu ten osłabł i opadł cięż­ko na tron.

 

– Czy może mi ktoś wy­ja­śnić dla­cze­go ata­ko­wa­li­śmy na­sze­go są­sia­da? – już spo­koj­niej zwró­cił się do zgro­ma­dzo­nych w sali.

 

– Wasza wy­so­kość – ode­zwał się skry­ba. – Nie przy­po­mi­nam sobie, aby­śmy kie­dy­kol­wiek za­czy­na­li wojnę z Ger­ma­na­mi.

 

– Wiem dur­niu! – Lech znów się wściekł i za­ła­mał chwi­lę póź­niej. – Wszyst­ko stra­co­ne, a miało być tak pięk­nie. Pokój na za­cho­dzie, mała wo­jen­ka na wscho­dzie – mówił do sie­bie. – Prze­pa­dli­śmy z kre­te­sem. Teraz to do­pie­ro mamy prze­sra­ne. Poj­mać i skró­cić o głowę od­po­wie­dzial­ne­go za to! – padł roz­kaz.

 

– Wołaj Mar­ci­na – wy­dy­szał przez za­ci­śnię­te ze zło­ści zęby.

 

Tym razem nie mu­siał długo na niego cze­kać. Mar­cin, który czas za­bi­jał krę­cąc się po gro­dzie, doj­rzał bie­gną­ce­go po­słań­ca. A wie­dział, że prze­waż­nie to jego wzy­wa­ją przed ob­li­cze wład­cy. Cze­kał tylko, aż ktoś wy­le­ci z dworu i za­cznie ner­wo­wo wy­py­ty­wać ludzi. Pra­wie za­wsze wy­py­ty­wa­no o niego. Skie­ro­wał więc swe kroki w tę stro­nę.

 

– Wasza mi­łość wzy­wał? – ukło­nił się głę­bo­ko.

 

– Mamy po­waż­ny pro­blem.

Koniec

Komentarze

W li­te­ra­tu­rze ilość nie­ste­ty nie prze­cho­dzi w ja­kość. Na miał­ką fa­bu­łę nie po­ra­dzą ap­te­kar­sko szcze­gó­ło­we opisy.

 

Pi­szesz spraw­nie, pra­wie bez błę­dów. Opisy kon­se­kwent­ne, wszyst­ko bar­dzo ści­słe. Ale ca­łość jak w pol­skim kinie: http://www.youtube.com/watch?v=BB4SBj2qiVg

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

Dzię­ki za po­chleb­stwo. Oba opo­wia­da­nia są czę­ścią więk­szej fa­bu­ły i po­cho­dzą z książ­ki, która ukaże się na po­cząt­ku przy­szłe­go roku. Naj­moc­niej prze­pra­szam za taki ich dobór, ale mają ce­lo­wo bu­dzić nie­do­syt. Chcia­łem je­dy­nie po­dzie­lić się z Wami i usły­szeć kilka słów gorz­kiej praw­dy. Za kilka dni za­miesz­czę ko­lej­ne, no chyba, że zo­sta­nę tak zbesz­ta­ny, że głu­pio mi bę­dzie się tutaj za­lo­go­wać. Po­zdra­wiam

a brama, która miała być za­wsze otwar­ta była opusz­cza­ną zwie­rzy bram­nej kratą – po­waż­nie? od­ci­na­ła się kon­tra­stem – cóż za dziw­na kon­struk­cja Nie licha ro­bo­ta, u nas ta­kich nie uświad­czysz – za­gwiz­dał z uzna­niem Pszem­ko. – nie­li­cha, do cho­le­ry ja­snej! Dobra, na zda­niu cy­to­wa­nym po­wy­żej skoń­czy­łem lek­tu­rę. W tek­ście sporo li­te­ró­wek, brak pol­skich koń­có­wek "ę", "ą" na po­rząd­ku dzien­nym, błędy or­to­gra­ficz­ne i in­ter­punk­cyj­ne (tych już nawet nie chcia­łem wy­mie­niać). Jeśli ten tekst miał bu­dzić nie­do­syt, boję się my­śleć, co mo­gło­by – Twoim zda­niem – wy­wo­łać prze­syt. Sza­nuj czy­tel­ni­ka i nie wrzu­caj nie­do­pra­co­wa­nych tek­stów. Po­zdra­wiam.

Sorry, taki mamy kli­mat.

Pierw­sza część mo­je­go ko­men­ta­rza jest za­wo­alo­wa­ną KRY­TY­KĄ. I to dość mocną.

 

W zda­niu, które bie­rzesz za po­chleb­stwo, słowo "pra­wie" rzuca pewne świa­tło na moją opi­nię o tek­ście.

 

Opo­wia­da­nie nie budzą nie­ste­ty nie­do­sy­tu. Ra­czej zdzi­wie­nie, że można na­pi­sać tak wiele i tak nie­efek­tow­nie.

 

Nie chcia­łem wy­ra­żać zbyt pro­sto­li­nij­nie swo­jej nie­po­chleb­nej opi­nii. Spod pal­ców bu­dow­lań­ca, któ­rym je­stem, mo­gły­by wtedy wyjść dość dru­zgo­cą­ce i nie­par­la­men­tar­ne zda­nia. Cza­sem alu­zje od­no­szą lep­szy sku­tek. Nie­ste­ty, nie w tym wy­pad­ku. Prze­sia­nie wła­sne­go ta­len­tu przez gęste sito sa­mo­kry­ty­ki przy­nie­sie po­ży­tek za­rów­no tobie, au­to­rze, jak i nam, bied­nym od­bior­com.

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

Wbrew prze­wi­dy­wa­niom Au­to­ra, frag­ment który zdo­ła­łam prze­czy­tać wzbu­dził we mnie prze­syt, skut­kiem któ­re­go nie do­koń­czy­łam lek­tu­ry. Uwa­żam że tekst jest na­pi­sa­ny bar­dzo źle, w do­dat­ku fa­tal­nym ję­zy­kiem. Mam wra­że­nie, że Autor pi­sząc zda­nia w ro­dza­ju: Pisz­czał­ki z trawy stru­ga­łem…, Sze­fie, chło­pa­ki py­ta­ją co mają robić. Wy­my­ślił coś szef?, …że ja dla przy­jem­no­ści z tym volks­deu­chem piłem. –– nie bar­dzo wie o czym pisze. Tekst mógł­by się obro­nić, a nawet zdo­być uzna­nie, gdyby był na­pi­sa­ny na kon­kurs GRA­FO­MA­NIA.  

 

„To cie­nia­sy, pój­dzie­my, prze­sko­czy­my po cichu pa­li­sa­dę i zdo­bę­dzie­my gród”. –– Do­my­ślam się, że cie­nia­sy, w cza­sach gdy grody ota­cza­ły pa­li­sa­dy, były po­wszech­nym, nad wyraz po­pu­lar­nym okre­śle­niem. ;-)

 

„Po­my­śl­cie chło­pa­ki, bę­dzie­my mieli wła­sny gród”. –– I po­my­śl­cie chło­pa­ki, jabł­ka z wszyst­kich sadów będą nasze! ;-)

 

„Cały od­dział po­szedł na ha­zar­dow­ną misję i, w sumie w ciem­no za do­wód­cą głów­nie z tego po­wo­du”. –– Zro­zu­mia­łam, że do­wód­ca był do­wód­cą głów­nie z tego po­wo­du, że cały od­dział, w ciem­no, po­szedł na rze­czo­ną misję. ;-) Czy cho­dze­nie na ha­zar­dow­ne misje było po­wszech­nym zwy­cza­jem chło­pa­ków uda­ją­cych wojów? ;-)

 

„Za­gro­że­niem więc nie były tylko wro­gie woj­ska, ale też so­jusz­ni­cze”. –– Skoro wro­gie woj­ska nie były za­gro­że­niem, to po co się z nimi bić. ;-)

 

„I to wła­śnie do­wód­ca, nie­ja­ki Pszem­ko…” –– Czy Autor sam zde­cy­do­wał, że imię do­wód­cy bę­dzie pi­sa­ne w ten spo­sób, z błę­dem? Jeśli tak, to dla­cze­go?

 

„…naj­wy­żej po­krzy­czeć pod mu­ra­mi zamku. Do­dat­ko­wo zamek po­sa­do­wio­ny był…” –– Po­wtó­rze­nie.

 

„…wy­glą­da­ły jakby same z sie­bie mogły się roz­paść min co­kol­wiek w nie ude­rzy”. –– …wy­glą­da­ły jakby same z sie­bie mogły się roz­paść nim co­kol­wiek w nie ude­rzy.

 

„…za równo idącą ko­lum­ną kon­ni­cy”. –– Kon­ni­ca, to woj­sko wal­czą­ce konno. Kon­ni­ca nie idzie, kon­ni­ca je­dzie. Na ko­niach je­dzie. Toś ty jesz­cze ki­lo­metr temu mówił po na­sze­mu…” –– Skąd tutaj wzię­ły się ki­lo­me­try, jeśli wolno za­py­tać? ;-)

 

„Cie­kaw je­stem ro­da­ku, z jakiż to stron po­cho­dzisz…” –– Cie­kaw je­stem ro­da­ku, z ja­kichż to stron po­cho­dzisz… Dziel­nie do­brnąw­szy do tego miej­sca, dla wła­sne­go dobra i dobra tych, któ­rych opo­wia­da­nia są warte prze­czy­ta­nia, prze­sta­je robić ła­pan­kę.

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Oba opo­wia­da­nia są czę­ścią więk­szej fa­bu­ły i po­cho­dzą z książ­ki, która ukaże się na po­cząt­ku przy­szłe­go roku.   Na­praw­dę?

Może Autor ostrze­ga ewen­tu­al­nych czy­tel­ni­ków.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Oba opo­wia­da­nia są czę­ścią więk­szej fa­bu­ły i po­cho­dzą z książ­ki, która ukaże się na po­cząt­ku przy­szłe­go roku.   

Na­praw­dę?

No wła­śnie. Ja pró­bo­wa­łam prze­czy­tać oby­dwa tek­sty. W przy­pad­ku tego prze­czy­ta­łam może ze trzy aka­pi­ty, jeśli cho­dzi o drugi – za­wzię­łam się i do­szłam do po­ło­wy. Wtedy za­czę­łam za­sta­na­wiać się, kto jest głup­szy – chło­pi czy pan. I wła­ści­wie jak ktoś tu pisze, że wy­da­je książ­kę, to – sama się sobie dzi­wię [ :) ] – ale nie zgrzy­tam zę­ba­mi z za­zdro­ści, tylko się cie­szę. A tu zdę­bia­łam. Bo ro­zu­miem – może to wła­snym kosz­tem itd. Ale czy nikt nie robił ko­rek­ty? W ta­kiej for­mie to wy­cho­dzi?

Pew­nie wy­da­je w sys­te­mie POD tą gra­fo­ma­nię :D

Tę(!) gra­fo­ma­nię.

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

Prze­czy­ta­łem bez zgrzy­ta­nia zębów, w prze­ci­wień­stwie do przed­mów­ców, ale zgo­dzę się, że tekst jest strasz­nie roz­wle­kły i przed­sta­wio­na hi­sto­ria się dłuży. In­try­ga też jest mocno na­cią­ga­na, choć takie chyba było za­ło­że­nie kon­wen­cji. Całej książ­ki tak na­pi­sa­nej nie dał­bym rady prze­czy­tać. I gdzie tu fan­ta­sty­ka?

Cóż mogę rzec? Wy­daw­cy też muszą jakoś za­ra­biać, a skoro jest popyt na self-pu­bli­shing, musi być i podaż. Cie­szę się, że wy­da­jesz wła­sną książ­kę, bę­dzie co na półce po­sta­wić, czym się po­chwa­lić przed dzieć­mi. Ja na­to­miast po­zow­lę sobie nie się­gnąć po nią, jeśli ja­kimś prze­dziw­nym tra­fem znaj­dę ją kie­dyś na skle­po­wej/bi­blio­tecz­nej półce.

Opo­wia­da­nie, w mojej oce­nie, jest fa­tal­ne. Od war­stwy ję­zy­ko­wej za­czy­na­jąc (po­wtó­rze­nia, li­te­rów­ki i or­to­gra­fy („z resz­tą”, „wie­rza”) słowa wy­bit­nie współ­cze­sne i to błęd­nie użyte – „ha­zar­do­wa misja), zapis), a na lo­gi­ce koń­cząc (od­dział usta­wia­ją­cy się z ocią­ga­niem na­prze­ciw nad­cią­ga­ją­cej kon­ni­cy). Nie wiem kto Ci to wy­da­je, ale może na­pisz, bę­dzie­my omi­jać sze­ro­kim łu­kiem.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka