- Opowiadanie: Hanzo - GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE (duet: Hanzo i lady_raven)

GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE (duet: Hanzo i lady_raven)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE (duet: Hanzo i lady_raven)

 

Opowiadanie to jest owocem współpracy z koleżanką z pewnego forum literackiego, która pisze pod nickiem: Kruk, a na forum NF zalogowała się jako: lady_raven.

 

Cytaty wplecione w tekst pochodzą z piosenki – Nightwish "Sleeping sun".

 

Zdajemy sobie sprawę, że tekst jest objętościowo długi. Jeżeli ktoś chciałby PDFa dla ułatwienia lektury – służę pomocą. :)

 

LADY_RAVEN i HANZO

 

 

 

 

 

GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE

 

 

 

 

I

 

 

 

Rozmazane. Świat stracił swoje kontury, jeżeli kiedykolwiek je miał. Kolory rozbijają się na miliardy cząstek; są wszystkie przed moimi oczami, a jednocześnie nie ma żadnego z nich. Mrugam. Łzy korzystają z okazji i wymykają się z dolnych powiek. Rzeczywistość powraca boleśnie.

 

Jakbym rozbiła otaczającą mnie warstewkę cieniutkiego szkła. Odłamki wbijają się w moją dłoń, spoczywającą pod policzkiem, wpadają mi do oczu. Mimo tego, że je zamknę, nie pozbędę się bólu prawdy.

 

Nasze łóżko jest zaniedbane. Przeze mnie – bo nigdy nie mam czasu kupić nowego prześcieradła, czy chociażby wyciągnąć z szafki jakiegoś innego(z pewnością takie gdzieś tam jest); przez niego, bo o to zwyczajnie nie dba. Skupiam wzrok na najbliższym, pożółkłym rozdarciu. Małe, ale moja mama od razu by zauważyła. Myślę o mamie, potem o prześcieradle, potem o cieple przysuwającym się do moich pleców. Zamieram.

 

Nie zrozum mnie źle, K musi tu być. Moje „kocham”, czy „nie kocham” nie ma tu nic do rzeczy; to przy mnie jego miejsce, a moje przy nim.

 

Czasami każę, żeby związał mi ręce. Zawsze kręci głową i robi to, okręcając moje nadgarstki najbardziej szorstkim sznurem, jaki znalazłam, najdelikatniej, jak potrafi. Jest mi posłuszny. On mnie – podczas gdy miało być odwrotnie. Gdy jedynie przyjazna ciemność jest świadkiem mojego conocnego poświęcenia, ten jeden jedyny raz w ciągu doby dziękuję za to, że słońce utonęło.

 

 

 

Dziś nie mogę. Nie mam jednak okresu, nic mnie nie boli, nie głowię się nad rozwiązaniem problemu, nic. Wymówki opadają ze mnie jedna po drugiej, jak płatki z przekwitającego kwiatu. Wiercę się na zaniedbanym prześcieradle, spuszczam stopy na chodnik, gromadzący coraz więcej kurzu.

 

Dużym palcem muskam zimną posadzkę. Czuję chłód.

 

Gwałtowny skurcz wnętrzności. Moje dłonie drżą. Zaczynam oddychać normalnie dopiero po chwili. Wybudzam się.

 

Chwytam butelkę wypełnioną w trzech czwartych Słoneczną Wodą. Opadam bezszelestnie na podłogę i opieram się łokciem o łóżko, by nie trząść się tak bardzo. Dusząc w sobie coś, co coraz bardziej zdecydowanie próbuje mnie zmusić do rzucenia tej butelki w cholerę, a szczególnie w K, piję. Coraz bardziej świadomym spojrzeniem ogarniam szafkę nocną, na której zawsze stała miarka, ale nie mogę jej teraz znaleźć. Upijam więc ilość mniej więcej odpowiednią. Wolno opuszczam ramię. Powraca uczucie płonięcia wewnątrz ciała. Wstaję, a wszystko dookoła przyjemnie faluje. Nie patrzę za siebie, siadam na łóżku, kładę się na plecach z rękami założonymi beztrosko za głowę. Przesuwam stopę w bok, łaskoczę nią łydkę K.

 

Dziś mogę.

 

 

******************

 

 

 

Stałam na moście, kiedy topili słońce. Stało się zbyt niebezpieczne, mówili. Wybuchy, plamy, wyrzuty plazmy, mówili. Zgaśnie, a jego energia żyć będzie w morzu.

 

Czekaliśmy długo, aż przyjdą i je utopią. Zaciskałam dłonie w cienkich, skórzanych rękawiczkach i marzłam; K został wtedy w domu.

 

Szybko zdecydowaliśmy się na ślub. Właściwie to prawie ze sobą nie chodziliśmy. Pospacerowaliśmy kilka razy w mdłym świetle listopadowego poranka, a potem napisał do mnie list. Zostawił go na wycieraczce. Przecież to było takie romantyczne, nikt dziś nie pisze listów. Pamiętam, że siedziałam na białym, puchatym dywanie i kołysałam się w ciszy. Cieszyłam się, że on jest szczęśliwy.

 

Marzłam i wiedziałam na pewno, byłam tego pewna, jak niczego nigdy dotąd, że nie chciałabym, aby K przytulił się w tym momencie do moich pleców, żeby mnie ogrzać. Byłam wściekle zaskoczona swoją nagłą trzeźwością w stosunku do całej, pożałowania godnej sytuacji, spóźnioną o ładnych parę miesięcy. Gdzie byłaś, kiedy K z tym swoim wkurwiająco dobrotliwym uśmiechem wsuwał swoją dłoń w moją, żeby mnie poprowadzić do ołtarza?

 

Przegapiłabym wszystko, gdyby człowiek niosący słońce nie poprosił mnie uprzejmie z pięć razy, żebym go przepuściła. Odwróciłam się do niego dość gwałtownie. Miał na głowie kapelusz z przyklapniętym rondem, który skrywał swoim cieniem jego oczy. Spod składającego się z nieco pokrzywionych zębów uśmiechu wystawał spiczasty, niechlujnie zarośnięty podbródek. Trzymał słońce przez rękawiczki, lekko przyciskając je do siebie. Było malutkie, mizerne. Nie poczułam ani odrobiny ciepła, kiedy jego wątłe promienie przesuwały się po moim płaszczu, jak dłonie ślepca usiłującego rozpoznać dawnego przyjaciela. Mężczyzna pogładził je troskliwie kciukiem, jakby chciał powiedzieć: „No, odwagi! Na nas już pora.”, po czym poszedł dalej. Tłum zgęstniał, naparł do przodu. Zapalono latarnie. Płaszcze nieufnych strażników, którym z wszelkich uczuć pozostał chyba tylko strach, falowały na wietrze. Przenosiłam wzrok z jednego na drugiego, stali w nierównym rzędzie na murze otaczającym port, rozszerzając oczy ze zgrozy, kołysząc się nerwowo. Inni pilnowali porządku na samym brzegu, na czele tłumu, przyczajonego tuż za nimi jak zaniepokojone zwierzę. Usłyszałam plusk i ludzie gwałtownie się cofnęli. Mówili potem, że coś przeniknęło spod zburzonej tafli wody i unosiło się tuż nad nią, jak łagodny ogień albo wrząca lawa. Tego dnia zaczęto sprzedawać wodę z oceanu.

 

 

******************

 

 

 

Kiedy się napiję, jest mi lepiej. Czuję się jak w gorączce – nie do końca skupiona, choć jednocześnie mogę normalnie pracować.

 

Na początku była degustacja. Niby wyglądało to tak, jakby częstowano alkoholem – ludzie odprężali się i nagle odchodzili gdzieś, w łagodnym roztargnieniu. Obserwowałam ich, cała spięta. Obracałam w dwóch palcach buteleczkę goszczącą dwadzieścia mililitrów wody. Wody, kotłującej się i kłębiącej, złotawoczerwonej, jak żywy ogień. Spojrzałam w niebo, czarne już na zawsze. Potem potoczyłam coraz bardziej spanikowanym wzrokiem po ludziach dookoła, leniwie uśmiechających się lekko napuchniętymi wargami i błyszczącymi oczami, luzujących szaliki, zdejmujących z siebie czapki i rękawiczki. Kilku młodych pościągało nawet płaszcze, które natychmiast przepadły pod stopami innych ludzi.

 

Swoim zwyczajem napiłam się najpierw łyk, a potem szybko wychyliłam resztę. Poczułam, jakby mały węgielek wturlał mi się przez przełyk do żołądka. Wszystkie myśli związane z uczuciami odpłynęły z mojej głowy, pozostały tylko te o pracy, obowiązkach domowych… i małżeńskich. Uśmiechnęłam się głupawo i wróciłam do domu, do K.

 

 

******************

 

 

 

Tak się zaczęło, tak funkcjonowałam… sama nie wiem, ile. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło. Czas… już nie myślałam, o czasie. Albo moim czasem stała się sekwencja: piję–zaczynam się wybudzać–piję. Nie ja jedna tak egzystowałam. Bo czy mogę nazwać życiem… nie wiem, płynięcie od jednej czynności do drugiej? Czynności mechanicznie wykonywanej? Gdzie był mój umysł, myśli…

 

Od tego wczorajszego razu w sypialni, nie piłam.

 

Nie wiem, na ile to starcza. Wiem, jak działa. Wiem, że wielu ludzi też wie. Oni też wybierają egzystencję, zamiast życia.

 

Kiedy minęło kilka tygodni, a niebo i gwiazdy wciąż były na swoich miejscach, ludzie odetchnęli z ulgą. Nabrali zaufania do Słonecznej Wody i zaczęli spożywać ją w dawkach większych, niż to było dotychczas nakazane. Nakazał Narodowy Instytut Naukowy, który po przeprowadzeniu badań doszedł do wniosku, że przyjmowanie esencji słonecznej zrekompensuje brak działania na nas jego promieni. Może i takie było również działanie tego napoju, nie wiem. Każde dziecko, przed wybiegnięciem na boisko w czasie szkolnej przerwy, musiało wypić swoją dawkę. Studenci i pracownicy dostawali swój przydział na uczelniach i w miejscach pracy, w postaci zgrzewek z zapasem flakoników na tydzień. Bezrobotni musieli stawiać się po swoją porcję w urzędach pracy. Bezdomnych zgarniała z ulic policja; wodę podawano im w schroniskach.

 

Kupować trzeba od strażników. Oni jedni wyglądają zawsze przerażająco trzeźwo. Przechadzając się w tę i z powrotem po nadbrzeżu. Z punktu widzenia osoby pozostającej niemal bezustannie pod wpływem wody, pływali w powietrzu, co wyglądało dość zabawnie, choć nie wiedziałam, dlaczego. Stawałam przed nimi, uśmiechając się chyba nieco za szeroko, bo mierzyli mnie szybkim wzrokiem od stóp do głów i cofali się, na samą krawędź morza. Przyjmowali opłatę z góry, potem przypływała barka, sternikowi której ją przekazywali i wreszcie butelki trafiały do mojej torebki. Mogłam odejść, a oni nawet fruwać w tych swoich płaszczach, jak nietoperze.

 

Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego butelki opatrzone są wizerunkiem czarnego jokera. Stoję teraz w kuchni i zaglądam za kredens, gdzie je zgromadziliśmy. Całe rzędy czarnych jokerów. Uśmiechają się paskudnie, choć gdy piłam, mieli twarze pełne ciepła i serdeczności. Wiem tylko, że joker jest w kartach i tyle. A czarny kojarzy się ze złem. Choć jeszcze wczoraj był synonimem klasycznej elegancji…

 

Lecz dziś, to dziś. Nie jestem elastyczna, czy nie jestem stworzona do kłamstwa? Nie jestem stworzona do przetrwania? Dlaczego ja jedna obudziłam się z tego słonecznego morza, przelewającego się przez układy pokarmowe wszędzie dookoła mnie…

 

K. On pije tylko wieczorem i tylko trochę. Przez resztę czasu jest świadomy wszystkiego. A jednak nie żyje. On też egzystuje. U mojego boku. Mimo, że świat dookoła nas się zmienił i może już wyjść na zewnątrz bez obaw, bo nikt nie zatrzyma wzroku na jego dość niespotykanej fizjonomii.

 

 

***************

 

 

 

Decyduję, że coś muszę zrobić. Spaceruję wolno po swoim mieszkaniu; tak, to K wprowadził się do mnie zaraz po ślubie. To moje miejsce. Ale jednak i jego. Opieram się o białą ścianę salonu. W moim ulubionym, kryształowym wazonie rezyduje czerwona róża. Jest zupełnie zasuszona, jak znak czegoś, co się skończyło. Biorę ją w dłoń i natychmiast kaleczy mnie swoimi kolcami. Nie przejmuję się jej karą, bo ona tutaj nie pasuje.

 

 

*******************

 

 

 

Niebo nie skrzy się milionami gwiazd, bo i skąd miałyby one brać swoje światło. Maszeruję po prawie zamarzniętej ziemi. Na to jeszcze nic nie poradzili; sztucznie naświetlają rośliny, hodują zwierzęta w dawnych cieplarniach, a z zimnem nie da się zrobić nic. Prawdopodobnie wybudują hermetyczne korytarze między budynkami, tak czytałam.

 

Podchodzę nad brzeg, staję nieruchomo i wpatruję się w wodę. Jeden strażnik ciągnie drugiego niecierpliwie za rękaw i obaj do mnie podchodzą. Kiedy mówię, że nie potrzebuję wody, wracają ochoczo do ogniska, które pali się nieustannie, odkąd słońce utonęło. Rozchylam wargi i wciągam powietrze nosem. Pięknie pachnie palone drewno. Przymykam oczy i przypominam sobie, jak kiedyś rozpalało się takie ogniska, nie tak wielkie, ale równie wspaniałe. Unoszę nieco powieki i odwracam się w kierunku strażników, ogrzewających dłonie i szepczących coś do siebie z ożywieniem. Och, kiedy ostatnio szeptałam, czy robiłam cokolwiek z ożywieniem, a nie jak umarła za życia! Ruszam do nich. Zauważają, że się zbliżam i wpatrują się we mnie z niepokojem. Uśmiecham się. Nie leniwie, ale boleśnie. Łagodnieją.

 

Nawet dym nie jest już tak gryzący.

 

 

II

 

 

 

Spójrzcie na tą rozległą równinę, która bieleje zimnem wiecznie skutej lodem ziemi. Dotknijcie. Jest twarda jak żelazo. I równie martwa. Popatrzcie w górę, na kontrastujące z podłożem, bezgwiezdne niebo. Nigdy nie było bardziej nieprzyjazne. Przytłacza czernią, zabija nadzieję, karmi depresję. Zaczerpnijcie tchu. Poczujcie przeszywający płuca mróz. Zamknijcie oczy i wsłuchajcie się. To trzaski lodu rozsadzającego drzewa w pobliskim lesie czy zimnej i śliskiej ciemności, która toczy się już w waszych żyłach jak choroba? Nieważne. Ważne, żebyście otworzyli oczy, oderwali przyklejone do ziemi palce, wypuścili z ust srebrny obłok, który być może jest uciekającym z tego ciała i z tej planety życiem, a potem uświadomili sobie, że słońca nie ma.

 

I nigdy nie będzie.

 

Utopione w ocenianie zgasło na wieki.

 

(Mówili potem, że coś przeniknęło spod zburzonej tafli wody i unosiło się tuż nad nią, jak łagodny ogień albo wrząca lawa).

 

 

*******************

 

 

 

Skrajem równiny ciągnęła się prosta jak drut droga. Łączyła wschodni horyzont z zachodnim i zmierzała gdzieś jeszcze dalej, w głąb kontynentu. Przywodzącej na myśl kości, białej nawierzchni nie znaczyły żadne ślady – ani pojazdów, ani zwierzyny. Te pierwsze jeździły zbyt rzadko, a te drugie umarły dawno temu. Tylko wicher nawiewał błyszczące coś, jakby kosmiczny pył, co wirowało nieskładnie, mieniło się srebrem i bielą, po czym znudzone uciekało dalej.

 

Po drugiej stronie autostrady, vis–a–vis równiny, wznosił się przypominający lodową rzeźbę las. Trzeszczał niskimi dźwiękami, w nieregularnych odstępach czasu eksplodowały drzewa.

 

Pod zlodowaciałymi gałęziami czegoś, co mogło być kiedyś brzozą, a teraz nie przypominało niczego konkretnego, chyba że kpinę z natury, stała samotna postać.

 

Był to okutany w sztywniejące łachmany staruszek, który nie pamiętał własnego imienia.

 

Mówią, że kiedy nastaje moment próby, pomiędzy alkoholikiem a butelką nie ma silnej woli. Wtedy między pragnieniem a jego zaspokojeniem stoi już tylko Bóg.

 

Niestety, człowiek czasami go odtrąca. A może nie zauważa?

 

I to jest koniec. Prywatna apokalipsa.

 

Ze Słoneczną Wodą było podobnie, a ten stary Łachmaniarz odtrącił boską pomoc. Silnej woli też nie miał za grosza. Zatracił się, chlał bez umiaru, doił jednego Czarnego Jokera za drugim, przebił pustym łbem dno, aż wreszcie przedobrzył. Spalił w Słonecznej Wodzie własne człowieczeństwo, jego serce zapłonęło jak pochodnia, a potem zgasło na wieki.

 

Strażnicy wygnali go z Miasta. Teraz stoi przy drodze na skraju tej wielkiej równiny i czeka z zadartą do góry twarzą. Wygląda to, jakby liczył, że z bezgwiezdnego nieba zstąpi na niego śmierć i skończy to, co jałowe i pozbawione celu.

 

Ale to tylko tak wygląda.

 

 

*******************

 

 

 

Wpatrzona w kosmos twarz Łachmaniarza nie widzi niczego. W miejscu oczodołów zieją dwie puste i zwęglone dziury. Ich nicość wydaje się wręcz pożerać oblicze o skostniałej, niebieskawej skórze. Gdybyście wytrzymali odór spalenizny i zajrzeli do środka, może dojrzelibyście zepsute miejsca w jego mózgu. One też śmierdzą. Uwierzcie mi na słowo.

 

 

*******************

 

 

 

Starzec poruszył się dopiero, gdy usłyszał wyczekiwany dźwięk. Uniósł trzymane w sękatej dłoni radyjko i nacisnął przycisk.

 

Otworzył usta wykrzywione przez zdeformowaną protezę i mlasnął dwa razy językiem.

 

Odpowiedziała mu jedynie cisza eteru, ale wiedział, że wiadomość została odebrana.

 

One zawsze odbierają.

 

 

***************

 

 

 

Szefuńcio to był gość nie do zdarcia.

 

K podejrzewał, że gdyby na świecie zostały dwie kobiety i walczyły o ostatnią butelkę Słonecznej Wody niczym para zdziczałych psów, Szefuńcio przeszedłby obojętnie, potem zatrzymał się wpół kroku (tak jak zawsze) i odwrócił szybko w ich stronę. Strzepnąłby popiół z papierosa w niedozwolonym miejscu, zmierzył całą sytuację wzrokiem, po czym spytał, czy nie skoczyć do monopolowego po kisiel. A potem zaśmiałby się tym swoim „łe–he–he”, znowu obrócił a’la Michael Jackson i dalej szedł tam, gdzie zmierzał, nawet nie zdając sobie sprawy, że został już tylko on. Taki właśnie był Szefuńcio. Miał swój świat, a w nim własne krokodyle.

 

Tak naprawdę nie rządził niczym, chyba że własnym rozporkiem (choć i to nie zawsze), a jednocześnie był kimś w rodzaju Króla Całego Świata. Mało go obszedł cały ten pierdolnik z zatopieniem słońca – jak miał Czarnego Jokera to pił, a jak nie miał, to nie pił, ale i tak było w pytę. Raczej o nic się nie martwił, bo i nie zdawał sobie chyba do końca sprawy z istnienia jakichkolwiek problemów, a jego umysł orbitował gdzieś w latach dziewięćdziesiątych, między beztroskimi dniami nad stawem a pierwszą domówką u sąsiada.

 

K cieszył się, że przystał na propozycję Szefuńcia i wyjechał. Musiał uciec, nie dawał już rady. Potrzebował odetchnąć od Miasta, hermetycznych korytarzy, kolejek po przydział Słonecznej Wody, ognisk i strażników, ale przede wszystkim od V. Od jej

 

(płynięcia od jednej czynności do drugiej)

 

towarzystwa, od przepełnionego apatią, beznamiętnego spojrzenia i od szorstkiego sznura, którym wiązał ją co noc najdelikatniej jak tylko potrafił.

 

Kochał V i ciągle doskonale pamiętał jak prowadził ją do ołtarza. Pamiętał noc poślubną i setki innych nocy, jakie były wcześniej i później. Dni przepełnione szczęściem, łaskoczącym ucho szeptem, dotykiem stopy na łydce.

 

To odeszło, tak jak słońce. Wiedział, że bezpowrotnie, ale gdzieś w środku nie przestawał wierzyć w nadejście lepszych czasów. Z dnia na dzień męczył się coraz bardziej. Musiał odpocząć i odetchnąć innym powietrzem, naładować baterie przed dalszą walką o losy ich małżeństwa.

 

W taki to sposób wylądował obok Szefuńcia w kabinie ciężarówki zmierzającej w głąb kontynentu.

 

Zmieniali się za kierownicą co cztery godziny. Rzadko kiedy opuszczali szoferkę, bo i po co, chyba tylko, żeby sobie odmrozić tyłek. Za kotarą z tyłu siedzeń mieli kibel, lodówkę, kuchenkę i łóżko, gdyby kogoś zmogła niemoc (chociaż obaj woleli spać na miejscu pasażera, które elegancko się rozkładało).

 

Widok za oknami był nieciekawy i monotonny. Przez boczne szyby dało się zaobserwować tylko skute mrozem pustkowia, połamane lasy, zrujnowane mieściny, które nieuchronnie obracały się w lodowy proch. Z przodu, na granicy zasięgu reflektorów, majaczyła nieprzerwanie dupa jadącej przed nimi ciężarówki. W snopach świateł wirowały kłęby czarnego dymu z rur wydechowych i syf wyrzucany spod potężnych kół. Było ślisko jak cholera, więc utrzymywali bezpieczną odległość.

 

Jechali dzień i noc z krótkimi postojami na tankowanie oraz zmianę kierowców. Konwój prawie stu gigantów z naczepami oraz tuzin cystern przewożących ropę. Ciężarówki transportowały Słoneczną Wodę w głąb kontynentu. Strażnicy siedzieli wewnątrz naczep i chwała im za to – K szczerze ich nie znosił.

 

Szefuńcio opowiadał właśnie kolejny sprośny dowcip i palił papierosa, trzymając jedną ręką kierownicę, a K siedział obok, potakiwał ze śmiechem za każdym razem, kiedy słyszał znajome „łe–he–he” i zastanawiał się, co tam u V. Jak sobie bez niego radzi? Miał wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą w tym konającym mieszkaniu z kredensem pełnym pustych flaszek po Czarnych Jokerach, ale starał się sobie wmówić, że tak po prostu musiało być. Dla ich dobra.

 

– No i ona mu na to, żeby se dokończył sam! Dobre, kurwa, co?

 

K zaśmiał się krótko, lecz przed oczami ciągle widział chude nadgarstki skrępowane sznurem. Biały welon, delikatny uścisk dłoni, łaskocący szept…

 

– Ty, słuchaj, człowieku, bo jeszcze jeden dobry mi się przypomniał! O starej babie i niedźwiedziu znasz?

 

Szefuńcio z zachwytu aż podskakiwał na siedzeniu. Oczy błyszczały spod nasuniętej na czoło czapki, a serdeczny uśmiech wykrzywiał usta z przyklejonym do nich papierosem. Do lewej poły kurtki miał przypiętą pacyfkę w czerwono–żółto–zielonych barwach, a na prawej piersi wdzięczyła się naszywka z zadowoloną buźką. Stary, poczciwy Szefuńcio. Zupełnie nie do zdarcia.

 

K przyznał, że nie zna tego kawału, mimo że coś mu świtało, jakby słyszał podobny dowcip ze trzy dni temu.

 

– No, to słuchaj! Był sobie bar i weszła do niego stara baba, no i ta baba, człowieku…

 

Urwał.

 

Przedłużająca się cisza wyrwała K z rozmyślań o żonie. Zaniepokojony spojrzał na Szefuńcia.

 

– Radio – wyjaśnił tamten.

 

Dioda na odbiorniku CB migała rytmicznie. Wreszcie radio rozbrzmiało dwoma trudnymi do rozpoznania dźwiękami, które dało się usłyszeć jeden po drugim z krótką, może sekundową przerwą.

 

Światełko zgasło.

 

– Co to było? – spytał K.

 

Szefuńcio zmierzył go wzrokiem.

 

– Kurwa, jakby mlaskanie, człowieku…

 

Od najbliższego Miasta zamieszkanego przez ludzi dzieliło ich kilkaset mil martwego, zlodowaciałego pustkowia, nad którym nigdy nie wstaje słońce.

 

 

*****************

 

 

The sun is sleeping quietly

Once upon a century

 

 

 

Co mnie generalnie kurwa obchodzi, że K wyjechał w trasę? Nie ma go i to jest najważniejsze, czy nie tego tak pragnęłam? Nie, może nie konkretnie tego, ale i tak… po prostu pomoc przyszła z zupełnie nieoczekiwanej strony. Powinnam się cieszyć i świętować.

 

Nie kochasz mnie już, K?

 

Nie kurwa, to się nie dzieje. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Podchodzę do mojego puchatego dywanu, kładę się na nim na plecach, wstaję…

 

Alerozkurw.

 

…gdzie jest ta jebana czerwona róża? Przysiadam byle jak na podłodze, nogi mam dziwacznie powyginane, włosy spadają mi na oczy, oczy lekko podpuchnięte. Grzebię we wspomnieniach ostatnich dni, ale…

 

Ależ się zrobiłam ordynarna…

 

…przez niego!

 

Kurwa.

 

 

**************

 

 

 

Po niepokojących dźwiękach z radioodbiornika wydarzenia potoczyły się tak szybko, że K wspominał później całe zajście bardziej jako senny koszmar niż realne przeżycie.

 

Światła stopu pędzącej z przodu ciężarówki rozbłysły czerwienią, a dzielący pojazdy dystans zaczął kurczyć się w oczach. Szefuńcio przeklął soczyście i wbił hamulec w podłogę, blokując tym samym natychmiastowo dwanaście par kół. Mimo to sunęli dalej po śliskiej nawierzchni, tylko nieznacznie wytracając prędkość. Naczepa kołysała się na prawo i lewo jak wahadło dobrze naoliwianego mechanizmu.

 

K zaparł się z całych sił o deskę rozdzielczą, lecz niewiele to pomogło w momencie kraksy. Usłyszał przeciągły dźwięk klaksonu, kiedy Szefuńcio dosłownie nadział się na kierownicę oraz jęk rozdzieranego metalu. Chwilę później kabiną ciężarówki wstrząsnęło kolejne łupnięcie – to jadąca za nimi maszyna gruchnęła w ich tył. Zakleszczone pojazdy sunęły jeszcze długo nim zatrzymały się zupełnie, a CB rozbrzmiewało trudną do zrozumienia mieszanką przekleństw niby wieża Babel.

 

– Jesteś cały?

 

K obmacał tułów oraz nogi, po czym przytaknął, nie potrafiąc wykrztusić słowa. W uszach dzwoniło mu od adrenaliny. Patrzył na buchające spod maski kłęby pary, które uniemożliwiały dojrzenie czegokolwiek na zewnątrz i nie wierzył, że to się dzieje naprawdę.

 

– A ty? – wydukał wreszcie.

 

– Chyba kilka żeber szlag trafił, ale poza tym spoko. – W głosie Szefuńcia coś charczało, a usta wykrzywiał niecodzienny grymas, który w ogóle do niego nie pasował. – Ubierajmy się – nakazał krótko.

 

K nie trzeba było dwa razy powtarzać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na zewnątrz dzieje się coś niedobrego. Przeskoczył do tylnej części kabiny i nakładał kolejne warstwy ciepłych ubrań szybko niczym automat, nie bacząc na rozedrgane dłonie i ból w krzyżu.

 

Chwilę później spojrzeli po sobie z Szefuńciem oczyma pełnymi przerażenia.

 

Z radia dobywał się niekontrolowany wrzask.

 

– Szybciej – stęknął Szefuńcio, mozoląc się z kolejnym swetrem.

 

Gdy byli już niemal gotowi, wcisnął w dłoń oniemiałego K staromodny rewolwer.

 

– Skąd…?

 

– Nie ma czasu, ruszaj się!

 

K wcisnął broń do kieszeni kurtki i podążył za Szefuńciem. Naszła go dziwaczna, zupełnie niepasująca do sytuacji myśl, że bardziej przypominają ludziki Michelin aniżeli samych siebie.

 

Szefuńcio pchnął drzwi i wyskoczył w lodowatą ciemność, a K tuż za nim.

 

Radio wypluwało z siebie nieprzerwanie czyjeś wrzaski.

 

 

***************

 

 

I wish for this night–time to last for a life–time

The darkness around me

 

 

 

To nie jest jego wina. Nie on odpowiada za tą sytuację, ale ja. Ja i moje pragnienie bycia adorowaną księżniczką. Gdzie nie spojrzę, tam spogląda i on. Kiedy się uśmiechnę, on promienieje. Kiedy płaczę, podstawia swoją pierś, żeby po niej spływały łzy. Kiedy plączę się i tonę w mglistej rzeczywistości, zsuwa się po moim ciele w dół…

 

Widzę czarne włosy i kawałek czoła wyglądające zza futryny mojego gabinetu. Obracam swój fotel z bardzo wysokim oparciem tyłem do drzwi. Wstaję i przechodzę przez przytulne pomieszczenie, urządzone wyłącznie w kolorze białym. Bawię się sznureczkiem od lekko opalizujących rolet, wyglądając w ciemną pustkę za oknem. Kiedyś mnie fascynowała i podniecała, dlaczego? Przecież nie ma tam nic. Zawracam na pięcie i wychodzę z gabinetu.

 

Dom jest cichy i biały. Przysiadam na hebanowej poręczy schodów. Zjeżdżam na sam dół bezszelestnie, by upewnić się, że kroki kogoś lekkiego podążają za mną. Kręcę się chwilę po kuchni. Obserwuję płatki śniegu wirujące za oknem; wyglądają jak scena z filmu, w której ktoś wyłączył dźwięk. Wracam na górę. Stawiam stopy powoli. On idzie ze mną.

 

W całej sypialni włączam światła: delikatny, kryształowy żyrandol, lampki o abażurach w kolorze herbaty po obu stronach łóżka i kwiatowy kinkiet przy wejściu do garderoby.

 

Gdzie jest sznur?

 

Siadam na łóżku. Dłonie, oplecione pokrwawionym sznurem, bezwiednie układam między udami. Lekko odrzucam włosy do tyłu i czekam. Czekam aż do wieczora, którego nadejścia i tak nie zauważam.

 

 

****************

 

 

 

Chaos.

 

Tego, co panowało na zewnątrz, nie sposób byłoby nazwać innymi słowy.

 

K pojął od razu, że patrzy na pole bitwy, ale nijak nie potrafił określić, kto walczy z kim i dlaczego. Widział biegających bezładnie ludzi – kierowców takich jak on – ogłupiałych i przestraszonych, nietoperze płaszcze strażników krążących pośród rozgardiaszu jak złe duchy, błyski wystrzałów, smugi krwi na śniegu, kłęby pary, wszędzie para, kałuże ropy, płomienie liżące niebo niczym kanibalistyczne ogniska…

 

– Widzisz to? Widzisz to? Widzisz to? –mamrotał Szefuńcio. Przestał dopiero, gdy K wyszeptał:

 

– Widzę…

 

…czarne, rozmazane kształty, ni to psy, ni to małpy, wyskakujące z mroku, sadzące potężne susy w blasku ognia i dosłownie rozrywające ofiary na strzępy, tylko po to, by skryć się znowu w ciemności lasu i zaatakować od nowa. Ile ich jest? Dziesiątki, setki, tysiące?

 

Nad niewyobrażalnie długim karambolem unosiły się echa wybuchów, serie szybkich wystrzałów, brzęk rozbijanego szkła, odgłosy dartej plandeki i rozciąganego metalu, ale przede wszystkim agonalne krzyki.

 

– Napadli na nas – wyjęczał Szefuńcio.

 

K już otwierał usta, by spytać, czy zrobili to dla Słonecznej Wody i kim w ogóle są te przerażająco zwinne stwory, kiedy potężne uderzenie wygniotło całe powietrze z jego płuc i rzuciło nim do tyłu niczym szmacianą lalką.

 

Wyrżnął plecami i tyłem czaszki w twarde podłoże. Przed oczyma zatańczyły mu kolorowe plamy. Kiedy obraz na powrót się wyostrzył, K pojął, że jeden z napastników siedzi na jego klatce piersiowej.

 

Nie był to ani pies, ani małpa, jak sądził na początku. Nie był to też wilk, jastrząb czy inne drapieżne zwierzę.

 

To było dziecko.

 

Ludzkie dziecko.

 

Nie licząc przepaski na biodrach, chłopiec pozostawał zupełnie nagi. Miał szarą skórę, która przypominała odcieniem popiół z papierosa, lecz wydawała się nieskończenie zimna. K czuł chłód na piersi pomimo kilku warstw ciepłych ubrań.

 

Dzieciak patrzył na niego z nienawistną miną, chociaż oczy miał zamknięte. K zauważył, że powieki napastnika są tak cienkie, że widać przez nie czerń źrenic. Przypominały bardziej błonę jakiegoś gada niż ludzką skórę.

 

Potwór zasyczał i obnażył rząd ostrych kłów.

 

W tym samym momencie jego twarz znikła w rozbryzgu tysięcy kropel czarnej jak smoła krwi. Bezładne ciało osunęło się na K, który słyszał powracające do jego uszu echo wystrzału. Wystrzału, któremu zawdzięczał życie.

 

– Wstawaj! –nakazał Szefuńcio, strącając kopniakiem truchło potwora na ziemię. – Wstawaj! Musimy ucie…

 

Nie dokończył.

 

Najpierw na jego szyi wykwitła pojedyncza kropla krwi, a potem szkarłatna, pionowa kreska, która otworzyła się jak rozcinane wnętrze pomidora i ze środka wychynęła ubabrana w posoce rączka, ściskająca coś śliskiego i wężowatego, co do obrzydzenia przypominało przełyk.

 

Szefuńcio zarzęził jak stary motor, który kończy ostatnią przejażdżkę, a chwilę później jego głowa oddzieliła się od tułowia i upadła między stopy. Bezgłowe ciało zatańczyło jeszcze w niezgrabnym tańcu, rzygając wszędzie dookoła krwią i runęło na jezdnię, czemu towarzyszyło ledwie słyszalne klapnięcie.

 

K niczym w amoku wyjął rewolwer i wycelował drżącą lufę w dzieciaka uczepionego pleców szefuńciowych zwłok. Nacisnął spust. Z niemą satysfakcją patrzył, jak policzek bachora zapada się niczym na zwolnionym tempie, a potem pocisk wypada tyłem czaszki w rozbryzgach mózgu i kości.

 

Ciałem mężczyzny zawładnął instynkt. Po części zwykła chęć przetrwania, która istniała w żyłach przodków już tysiące lat temu, a po części emanujące zwierzęcą furią pragnienie zemsty za śmierć przyjaciela. A może po prostu tęsknota za V, która jest gdzieś tam, setki mil stąd i czeka na jego powrót?

 

Uskakiwał bądź odtrącał napastników bez choćby milisekundy zastanowienia, pozostawiając to w woli bardziej pierwotnych niż świadomość odruchów. Nie strzelał, bo w magazynku pozostało tylko pięć pocisków i wiedział, że mogą mu się przydać później. Jego życie może zależeć od tych naboi. Lub bezbolesna śmierć…

 

Parł do przodu jak maszyna. Obraz śpiącej V przechodził w wizję umierającego Szefuńcia, a ten ustępował miejsca eksplodującej czaszce potwornego dziecka. Potem slajdy zaczynały się od początku. I znowu. I jeszcze. Szefuńcio… On był niezniszczalny! Gość nie do zdarcia! Niemożliwe, by zginął, niemożliwe!

 

Wszystko dookoła pędziło w nieustającym ruchu. Małpie skoki napastników. Przedśmiertne konwulsje strażników. Bardziej martwi niż żywi, zataczający się jak pijacy. Wszędzie krew i wnętrzności. Płomienie trawiące metal. Czarne kałuże ropy. Czerwone plamy i smugi… Dym, wszędzie dym… I szkło, strzaskane, skrzące się tysiącami kolorów. Chaos. Chaos, smród i śmierć.

 

K wskoczył na maskę jednej z ciężarówek, której nie trawiła jeszcze pożoga i ześlizgnął się na drugą stronę. Podbiegł do rozdartej plandeki, ukazującej wnętrzności naczepy i począł grzebać między porozbijanymi butelkami. Chował do kieszeni te, które wyglądały na nienaruszone. Wiedział, że jeżeli chce przetrwać, musi zabrać ze sobą jak największy zapas Czarnych Jokerów. Bez Słonecznej Wody zginie na tym lodowatym pustkowiu w kilka godzin. Zamarznie na kamień.

 

Uzbierał trzy tuziny butelek, dziękując opatrzności za wielość kieszeni w kurtce, po czym puścił się pędem ku ciemności, byle dalej od dogorywającego w jękach i eksplozjach horroru.

 

Na granicy światła rzucanego przez płonący karambol zatrzymał się i obrócił, by zmierzyć wzrokiem całą sytuację po raz ostatni. Bitwa chyliła się ku końcowi. Rozmazane kształty coraz rzadziej wskakiwały w pole widzenia. Zza kurtyny pożaru wyłaniały się powyginane szkielety ciężarówek. Butelki Czarnego Jokera wybuchały jedna po drugiej. Martwe ciała poległych skwierczały na asfalcie jak rozpuszczający się na patelni smalec. Gorąca para buchała wprost w bezgwiezdne niebo.

 

W całym tym ruchomym chaosie tylko jedna postać zdawała się trwać nieruchomo. I chyba tylko ona jedna zwracała uwagę na K…

 

Dojrzał starca w ostatnim momencie, tuż przed tym, jak miał się obrócić i ruszyć w mrok.

 

Stał na skraju lasu i patrzył pustymi oczodołami wprost na K. Miał równie sino–niebieskawą cerę co potworne dzieciaki, ale był stary. Bardzo stary. Ubrany w podarte łachy po prostu stał, jakby czekał na śmierć. Zmarznięta skóra odbijała płomienie ognia, ale nie robiły tego czarne dziury oczodołów, o nie. One wydawały się pożerać rzeczywistość i nie odbijały absolutnie niczego.

 

K z trudem oderwał wzrok od przerażającej postaci i pognał w ciemność.

 

Biegł tak szybko i tak długo, jak tylko mógł.

 

Pierwszą racjonalną myślą, jaka przyszła mu do głowy, było – ile dzieli go od najbliższego Miasta?

 

Pierwszą racjonalną czynnością – zaciągnięcie suwaka kurtki do końca.

 

Potem na powrót pogrążył się w onirycznych dziwadłach: uśmiechającej się przez sen V, umierającym Szefuńciu, który był przecież niezniszczalny, pustych oczodołach tamtego starca spod lasu.

 

Butelki brzęczały w takt wybijany przez buciory K, a Łachmaniarz…

 

 

**************

 

 

Shores of a solar sea

Oh how I wish to go down with the sun

 

 

 

Nie powróciłam do picia „Czarnego Jokera”, nie mogę więc w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć tego, co się ze mną dzieje. Omamy, bo przecież nie duchy. Nie wierzę w duchy.

 

Kurwa.

 

Wychodzę w noc, kieruję się w stronę nadbrzeża. Idę cicho, niosę lampę, z którą się już nie rozstaję. Drgający płomyk rzuca niestabilny cień, mam wrażenie, że zaraz się o coś potknę. Zrobiłam się strasznie lękliwa.

 

Ocean paruje. Zatopione w nim słoneczne serce wciąż żyje. Klękam, sztywne od mrozu deski mola trzeszczą ostrzegawczo. Niespokojna woda, a może właśnie przyjaźnie falująca? Nie wiem, ale ona się rusza. W moim domu poza mną nie rusza się już nic.

 

Ostrzeżenia trzeba brać sobie do serca. Odgłos trzaskających desek paraliżuje tak, że jestem jak kot oślepiony przez światła nadjeżdżającego samochodu. Głębia nie faluje, głębia rzuca się, uwięziona na swoim miejscu, muskając mnie kroplami rozgrzanej wody. Przybliża się, a ja zjeżdżam wprost w jej otwartą paszczę…

 

Strażnicy, których szaleńczego biegu nawet nie usłyszałam, chwytają mnie za wyciągnięte na boki ramiona i za kaptur. Szarpią w tył, któryś z nich bierze mnie na ręce i po chwili stoimy już na brzegu. Połamane kawałki desek pływają na powierzchni pozornie uspokojonej toni, ponownie utrzymanej w ryzach. Nad nimi unosi się srebrzysta chmurka złożona z duszyczek igiełek lodu. Może przynajmniej one pójdą do lepszego ze światów.

 

Rozcierają moje plecy, z trudem łapią oddech, ktoś nawet pyta, czy nic mi się nie stało. Boże, jeśli istniejesz, jestem im tak wdzięczna…

 

 

***************

 

 

 

…a Łachmaniarz szedł powoli, lecz niestrudzenie, wiedząc, że kiedy ofiara zmęczy się biegiem lub wyczerpie zapas Słonecznej Wody, on nadal będzie parł przed siebie własnym, nieuchronnym tempem.

 

Nieuchronnym jak śmierć.

 

Śnieg chrzęścił pod buciorami Łachmaniarza niczym sproszkowane kości.

 

 

Sleeping

Weeping

With you

 

 

 

Wróć, K. Wróć, albo odejdź.

 

Czemu rozmawiam z lustrem…

 

Przecież jego tu nie ma. Nikogo innego też nie. Ale jednak nie czuję się sama. Wydaje mi się, że ktoś przesuwa się za białą firanką, słyszę szelest ubrań, kiedy ostrożnie schodzę na dół. Zatrzymuję się co dwa stopnie, a on tylko cichnie, ale jest.

 

W ogóle poruszam się bardzo ostrożnie. Z początku nie zwracałam na to uwagi, zastanowiłam się nad tym dopiero, kiedy schowałam nóż od chleba do szuflady, zamiast jak zwykle zostawić go na wierzchu. Bałam się, że spadnie mi na nogę. Tak, jakbym musiała teraz zadbać o siebie całkiem sama. Ale czy nie było tak przez całe moje życie?

 

Wieczorem obchodzę cały dom. Sprawdzam drzwi wejściowe, zamknięte natychmiast po powrocie z pracy; te wiodące do wąskiego ogrodu, od których klucz zgubiłam dawno temu, więc nikt się przez nie nie wedrze do środka. Są do połowy przeszklone. Przyciskam nos do szkła i otaczam twarz dłońmi, żeby zobaczyć coś w ciemności. Ogród musiał umrzeć, jednak wygląda jak żywy. Są tam kwiaty usztywnione mrozem, skrzące się w świetle lampy znajdującej się tuż przy drzwiach; filigranowe krzewy iglaste, które nie łamią się pod ciężarem śniegu. Bo co rano i co wieczór zrzucam z nich ten przewrotny puch, śliczny, ale niebezpieczny. Wysoki na kilka metrów, zbudowany z szarych kamieni mur też nosi swoją białą czapę.

 

Ciekawe, co jest za murem.

 

 

***************

 

 

 

Utopione Słońce,

 

Gdzieś się schowało? Nie tylko ja za Tobą tęsknię, ale jest tu też ktoś, kto bardzo chciałby Cię poznać. Chcę, żebyś to wiedziało, może to Ci pomoże odnaleźć drogę wśród pustki?

Bądź światłem sobie samo

Czekamy

Twoja V. i Twoja Jeszcze Nienazwana lub Twój Jeszcze Nienazwany

 

 

 

Wrzucam list do woreczka z plastiku, na list spada kilka kamyków i posyłam woreczek na dno. Może słońce go odnajdzie.

 

Nie oszalałam – wiem, że szanse na to mają się jak jeden do wszystkich kropel oceanu.

 

Stoję na bezpiecznym brzegu. Strażnicy gawędzą przy ogniu, racząc się pomarańczami, które im przyniosłam. Oczywiście, że są sztucznie wyhodowane, ale ucieszyli się. Jest zima, są pomarańcze – taka tradycja.

 

Mam długi do kostek, czarny płaszcz. Jego poły obramowane są futerkiem, a jego kaptur jest głęboki, taki zawsze chciałam mieć. Kupiłam wczoraj w galerii handlowej – tam życie nie zamiera nigdy.

 

Wczoraj w nocy wyszłam na zewnątrz, okrążyłam dom i stanęłam z tyłu, tuż pod murem. Bardzo chciałam się na niego wdrapać, ale jest cały oblodzony. Patrzyłam tylko w pustkę bez gwiazd.

 

W Internecie znalazłam mapę okolicy. Dzięki niej wiem, że gdybym choć trochę wystawiła głowę ponad mur, zobaczyłabym białą przestrzeń, biegnącą aż za horyzont. Na jej końcu stałby inny dom, może taki, jak mój, z daleka ciężko stwierdzić. Może z inną samotną kobietą w środku, której mąż też wyjechał…

 

Odczytałam nazwę ulicy, w książce telefonicznej wyszukałam numer.

 

– Halo?

 

– Halo? Dobry wieczór. Jesteśmy sąsiadkami! – oznajmiłam radośnie, jakby wszyscy święci właśnie zstąpili z nieba i oznajmili, że teraz tutaj będzie raj.

 

– Ma pani na myśli ten dom oddalony o całe kilometry od nas?

 

„Nas”.

 

– Pani tam mieszka? – zapytała.

 

– Tak… pomyślałam, że może państwa do siebie zaproszę… teraz dobrze trzymać się razem.

 

Oparłam się o ścianę przy oknie i obserwowałam oblodzony kabel telefoniczny, na którym dawno już nie siadały ptaki.

 

Przyjdą dzisiaj. Mają dwuletniego syna, trzymają psa. Z rozmowy, jaka się wywiązała, dowiedziałam się, że też nie piją Czarnego Jokera. Cieszę się, że mi zaufali. Może w tak ciężkich czasach ludzie tak bardzo potrzebują innych ludzi, że zapominają o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie zdolni są zgotować jedni drugim?

 

Zawracam na pięcie, macham na pożegnanie strażnikom.

 

Skręcam w swoją uliczkę. Jakaś ciężarówka parkuje przed moim domem. Przyspieszam kroku. Och, gdyby nie było tak ślisko! Ktoś wysiada. Czy to…

 

 

***************

 

 

 

O poranku morze pojaśniało, choć miało się to nie zdarzyć już nigdy. Pogodny blask rozlewał się coraz szerzej, a fale radośnie niosły go do brzegów. Strażnicy biegali wzdłuż nich, przekrzykiwali się, a ich sylwetki otaczały obłoki pary oddechów. Ktoś rozpoznał niewielki, kulisty kształt, unoszący się tuż pod taflą wody, wciąż rosnący.

Koniec

Komentarze

początek zaintrygował mnie na tyle, żeby przeczytać całość, jak znajdę trochę czasu. zostawiam komentarz, by mi gwiazdka mrugała. oj, podoba się jak na razie :)

Dziwne, ale dobre. Jak Marmite. Mogłoby być dłuższe i bardziej rozwinięte.

Infundybuła chronosynklastyczna

Bardzo sprawny kawałek  literatury. Ładne opisy, nie popadające w grafomanię, a jednak bogate, przejmujące. Ciekawa narracja, fajna konstrukcja, vide wplecione słowa piosenki Nightwish (chociaż, poza tematyką, jakoś mi ta muzyka tutaj nie pasuje). Dobry rys charakterologiczny, przekonujące, powiedzmy, konstrukty psychiczne. Ciekawy pomysł, wciągająca fabuła.   I było by super idealnie, musowe wyróżnienie (jak dla mnie) gdyby nie koniec. (uwaga spoiler)   Nie następuje wyjaśnienie, a powinno. Nie są kluczem słowa piosenki, sprawdzałem. Samo zaćmienie niewiele tłumaczy, gdyby jeszcze nie było postaci człowieka w kapeluszu chowającego słońce w dłoniach można by to zwalić na otępioną przez omamy percepcję bohaterki. Nastąpiło dłuższe zaćmienie i tyle. A tak? Chociaż tak frapująca, ostatecznie niewyjaśniona pozostaje sprawa z morską wodą z jokerem. Kim jest Łachmaniarz?  Przerażające dzieci nocy? Bo jeśli chodzi o krępowanie V do snu, to rozumiem, że odbija jej szajba i tyle. Nie powiedziałbym słowa skargi, gdyby nie ostatnia linijka, która wyraźnie oznajmia, że to koniec historii. Gdyby to była część czegoś większego – było by genialnie. A tak, jest – jak się okazuje na samym końcu – mocno bez sensu. Albo czegoś nie rozumiem. Myślałem chwilę nad tym, czy przypadkiem słońce nie jest metaforą utraconego dziecka ze związku K i V. Ale nie. Chociaż pewnie było by to ciekawe. No cóż. Biłbym brawo, ale chociaż macie znakomity, moim zdaniem, warsztat, to fabuła mi się nie spina. A szkoda. Taki potencjał. A teraz, drobne błędy, które wychwyciłem, lub rzeczy jakie bym poprawił:   Łzy korzystają z okazji i wymykają się z dolnych powiek.   Źle to brzmi – wymykają się spod powiek. Tyle wystarczy (a mogą spod górnych? dziwne by to było).   Mimo tego, że je zamknę, nie pozbędę się bólu prawdy.   Znowu dziwne zdanie. Nawet jeśli je zamknę, nie pozbędę się bólu prawdy.   zmogła niemoc – jak dla mnie masło maślane, pleonazm.   łaskocący -> łaskoczący   runęło na jezdnię, czemu towarzyszyło ledwie słyszalne klapnięcie.   runęło na jezdnię z ledwie słyszalnym klapnięciem – brzmi lepiej, chociaż jak coś runęło to chyba nie cicho?   Silnej woli też nie miał za grosza   za grosz  

Acha, jeszcze jedno. W pierwszej części tekstu są w mieszkaniu. Później zamienia się ono w dom.

Opowiadanie jest napisane dobrym stylem, pomysł ciekawy, ale – co najważniejsze – wciąga. :)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Witajcie, z tej strony współautorka :) ponieważ nick Kruk był już zajęty, nazywam się jak się nazywam :D

Bardzo się cieszę z powodu tak dobrego przyjęcia naszego opowiadania. Wszystkim dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie tak obszernego tekstu i  za dobre opinie. Liluh, pisałam właśnie Hanzowi, że Twoja postawa jest właśnie taką, jakiej oczekuję od czytelnika. Uwielbiam, kiedy ktoś analizuje tekst i interpretuje go na swój własny sposób. Twoje postrzeganie całego opowiadania daje mi do myślenia i cieszę się, że aż tak Cię zastanowiło ;) nie będę nic tłumaczyć, bo uważam, że nie taki jest cel pisania, żeby wszystko walnąć kawa na ławę. Dzięki za pokazanie błędów – zwłaszcza z tym domem/mieszkaniem ;)   Kruk

@Kruk   Spoko :) Też lubię konstruktywną krytykę swoich tekstów, więc tak samo podchodzę do cudzych.   Co do fabuły, oczywiście wyłożenie wszystkich kart na stół pozbawiło by opowieść tajemniczości i uroku. Co innego oś – czyli schowanie się słońca, które może pozostać niedopowiedzeniem, a co innego pozostałe wątki, które też się nie kończą. Ani jeden. Może poza tym, że dziewczyna w końcu dochodzi do siebie. Nie kończą się i nie są wyeksploatowane przez opowieść przez co nie ma wrażenia spójności (bo czemu służy wprowadzenie do fabuły Łachmaniarza i cały ten konwój przez lodowe pustkowia? Wystarczyłoby napisać, że K pojechał w cholerę, ciężarówka wpadła w zaspę i zaginął). A przydałoby się. Takie mam odczucia. Popracujcie trochę nad tym, licząc od 3/4 opowiadania można jeszcze trochę dopisać i pokończyć wszystkie (prawie) wątki i wtedy będzie pełnia szczęścia. Można publikować choćby w prasie, bez żenady i z dumą :) Powodzenia.

Okej, dzięki za uwagi :)

othersun, stefan, liluh, mela – dzięki serdeczne za pochylenie się nad tekstem! :) Spróbujemy pozamykać niektóre wątki ;) Niebawem :P

Podobało mi się, poczekam więc na to "niebawem" ;)

Przynoszę radość :)

Czego metaforą jest utopienie słońca w oceanie, nie wnikam. Podobnie "lekceważąco" traktuję wynikłą z poprzedniego zimę. {Powiedzmy, że to odbicia, w krzywych zwierciadłach, przeżyć wewnętrznych bohaterki.} Ale motyw konwoju przypisać się jak poprzednio już nie daje, bo jest nazbyt realistyczny, a napad na kolumnę przeciwnie, tak nieprawdopodobny, że aż skrzypi. {Jasne, i to, i to można podciągnąć pod rojenia, ale trudno dwa bieguny zbliżyć do siebie…} Pomimo tego wyłożonego w kilku zdaniach marudzenia gratuluję stylu i poziomu języka. {Z wyjątkiem TĄ…}

Witaj Adam. Ciekawe, że postrzegasz topienie słońca i zimę jako metaforę – serio mówię – bo to miało być jak najbardziej realistyczne ;) Dzięki za opinię. Anet, dzięki za przeczytanie. To "niebawem" to niestety za jakiś czas nastąpi ;)

Dzięki Adamie! Wydajesz się surowym oceniaczem i wybrednym czytelnikiem, tym bardziej miłe są Twoje gratulacje odnośnie stylu. Zawsze to jakaś podstawa, żeby tworzyć historie, ubarwiać pomysły. Wesołych! ;)

zgodnie z obietnicą przeczytałem i nie żałuję. i dziwię się, że macie tu tak mało czytelników, bo ten kawałek jest zdecydowanie godny uwagi. choć kilka rzeczy kuleje. jest sporo błędów w konstrukcji zdań – po prostu dałoby się napisać lepiej, a Wy powinniście już celować w taki ideał maksymalnej poprawności. i w sumie nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. dla mnie to jest jak trochę abstrakcyjny obraz albo muzyka. czytam i po prostu mi się podoba.    więc przejdę do plusów ;) jest przede wszystkim klimat. klimat, klimat i jeszcze raz klimat. poza tym staracie się pisać swoim własnym stylem, co bardzo cenię. dziwna narracja nie przeszkadza: po prostu widziałem kolejne obrazy i sceny. spodziewałem się może więcej wyjaśnień, ale nie będę narzekał, bo przy moim ostatnim opowiadaniu też narzekano na niedopowiedzenia :D a tutaj to nawet nie szkodzi. no i raczej bym tu nie mówił o realiźmie. bo bez prawdziwego słońca, Ziemia wypadłaby z orbity itd., nie znam się na tym. ale sam pomysł z utopieniem małej kuli w oceanie, sam pomysł z tym napojem – to wszystko intryguje. i to jest bardzo na plus. rzadko czytam dłuższe opowiadania na stronie, a to mnie zaciekawiło i urzekło swoją oryginalnością.    w nagrodę mały prezencik ode mnie na święta – zaraz nominuję Wasze opowiadanie. nie jest idealne, ale warto wspierać wszystkich, którzy nie serwują kolejnych sztampowych opowiastek.    i jestem ciekaw, jak przebiegała wasza współpraca. zdradzicie coś? ;)

O, też jestem ciekawa, jak szło wspólne pisanie. Uzgadnialiście poszczególne sceny i pisaliście je na zmianę?

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Podobnie jak wcześniej komentujący, jestem usatysfakcjonowana lekturą, choć mam wątpliwości, czy aby wszystko zrozumiałam.

To jeden z tych osobliwych przypadków, kiedy opowiadanie podoba się, mimo że czytający ma pewne zastrzeżenia. Jednak niedoskonałości nie są w stanie zaćmić dobrego wrażenia wywołanego spotkaniem z porządnie opowiedzianą historią, która dzięki niepokojącemu, specyficznemu klimatowi, zapada w pamięć. Na dłużej.

 

I  

 

„Jakbym rozbiła otaczającą mnie warstewkę cieniutkiego szkła. Odłamki wbijają się w moją dłoń, spoczywającą pod policzkiem, wpadają mi do oczu”. –– Nadmiar zaimków.

 

„…czy chociażby wyciągnąć z szafki jakiegoś innego(z pewnością…” –– Brak spacji przed nawiasem.

 

„Skupiam wzrok na najbliższym, pożółkłym rozdarciu”. –– Czy rozdarcie może mieć kolor? Jeśli już, to raczej brzegi tkaniny wzdłuż rozdarcia.

 

„…spuszczam stopy na chodnik, gromadzący coraz więcej kurzu”. –– Czy chodnik gromadzi kurz, czy raczej kurz gromadzi się na chodniku?

Proponuję: …spuszczam stopy na chodnik, na którym gromadzi się coraz więcej kurzu.

 

„Spod składającego się z nieco pokrzywionych zębów uśmiechu wystawał spiczasty, niechlujnie zarośnięty podbródek”. –– Zdanie nie podoba mi się. Dziwnie wygląda uśmiech z zębów, jeszcze dziwniej podbródek wystający spod uśmiechu. ;-(

Czy podbródek może niechlujnie zarastać? Bardziej prawdopodobne, że będzie niechlujnie ogolony.

 

„Tłum zgęstniał, naparł do przodu”. –– Wydaje mi się, że napiera się na coś, nie do czegoś.

Tłum mógłby przeć do przodu.

 

„Wody, kotłującej się i kłębiącej, złotawoczerwonej, jak żywy ogień”. –– Wody, kotłującej się i kłębiącej, złotawo-czerwonej, jak żywy ogień.

 

„Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło. Czas… już nie myślałam, o czasie. Albo moim czasem stała się sekwencja…” –– Czy powtórzenia są zamierzone?

 

„…bo mierzyli mnie szybkim wzrokiem od stóp do głów i cofali się, na samą krawędź morza”. –– Co to jest szybki wzrok od stóp do głów? ;-) Czy można stać na krawędzi morza? Czy morze w ogóle może mieć krawędź? ;-)

Proponuję: …bo szybko, od stóp do głów, mierzyli mnie wzrokiem i cofali się nad sam brzeg morza.

 

„Biorę ją w dłoń i natychmiast kaleczy mnie swoimi kolcami”. –– Czy róża może kaleczyć nie swoimi kolcami? ;-)

 

„Nie przejmuję się jej karą, bo ona tutaj nie pasuje”. –– Kara nie pasuje? ;-)

 

„Niebo nie skrzy się milionami gwiazd, bo i skąd miałyby one brać swoje światło”. –– Jeśli się nie mylę, gwiazdy świecą, emitując własną energię.

 

 

II

 

„Spójrzcie na rozległą równinę…” –– Spójrzcie na rozległą równinę

 

„Wygląda to, jakby liczył, że z bezgwiezdnego nieba…” –– Wolałabym: Wygląda to tak, jakby liczył, że z bezgwiezdnego nieba

 

„A potem zaśmiałby się tym swoim „łe–he–he”, znowu obrócił a’la Michael Jackson i dalej szedł tam, gdzie zmierzał…” –– Wolałabym: A potem zaśmiałby się tym swoim „łe–he–he”, znowu wykonał obrót a’la Michael Jackson i dalej szedł tam, dokąd zmierzał

 

„Pamiętał noc poślubną i setki innych nocy, jakie były wcześniej i później”. –– Pamiętał noc poślubną i setki innych nocy, które były wcześniej i później.

 

„Nie on odpowiada za sytuację, ale ja”. –– Nie on odpowiada za sytuację, ale ja.

 

„…zsuwa się po moim ciele w dół…” –– Masło maślane. Czy można zsuwać się w górę? ;-)

Wystarczy: …zsuwa się po moim ciele

 

„…brzęk rozbijanego szkła, odgłosy dartej plandeki…” –– …brzęk rozbijanego szkła, odgłosy dartych plandek

Rozdarciu uległo chyba wiele plandek.

 

„Wyrżnął plecami i tyłem czaszki w twarde podłoże”. –– Wyrżnął plecami i tyłem głowy o twarde podłoże.

 

„Bezgłowe ciało zatańczyło jeszcze w niezgrabnym tańcu…” –– Powtórzenie.

Może: Bezgłowe ciało zapląsało/ zachwiało się/ zakołysało się jeszcze w niezgrabnym tańcu

 

„…jak policzek bachora zapada się niczym na zwolnionym tempie…” –– Wolałabym: …jak policzek bachora zapada się jakby w zwolnionym tempie

 

„Wszystko dookoła pędziło w nieustającym ruchu”. –– Czy można pędzić, nie będąc w ruchu? ;-)

 

„Miał równie sino—niebieskawą cerę…” –– Miał równie sinoniebieskawą cerę…

 

„Pierwszą racjonalną myślą, jaka przyszła mu do głowy…” –– Pierwszą racjonalną myślą, która przyszła mu do głowy

 

„…kiedy schowałam nóż od chleba do szuflady, zamiast jak zwykle zostawić go na wierzchu”. –– Wolałabym: …kiedy nóż do chleba schowałam do szuflady, zamiast jak zwykle zostawić go na wierzchu. Lub: …kiedy nóż do chleba schowałam w szufladzie, zamiast jak zwykle zostawić go na wierzchu.

Nóż służy do krojenia chleba, nie od krojenia tegoż.

 

„…może taki, jak mój, z daleka ciężko stwierdzić”. –– Wolałabym: …może taki jak mój, z daleka trudno stwierdzić.

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Dobry wieczór. Jesteśmy sąsiadkami! – oznajmiłam radośnie, jakby wszyscy święci właśnie zstąpili z nieba i oznajmili, że teraz tutaj będzie raj”. –– Powtórzenie.

Może: Dobry wieczór. Jesteśmy sąsiadkami! – oznajmiłam radośnie, jakby wszyscy święci właśnie zstąpili z nieba i obwieścili/ ogłosili, że teraz tutaj będzie raj.

 

„Z rozmowy, jaka się wywiązała, dowiedziałam się…” –– Z rozmowy, która się wywiązała, dowiedziałam się

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

othersun, mela, regulatorzy – dzięki! :) A teraz do szczegółów.   Klimat to chyba największy atut pisania współautorki tego opowiadania, mi też czasem wychodzi. Dlatego to się rzuca w oczy. ;) W zamyśle mieliśmy pisać własnymi stylami, nie naciągać nic na siłę – ona pisze bardziej uczuciowo, że tak powiem, a ja stawiam raczej na akcję. To dość odmienne style pisania, ale postanowiliśmy je połączyć i okrasić właśnie klimatem. :P   Niektórych rzeczy jeszcze chyba sami do końca nie wiemy, mam kilka pomysłów, Kruk także, wiemy nad czym się zastanowić, co rozwiązać (choć coś na pewno pozostanie tajemnicą, aby nie zagubić tego nastroju), no i pozostaje mieć nadzieję, że kontynuacja będzie udana, przynajmniej na takim poziomie jak ten tekst, a może i lepszym. Konspekt jako taki nie istnieje, po prostu trzeba dogrywać szczegóły "pod siebie", wymienić się opiniami i pisać. Tak robiliśmy, (mniej więcej). Tworzenie wyglądało tak, że starliśmy się na pewnym forum literackim w pojedynku na teksty, które miały dotyczyć właśnie topienia słońca. Uniwersum, jakie stworzył Kruk spodobał mi się na tyle, że poprosiłem o przyzwolenie na napisanie pewnej scenki w tymże właśnie świecie. Napisałem, podesłałem, spodobało się – w naszych głowach zrodził się pomysł, żeby pociągnąć to dalej. Kruk bierze 1 bohatera, ja 2 i toczymy akcję. W międzyczasie pisaliśmy nieco na ten temat, ale bez wgłębiania się w szczegóły, to było trochę na zasadzie niespodzianki dla 2 autora. Końcowy etap – sklecenie losów naszych postaci w jednolitą całość, wygładzenie całości, małe poprawki.   To była dobra zabawa – opisywać losy 1 postaci, nie wiedząc, co równolegle dzieje się u 2 bohatera. =) Bardzo przyjemnie się pisało w ten sposób.

Aha, dzięki za ciepłe słowa! Nominacja to mega prezent pod choinkę! :) Regulatorzy jak zawsze na wysokości zadania, czy święta, czy nie święta, robota zrobiona perfekcyjnie – kurcze, myślę, że niejeden profesjonalny korektor ogarnia zawiłości polszczyzny słabiej niż Ty, pozostaję niezmiennie pod wrażeniem! :)   Pisząc "Kruk", mam na myśli oczywiście – lady_raven. ;) Współautorka pewnie też się z Wami podzieli tym, jak ona "to widziała", ten nasz proces pisania.   Wesołych Świąt!

Święta, czy nie święta, jak zawsze bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak tak, ja też się przyłączam do podziękowania Tobie regulatorzy, za tak wnikliwą analizę, choć z niektórymi błędami polemizowałabym. Ale ok, komentarz jest oceną mniej lub bardziej subiektywną, sama doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Othersun, dziękuję za przeczytanie i za nominację. To naprawdę piękny prezent na Święta :) Już się dzielę! Kiedy Hanzo napisał do mnie z zapytaniem, czy może wykorzystać moje uniwersum, oczywiście zgodziłam się. Spodobało mi się to, co napisał. Zaproponował, żebyśmy pociągnęli to razem. Ponieważ powiedział, że nie ma pomysłu na V, ja ją na siebie wzięłam :) no i jak mówi Hanzo – on jest lepszy w akcji, ja mam problemy z fabułą. Myślę, że uzupełniliśmy się naturalnie. Nie uzgadnialiśmy absolutnie niczego – tylko liczbę "rozdziałów'', żeby dało się je sensownie spleść. Jak kiedyś stwierdziłam, jesteśmy jak Mezo i Kasia Wilk, jak Natalia Szroeder i Liber i inni xD no i teraz odczekamy spokojnie, co nam się dalej z tego wykluje…

To owocnej współpracy na święta życzę ;P

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Błędy i nielogiczności wytykali przedpiścy. Klimat, styl – bardzo mi się podobają. Podobnie jak kilka osób wyżej – nie rozumiem Łachmaniarza i napadu na konwój. Nie klei mi się z resztą, jakby jakiejś klamry, połączenia brakowało. Albo jest tak ukrte, że nie mogę znaleźć. I w sumie tyle na szybko, ciekawa lektura :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki za czytanie i opinię, PsychoFish. :) Postać Łachmaniarza i scenę napadu jeszcze wytłumaczymy, spokojnie. :) Pozdrawiam!

Wczoraj znalazłem chwilę, żeby przeczytać i pierwsze, co trzeba powiedzieć: opowiadanie napisane jest FAN-TA-STY-CZNIE!  A co do niespójności fabularnych, o których pisali niektórzy– wszak ten tekst nawet nie prosi się o kontynuację. On niemal wprost zapowiada jej powstanie ;) Jeszcze w kwestii Łachmaniarza– wydaje mi się, że może on być powiązany z tym człowiekiem, który zatopił Słońce. Może nawet to ta sama osoba? Kto wie?… Pewnie autor, tylko pytanie, który ;) 

PsychoFish, Zatrakus – dzięki, uwielbiam takie domysły i insynuacje :D

I ja dziękuję :)

Zatrakus, ośmielę się przypomnieć, że w hyde parku jest specjalny wątek, w którym można od siebie wyróżnić FANTASTYCZNE opowiadania ;) ja już skorzystałem z tego przywileju, a warto wspierać innych początkujących. szczególnie jeśli zapowiadają się tak dobrze jak duet hanzo i lady_raven

Gratulować wydania na papierze?

Hehe, dziękuję za miłe słowa gwidonie :) i Tobie też othersun :)

Nie wiem czy się zrozumieliśmy. Tekst Hanzo ukazał się w "Człowiekiem jestem", czyż nie?

Tak, gwidonie – dzięki! ;) Ja już po lekturze całego zbiorku "Człowiekiem jestem". Wrażenia jak najbardziej pozytywne. No i fajnie, że udało się wreszcie coś puścić na papierze.

To teraz sława i tantiemy. No, no. Pozazdrościć{}:-:)

:D

Z drugiej strony paparazzi itd. :/

Nowa Fantastyka