
Właściwie sama nie wiem, co uznać za główną przyczynę mojego nieszczęścia: jesień, niewyparzony jęzor czy słabość ciotki do kiepskich anime. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zawsze odkąd pamiętam – czyli od drugiej klasy podstawówki – zakochiwałam się jesienią. Wiosną, kiedy cały świat popadał w miłosny obłęd – kwitły fiołki, w powietrzu tańczyły motylki, nocami darły się koty, a wszystkie ławki w parku zajmowali obśliniający się wzajemnie licealiści obu płci – moje czarne serduszko pozostawało niewzruszone. Jednak gdy tylko wiatr zaczynał igrać z nitkami babiego lata, zaś jedyny miłorząb w mieście przybierał barwę bursztynu, stając się w miejscem pielgrzymek przedszkolaków poszukujących liści do albumów, wtedy właśnie w mojej duszy lęgła się rozpaczliwa potrzeba obdarzenia kogoś uczuciem.
Nie, nie myślcie proszę, że to szaleństwo ogarniało mnie co roku. Byłam dość stała w uczuciach. Moje zauroczenia, zawsze płomienne i nieodmiennie nieodwzajemnione, trwały po trzy lata. Zaczynały się któregoś słonecznego, wrześniowego lub październikowego dnia, by umrzeć śmiercią naturalną niemal dokładnie po trzydziestu pięciu miesiącach. W ciągu następnych kilku tygodni znajdowałam kolejny obiekt fascynacji, dzięki któremu motylki w moim brzuchu ogarniał istny szał – jak tancerzy samby na karnawale w Rio. A że przymioty ducha stawiałam ponad fizyczną urodę, obiektem tym zawsze zostawał któryś z moich kumpli. Wcześniej miało to miejsce tylko dwa razy, lecz już zauważałam pewien schemat.
Tym razem padło na Czarnego.
***
Czarny miał wiele plusów.
Dotychczas za największe z nich uważałam: zamiłowanie do literatury, umiejętność podtrzymania w miarę inteligentnej rozmowy przez dłużej niż trzydzieści sekund oraz sposób, w jaki się do mnie zwracał. Bo Czarny był jednym z nielicznych facetów, którzy nie nazywali mnie „Panną Google”, tylko zwyczajnie Gosią.
Ostatnio jednak zaczęłam zauważać u chłopaka kilka innych zalet: wręcz niemożliwie błękitne oczy, nieobecny, sięgający poza granice zwykłego pojmowania wzrok marzyciela, absolutnie unikalny sposób marszczenia brwi w trakcie zamyślenia i wiecznie zmierzwioną czuprynę, którą koniecznie chciałam przeczesać palcami.
Czarny niestety miał też wady.
Główną stanowił jego całkowity brak zainteresowania płcią przeciwną, zwłaszcza zaś moją osobą. Własną płcią, na szczęście, również się nie interesował. Aktualnie jedynym przedmiotem pożądania Czarnego były książki.
Dzięki nim właśnie poznaliśmy się, jakieś trzy miesiące wcześniej. Pewnego lipcowego popołudnia wracaliśmy oboje z biblioteki, objuczeni wypożyczonymi tomami, a że mieszkaliśmy obok siebie, postanowiłam zagaić rozmowę o wspólnej pasji. Wcześniej nie zwracałam uwagi na chłopaka, choć chodził do tej samej szkoły, do równoległej klasy. A ponieważ byłam szczęśliwą posiadaczką dość pokaźnego księgozbioru, zaczęłam wymieniać się z Czarnym tytułami.
***
– Nie marudź, Bajaderko – mruknął krasnolud Zbok, wbijając wielki, dwuręczny topór w kark dogorywającego wilkora. – Jesteś dla chłopaka niemalże dilerką. To niezły punkt wyjścia.
Rzuciłam rymującemu kurduplowi niezbyt przyjazne spojrzenie i niechętnie uleczyłam jego rany.
– Nie chcę być dilerką! – oświadczyłam twardo. – Chcę, żeby kochał mnie dla mnie samej!
– O, święta naiwności! – Zbok westchnął teatralnie i wygrzebał ze szczątków zwierzęcia mieszek złota, zaczarowaną marchewkę oraz, połyskujący jaskraworóżowymi runami, epicki kirys. – Takie rzeczy to po kilkuletnim związku. Na początku zawsze kocha się za coś, a najczęściej – za złudzenia.
Wzruszyłam odruchowo ramionami. Tego właśnie chciałam słuchać – mądrości starej, cynicznej baby!
Krasnolud krytycznie przyjrzał się zdobycznej płytówce, rzucił okiem na swą własną i zapytał przymilnie:
– Mogę to znidować?
– Jasne, ciociu.
Zbok pospiesznie przywdział nową zbroję i podskoczył kilka razy, chyba z nadmiaru entuzjazmu. Wyglądał trochę jak czołg parowy, do którego przymocowano neon nocnego klubu.
– Wymiatam, co nie? – Głos w słuchawkach wręcz ociekał samozadowoleniem. Miałam nadzieję, że mój pomruk zostanie uznany za potwierdzenie. – Wracając do twojego problemu, Bajaderko, szczerze mówiąc: jest kiepsko. Po pierwsze, zostałaś zaklasyfikowana jako kumpela, a to źle. Zwłaszcza w twoim wieku. Kumpela to nie dziewczyna, więc chodzenie z czymś podobnym uznaje się za nieco obrzydliwe. Musisz wyskoczyć z tej szufladki, uzmysłowić Czarnemu, że jesteś kobietą. Jednak nie wiem, jak to osiągnąć, mając czternaście lat. Potem, na studiach, jest prościej – wystarczy ściągnąć koszulkę.
– Ciociu! – zaprotestowałam.
Zachichotała.
– Ciszej – szepnęła konspiracyjnie. – Jak twoja matka się dowie, że razem gramy, dostanie apopleksji. – Odchrząknęła. – Po drugie, niestety twój luby przejawia szereg cech charakterystycznych dla Człowieka w Czarnym Golfie. Nie, nie chodzi o emo! Boże broń! Żadnych żyletek, przydługich grzywek i użalania się nad sobą! Czarnogolfiści to zupełnie inna bajka: indywidualiści przekonani o własnej odmienności i wyjątkowości. Inteligentni, oczytani, czasem zaskakująco cyniczni jak na swoje lata. Dumni z niezrozumienia fundowanego im przez współczesny świat, a jednocześnie trochę zagubieni. Nie odczytaj tego źle, Bajaderko – zawsze lubiłam czarnogolfistów. Spora część moich przyjaciół przechodziła niegdyś przez rzeczone stadium. Właściwie uznaję je za fazę larwalną większości świetnych facetów. Tyle że na etapie gimnazjum osobnicy tacy rzadko pakują się w związki. I choć hormony buzują, a ty mogłabyś zgarnąć kilka punktów za niezły biust, to i tak przegrasz rywalizację z ulubioną powieścią.
– Ciociu, czy ty coś piłaś?
– Zwariowałaś?! W moim stanie? Tylko kakao!
– Tylko… – mruknęłam. Chrzestna należała do wąskiego grona osób, które stawały się lekko wcięte po większej ilości czekolady lub odstanym soku jabłkowym. – To co mam zrobić?
– Dać sobie chwilowo spokój i poczekać. Najlepiej klika lat. I tak moim zdaniem jesteś za młoda na romanse.
– Super! Też mi rada! Tak to jest, jak się pyta o polowanie myśliwego, który przez trzydzieści pięć lat ustrzelił jedno zwierzę.
– Może i jedno, ale za to tura. – Zbok wykonał drwiący gest. – Tura! Po co miałam marnować potencjał na jakieś zające? Przemyśl to, mała. Ja uciekam. Natura wzywa, poza tym muszę porozmawiać z wujkiem. Narka!
TS poinformował o rozłączeniu się jednego z użytkowników.
Zbok znieruchomiał, gapiąc się na mnie z ekranu małymi, przekrwionymi oczkami, a po chwili zniknął.
Skoczyłam do miasta, żeby sprzedać noszone w plecaku śmieci.
***
Zdjęłam słuchawki i westchnęłam ciężko. Potrzebowałam wsparcia rówieśniczek.
***
– Chudy trochę – zawyrokowała Julka, przyglądając się ukradkiem Czarnemu. – Wiesz, lubię, jak facet jest szczupły, ale mógłby mieć chociaż zaszczepy mięśni. No i zdecydowanie za niski.
– Zalążki – poprawiłam odruchowo. Zignorowałam jej wściekłe spojrzenie, a czując się zobowiązana do obrony obiektu moich westchnień, mruknęłam: – I wcale nie jest niski, przerasta mnie o pół głowy.
– No – przytaknęła z ironią. – Z twej szczęśliwej żabiej perspektywy pewnie wygląda na wielkoluda. Tak bywa, Gosiek, jak się ma półtora metra wzrostu. Dla reszty świata twój piękniś jest pingpongiem.
Poczułam się urażona. Mierzyłam niemal sto pięćdziesiąt pięć centymetrów! Babci przy tym wzroście wpisali w dowodzie „średni”. Ale dyskusje z Julką zwykle bywały bezproduktywne.
– Mi się wydaje całkiem sympatyczny – wtrąciła nieśmiało Marta. – Ma taką miłą twarz.
– No, a kiedy się uśmiecha, w policzkach robią mu się dołeczki! – szepnęłam z entuzjazmem komiwojażera reklamującego samochodowy odkurzacz. Zaś potem, błagając Boga, by Czarny nigdy się o tym nie dowiedział, dodałam: – A jak się mu dobrze przyjrzeć, to trochę przypomina Harrego z One Direction.
Nie byłam na sto procent pewna, który z chłopaków to Harry, lecz obstawiałam tego niebieskookiego, o fryzurze uderzająco podobnej do trwałej ciotki Zośki na zdjęciach z lat osiemdziesiątych. Miałam nadzieję, że trafiłam chociaż z kolorem tęczówek.
By nie uchodzić za zupełne dziwadło, starałam się wpasować w nurt kulturowy – założyłam konto na Facebooku, słuchałam popu i malowałam paznokcie na różowo. I czasami nawet przynosiło to pożądany efekt.
– Akurat… – mruknęła z powątpiewaniem Julka, mrużąc w skupieniu oczy. Nagle wyprostowała się i szepnęła konspiracyjnie: – Tylko się nie gapcie! Idzie w naszym kierunku! Fajny pierścionek, nie? – Wyprostowała smukłe palce, prezentując nam swą najnowszą błyskotkę. – Dostałam na urodziny.
– Śliczny. – Obie z Martą pokiwałyśmy z uznaniem głowami, podziwiając biżuterię Julii.
– To granat? – zapytałam, starając się uspokoić buzujące w brzuchu motylki. Bezowocnie.
– Cześć, Gosia. – Głos Czarnego dobiegł tuż zza moich pleców.
Odwróciłam się gwałtownie. Miałam nadzieję, że chłopak weźmie mój zbaraniały wyraz twarzy za zwykłe zaskoczenie.
– O, cześć, Czarny – bąknęłam. – Miło cię widzieć. Co tam?
– Nic ciekawego. – Uśmiechnął się, prezentując osławione dołeczki. – Jak tam „Długa Ziemia”?
– Eee… Całkiem niezła. Jestem gdzieś w połowie.
– Jak skończysz, pamiętaj o mnie. W końcu jestem twoim ulubionym pasożytem. – Zaczerwienił się i nerwowo przeczesał włosy. – Rany, ale to niezręcznie zabrzmiało…
Zaśmiałam się, chyba dość sztucznie.
– Oj tam, oj tam. Zaraz niezręcznie… Sprężę się i przyniosę ci ją w piątek.
– Dzięki, Gośka. Świetna z ciebie kumpela. To na razie.
– Na razie – szepnęłam, wstrząśnięta tą „kumpelą”. Bezradnie patrzyłam na odchodzącego w kierunku swej klasy chłopaka.
– Rany – jęknęła Julka. – On rzeczywiście z bliska wygląda jak Harry.
– Ma takie same oczy – zgodziła się Marta. – I uśmiech.
– I brwi – dodała Julia. – I te usta w kształcie pękniętej śliwki. Brakuje mu tylko równie odjazdowych włosów.
Skinęłam głową, nie chcąc przerywać ich zachwytów. Osobiście nie uważałam czegoś przypominającego stertę pakuł za niezbędny dodatek do męskiej urody, ale co tam.
– Ja, tak właściwie, nawet wolę krótko ściętych – przyznała cichutko Marta, jakby czytając w moich myślach.
– Ech, Gosiek, gdyby nie to, że się w nim bujasz, chętnie bym się kolegą zaopiekowała – oświadczyła Julia kpiarskim tonem. – Nim się biedaczek do innej przyssie.
Wzruszyłam ramionami, usiłując przybrać w miarę obojętny wyraz twarzy.
– Więc uderzaj. Droga wolna. Mówiłam przecież, że to była tylko wakacyjna miłość. Jednostronna na dodatek. Dawno mi przeszło. Wspomniałam o tym, bo chciałam się przekonać, czy całkiem mnie zaćmiło, czy też Czarny ma w sobie coś. Dotąd zawsze zakochiwałam się w dziwadłach.
– Ach, te twoje miłości z piaskownicy! – żachnęła się Julka, potrząsając burzą kasztanowych loków. – Bynajmniej teraz wiesz, że masz całkiem niezły gust.
– Przynajmniej – mruknęłam.
Przyjaciółka, prychnąwszy jak wściekła kotka, warknęła:
– Och, przymknij się, Panno Google!
Chciałam jej coś odpyskować, lecz zabrzmiał dzwonek.
***
– Jesteś tego pewna? – zapytała Julka dwa dni później.
Siedziała na parapecie i nerwowo machała nogami. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zająć miejsca obok niej, lecz uznałam, że próba wdrapania się tam wyglądałaby cokolwiek niegodnie.
– Pewna czego? – mruknęłam trochę zbyt obcesowo.
Przewróciła ostentacyjnie oczami.
– Tego, że Czarny już cię nie kręci – wyjaśniła powoli, jakby rozmawiała z pięciolatką. – Wiesz, Gosiek, on naprawdę zaczyna mi się podobać. A nigdy nie myślałam, że powiem to o jakimś jajogłowym. Tylko nie chciałabym wchodzić ci w drogę.
Spochmurniałam. Najprościej byłoby szczerze przyznać, że nadal podkochuję się w Czarnym. Julka, co by o niej nie mówić, nie należała do osób, które próbowałyby odbić przyjaciółce potencjalnego chłopaka. Wręcz przeciwnie. Ze wszystkich sił wspierałaby mnie w walce o serce wybranka, pocieszała w godzinie rozpaczy i umacniała w chwilach zwątpienia. Aż wreszcie, zmęczona mą bezradnością i niekończącymi się podchodami, zdecydowałaby się poinformować chłopaka o moich uczuciach.
Jak poprzednim razem.
Postanowiłam uczyć się na własnych błędach.
– Wyluzuj, Juliet – powiedziałam tak beztrosko, jak tylko potrafiłam. – To już skończone. Naprawdę.
Uśmiechnęła się promiennie i z gracją zeskoczyła z parapetu.
– Wobec tego, życzcie mi szczęścia – poprosiła.
Potrząsnęła swą imponującą grzywą, podciągnęła zakolanówki, poprawiła spódniczkę i krokiem królowej sawanny zaczęła zmierzać w kierunku rozmawiającego z kolegami Czarnego.
Przykucnęłam. Oparłam plecy o ścianę i gapiłam się bezmyślnie w sufit.
Marta siadła obok i oparła głowę o moje ramię.
– Na pewno nie masz nic przeciwko?
Zerknęłam na przyjaciółkę. W jej ciemnobursztynowych oczach malowała się szczera troska.
– Na pewno, Martuś. Było minęło. Mam tylko nadzieję, że nie zalezie mu zbytnio za skórę. Nie chciałabym stracić kumpla.
Marta uśmiechnęła się pokrzepiająco i położyła dłoń na mojej ręce.
Jak zaczarowane patrzyłyśmy na podchodzącą do męskiego kółka Julkę.
– Cześć. Czarny, prawda? – zapytała zaskoczonego chłopaka. Bezceremonialnie wyciągnęła ku niemu dłoń, zupełnie ignorując resztę towarzystwa. Nieporadnie potrząsnął podaną ręką. – Jestem Julia, przyjaciółka Gośki. Wiele mi o tobie opowiadała. Uważa cię za najinteligentniejszego faceta w naszej budzie. Skoro Panna Google tak wysoko cię ceni, to musisz być naprawdę mega. Mam ogromną prośbę. Podobno jesteś świetny z historii, a ja ostatnio zgarnęłam pałę z klasówki. Muszę ją poprawić, a sama nie dam rady. Wytłumaczyłbyś mi co nieco? Proszę…
Czarny rozejrzał się podejrzliwie, pewnie zastanawiając się, czy to jakiś żart.
– Ja? A nie lepiej poprosić Gosię? W końcu się przyjaźnicie…
Julka wydęła smutno usta i zatrzepotała rzęsami.
– Gośka jest strasznie mądra, ale nie ma za grosz cierpliwości. Myśli, że każdy łapie wszystko od razu. A mi trzeba pewne rzeczy spokojnie wytłumaczyć, jak krowie na rowie. Wyglądasz na rozsądnego faceta. Nie pomożesz mi? No plizz, przecież to tylko jedno popołudnie…
Przesunęła wzrokiem po twarzach jego kolegów, szukając wsparcia. Pod nefrytowym spojrzeniem sprężynowłosej bogini męskie serca topniały niczym wosk.
– No weź, Czarny – westchnął jeden z chłopaków. – Nie daj się dziewczynie prosić!
Mój biedny wybranek odchrząknął, wyraźnie zmieszany.
– Dobra. Dzisiaj nie mam czasu, ale możemy się umówić na jutro.
– Świetnie! – Rozpromieniona Julka wygrzebała z kieszeni komórkę. – Podaj mi swój numer, to zadzwonię wieczorem.
Po chwili odwróciła się w naszą stronę i uśmiechając się, ukradkiem pokazała uniesiony w górę kciuk.
Czułam wzbierającą w ustach gorycz. Korepetycje – coś, na co nie było szans w przypadku Panny Google.
Nie potrafiłam spojrzeć na powracającą przyjaciółkę.
– Rany, co za laska! – mruknął z podziwem któryś z kumpli Czarnego. – Gdzieś ty ją wyhaczył, farciarzu?
Na szczęście nie dosłyszałam odpowiedzi. Zacisnęłam zęby, mając jedynie nadzieję, że Marta nie zauważy mojego zdenerwowania.
***
– Tak mi przykro, Bajaderko! Księżniczka Julia to twarda rywalka. Zwłaszcza, że jest tej rywalizacji nieświadoma. Krówkę? – Chrzestna wyciągnęła w moją stronę torebkę cukierków, a gdy pokręciłam głową, wzruszyła ramionami. – Powinnaś powiedzieć jej prawdę. Inaczej pokłócicie się o chłopaka. Nie warto.
– Po tym jak dałam jej zielone światło? Przecież to siara!
Ciotka westchnęła ciężko, przeżuwając ciągutkę.
– Więc odpuścisz sobie Czarnego?
Przygryzłam nerwowo usta. Jakby „odpuszczanie sobie” było takie proste. Brzuszne motylki miały na ten temat własne zdanie. Poza tym chodziło o jedynego faceta w okolicy, który nie uważał mnie za totalnego freaka.
Milczałam.
Spojrzała na mnie ze współczuciem. Bezwiednie pokręciła głową.
– Masz ochotę na oliwki? – zapytała nagle i nie czekając na odpowiedź, pomaszerowała do lodówki.
Po chwili z kuchni dobiegł dźwięk tłuczonego szkła i bardzo paskudne przekleństwo.
Rozmyślałam, czy zwierzenie się chrzestnej stanowiło dobry pomysł. Ciotka Diana zawsze była dość ekscentryczną osóbką, lecz ciąża zmieniła ją w sześćdziesiąt kilka kilo ożywionego chaosu. Nawet wujek postanowił ewakuować się z domu na jakiś miesiąc, pod pretekstem udziału w zagranicznym szkoleniu.
Po kilku minutach gospodyni wróciła, niosąc miseczkę korniszonów.
– Musimy się obyć bez oliwek – oznajmiła chrzestna ponuro. Nagle rozpromieniła się. – To jest myśl! Złap go na żarcie! Sprezentuj mu wypasione drugie śniadanie, czy coś. W anime to zawsze działa.
Zerknęłam na nią z politowaniem.
– Ciociu, oszalałaś? Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież chodzi o prawdziwe życie, a nie jakieś durne anime! I kto w ogóle je drugie śniadanie? Facetów nie da się przyciągnąć jedzeniem, to nie są bezdomne koty!
– Na studiach się udawało – burknęła urażona, chrupiąc ogórka. – Choć to specyficzny okres. Wtedy są w stanie oddać się za talerz zupy lub dobrze przyrządzonego tosta. Może chociaż upiecz ciastka…
– Ciociu!
– No co? Przecież chciałaś rady! – Westchnęła. A potem, speszona, szepnęła konspiracyjnie: – Jeśli chcesz, możemy poczarować. Tylko musiałabyś obiecać, że nie wygadasz babci i wujkowi. Nie lubią, jak się tym zajmuję.
Nie bardzo wierzyłam w jej okultystyczne madżi-madżi, ale tonący brzytwy się chwyta. Zresztą moja matka chrzestna potrafiła zadziwiająco skutecznie wróżyć. Przynajmniej póki reszta rodziny ceremonialnie nie spaliła kart tarota, po tym, jak Diana wyczytała w nich romans kuzyna.
Przecież chodziło tylko o niewinną zabawę. W sumie, co szkodziło spróbować?
– Znasz się na miłosnej magii, ciociu? – zapytałam ostrożnie.
– O tyle o ile – oświadczyła, uśmiechając się, i z entuzjazmem przystąpiła do przygotowań.
Przygotowań w znacznej mierze opartych na prowizorce, o ile się orientowałam.
Kręciła się po domu niczym szalona mucha, podczas gdy ja siedziałam na kanapie, obserwując z zadziwieniem ów rytuał.
Najpierw zwinęła dywan i usypała na podłodze spory okrąg z soli kamiennej.
– No – mruknęła chrzestna z zadowoleniem. – Teraz symbole żywiołów. Powietrze na wschodzie. – Położyła obok solnej linii wielki, kuchenny nóż. – Woda na zachodzie. – Po przeciwnej stronie kręgu ustawiła kuliste akwarium, w którym pływał neurotyczny bojownik. – Ogień na południu, a ziemia na północy. – Na wyznaczone miejsca powędrowały: świeca zapachowa, zdobiąca dotąd komodę, oraz doniczka z dość rachityczną paprotką. Ciotka z dumą obejrzała swoje dzieło i zakomenderowała: – Wskakuj do środka, Bajaderko, a ja przyniosę z kuchni resztę sprzętu.
Niechętnie spełniłam polecenie. Kłócenie się z ciężarną wiedźmą nie byłoby najlepszym pomysłem.
Gdy wyszła z pokoju, włączyłam kompas w komórce i sprawdziłam kierunki świata. Pokrywały się idealnie z ciociną kompozycją. Westchnęłam i usiadłam po turecku.
Chrzestna wróciła, rozpromieniona, dźwigając kamienny moździerz, czerwoną świecę, ozdobioną podejrzanie uśmiechniętym świętym Mikołajem, paczkę przypraw, szklankę, nieco przywiędłą różę i butelkę wody mineralnej. To, że niczego po drodze nie zgubiła, było magią samą w sobie.
Pomogłam jej postawić te… rekwizyty wewnątrz kręgu. Uśmiechnęła się i przyklękła naprzeciw noża.
– Mocą chronione, kręgiem strzeżone, z zła oczyszczone, dobrem wzmocnione. Gotowa? – zapytała mnie, a gdy skinęłam głową, lekko dotknęła ostrzem czoła i zawołała: – Powietrze, żywiole intelektu i tworzenia, żywiole myśli i wolności, na me wezwanie – przybądź!
Spojrzała na mnie wyczekująco, więc powtórzyłam jej słowa. Podobnie głupie formułki recytowałyśmy po zapaleniu świecy, zamoczeniu palców w akwarium i spożyciu listków paprotki. Potem grzecznie podziękowałyśmy żywiołom za przybycie.
Ciotka odkaszlnęła, oblizała nerwowo usta i przystąpiła do głównej części obrzędu.
Otworzyła paczkę kolendry i wsypała do moździerza siedem ziaren. Podała mi tłuczek i wygniecioną karteczkę.
– Rozgnieć je, pomyśl o tym swoim Czarnym i przeczytaj zaklęcie – syknęła.
Roztarłam aromatyczne nasionka, starając się skoncentrować na moim ukochanym.
– Bez przymusu i bez złości, proszę cię o dar miłości. Jeśli mogą, skoro muszą, niech się zwiążą dusza z duszą. – Zapaliłam bożonarodzeniową świecę. – Niech się złączą nasze dłonie, niech uczucia błyśnie płomień. – Ucałowałam lichy pączek róży. – Serce z sercem niech się splecie, najpiękniejsze rodząc kwiecie.
Chrzestna nalała wody do szklanki i dosypała szczyptę zaczarowanej kolendry. Starając się zachować powagę, wypiłam ten napój.
– Na ogień i wodę, na wiatr i na kamień – niech się stanie! – zawołała śpiewnie naczelna wiedźma.
– Na ogień i wodę, na wiatr i na kamień – niech się stanie! – powtórzyłam.
– Niech się stanie! – powiedziałyśmy chórem.
Ukłoniłyśmy się żywiołom, dziękując za pomoc, a potem chrzestna uwolniła krąg.
– Zaraz to posprzątam, tylko muszę się napić – oznajmiła i, nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, popędziła do kuchni.
Wróciła po chwili, żłopiąc – wprost z butelki – pasteryzowane kozie mleko.
– No co? – mruknęła, zauważywszy mój potępiający wzrok. – Naszła mnie na nie straszna ochota.
Nic nie odpowiedziałam, tylko odstawiłam na miejsce akwarium ze spłoszonym bojownikiem.
– Ach, zapomniałabym! – Ciocia wsypała resztkę roztartej kolendry do rożka z papierowej serwetki. – Teraz musisz tylko dodać mu to do jedzenia. Proponuję upiec ciastka.
***
Wróciłam do domu zła jak osa, obiecując sobie nigdy więcej nie zaufać chrzestnej.
Resztę wieczoru spędziłam czytając na akord „Długą Ziemię”.
I piekąc te przeklęte ciastka.
***
Szłam skalistym brzegiem jeziora. Nad moją głową szumiał czarny, bukowy las i wirowało rozgwieżdżone niebo. Miejsce wydawało się znajome. Pogrążony w fazie delta umysł na osnowę nocnej scenografii wybrał wspomnienia Zagórza.
Zdawałam sobie sprawę, że śnię. Dziwne.
Rosa z rozdeptywanych paproci wsiąkała w czerwoną, powłóczystą suknią, chyba żywcem zerżniętą z jakiegoś horroru klasy B. Przypominający gazę materiał, mimo otaczającej mnie ciemności, miał wyraźnie karmazynowy odcień, jakby emanował wewnętrznym światłem.
Wiedziałam, że tak późna kolacja to był błąd. Postanowiłam dzielnie znieść majaki, stanowiące konsekwencje wieczornego obżarstwa.
Chłopak siedział na przybrzeżnym głazie, z daleka od cienia lasu, z zamkniętymi oczami, i grał na flecie. Melodia – smutna, hipnotyzująca i na swój sposób trochę straszna – kojarzyła się z baśnią o Szczurołapie z Hameln.
Smolista peleryna łopotała na wietrze – ostatecznie w tym właśnie celu została stworzona. Grajek, prócz tej idiotycznej płachty na grzbiecie, nosił czarne – a jakże – skórzane spodnie oraz coś, co wyglądało niczym hybryda kurtki motocyklisty i kaftana z tanich filmów fantasy. Proste, rozpuszczone włosy sięgały nieznajomemu do ramion.
Tylko w jednym moja porąbana podświadomość trafiła w gust świadomości: dzięki pełni wyraźnie rozpoznawałam w twarzy muzyka rysy Czarnego.
Pod stopą trzasnęła sucha gałązka.
Flecista przestał grać, uniósł powieki i spojrzał w moją stronę.
Oczy mary – oczywiście – nie były błękitne. O nie! To byłoby zbyt proste dla mściwych parówek zalegających w mym żołądku. Oniryczny Czarny gapił się na mnie żółtymi ślepiami o prostokątnych, kozich źrenicach.
– Witaj, piękna Małgorzato – powiedział, uśmiechając się jakoś tak… drapieżnie.
– Witaj – wyjąkałam, bezskutecznie próbując wykrztusić „Czarny”.
Zeskoczył ze skałki. Wylądował tuż obok mnie. Zanim zdążyłam zrozumieć, co się dzieje, przyklęknął i przycisnął usta do mojego nadgarstka.
– Azazel – szepnął, przyglądając mi się spod przymrużonych powiek. – Dla ciebie zaś, moja śliczna: Az.
Od razu postanowiłam draniowi nie ufać. Odkąd skończyłam trzy latka nikt nie uważał mnie za śliczną.
Wyszarpnęłam rękę z jego dłoni.
– Azazel. Strażnik kozich stad – burknęłam pod nosem. – Demon, który nauczył ludzkość, czym jest broń i kosmetyki. Uroczo. Nigdy więcej nie tknę parówek na kolację.
– Och, więc wiesz, kim jestem – ucieszył się. – Jak można się było spodziewać po Pannie Google.
– Jesteś wytworem mej popapranej wyobraźni i niehigienicznego trybu życia.
– I tu się mylisz, piękna Małgorzato – powiedział, wsuwając flet za pas. – Jestem tak realny, jak tylko to możliwe w przypadku demona. Przybyłem na twoje wezwanie. No, właściwie na wezwanie twoje i twej ciotki, lecz żaden zdrowy na umyśle przedstawiciel mojej rasy nie próbowałby opętać Diany Twardowskiej.
– O, a to dlaczego? – spytałam zaciekawiona.
– A, takie tam stare dzieje… – Odwrócił głowę, uciekając przed moim wzrokiem.
Westchnęłam.
– Wybacz, Az, fajny z ciebie majak, ale niebawem muszę wstawać – oświadczyłam i zbliżyłam się do wysrebrzonego blaskiem pełni jeziora.
Zatrzymałam się krok od linii wody i wzięłam głęboki wdech. Żywiłam niczym nieuzasadnione przekonanie, że gdy zamoczę stopy, obudzę się.
Demon chwycił mnie za rękę i, obróciwszy twarzą ku sobie, objął w pasie.
– Moja słodka Małgosiu – szepnął głosem Czarnego – pozwól się pocałować.
– Zostaw mnie! – warknęłam spanikowana.
– Dlaczego? Przecież to tylko sen. Co ci szkodzi jeden niewinny całus?
Nachylił się i poczułam na twarzy jego ciepły oddech. W kozich ślepiach błyszczały figlarne ogniki.
Cofnęłam się odruchowo. Poślizgnęłam się na wilgotnych kamieniach i wdepnęłam w płytką wodę.
***
Czułam na twarzy ciepły oddech. Zdecydowanie nieprzyjemnie pachnący oddech.
Otwarłam gwałtownie powieki i zobaczyłam wlepione we mnie żółte ślepia, o prostokątnych źrenicach.
Niewiele myśląc, przywaliłam intruzowi z baśki.
Koziołek zameczał żałośnie, a ja jęknęłam, rozcierając obolałe czoło.
Gapiliśmy się na siebie podejrzliwie. Wreszcie zwierzak przegrał bitwę na spojrzenia i – pewnie nie mogąc pogodzić się z porażką – potruchtał w stronę kwietnika, gdzie przystąpił do konsumpcji paprotki.
– Koza – szepnęłam. – W moim pokoju jest koza.
Uszczypnęłam się w policzek, z nadzieją, że nadal śnię, lecz nic to nie dało: rudo-brązowy przedstawiciel rogacizny ze stoickim spokojem przeżuwał mój ulubiony nefrolepis.
Wyłączyłam drący się coraz głośniej budzik i – przepełznąwszy przez łóżko dyskretnie niczym Enzio – pociągnęłam czworonożnego intruza za ucho. Oburzony zwierzak kłapnął żuchwą. Szybko cofnęłam rękę. Ucho okazało się jak najbardziej materialne, więc wolałam nie sprawdzać solidności koziego zgryzu. Nawet wiedząc, że napastnik nie ma przednich zębów.
Ponieważ nie istniało żadne racjonalne wytłumaczenie obecności zwierzaka w mojej sypialni, postanowiłam zadowolić się takim absolutnie nieracjonalnym, lecz przynajmniej odrobinę logicznym.
– Az? – zapytałam niepewnie.
Koziołek przekrzywił łeb i zameczał drwiąco. Na jego białym – jakby pobrudzonym mlekiem – pyszczku zagościł wyraz złośliwego zadowolenia.
– Zabiję ciotkę – mruknęłam pod nosem, dając sobie spokój z zachowywaniem pozorów zdrowia psychicznego.
Chwyciłam leżące na krześle ciuchy i – usiłując zignorować istnienie demonicznego pogromcy paprotek – poczłapałam do łazienki. Miałam nadzieję, że chłodny prysznic przywróci mi zdolność trzeźwego myślenia.
Pójście do szkoły nie wchodziło w rachubę. Kto wie, co ta piekielna koza zrobiłaby z moim domem. Wolałam nie tłumaczyć się mamie z poobgryzanych tapet i cuchnących bobków na podłodze. Musiałam się jakoś pozbyć Aza.
Skoro ciotka Diana sprowadziła mi na kark tego cudaka, to ona powinna się nim zająć. Należało go tylko do niej dostarczyć.
Spłukałam toaletę. Oparłam się o umywalkę i gapiłam na odbicie w lustrze. Miałam naprawdę niezwykły typ urody – byłam żywym dowodem na to, że można być szczupłą, zielonooką blondynką i nadal wygadać zupełnie przeciętnie.
Ponownie spuściłam wodę w toalecie. A potem jeszcze raz.
Umyłam zęby, ubrałam się i powlekłam do kuchni.
***
Mama właśnie dopijała resztkę kawy.
– Cześć, Gosiaczku. Zrobiłam ci kanapki. – Rodzicielka spojrzała na mnie i zatroskała się. – Kochanie, wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej.
– Źle się czuję – wymamrotałam płaczliwie. – Chyba nie zjem kanapek. Mamuś, nie dam rady iść dzisiaj do szkoły. Mam biegunkę.
– Och, biedactwo. – Dotknęła mojego czoła. – Na szczęście nie gorączkujesz. Chciałabym z tobą zostać, ale mam dzisiaj spotkanie z ważnym klientem…
– Mamo! Mam czternaście lat. To tylko głupie zatrucie pokarmowe. Poradzę sobie!
– Na pewno? – zapytała żałośnie, jakbym zaraz wybierała się na tamten świat.
Przewróciłam oczami.
– Na pewno.
– Leki są w apteczce, a w szafce przy lodówce znajdziesz sucharki. Gdyby coś się działo, natychmiast do mnie dzwoń. – Nagle pobladła i niemalże upuściła filiżankę. – O Boże…
– Mamo? Coś nie tak?
– Mogłabym przysiąc, że przed chwilą przez przedpokój przebiegła koza. – Zachichotała histerycznie. – Koza! Chyba naprawdę zjadłyśmy coś nieświeżego.
– To przez parówki – oświadczyłam ponuro.
– Parówki – powtórzyła, zadowolona z racjonalnego wyjaśnienia, lecz nagle stropiła się. – Matko Boska, mam nadzieję, że i ja nie dostanę dziś biegunki!
– Bez obaw – mruknęłam pod nosem.
Chyba tego nie słyszała, bo cmoknęła mnie w czoło i rzekła:
– Nic, córeczko, muszę uciekać. Już jestem spóźniona. Zdrowiej szybko i trzymaj za mnie kciuki.
Przełknęła ostatni łyk kawy i – pochwyciwszy torebkę oraz kluczyki do auta – wybiegła z domu.
Zamknęłam za nią drzwi i odetchnęłam z ulgą.
***
– Cześć. – Uśmiechnęłam się do stojącego w drzwiach chłopaka. – Wejdź, proszę.
Niebiosa jednak postanowiły się zlitować i jakoś wynagrodzić mi stres związany z nawiedzeniem przez czarciego kozła.
Rano zadzwoniłam do Czarnego, przepraszając, że jednak nie dostarczę mu dziś książki, bo nie zjawię się w szkole. Chłopak zaniepokoił się moim stanem zdrowia – gdyż zazwyczaj unikałam absencji – a ponieważ kończył lekcje dość wcześnie, zaproponował, że mnie odwiedzi.
– Dzień dobry! – zawołał, przestępując próg.
– Rodzice są w pracy – powiedziałam, rumieniąc się, nie wiedzieć czemu.
Czarny chyba też się zmieszał, bo uciekając wzrokiem w bok, wręczył mi plik kartek.
– Twoja Julia prosiła, żeby przekazać ci ksero notatek.
– Dzięki – bąknęłam.
Niezbyt cieszyło mnie, że rozprawiał z Julką na temat mojego zdrowia, ani to, że przyjaciółka już zaczęła chłopakiem dyrygować. Jedynie to „twoja” trochę mnie pocieszało. Brzmiało znacznie lepiej niż – na przykład – „śliczna Julia”, lub co gorsza: „ moja Julia”.
– Podobno naciągnęła cię na korki z historii – zagadnęłam, prowadząc Czarnego do salonu.
Westchnął.
– Tak, uparła się, że wpadnie do mnie dziś po południu. Trudno jej odmówić, co nie? Dziewczyna ma charyzmę chińskiego generała.
Poczułam nagłą potrzebę obrony Julki.
– Może i tak, ale świetna z niej przyjaciółka. No i jest bardzo ładna.
– Hmm – zamyślił się chłopak. – Czyli z brzydką byś się nie kumplowała?
Przez chwilę zbaraniałam, a potem parsknęłam śmiechem.
O Boże, czy on musiał być aż tak świetny?
– Wiesz, Czarny, ja chyba lepiej zrobię coś do picia – oświadczyłam, gdy wreszcie zdołałam się uspokoić. – Siadaj. – Wskazałam kanapę.
– A tak właściwie: jak się czujesz? – zapytał głośno, gdy kręciłam się po kuchni.
– Dzięki, już w porządku. Najadłam się rano leków i mi przeszło.
Zaparzyłam herbatę i wróciłam do gościa.
– Częstuj się ciastkami – zaproponowałam. – Sama piekłam.
– Jakimi ciastkami? – Czarny spoglądał to na mnie, to na stojący na ławie pusty talerzyk.
Omal nie upuściłam niesionych filiżanek.
– Az! – warknęłam. – Zabiję drania! – Odstawiłam naczynia na blat, oddalając od siebie groźbę oparzenia, i wyjaśniłam zdumionemu Czarnemu: – Pewnie koza je zeżarła.
Roześmiał się.
– Koza? Zwykle zgania się na psa… – przerwał, gdyż do salonu radośnie wmaszerował rogaty winowajca – ale ty masz faktycznie kozę. Dobra, Gośka, zawsze wiedziałem, że jesteś oryginalna, ale że aż tak?
Spiekłam buraka.
– On właściwie nie jest mój. Przyplątał się rano, nie wiadomo skąd. Tak naprawdę, to dlatego nie byłam w szkole. Muszę go zaprowadzić do cioci, przetrzyma biedaka w szopce na drzewo, przynajmniej póki nie zdołam znaleźć właściciela.
– Fajny – powiedział Czarny, podchodząc do zwierzaka. Koziołek przekrzywił głowę i pozwolił się podrapać za uchem. – Az, tak?
– Właściwie Azazel – mruknęłam nieśmiało.
– Azazel – powtórzył chłopak, uśmiechając się szeroko. Przyklęknął, nie przestając czochrać koziołka po szyi. – Całkiem sympatyczne z ciebie stworzenie, lordzie demonów.
Az spojrzał Czarnemu głęboko w oczy, a potem przeciągnął językiem po jego twarzy – zaczynając od brody, a na nosie kończąc.
– Fuj! – jęknęliśmy jednocześnie.
– Chyba cię lubi – oznajmiłam, podając chłopakowi chusteczkę higieniczną.
– Ja go też – przyznał, wstając – tyle, że jeszcze nie jestem gotów na ten etap związku.
Zachichotałam. Przez chwilę patrzyliśmy z Czarnym na siebie, aż wreszcie zniecierpliwiony Az podszedł i szturchnął mnie pyszczkiem w bok. Wzdrygnęłam się, zaskoczona.
– Książka – bąknęłam. – Miałam pożyczyć ci książkę.
Chwyciłam leżącą na komodzie „Długą Ziemię”, jakby była kołem ratunkowym. Gapiłam się bezmyślnie na okładkę, aż wreszcie podałam tom Czarnemu.
– Dzięki. – Przygryzł wargi. – Wybacz, że nie wypiję herbaty, ale muszę lecieć. Wypada ogarnąć pokój nim przyjdzie Julka, bo inaczej matka stwierdzi, że robię trzodę i sama zacznie sprzątać. A tego wolałbym uniknąć.
– Jasne. I tak fajnie, że wpadłeś.
Odprowadziliśmy go do drzwi – ja i Az.
Czarny wrzucił książkę do plecaka, włożył buty i już miał wyjść, gdy nagle spojrzał jeszcze raz na mnie i koziołka. Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Wiesz, Gośka, jesteś najbardziej niezwykłą dziewczyną, jaką znam. Przy tobie nawet ja nie czuję się dziwadłem.
– Zawsze do usług. – Dygnęłam. – Jeśli kiedykolwiek poczujesz się wyalienowany, wiesz, gdzie znaleźć najbardziej świrniętą laskę w okolicy.
– Będę pamiętał. – Skłonił się z powagą. – Trzymaj się. I powodzenia z Azem.
– Dzięki – wykrztusiłam.
Gdy wyszedł, zamknęłam za nim drzwi, a potem przyklękłam i przytuliłam nieco zdezorientowanego koziołka.
– Niezwykła! Słyszałeś? Czarny uważa, że jestem niezwykła!
Byłam tak szczęśliwa i na swój sposób wdzięczna zwierzakowi, w którym widziałam katalizator równie pozytywnego obrotu sytuacji, że aż cmoknęłam zaskoczonego Aza w nos.
***
– Kuj żelazo, póki gorące! – poleciła chrzestna, karmiąc Azazela soczystą marchewką.
Zwierzak chrupał warzywo ostrożnie, co rusz podejrzliwie zerkając w stronę ciotki. Podobną minę musiał mieć Jaś, gdy Baba Jaga pasła go słodyczami. Właściwie nie dziwiłam się biedakowi. Na jego miejscu, obserwując pałaszującą kolację gospodynię, też zaczęłabym się zastanawiać, kiedy zacznę być postrzegana jako kusząca porcja świeżej koźliny.
– Musisz działać szybko, Bajaderko – ciągnęła Diana. – Nie możesz dać chłopakowi czasu do namysłu. Jak zostawisz sprawy własnemu biegowi, jeśli pozwolisz decydować Czarnemu, na pewno wybierze źle: to znaczy Julię.
Westchnęłam i bezrefleksyjnie podrapałam Aza za uchem.
– Dobra. Będę działać. Słucham cudownych rad na temat dalszego rozwoju mojego związku.
– Nie podoba mi się sarkazm w twoim głosie – oświadczyła wyniośle chrzestna – ale czego się spodziewać po dorastającej kozie. Niemniej: uważam, że powinnaś wyciągnąć Czarnego na zakupy. To świetna przykrywka, bo żaden facet nie uzna podobnego wyjścia za randkę. Zakupy to dla mężczyzn katorga, a randka to przyjemność. Jedno nie może być drugim, gdyż wynikłby błąd logiczny.
– Aha – mruknęłam bez entuzjazmu. – A niby czemu Czarny miałby się zgodzić na podobne męki?
– Żeby nabyć coś… ekscytującego, oczywiście! Najlepszy byłby strój kąpielowy, ale – tu ciotka skuliła się nieco pod moim wściekłym wzrokiem – ponieważ mamy jesień i chodzi o prawdziwe życie, a nie jakieś durne anime, zaś samochód odpada z wiadomych względów, proponuję książki. Podobno mają zamknąć tę uroczą księgarnię na rynku, niedawno widziałam ogłoszenia o wyprzedaży. Spróbuj tam.
– Przemyślę to – westchnęłam. Właściwie, co mi szkodziło?
Koziołek ufnie położył łepek na moich udach. Pogłaskałam go. Był taki ciepły i miły.
– Az, noga! – warknęła nagle ciotka. Zwierzak odskoczył ode mnie i zameczał trwożliwe. Diana zmarszczyła brwi i oznajmiła: – Nie wiem, co ty kombinujesz, rogaty draniu, ale jeśli spróbujesz skrzywdzić moją słodką Bajaderkę, to przysięgam, że cię nadzieję pieczonymi kasztanami i uduszę z tymiankiem! Rozumiemy się?
Mówiąc to przełknęła ślinę, więc groźba wyglądała na całkiem realną. Azazel pokornie stulił uszy i podreptał do chrzestnej.
– No. – Położyła dłoń na jego karku. – Tym diabelstwem ja się zajmę, a ty, moja droga, możesz skoncentrować się na swoich problemach sercowych.
– Nie zjesz go, prawda? – zapytałam z troską. Polubiłam koziołka i nie chciałam, żeby skończył jako pieczyste.
– Bajaderko! Nie rób ze mnie potwora!
– Przepraszam, tylko żartowałam! Rany, ciociu, nie płacz…
Uspokoiła się po chwili i wysiąkała nos w papierową serwetkę.
– Chodź – mruknęła, nadal trochę urażona – pomożesz mi przygotować temu utrapieńcowi miejsce w drewutni.
***
– Zabierz mnie od niej, moja cudna Gosieńko. Błagam! Uratuj niewinnego!
Azazel siedział na wielkiej, obsypanej lśniącym, różowym kwieciem śliwie. W ciepłym świetle magicznych płatków wreszcie mogłam określić kolor włosów demona – były ciemnorude. Az gapił się na mnie z miną skazańca, którego jedno moje słowo mogło uratować od niechybnej zguby. Prezentowałby się pewnie romantycznie i malowniczo – z tą idiotyczną pelerynką na plecach, z nogą nonszalancko przerzuconą przez konar latarenkowego drzewa i imażem księcia w opałach – gdyby nie dwa drobne szczegóły. A mianowicie: czarna, nabijana ćwiekami obroża na szyi, nadająca chorążemu piekieł wygląd nieletniej ofiary zboczonego sadysty, oraz niedorzecznie wielka kokarda barwy fuksji, wieńcząca fryzurę a’la Shirley Temple.
– Spokojnie – powiedziałam, usiłując ze wszystkich sił zachować powagę – przecież obiecała, że cię nie zje.
– Spokojnie?! – jęknął Azazel. – Spokojnie?! Patrz, co ta baba mi zrobiła! Spętała mnie! – Szarpnął ze złością obrożę. – Przeklęta wiedźma!
– Spętała? – powtórzyłam z zaciekawieniem.
– Przez to dziadostwo na szyi nie mogę odzyskać pełni mocy! I muszę mówić prawdę! Prawdę! Wyobrażasz sobie?!
– O, a to ciekawe – powiedziałam. Az wyglądał, jakby chciał odgryźć własny język. – I wygodne. Choć nie wiedziałam, że ciotka Diana jest aż tak potężna.
– Ona też nie do końca zdaje sobie z tego sprawę – mruknął żółtooki. – Zwykle korzysta z mocy zupełnie nieświadomie. Jest jak dziecko, któremu dano do zabawy atomowy guzik. Chce się napić mleka – sprowadza demona siódmego kręgu. Mamrocze przywiązując kozę do palika – rzuca ósmopoziomowe zaklęcie Spętania. Lepiej z nią porozmawiaj, bo w końcu otworzy drzwi Przedwiecznym, tylko dlatego, że najdzie ją ochota na kalmary po rzymsku!
– Pogadam z nią – obiecałam. – Tymczasem obroża zostaje.
Wyciągnęłam dłoń do Aza. Pomógł mi wdrapać się na drzewo. Usiadłam na sąsiedniej gałęzi.
– A kokarda? – spytałam zaintrygowana. – To też część zaklęcia?
– Nie – burknął. – To zwykłe świństwo. Chęć upokorzenia pokonanego przeciwnika. Podobno wyglądam w niej uroczo. A sam nie mogę paskudztwa rozwiązać.
– Pomogę ci – zaofiarowałam się i rozsupłałam wstążkę. Wysunęła się z moich palców i opadła na murawę.
Demon uśmiechnął się z wdzięcznością. Teraz wyglądał znacznie mniej groteskowo.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Delikatny podmuch wiatru strącił z śliw nieco świecących płatków. Tańczyły przez chwilę w powietrzu, po czym łagodnie spoczęły na miękkim kobiercu traw. Lśniły wśród delikatnych źdźbeł niczym bladoróżowe świetliki. Wpatrywałam się w zaczarowany sad, w rozgwieżdżone, bezksiężycowe niebo i czułam ogarniający mnie spokój.
– Całkiem przyjemny sen – zauważył Az. – Ładnie tu.
Zarumieniłam się, jakby pochwalił namalowany przez mnie obraz. Chciałam jak najszybciej zmienić temat.
– Właściwie, skoro ciocia jest tak silną wiedźmą, czemu cię po prostu nie odesłała? Choćby nieświadomie?
– Pewnie by to zrobiła, Małgosiu, gdyby nie twoje ciastka z kolendrą i to, że zdążyłaś mnie pocałować. Niełatwo zerwać podobną więź.
– Wcale się z tobą nie całowałam! – oświadczyłam oburzona, a potem przypomniałam sobie buziaka danego koziołkowi. – Ty draniu!
Rzuciłam się na zaskoczonego demona. Konar śliwy nie wytrzymał naszego połączonego ciężaru i pękł z trzaskiem. Runęliśmy na trawę.
Na szczęście wyśniona darń przybrała konsystencję budyniu.
– A Czarny?! – warknęłam, unieruchamiając nadgarstki Azazela. – Co próbowałeś osiągnąć, idąc z nim w ślinę?!
– Nic zdrożnego! – jęknął, próbując wyrwać się z mojego uścisku. – Chciałem ci sprawić przyjemność. Wiesz, odrobina perwersji, męski pocałunek…
– Chyba mylisz mnie z ciotką Dianą, ty… – szukałam przez chwilę odpowiedniego określenia – głupi capie!
– Przepraszam, Gosiu – szepnął zawstydzony, po czym spróbował zmienić temat: – Silna jesteś. Co trenowałaś?
Na szczęście dźwięk budzika wybawił mnie od odpowiedzi.
***
Wstałam wcześnie, mimo soboty, by zrobić się na bóstwo, a przynajmniej podrasować w miarę możliwości urodę.
Poprzedniego wieczora zadzwoniłam do Czarnego. Poinformowałam go o wyprzedaży w księgarni przy rynku i zaproponowałam, byśmy razem tam poszli. Przecież szkoda byłoby, przy naszych ograniczonych do kieszonkowego zasobach finansowych, nabyć te same tytuły.
Zgodził się bez wahania. Posiadanie niemalże-wspólnej-biblioteczki miało, jak widać, rozliczne plusy. Umówiliśmy się na dziesiątą, przy ratuszu.
Dzień zapowiadał się pięknie. Październik, jakby w zadośćuczynieniu za deszczowy i piesko zimny wrzesień, zadziwiał wyjątkowo przyjazną aurą i pysznił się urokiem polskiej złotej jesieni.
Zerknęłam na uśmiechającą się do mnie z lustra blondyneczkę w bordowym płaszczyku i obcisłych dżinsach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu byłam szczęśliwa, że jestem nią. Cmoknęłam w policzek rozespaną mamę, sączącą leniwie poranną kawę, i – niemalże w podskokach – wybiegłam z domu.
Dzwonek komórki zatrzymał mnie tuż za naszą bramką. Odebrałam, czując, że będzie źle.
– Halo, Gosia? Słuchaj, strasznie cię przepraszam, ale nie dam rady iść z tobą po książki. – Wydawało mi się, że w głosie Czarnego brzmi autentyczny wstyd. – Rano zadzwoniła Julka, błagając, żebym jej pomógł, bo okazało się, że musi opracować jeszcze jeden temat. Potwornie mi głupio, że tak wyszło, ale nie chciałbym zostawiać twojej kumpeli na lodzie. Gośka? Słyszysz mnie? Wszystko w porządku?
Przełknęłam ślinę, walcząc z paskudnym, dławiącym bólem w gardle.
– Tak. Spoko. To żaden problem. Wyślę ci później SMS z listą moich nabytków i tym, co jeszcze ciekawego znalazłam, ok?
– Dzięki, ale…
– Zaraz! – przerwałam mu warknięciem do urojonego rozmówcy. – Sorki, ale muszę kończyć. Mama coś ode mnie chce. Narka.
Zerwałam połączenie i gapiłam się przez chwilę na telefon. Miałam ogromną ochotę roztrzaskać przeklęte urządzenie o chodnik, ale ostatecznie wsunęłam je z powrotem do kieszeni. Nie potrafiłam zmusić się do powrotu do domu – mama zaraz zasypałaby mnie gradem pytań. Poza tym wypadało jednak kupić jakąś książkę, żeby nie wyszło na jaw, że cała ta wycieczka to tylko ściema. Powinnam wziąć się w garść i pomaszerować grzecznie na rynek.
Tylko że głupie nogi jakoś nie chciały mnie słuchać.
Z odrętwienia wyrwało mnie znajome meczenie.
Zza śmietnika Nowaków wychynął ostrożnie rogaty łepek. Koziołek rozglądnął się podejrzliwie, po czym w podskokach podbiegł do mnie. Jego szyję zdobiła – znana mi ze snu – czarna, ćwiekowana obroża, do której ktoś przypiął długą, skórzaną smycz. Ta ostatnia sunęła po chodniku, w ślad za truchtającym zwierzakiem, niczym śmiertelnie wychudzony węgorz. Podrapałam Aza za uchem.
– Cześć. Udało ci się zwiać cioci Dianie? – Wydawało mi się, że na sam dźwięk imienia chrzestnej, po kozim karku przebiegł dreszcz. – Wiesz, cieszę się, że tu jesteś. Przynajmniej ty mnie nie wystawisz, prawda? Do diabła z Czarnym. Miałam mieć randkę i randkę będę miała! Dotrzymasz mi towarzystwa, Azazelu?
Zameczał z entuzjazmem i grzecznie poczekał, aż podniosę luźny koniec smyczy.
Wędrowaliśmy przez wyzłocone jesiennym słońcem miasto, obojętni na zaciekawione spojrzenia i zaskoczone miny przechodniów. Byliśmy niezwykli. Oryginalni. Zjawiskowi. Tego dnia świat legł u stóp Panny Google i jej Kozy Mroku.
Strażnik miejski, którego minęliśmy, chciał coś powiedzieć, ale zwątpił, pewnie nie mogąc przypomnieć sobie przepisu, który zabraniałby spacerów z kozłem bez kagańca.
W końcu uwiązałam Aza przed księgarnią i poszłam wygrzebać coś na wyprzedaży. Wśród dziesiątek drugich tomów cykli, o których dotąd nie miałam pojęcia, udało mi się wypatrzeć kilka interesujących pozycji. Kupiłam dwie z nich, a pozostałe wpisałam na listę dla Czarnego. Normalnie spędziłabym przynajmniej godzinę na szperaniu po wypełnionych literackimi skarbami półkach, lecz tym razem spieszyłam się. Wolałam nie zostawiać koziołka samego przez dłuższy czas.
Azazel w międzyczasie urósł do rangi miejscowej gwiazdy. Stał pokornie, oblegany przez stadko dzieciaków, które go głaskały, czochrały i usiłowały karmić chipsami. W bardzo asertywny sposób rozgoniłam to towarzystwo, po czym zabrałam Aza do parku.
Po drodze kupiłam w maleńkiej cukierni dwie bułki jogurtowe. Właściwie miałam ochotę na lody z automatu, ale o tej porze roku były nieosiągalne i pytanie o nie wywoływało większą konsternację niż pałętająca się obok mnie koza.
Poszwendaliśmy się z Azem po zasypanych kolorowymi liśćmi ścieżkach, obejrzeliśmy ostatnie pawie oczka, wygrzewające się na wrzosowych marcinkach, i powkurzaliśmy wszechobecnych psiarzy – nawet bojowo nastawione amstafy i rottweilery czuły się nieswojo w pobliżu Azazela, więc na widok koziołka brały nogi za pas, ciągnąc za sobą przeklinających właścicieli.
Wreszcie usiadłam na ławce obok stawku, po którym pływały dwa znudzone łabędzie, i poczęstowałam Aza bułką. Zjedliśmy w milczeniu, od czasu do czasu oblizując – odpowiednio: usta i pyszczek – z cukru pudru i nadmiaru kremowego nadzienia. Wygięłam głowę w tył, przez oparcie ławki, przymknęłam powieki i delektowałam się promieniami łaskoczącymi twarz. Koziołek złożył łepek na moich udach. Podrapałam go miedzy rogami. Było miło i pewnie czułabym się szczęśliwa, gdyby nie ściskający ból w żołądku, pojawiający się przy choćby próbie pomyślenia o Czarnym.
***
– Nie.
– Ale…
– Nie!
– Może chociaż…
– Nie! Ciociu, jeśli Azazel mówi prawdę, musisz powstrzymać się od wszystkiego, co choćby ociera się o czary. Żadnych pasjansów, świeczek, kadzidełek i śpiewania przy plewieniu ogródka! Nie jestem pewna, czy w rachubę wchodzi parzenie ziołowej herbaty. I proszę, zostaw koziołka w spokoju. Wolałabym, żeby nie zaczął latać.
– Przecież to bez sensu! – zaprotestowała chrzestna. – Usiłuję ci pomóc, Bajaderko. Nie robię nic złego!
– Jeśli jesteś tego taka pewna, ciociu, to może zapytamy babcię o zdanie?
Nachmurzyła się.
– Nie wierzę, że mogłabyś na mnie donieść, Bajaderko. Nie jesteś kapusiem.
– Uwierz, ciociu. Ja się o ciebie martwię.
Westchnęła ciężko.
– Dobrze. Niech ci będzie, mała szantażystko. Od dzisiaj żadnych czarów. Zaś kozłowi zapewnię jedzenie i picie, i nic więcej. W końcu duża z ciebie dziewczynka, a skoro chcesz być traktowana jak dorosła, musisz się liczyć z konsekwencjami własnych wyborów.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, ciociu.
– Wkrótce zrozumiesz – zapewniła ponuro. – Tymczasem przyjmij ostatnią radę: powiedz Czarnemu, co do niego czujesz. Prosto i uczciwie. Możliwe, że będzie na tyle zaskoczony i połechtany tym, iż ktoś darzy go miłością, że nie da ci kosza. I pamiętaj – nie brataj się zbytnio z Azem. Cokolwiek drań próbuje ci wmówić, demon to demon, a nie milusi zwierzaczek.
***
Piasek śpiewał.
Pamiętałam, że gdy po raz pierwszy usłyszałam ten odgłos – w czasie zwiedzania z rodzicami Słowińskiego Parku Narodowego – nie mogłam uwierzyć, że to naturalne zjawisko. Dźwięk był dokładnie taki jak ten, który powstawał, kiedy – jako mała dziewczynka – kręciłam w ramach zabawy pustą rurką na przewody. Dorośli toczyli pianę z ust, słuchając tamtego wycia, a przecież śpiewającymi wydmami wszyscy się zachwycali.
Nie byłam pewna, czy podobny fenomen może pojawiać się nocą, ale sny miały w nosie logikę i zgodność z rzeczywistością.
Leżałam na grzbiecie wydmy i patrzyłam na lśniącą diamentowym pyłem Drogę Mleczną, Deneb migoczący w piersi lecącego przez nieboskłon Łabędzia, na malutkiego Delfina, który wyskoczył zza linii horyzontu. Szczęśliwie nie czułam chłodu – sny zawsze kusiły komfortem rozgrzanej pościeli. Niesiony wiatrem piasek dźgał moją skórę tysiącem drobnych igiełek. Spokojnie czekałam, aż okryje mnie ciężką, duszącą kołdrą. Miałam ochotę się w nim zagrzebać niczym wielki, ślamazarny mrówkolew.
– Co ty właściwie wyprawiasz, Małgorzato?
Gwałtowny podmuch wichru zmiótł ze mnie większość kwarcowych ziaren. Nieliczne przylgnęły do włosów i zębów. Usiadłam zirytowana i odplułam ślinę, usiłując pozbyć się piachu z ust.
– Nie podoba ci się pustynia, Azazelu? – warknęłam. – Wyśniłam ją dla ciebie. Podobno to twój dom.
– Nie mam nic do pustyni – zapewnił, klękając naprzeciw mnie. – Całkiem ładna. Przestronna, ascetyczna, wydmy usypane z rozmachem, no i zawsze lubiłem kolor indygo. Urocze miejsce. Tylko czemu próbujesz udawać żmiję rogatą? Podobieństwo już i tak jest uderzające.
– Chcę zniknąć. Zagrzebać się w pyle. Przestać cierpieć.
– Nie bądź głupia, Małgorzato. Kochasz, więc cierpisz. Żyjesz, więc cierpisz. To te małe dramaty czynią cię człowiekiem. Wkrótce wyleczysz się z zauroczenia Czarnym, a za parę lat uczucie to zda ci się jedynie błahostką, zwykłym szczenięcym zadurzeniem. Lecz właśnie podobne błahostki ukształtują kobietę, którą kiedyś się staniesz.
Pogłaskał mnie po policzku.
Nie podobały mi się te filozoficzne dyrdymały; nie kiedy demon wygłaszał je ciepłym głosem Czarnego.
Usiadłam gwałtownie.
– Czy ja jestem aż tak brzydka, Az? Aż tak dziwaczna? Dlaczego nikt mnie nie kocha?! No czemu?
Rozczuliłam się nad samą sobą i wybuchnęłam płaczem.
– To nie tak… – szepnął Azazel, ocierając grzbietem dłoni moje łzy.
Oparłam głowę o jego ramię i szlochałam w najlepsze.
Nagle syknął jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon, i odskoczył od mnie, a przynajmniej spróbował, na ile było to możliwe z pozycji siedzącej.
Wyrżnęłam nosem w piasek.
Otrzepawszy twarz z lepiących się do niej ziarenek, rzuciłam demonowi bardzo nieprzyjazne spojrzenie.
Zignorował mnie. Zmarszczył brwi. Wsunąwszy palce pod obrożę, spróbował zerwać ją z szyi. Bezskutecznie.
Przybita jego obcesowością, zaczęłam ponownie chlipać.
– Tylko bez dramatów. – Azazel skrzywił się. – Postawże się w mojej sytuacji. Dać komuś po mordzie albo puścić z dymem wioskę, albo łapki połamać, albo inny drobiazg w tym stylu, to moja specjalność. Ale rozmowy z zakochanymi kobietami? Dziękuję, postoję.
– Więc spadaj! – warknęłam zirytowana.
Piasek wokół demona zapadł się, tworząc lej podejrzanie przypominający legowisko Sarlacca z „Powrotu Jedi”, i mój żółtooki towarzysz runął w otchłań.
Zdołałam jedynie dostrzec wyraz bezbrzeżnego zdziwienia na jego twarzy.
***
W niedzielę pojechałam z rodzicami do dziadków na wieś. Byłam zbyt zajęta pomaganiem w kuchni, pilnowaniem młodszego kuzynostwa i grabieniem liści pod dyktando babci, by rozmyślać nad Azem, Czarnym czy moim złamanym sercem.
***
– Więc jutro jest wielki dzień – westchnął Az, opierając się o pień świetlistej śliwy. – Zamierzasz wyznać Czarnemu miłość.
Samotne drzewo rosło pośrodku kobaltowej pustyni, roniąc lśniące kwiecie i pachnąc świeżą szarlotką. Tym razem to ja siedziałam nad głową demona.
– Możliwe. Pewnie tak. Co cię to właściwie obchodzi, Az?
– Martwię się o ciebie, słodka Małgorzato.
Spojrzał na mnie z troską w żółtych, kozich oczach. Wśród rozwianych, ciemnorudych kosmyków migotały więdnące płatki śliwy. Samum targał czarną peleryną.
– Zmieniłeś się – szepnęłam.
Demon nie miał już twarzy Czarnego. Nadal dostrzegałam podobieństwo, jakby chodziło o braci, lecz Az przestał być klonem mojego ukochanego. Rysy żółtookiego stały się ostrzejsze, bardziej orientalne i drapieżne.
– Zmieniłem – przyznał Azazel – ponieważ tego właśnie chciałaś. Jestem twoim pokornym sługą, Gosieńko.
Przytulił policzek do mojej łydki.
– Rozepnij tę przeklętą obrożę, Małgosiu. Zdejmij ją, a wreszcie przybiorę ludzką postać. Nigdy już nie będziesz samotna. Nigdy nie będziesz cierpieć.
Podkuliłam nogi.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, wczoraj twierdziłeś, że to cierpienie czyni mnie człowiekiem.
– A kto powiedział, że chcę, byś nim była, Małgorzato?
Zdrętwiałam. Azazel zamilkł speszony, czując, że zdradził zbyt wiele.
– O, ty kozi synu! – syknęłam wściekle. – Więc o to ci chodzi! Niedoczekanie twoje! Wara od mojej duszy!
Zeskoczyłam z gałęzi i znikłam w zamieci różowych płatków.
***
Złote i rude liście szeleściły pod moimi stopami. Szłam, a właściwie skradałam się, przez sąsiadujący ze szkołą park. Dzień był wręcz nieprzyzwoicie ciepły, niczym wyrwany z dawno minionego lata. Brzozy przy alejce płonęły śliczną żółcią, jak w starej piosence Łucji Prus. Wiedziałam, że – tak czy inaczej – ten dzień, z całym jego bursztynowym przepychem, zapamiętam na zawsze. W końcu pierwszy raz zamierzałam wyznać komuś miłość.
Czarny siedział na pozbawionej oparcia ławce, pogrążony w lekturze, nie zwracając uwagi na resztę świata. Byłam pewna, że go tu znajdę – kiedy tylko pozwalano wychodzić w czasie przerw na boisko, na długiej zawsze wymykał się do parku.
Od rana czekałam na ten moment, odliczając minuty dłużących się w nieskończoność lekcji, ignorując zdziwionych mym brakiem koncentracji nauczycieli, izolując się od przyjaciółek. Czułam ekscytację wymieszaną ze strachem – jakbym musiała w Wigilię iść do dentysty.
Już miałam go zawołać, już unosiłam dłoń w powitalnym geście, gdy nagle do zaczytanego Czarnego podeszła wysoka, ciemnowłosa dziewczyna.
Kucnęłam, kryjąc się – niczym kiepski snajper – za pobliskim rododendronem. By nie wyglądać na zupełnie szurniętą, udawałam, że walczę z rozwiązanymi sznurówkami. Starałam się jednak nie uronić nic z rozgrywającej się nieopodal pantomimy.
Marta powiedziała coś i chłopak uniósł głowę, wyraźnie zdziwiony. Położył książkę na ławce. Wstał, chyba sam nie wiedząc, dlaczego. Uśmiechnął się i nerwowo przeczesał palcami czuprynę. Marta szeptała przez chwilę, ze spuszczonym wzrokiem, z zaciśniętymi w pięści dłońmi, aż wreszcie wyprostowała się, spojrzała rozmówcy w oczy, odrzuciła włosy na jedną stronę, osłaniając szyję, i zadała Czarnemu pytanie. A właściwie: Pytanie, bo nawet nie słysząc go, wiedziałam, czego dotyczy.
Chłopak cofnął się o pół kroku, zamrugał kilkukrotnie, wziął głęboki wdech i właśnie miał coś powiedzieć, gdy śniade palce Marty szarpnęły okalający jego szyję ciemny golf, bezlitośnie niwelując dystans między Czarnym a moją przyjaciółką.
Odwróciłam wzrok. Nie chciałam patrzeć, jak wargi dziewczyny wpijają się w usta o kształcie pękniętej śliwki. Z nagłym zainteresowaniem przyglądałam się porzuconej książce. Z tej odległości niezbyt dokładnie widziałam okładkę, lecz chyba było to miękkie wydanie „Ślepowidzenia”. Nieważne. Równie nieistotne jak koniec tego niemego przedstawienia. Czy Marta uciekła, przerażona własnym tupetem? Ja bym uciekła. Czy Czarny pobiegł za nią, czy też powlókł się w przeciwnym kierunku, wciąż zaskoczony podobnym obrotem spraw? A jakąż to czyniło różnicę?
Ważne, że zostawił książkę. Samą. Niedokończoną. Skoro Marta sprawiła, że zrezygnował z podróży do obcych światów, że porzucił swój skarb, to nie miało znaczenia, jak dziś brzmiała odpowiedź Czarnego. Finał mógł być już tylko jeden.
Zamknęłam oczy, próbując odgonić cisnące się pod powieki łzy.
Usłyszałam szelest liści. Ktoś przyklęknął za moimi plecami, zarzucił mi ramiona na szyję i oparł brodę o czubek mojej głowy.
– Cicha woda, czyż nie, Gosiek? – Julka zachichotała, bardzo sztucznie i trochę smutno. – Wiesz, wczoraj zadzwoniła i spytała, czy coś zaiskrzyło między mną a Czarnym. Powiedziałam, że nie. Nigdy nie umiałam zwierzać się przez telefon. Tak łatwo jest kłamać, gdy nie patrzysz komuś w oczy. Chyba powinnam być bardziej uczciwa wobec siebie i przyjaciół. Ale przecież coś na ten temat wiesz, prawda, malutka?
Nie potrafiłam wykrztusić ani słowa.
Julia westchnęła, zmierzwiła moje włosy i odeszła.
Nie mogłam się tak łatwo poddać. Wiedziałam, dokąd zaprowadzi mnie narastające poczucie samotności i niezrozumienia.
– Wybacz, Martuś – mruknęłam pod nosem – ale tu chodzi o moją duszę.
Mogłam jeszcze wygrać tę wojnę. Miałam plan. Potrzebowałam jedynie dostatecznie szybkiego kontrataku. I książki leżącej na pobliskiej ławce.
Wstałam, gotowa popędzić w tamtym kierunku.
***
Azazel spokojnie przeżuwał kolejne kartki. Przekrzywił łepek i gapił się na moją czerwoną z wściekłości twarz.
– Mee – powiedział ciepłym, męskim głosem.
A potem uśmiechnął się wrednie, tak, jak tylko kozy potrafią.
Pierwszy, ha! :)
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki
Oj, pośmiałem się zdrowo. Świetny tekst nie mogłem się oderwać i mimo nadmiaru zajęć przeczytałem do końca, rechocząc regulanie. Humor taki, jaki lubię, kika tekstó "perełek", no i Azazel tak uroczo przedstawiony, bohaterka Małgorzata też ładnie nawiązuje do klasyki. Same plusy. Ps. Ta gra to Lineage II? :) Pozdrawiam.
Sorry, taki mamy klimat.
Sethraelu – cieszę się ogromnie, że się podobało. Gra to luźne nawiązanie do kilku mmorpg, najbardziej chyba do Warhammera Online ( z tego co pamiętam niedopracowane to było strasznie, ale moja cudowna gildia Ankh Morpork i te szturmy przy muzyce z "Drużyny A" na TS… łezka się w oku kręci) Pozdrawiam
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Fajne. Mi też się spodobały odwołania do Bułhakowa. I ta koza!
Babska logika rządzi!
Ok. Kończę na razie. Niepotrzebnie zaczęłam czytać, cholera, przecież praca czeka! Ale pomyślałam, że skoro to na ten konkurs, to mi się na pewno nie spodoba, więc i tak zaraz przestanę czytać, Alex to czy nie Alex napisała :). No i się pomyliłam. Ale już się odrywam od kompa, skończę wieczorem. Tylko teraz chciałam napisać, że – z tego co kojarzę – w starych dowodach wzrost średni był od 158cm. Więc albo babcia kłamała, albo się pomyliłam. Ale zdaje się, że od 158, bo moja mama się ledwo załapała. A też chyba trochę oszukiwała. Moja babcia już nie, miała niski jak byk i nigdy nam dowodu nie chciała pokazać, bo się upierała, że też ma te 158cm. W moim przypadku też każdy centymetr się liczy, w nowym dowodzie, gdzie wzrost jest już w centymetrach, nie opisowo, też troszeńkę nakłamałam. A co! Ale tylko troszeczkę. No, to musiałam napisać, bo jakoś z bohaterką poczułam braterstwo… tfu, siostrzeństwo. I z jej babcią też. A reszta, wieczorem. Do pracy, kobieto!
Bardzo mi się spodobało to opowiadanie, choć romansideł nie czytuję. :) Największy plus: balansik pomiędzy parapoetycką prozą, a prosto pisanym tekstem. Trafne porównania, dowcipne i czasami pozytywnie zaskakujące przeplatasz ze "zwykłym" tekstem; dozujesz. Brawo i wzór dla wszystkich! :) Wciągnąłem się, a pomidorową trzeba wstawić… :) Znalazłem też sposób na zgniłą zieleń, by oczu nie katować przy dłuższych tekstach. Wciskam drukuj, później anuluj i mam wszystko na bieli ;) Może to komuś pomoże, a może u mnie tylko to działa? Może… :) Pomysł z Azem kluczem do sukcesu, no i ciotka. Poza tym bohaterka, której nie da się nie lubić. Pozdrawiam.
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
Na początek, nim przejdę do oceny tekstu, kilka wyłapanych drobnych błędów.
>> Jednak gdy tylko wiatr zaczynał igrać z nitkami babiego lata, zaś jedyny miłorząb w mieście przybierał barwę bursztynu, stając się w miejscem pielgrzymek przedszkolaków poszukujących liści do albumów.<< – Ja bym tak napisał: „Kiedy wiatr zaczynał…” Zamiast „ Jednak gdy tylko…” >> Nie, nie myślcie proszę, że to szaleństwo ogarniało mnie co roku. << – Kolejna sugestia: „Proszę, nie myślcie, że to szaleństwo ogarniało mnie co roku.” >> Czarny miał wiele plusów. << – „Czarny miał wiele zalet.” >> Wcześniej nigdy nie zwracałam na chłopaka uwagi, << – „Wcześniej, nigdy nie zwracałam uwagi na chłopaka” lub „Nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na chłopaka.”
>> Poza tym chodziło o jedynego faceta (potoczne!!!) w okolicy, << – „Poza tym chodziło o jedynego mężczyznę w okolicy” >> który nie uważał mnie za totalnego freaka. << – wtrącenia anglelskiego slangu w języku polskim nie są ładne, i pogarszają tylko odbiór tekstu. Zamiast freak’a – lepiej użyć – dziwaka. Nasz język ojczysty też ma wiele takich określeń. >> Omal nie upuściłam niesionych filiżanek. << -– Nie podoba się forma tego zdania. Może tak: „O mały włos, a upuściłabym filiżanki, które niosłam.” Generalnie podobało mi się to opowiadanie, chociaż też niezbyt za takimi opowieściami przepadam. Masz bardzo dobry styl, ładnie piszesz i ciekawie, przez co czyta się przyjemie. Sam tekst wciągnął mnie i oczekiwałem dobrego zakończenia. I zostałem nagrodzony.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
>> Poza tym chodziło o jedynego faceta (potoczne!!!) w okolicy, << – „Poza tym chodziło o jedynego mężczyznę w okolicy” – z pewnością czternastolatka powiedziałaby "mężczyznę", a nie "faceta"; jaasne.
Wydaje mi się, że język jest świetnie dopasowany do osoby narratora i nawet najbardziej na świecie oczytana nastolatka używałaby czasem potocznych wyrażeń w swojej opowieści (poza tym takie wtrącenia dodają tekstowi uroku). Pierwszoosobowa narracja rządzi się swoimi prawami i wytykanie określeń typu "facet" czy "freak" w historii opowiadanej przez gimnazjalistkę jest chyba nieporozumieniem.
Sorry, taki mamy klimat.
@Finklo, Koiku – niezwykle cieszę się, że przypadło do gustu @ocho – własnie nigdzie nie mogłam znaleźć granic urzędowych tego wzrostu dla lat sześćdziesiątych/siedemdziesiatych. Mamie wpisali "średni", choć miała sporo mniej niż moje szaleńcze 159-jak-się -dobrze-wyśpię, ale mogła sobie doliczyć z 4cm za niezwykle wysoką samoocenę;) @mkmorgocie – szyk zdania z uwagą, zmienię na nowej stronce, bo tu już nie mogę. Natomiast reszty będę bronić własną piersią, gdyż, jak zauważył Sethrael, są imo potrzebne dla uwiarygodnienia narracji pierwszoosobowej. Nie wyobrażam sobie czternastolatki, choćby nie wiem jak oczytanej i przemadrzałej, która wyrażałaby się tak hiperpoprawnie, by mówić o rówieśniku "mężczyzna". Tak więc "faceci", "freaki", "szwendania", "psiarze", "porąbania", "wkurzania", "nidowania", itp., a także nagminne zapominanie przez Gosię o poprawnej odmianie imion w wołaczu, jest zabiegiem w pełni przemyślanym. I cieszę się, że jednak się podobało. Serdecznie wszystkich pozdrawiam!
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
No, skończyłam. Podobało mi się do końca. I – chociaż sama zazwyczaj neguję argument "bo tak się przecież mówi" dla uzasadnienia niedbałego języka, to tutaj jednak zgadzam się z AlexFagus i Sethraelem. Pozdrawiam.
Też się zgadzam z Sethem. I wg mnie nie chodzi o nedbałość językową. :)
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
@AlexFagus – Jasne, jak będzie nowa strona w pełni funkcjonować, to poprawisz to opowiadanie. I nie tylko to :) Nie mniej jednak, jeszcze raz podkreślam: to bardzo dobry tekst, i dobrze mi się czytało. @Sethraelu, ocha i koiku – Macie rację, faktycznie mój błąd. Po prostu, gdy czytałem tekst uznałem to za zdania narratora, a nie narracji pierwszoosobowej bohaterki tegoż opowiadania. Przepraszam Autora i Was za moje błędne założenie.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Przeczytałam. Lubię Twoją pisaninę, Alex, dobrze i gładko wchodzi. Miejscami było zabawnie. I choć nie jest to mój typ, całkiem się spodobało. Tylko zakończenie nie. Jakieś takie… no, nie dopełnia całości.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Bardzo, naprawdę bardzo mi się podobało. Napisałaś świetne opowiadanie. Pod każdym względem. Gratuluję. ;-)
„Za chwilę z kuchni dobiegł dźwięk tłuczonego szkła…” – Wolałabym: Po chwili z kuchni dobiegł dźwięk tłuczonego szkła…
„Przecież chodziło o tylko niewinną zabawę”. – Wolałabym: Przecież chodziło tylko o niewinną zabawę.
„Położyła na obok solnej linii wielki, kuchenny nóż”. – Pewnie to jakieś bardzo rytualne położenie, bo nie umiem zobaczyć noża leżącego na obok czegokolwiek. ;-)
„Pomogłam jej postawić te… artefakty wewnątrz kręgu”. – Czy róża też jest artefaktem?
„Umyłam zęby, ubrałam się i powlokłam do kuchni”. – Umyłam zęby, ubrałam się i powlekłam do kuchni.
„Przez to tałatajstwo na szyi nie mogę odzyskać pełni mocy!” – Tałatajstwo, za słownikiem języka polskiego: 1. pogard. «hołota, hałastra, motłoch» 2. pogard. «o dużej ilości bezwartościowych lub niewiele wartych rzeczy» nie bardzo odpowiada mi jako określenie obroży. Ale to tylko moje wrażenie. ;-) Może: Przez to badziewie/dziadostwo na szyi nie mogę odzyskać pełni mocy!
„Ona też nie do końca nie zdaje sobie z tego sprawy – mruknął żółtooki”. – Pewnie miało być: Ona też do końca nie zdaje sobie z tego sprawy – mruknął żółtooki. Lub: Ona też nie do końca zdaje sobie z tego sprawę – mruknął żółtooki.
„Nie łatwo zerwać podobną więź”. – Niełatwo zerwać podobną więź.
„Runęliśmy w dół”. – Masło maślane. Czy mogli runąć w górę? Może: Runęliśmy na trawę/murawę.
„…i zadała Czarnemu pytanie. A właściwe: Pytanie, bo…” – Literówka.
„Wystałam, gotowa popędzić w tamtym kierunku”. – Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@mkmorgoth – Dziękuję:) @josenheim – miło mi, że Ci się spodobało. Co do zakończenia – z tą częścią zwykle mam problem. W dniu, w którym uda mi się zamknąć porządnie tekst ( nie uśmiercając przy tym połowy bohaterów) z radości… no właściwie nie wiem, co zrobię, ale na pewno coś szalonego – może umyję okna nie-przed-świętami… @regulatorzy – jiiiiik! Jak? Pytam się jak? Czytam z sześć razy, czytam na głos, katując męża, i dalej są! Błędy! I jak tu nie wierzyć w chochliki? Dziękuję i za przeczytanie, i za wyłapanie – poprawione w pliku (czekającym na zmiłowanie brajta:D). Co do róży – faktycznie trudno, by była wykonana ludzką ręką ( choć w przypadku Diany – diabli wiedzą), ale nie miałam lepszego pomysłu na pogardliwe określenie składników potrzebnych do zaklęcia – może ingrediencje?
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Ingrediencji można użyć do sporządzenia jakiejś mikstury. Warzywa i przyprawy będą ingrediencjami zupy jarzynowej lub sałatki. W przypadku Twojego zdania, myślę że wystarczy: Pomogłam jej postawić te przedmioty/rzeczy wewnątrz kręgu. Pozdrawiam. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hmm, zdanie będzie poprawne, ale gdzie w nim przekąs i pogarda? To tak jakby zamiast kazać się komuś chędożyć czy coś, powiedzieć "Proponuję, abyś odbył przygodny stosunek płciowy". Przemyślę.
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Smutno mi, bo nie umiem pomóc. :-(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Teraz to mi smutno, bo Tobie smutno i mam wyrzuty sumienia. Po wirtualnym marcepanie na poprawę nastroju?
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Regulatorzy: nie umiem pomóc. :-( Nie wierzę! Świat mi się wywrócił do góry nogami! ;)
Świadomość, że Alex musi posiłkować się wirtualnym marcepanem, a Świat Ochy uległ strasznemu wypadkowi, zmobilizowała mnie do tego stopnia, że nakazałam sobie myślenie do skutku. Oto rezultat: Pomogłam jej postawić te… rekwizyty wewnątrz kręgu. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy, jesteś wielka! Uchroniłaś mój biedny mózg przed podświadomym szukaniem przez następne kilka tygodni. Zmieniam, dziękuję i pozdrawiam:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Wesoło się czyta Wasze pogaduszki :)
Sorry, taki mamy klimat.
Uff, czekałam na odpowiedź Alex. Mogę zacząć sprzątać bałagan, który powstał po fikołku wywiniętym przez mój świat. :)
Fajne, lekkie opowiadanie, podobało mi się
Przynoszę radość :)
@Anet – Bardzo mi miło @ocha – no, na całe szczęście świat wrócił na swoje miejsce:) A regulatorzy znalazła dokładnie to slowo, o które mi od początku chodziło, tylko tok rozumowania wyglądał tak: "re… re… re… relikty! Jakie relikty durna babo?! Co ty, o malinie moroszce piszesz? Ale na pewno coś na r… Mam! Artefakty!" ;)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Jejku, jej, jakże się cieszę, bo choć myślałam, że nie umiem, to jednak umiałam i pomogłam! Hurra! ;-) Cieszę się także, że Sethraelowi jest wesoło. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Przeczytałam i bardzo mi się podobało.
No to się jeszcze trochę rozpiszę, żeby się Beryl przestał czepiać. Przede wszsytkim spodobał mi się humor opowiadania. Sama wizja kozy w mieście jest niezła. Wiedźma w ciąży takoż. Uch, strach pomyśleć, co się wykluje… Docieniam ładne wpisanie się w wymogi konkursu. I bardzo sympatyczna protagonistka, z dobrze dobraną ksywką. O odwołaniach do klasyki (z rzadkiego gatunku tej przeze mnie przeczytanej) już było.
Babska logika rządzi!
Jak rany, co ja tutaj robię?
Nie biorę romansów do ręki, nawet przez grube, gumowe rękawice. Mam chyba awersję od czasu, gdy jako młody informatyk wzywany byłem do zbyt często psujących się komputerów w pewnym wydawnictwie o wiadomym profilu. Na brazylijskich serialach wychodzę z siebie, albo po prostu wychodzę. Świat nastolatek jest mi chyba bardziej obcy niż księżyce Jowisza i był takim nawet wtedy, gdy sam miałem naście lat. Dlatego stwierdziłem, że ten konkurs nie tylko sobie odpuszczę, ale i prace konkursowe ominę szerokim łukiem (haremówki – a fuj!). Zajrzałem zwabiony nominacją Koika.
To jest bardzo dobry tekst. Alex – skoro taki wróg gatunku jak ja przeczytał opowiadanie jednym ciągiem, nie dostał przy tym spazmów, a na koniec jest zadowolony i nie żałuje ani sekundy z poświęconego czasu, to możesz być z siebie zadowolona. Do tematyki przekonać się nie dam, ale do Twoich tekstów jak najbardziej.
Pozdrawiam.
@Koiku, Finklo i Sethraelu – serdecznie dziękuję za nominacje:D @Monsun – bardzo się cieszę, że się podobało @Unfallu – Dziękuję:) Właściwie to sama romansów nie czytuję i nigdy nie czytywałam ( no, pomijając "Sagę o Ludziach Lodu", na której punkcie miałam w liceum świra, ale to raczej przez element fantastyczny). Więc też nie przypuszczałam, że jakiś napiszę. Choć haremówek obejrzałam… cóż, trochę zbyt dużo, by się do tego bez wstydu przyznać. Pozdrawiam
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Czemu zaraz wstyd? ;)
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki
brajcie, mój bracie w nałogu… gdybyś Ty widział minę mojego męża (który nie jest do anime uprzedzony bo np. Death Note czy FMA bardzo mu się podobały), gdy mówi: "O, kolejny raz ogladasz historię chłopca, który wpada na cycki swoich koleżanek!":( A poza tym przez takie gusta, zamiłowanie do mmorpg i sport, który trenuję, internet – wnioskując z dedykowanych reklam – uważa mnie za niewyżytego nastolatka. A ja poważna kobieta jestem!;)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Toż chyba lepiej, żeby wpadał na cycki koleżanek, niż całował kolegów po rękach!
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki
I od razu poinformuję, bo to najwyżej umieszczone w spisie opowiadanie konkursowe z dużą ilością komentarzy, że konkurs CASTING 2013 został przedłużony do 10.10.13 do północy.
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki
Dobrze napisane opowiadanie, zabawne. Do głowy przychodzi mi jedno skojarzenie: Bułhakow. Duży plus za kozę:). Pozdrawiam
Mastiff
Dzięki, Bohdanie! Nie ma co kryć – uwielbiam "Mistrza i Małgorzatę", zresztą jedna z wypowiedzi Aza to sparafrazowany cytat. Pozdrawiam
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Chciałam jej coś odpyskować, lecz zabrzmiał dzwonek. ---> a może: odpysknąć? – Wobec tego, życzcie mi szczęścia – poprosiła. ---> zbędny przecinek. […] z zła oczyszczone ---> ze zła […] nadal wygadać zupełnie przeciętnie. ---> wygadać?
Zakupy to dla mężczyzn katorga, a randka to przyjemność. ---> znasz życie… ============= Tak jakoś dziwnie się ułożyło, że ilekroć zabierałem się do czytania, coś stawało na przeszkodzie. Ale co się odwlecze… Podsumuję krótko: komplementy zasłużone.
Dziękuję, Adamie Co do odpyskować/odpysknąć – wg sjp obie formy są poprawne (jak na wyrażenie potoczne), a że w moim rejonie raczej używa się pierwszej, dla mnie "odpysknąć" brzmi jak zgrzyt kredą po tablicy, choć zdaję sobie sprawę, że to kwestia osłuchania. Resztę migusiem poprawiam w pliku. Co do znajomości życia – jedenaście lat życia z jednym chłopem czegoś uczy:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Jedenaście lat z jedną bab… – e, nie będę taki jak Ty, z jedną Panią, napiszę – też uczy, tego samego, chociaż widzianego od drugiej strony. :-) Narracja pierwszoosobowa, regionalizm / potocyzm uzasadniony. Znam jeszcze jeden: odpyszczyć. Może się Tobie spodoba i przyda?
Odpyszczyć – podoba się! Choć nie wiem czy w wykonaniu Gosi – brzmi jakoś tak… męsko. Próbowalam choć w myślach określić męża "Pan"… no i nie da się, choć Mój Mroczn Pan, pasuje jak ulał. A co do zakupów – zdaje się, że katorga nie dotyczy wiertarek Pozdrawiam :)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Niestety, nie ma tak lekko. Jeśli do wyboru są trzy, jedna z regulowanym sprzęgłem, druga ze wstecznym biegiem, a trzecia z najbogatszym wyposażeniem dodatkowym… :-) Może się przydać, gdy bohaterem będzie Goś. Chłopak, znaczy. Mąż fantastki Mrocznym Panem? Na pewno nie, taki by nie wytrzymał z kobietą piszącą takie teksty. To zapewne tylko poza samoobronna. :-) Pozdrawiam wzajemnie.
Tekst zdecydowanie na poprawienie nastroju, na mnie również świetnie zadziałał, mogłem się nieco rozerwać, pośmiać się. A jeśli to Ci się, Autorze, udało to znaczy że opowiadanie spełniło swoje zadanie. Tym większe słowa uznania, iż niewielu autorów potrafi napisać taki tekst. Dzięki za tych parę chwil rozrywki ;) Pozdrawiam.
Przyjemne, ale po jakimś czasie jednak z całą mocą odczułem, że to nastoletnie romansidło i przestało mi się podobać :) Podobał mi się lekki styl i postaci, szczególnie Koziołek (Czarny z drugiej strony wydawał się jakiś taki płytki). Gdyby było nieco krótsze, to powiedziałbym w głosowaniu Loży "tak", ale już miesiąc temu rzekłem "nie" i niestety zdania nie zmienię – ale coś czuję, że piórko i tak będzie :)
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Właściwie to mam podobne zdanie jak beryl. Opowiadanie nie jest przeznaczone dla potencjalnie każdego czytelnika – i ja również nie zaliczam się do grupy docelowej. Ale trzeba przyznać, że językowo jest schludnie.
I po co to było?
@domku – cała przyjemność po mojej stronie @berylu i syfie – jakby nie było: to jest nastoletnie romansidło. Miała być haremówka i jest haremówka, mimo zapędów do zabawy z formą i lekkiej autoparodii nie pretenduje do bycia czymś więcej. To jak ze schabowym – jak się nie lubi, to z czym by go nie zrobić zwykle czuć lekki posmak świnki.
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
E tam. Ja nie lubię, a mi się podobało!
Dzięki, ocho:) Przy okazji – mogę Ci wysłać prośbę ma priv?
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Pewnie. Chyba mam mail w profilu, to wysyłaj.
Alex – może i racja, ale gdzieś tak do połowy to mi się nawet podobało.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
berylu, nawet tylko połowiczne zadowolenie tak wymagającego czytelnika jest dla mnie powodem do radości. Aż sobie B-52 strzelę :) Pozdrawiam
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Jak zwykle spóźniony, ale dopiero piórko doprowadziło mnie do tego opowiadania. I jest jak najbardziej zasłużone, naprawdę dobra koza. ;)
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
*Tekst. Dobry tekst, oczywiście.
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
Dzięki:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Scena rozgrywająca się wewnątrz MMO kazała mi doczytać do końca, chociaż za tym typem (gimnazjalno – licealne miłosne perypetie) szczególnie nie przepadam. I spodobało się, nawet bardzo ;]
Niby tak, a nie, niby nie, a jednak.
Mnie też piórko ściągnęło – gratuluję :) Przeczytałam, spodobało mi się, zwłaszcza te wplecenia z kozą no i te koleżaneczki takie do bólu realistyczne, wredne baby jedne :P To, co mi się nie podobało – to zakończenie. Wygląda jak urwane w połowie. A szkoda. Chociaż z drugiej strony – może dopiszesz ciąg dalszy? Chętnie przeczytam :)
Cieszę się, że się podobało:) @Bellatrix – końce zdecydowanie wychodzą mi gorzej niż początki. Chyba wezmę się na sposób i zacznę pisać tasiemca, który końca wcale posiadać nie będzie, bo przed ostatnim tomem zemrę ze ze starości. Ale to nieco odmiennych klimatach. Mimo całej matczynej miłości do Aza i Gosi, ciągu dalszego raczej nie stworzę Pozrdawiam:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Świetne! Łażę po stronie, szperając to tu, to tam (całości i tak nie ogarnę) i proszę! Tadaaaam! Znakomite – dlaczego nie ma opcji "dodaj do ulubionych"?
Niech co Krwawy Hegemon?!!
Możesz "śledzić" temat ;)
Przynoszę radość :)
Ach! Odkryłem magiczną funkcję pola odpowiedzialnego za sortowanie. Nieintuicyjne toto. Dziękuję bardzo i nie śmiecę więcej. Nadal się zachwycam opowiadaniem. :)
Niech co Krwawy Hegemon?!!
Oj, dawno nie sprawdzałam profilu. Fajnie zobacyć migająca gwiazdkę. Dzięki za miły komentarz, stefo:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
To opowiadanie zostało nominowane do 9 najlepszych w roku 2013. Wejdź tutaj i zagłosuj na swojego faworyta:
Plebiscyt – głosowanie na najlepszy teksty roku z portalu fantastyka.pl!
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Czytałam to opowiadanie na raty z ogromnymi odstępami. Ale wracałam, bo bardzo zapadło mi w pamięć. Ciekawa byłam zakończenia i… zdaje mi się, że jest ono najsłabszym momentem tekstu – jest mało dosadne. Do tak dowcipnej i inteligentnej historii pasuje puenta z przytupem. A tego mi troszkę barkuje. Natomiast cała reszta palce lizać :) Postaci, klimat, wszystko już tu chawalono. Mnie osobiście urzekają takie drobiazgi, jak wrzucony obrazek ze śpiewającym piaskiem i grającą rurką z dzieciństwa. Albo to, że dowiadujemy się że ciotka jest potomkinią Twardowskiego. I że może przypadkiem rzucić czar, pieląc grządki. Świetne :) Brawo, Alex, za ten tekst! Brawo!
https://www.martakrajewska.eu
Dzięki, krajemar:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Jeszcze nie skończyłem. W zasadzie ledwo zacząłem, ale już muszę skomentować: bardzo dobre. Cokolwiek tam będzie się działo dalej, od pierwszych chwil jestem "hooked up". Postacie bardzo naturalne, prawdopodobne i wiarygodne (pomijam "fazę" na czekoladzie – wyraźny ukłon z mrugnięciem w stronę poprawności) – to takie "first impression", bo nie przeczytałem jeszcze całości. Dopiero na to opowiadanie trafiłem :(
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
Miło mi niezmiernie, Rinosie.
A z czekoladą to akurat prawda. No chyba, że na Igielnej we Wrocku dosypują do napojów czegoś o czym nie wiem:) Wiwat endorfiny i specyficzny metabolizm!
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Hm, przeczytałam.
Jest super, nawet dla osoby, takiej jak ja, co nastolatkowo-miłosną literaturę to szerokim kołem… Tylko zakończenia nie rozumiem. Czemu Gosia musiała zdobyć tę książkę, żeby jednak odbić Marcie Czarnego? (nigdy, ale to nigdy nie myślałam, że zadam takie pytanie – jakby się do telenoweli odwoływała xD)
Że koza książkę zjadła to już nie mam zastrzeżeń (bo to niegrzeczna koza była!), ale waga artefaktu mi umknęła. I tez trochę nie rozumiem przestrogi cioci Diany. Ja kcem wiedzieć :(
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Umm, przypomnieć sobie, cóż za diabelski plan wykoncypowałam kilka miesięcy temu…
Aha. Książka obiektywnie wielkiego znaczenia nie miała. Gosia działała pod wpływem chwili i podniecenia – planowała oddać książkę Czarnemu i uświadomić biedaka, że nie musi wybierać miedzy dziewczyną a literaturą. Może mieć obie! No a zeżarcie części planu przez Aza trochę dziewczynę otrzeźwiło. Jak zacznie myśleć i zastanawiać się nad swoimi szansami i wartością przyjaźni, to na pewno się już Czarnemu do uczucia nie przyzna.
Co do przestrogi ciotki: jak wiadomo Gosia ma zwyczaj zakochiwać się w swoich kumplach. A kto teraz zostanie jedyną istotą rodzaju męskiego, która choć trochę ją rozumie? W czyje szorstkie futerko (sierść znaczy się!) będzie się teraz wypłakiwać? Ile czasu minie nim zdejmie koziołkowi obrożę i zwróci ludzką postać? Diana wiedziała, że Az w końcu wykorzysta samotność Bajaderki.
EDIT: A tak w ogóle, strasznie się cieszę, że Ci się podobało:) I puchnę z dumy, że zainteresowałam losem shojo-bohaterów:D
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Przyznaję się bez bicia, że czytnęłam dopiero wczoraj. No wstyd i hańba i co tam jeszcze ;(
Ale tekst! Cudny! Się mi czasy nastoletnie przypomniały, kiedy łykałam książki Musierowiczowej na bezdechu. Trochę taki podobny klimacik… a może ja kiepsko pamiętam :) Milion lat minęło. Ależ Ty, Alex, tworzysz facetów do wszamania. Nawet, jeśli to kozły :P
Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)
Ha, nie ma to jak chwyt marketingowy na sequel;)
Dzięki, Gosiu. A tak myślałam, że Az Ci przypadnie do gustu:D
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Czytałem dawno temu i byłem przeuchachany ;-) Zostawiam tylko ślad tamtego zadowolenia ;-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Dzięki, Rybko:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Dzień dobry od kolan!
Sponsorem dzisiejszego komentarza jest literka Z:
Z1:
Zachwycające!
Z2:
Zabawne!
Z3:
Zazdrość moją wzbudzające!
Z(4?) waszych połączonych mocy powstałem ja, Z5:
ZAJEBISTE!
Nie wiem Ci ja, co Miłościwie Nam Redagujący miał w głowie, dając Ci sreberko, ale zara widać, że zna się chłop na swojej robocie. Z6 (bonus): Zasłużone!; zasłużone to piórko jak mało które ze wszystkich zasłużenie przyznanych piórków.
Stworzyłaś coś na kształt arcydzieła. A może po prostu wstrzeliłaś się idealnie w moje upodobania, co w sumie na jedno wychodzi: “Mam bardzo prosty gust – podoba mi się wszystko, co najlepsze.” /Oscar Wilde/, “Jak cholera!” /Cień Burzy/.
Czytając tę historię, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest ona daleko ponad tym, co ująłbym jako – nieuchwytną zresztą – “średnią” tego portalu. Tekst o wiele bardziej… No cóż, profesjonalny niż większość. Tak, jakbym nie czytał napisanego przez pół-amatorkę opowiadania napisanego “by się sprawdzić” i ku uciesze innych amatorów i pół-amatorów (albo wygrać roczny abonament na google ;), a raczej rasową literaturę z gatunku tych, których czytanie nadało kształt mojemu życiowemu powołaniu, objawiającemu się między innymi tworzeniem durnych komentarzy.
Oczywiście nie brakuje tu innych Autorów i Autorek piszących na podobnym, urzekającym poziomie, oraz ich wbijających się klinem w mózg opowieści, ale każde z nich (tak tekstów jak i Autorów płci dowolnej) zasługuje na wyrazy mojego najszczerszego uznania. Toteż szczerze uznaję, cokolwiek by to miało znaczyć.
Mówiąc krótko, opowieści podobne do tej, czytałbym w formie pachnącej świeżą farbą drukarską, najlepiej leżąc w wannie z gorącą wodą, odcięty od świata drzwiami łazienki i mgiełką ciężkiej pary o zapachu płynu do kąpieli o zapachu oceanu.
Na koniec refleksja, co prawda może i trochę na wyrost po jednym zaledwie zapoznanym Twoim tekście, ale w chwili, gdy ją piszę, jest refleksją szczerą, więc nie zawaham się nią podzielić z Tobą i ze światem:
Pani Doktor, powinna Pani przepisywać pacjentom własne opowiadania jako remedium na bolączki ciała i duszy. Ot, taka – wybacz porównanie – nieinwazyjna maść na ból dupy. W dodatku do nabycia bez recepty.
Peace!
P.S.
Informuję uprzejmie, że przy kontynuacji, będącej opowiadaniem na konkurs, w którym mam zaszczyt i przyjemność być Jurkiem-Ogórkiem, dopiero postawię stuprocentowo uczciwą kropkę (zbiesiłem się, wiem). W związku z powyższym, niniejszy komentarz nie ma żadnego odniesienia do wzmiankowanej kontynuacji i nie może być traktowany, nawet szczątkowo, jako opinia o tamtym tekście.
P.P.S.
Jak ja uwielbiam pisać takie komentarze pod TAKIMI opowiadaniami. To jak fajek po dobrym seksie*.
* – Chyba.**
** – Nie palę.***
*** – Dygresja: zależy co.
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Ten teges… zabrakło mi słów w gębie i znaczków na klawiaturze.
Dobrze, że lepsza połówka poszła poczytać, to nie widzi, jak się głupawo rumienię:)
Dziękuję, mrucząc:D
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Cała przyjemność po mojej stronie. Tylko przyślij “lepszą połówkę” z podziękowaniami i jaką flaszką (bo przecież nie zmarnowałaś całego zapasu mruczenia na tamten komentarz?).
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Cieniu, barek pełny, w razie czego zapraszamy:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Wiesz, że do mnie takich rzeczy się nie mówi, jeśli naprawdę nie liczy się z tym, że któregoś pięknego dnia skorzystam z zaproszenia?^^
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Srebrne piórko… To mnie zaciekawiło na tyle, bym przeczytał Twoje opowiadanie AlexFagus…
I ze zdumieniem stwierdzam, że nawet romans, choć przyprawiony sosem fantastyki, potrafi zainteresować i pochłonąć! :)
Czytało się niezwykle przyjemnie, opisana przez Ciebie historia jest na tyle wyrazista i silna, że staje przed oczami bez większego wysiłku ze strony wyobraźni. Przywraca mi wiarę w krótsze formy, nadwątloną lekturą zbiorów i antologii, gdzie dobre opowiadania mieszają się z nędznymi.
Postać ciotki rewelacyjna, zaklęcie miłości to cudo, nawet drugoplanowe Julia i Marta miały własną tożsamość, co jest dużym plusem :)
Z wad, coby moja opinia była choć trochę konstruktywna wspomnę, że zachowanie matki sprawiało wrażenie nienaturalnego. Raczej przejęłaby się chorobą Gosi, szczególnie że nie jest to dziewczynka, która od tak sobie zdecydowałaby się zostać w domu. Poza tym jest chyba jedynaczką.. takie dzieci mają zwykle bardziej troskliwych rodziców. Choć wyjątki są oczywiście możliwe.
Z błędów bardziej ortograficzno/jakichśtam:
co uznać z główną przyczynę
ZA → w pierwszej linijce! :D
podłechtany
połechtany
Wigilia być może powinna być z dużej litery, ale nie wiem tak do końca, natomiast Az z pewnością nie był w stanie kłapnąć żuchwą (to szczęka dolna!). Również nie podoba mi się słowo IMAŻEM, ale jeśli dla Ciebie jest ono w porządku, to nie ma tematu ;)
To właściwie tyle. Piękne opowiadanie, powinnaś być z niego dumna. Ja byłbym :)
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Niewiele jest milszych rzeczy o poranku (dobrze, że Lepszy Połówek jeszcze śpi i nie widzi, co wypisuję;)) niż zobaczyć migającą gwiazdkę przy starym opowiadaniu:) I to z równie miłym komentarzem. Bardzo dziękuję, CountPrimagenie :D
Błędy poprawione (moja wiara z chochliki drukarskie umacnia się coraz bardziej), imaż zostawiłam – zwyczajnie lubię to spolszczenie. Tylko nie rozumiem zastrzeżeń do kłapania żuchwą – chodzi o to, że w tym celu potrzebne są obie szczęki? (swoją drogą nie radzę nikomu wspominać o “szczęce dolnej” na zajęciach anatomii. To ZUO równe niemal “grzbietowi dłoni”;)).
Co do zachowania matki Gosi – dorastałam jeszcze w czasach, kiedy czternastolatki w razie jednodniowej biegunki dostawały paczkę węgla lekarskiego, ryż na obiad, sucharki na kolację i przykazanie, by dużo pić. Mimo posiadania troskliwych rodziców. Wiem, że to się zmieniło (aż za dobrze), ale mam wrażenie, że dzieciaki z niepełnych rodzin dojrzewają trochę szybciej, więc wiara zapracowanej matki w rozsądek jedynej córki chyba nie jest aż taka dziwna? Ale mogę się mylić, bo patrzę z boku.
Ogromnie się cieszę, że Ci się podobało:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Miło mi :)
Z chochlikami nie wygrasz, zawsze coś przemknie niezauważone… Nawet mimo licznych korekt, niestety :/
Co do szczęki dolnej, to powiem Ci szczerze, że akurat na tym punkcie asystenci anatomii nie byli szczególnie drażliwi. Nie jest to oczywiście zgodne z piśmiennictwem, ale potocznie przyjęte i akceptowalne. W końcu krokodyl zmiażdży zdobycz szczękami, a nie szczękami (prawą i lewą), oraz żuchwą. Moje czepialstwo związany było głównie z samym zestawieniem – kłapanie kojarzy się raczej z dziobem i zębami, ale oczywiście błędu merytorycznego nie popełniłaś :)
Dobrze mi się Ciebie czyta, zatem zajrzę jeszcze do pozostałych opowiadań. W pierwszej kolejności zapewne do tych z brązowymi piórkami, chyba, że uważasz któreś z pozostałych za szczególnie godne uwagi ;)
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
O, u mnie profesor dostawał wtedy białej gorączki. Ale był specyficzny, to fakt; do końca życia zapamiętam tekst z egzaminu: “Proszę, pani, jak kończy pani zdanie, to proszę je wypowiadać tak, żeby było wiadomo, że tam jest kropka, a nie przecinek!” Brrr, trauma na całe życie;)
A do opowiadań serdecznie zapraszam. Godne uwagi są imho wszystkie biblioteczne (nie ma jak skromność, czyż nie? Ale za dużo to ich nie naprodukowałam), ale te piórkowe chyba rzeczywiście bardziej:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Hahaha, jeden kolega wypowiadał, jakby kończył znakiem zapytania, to dopiero wzbudzało irytację :D A ja miałem zajęcia z młodszymi asystentami, może dlatego reakcje były bardziej stonowane…
Rozumiem więc, że mam do czynienia z lekarzem, pozdrawiam serdecznie :)
PS: Wolę szczerość, niż fałszywą skromność. Ludziom się spodobały, czyli są godne uwagi. To mi wystarczy, by poczytać.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Ja też zostawię ślad swojej bytności. Szkolna miłość – myślałam, że to nie może być dobre. A jednak było! Ubawiłam się, a koza – Az jest świetna :)
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
Dzięki, Mirabell:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Fajne piórko. Przyjemnie się było powachlować. Zabawne, że coś mi padło na mózg i czytałem w przekonaniu i z uznaniem, że autor mężczyzna tak ładnie ‘po kobiecemu’ tę historię rozwijał. Po przeczytaniu ‘odkrycie’ nie umniejszyło przyjemności.