1. Przyjście na świat
Moje istnienie zaczyna się w pracowni Wielkiego Malarza. Niesamowity natłok wrażeń; impresje atakują mnie, uporczywie domagają się uwagi. Najpierw uświadamiam sobie szorstką pieszczotę tłuczka miarowo wykreślającego kręgi w moździerzu. Uparcie rozciera tworzące mnie grudki na coraz drobniejsze, jego ruchy stają się bardziej płynne. Nabieram doskonałości.
Dociera do mnie obecność zapachów. Całe, niezmierzone bogactwo: orzeźwiająca, żywiczno-cytrusowa terpentyna, bardziej złożony i subtelniejszy, jakby lekko kwiatowy bukiet werniksów, powiew olejów nasuwający skojarzenia ni to z rybą, ni to ze zjełczałym tłuszczem, oszałamiające w swej różnorodności wonie mojego rodzeństwa i składników niezbędnych do sprowadzenia na świat kolejnych sióstr i braci, delikatne aromaty drewna i wilgotnego płótna, ledwie uchwytna zgniło-słodkawa nuta owoców, w tle wyczuwam wszechobecny kurz i sól w powietrzu. Mogłabym latami opisywać te doznania, ale nie mam na to czasu, bo oto…
Światło!
Pracownię zalewają strugi, potoki, rzeki, morza i oceany światła. Słyszę jakieś odgłosy, ale ledwie je rejestruję nieistotnym marginesem świadomości, pochłonięta odkrywaniem sensu swojego istnienia: kolorów. Reszta wrażeń momentalnie traci znaczenie. Badam paletę wielokrotnie bogatszą niż wachlarz zapachów. Wszechobecny blask ujawnia niezliczone odcienie, kryjące się w każdym zakamarku pomieszczenia. Barwy ciepłe jak promienie słońca i zimne jak oszlifowane kamienie, przygaszone, niby przysypane ochronną warstewką pyłu i tak czyste, że aż wydają się krzyczeć o radości życia. Setki tonów niemal niepostrzeżenie przechodzących jeden w drugi w rozbudowanych światłocieniach i kontrasty tak ostre, że wydają się kłuć. Płaszczyzny dostojne w swej powściągliwej matowości i wrzaskliwie błyszczące. Powierzchnie gładkie i pokryte siateczką drobnych dekoracji lub okazałymi wzorami. Motywy skopiowane idealnie i niepowtarzalne. Nieruchome tło i przemieszczające się plamy. Rozkoszuję się niemożliwym do opisania światem tak pięknym, jakby został stworzony specjalnie dla mnie… Ba! Doskonalszym niż potrafiłabym sobie wymarzyć.
Wszystko to znika nagle. Zapada półmrok jednym dmuchnięciem gaszący wszystkie barwy, a chwilę potem pogrążam się w nieprzeniknionej, czarnej ciemności ograniczonej ściankami pojemnika, w którym przebywam.
2. Dzieciństwo
Dzieciństwo mam krótkie, lecz niezwykle radosne.
Najpierw wraca półmrok; z czerni wyłaniają się odcienie szarości. Dociera do mnie wrażenie kołysania. Nagle sufit mojego naczynia znika i znowu zalewa mnie światło, wraz z płynącą na jego falach oszałamiającą urodą świata. Jeszcze piękniejszą, niż zapamiętałam, bo już nie znajduję się w pracowni, lecz w plenerze. Doznania intensywne jak nigdy dotąd, dodatkowo potęgują się, kiedy stopniowo jestem przekładana na niewidzianą dotychczas płaszczyznę. Spotykam mnóstwo sióstr i braci; dominują błękity i podobne do mnie żółcienie, sporo również oranżów i czerwieni, w oddali dostrzegam brązy. Spod nas gdzieniegdzie przeziera podłoże – delikatny układ z grubsza równoległych, sepiowych linii na szafranowym tle.
Nie nadążamy nacieszyć się obecnością nowo poznanego rodzeństwa, bo oto Malarz zaczyna nas przenosić na następną, jeszcze większą płaszczyznę. Tu panuje już taki tłok, że nie sposób stwierdzić, co znajduje się pode mną. Ale nie przejmuję się tym, bez reszty zaabsorbowana widokiem z drugiej strony.
Niemal pionowo ustawione płótno zwraca się w stronę bezmiaru błękitu: od bladego cyjanu na samej górze do przymglonego chabrowego nieco poniżej połowy pola widzenia. Tysiące tonów, a każdy głęboki i przesycony kolorem. Po niebieskim tle wędrują nieregularne mleczne plamy. Na dole tańczą inne kolory; bezustannie drgająca obfitość zieleni równie urozmaiconej w fakturze, jak w odcieniach, kanciaste bryły alabastrowe, kremowe i pomarańczowe z rudymi i mahoniowymi zwieńczeniami, niezliczona ilość różnobarwnych plamek poruszających się we wszystkich kierunkach. Spostrzegam, że błękitna część ciemnieje powoli, prawie niezauważalnie, jakby ktoś do gigantycznej misy z niebieską farbą dodawał po kropli atramentu. Kobalty, szafiry i ultramaryny leniwie pełzną w górę, nieustępliwie wypierając cyjany, lazury i turkusy. W puchate białe kształty wsącza się róż, wznosząc mnie na nowe poziomy zachwytu.
Artysta kończy pracę, kiedy dostrzegam pierwsze odcienie granatu. Wracamy do pracowni. Tym razem nic nie przesłania mi widoku, bez przeszkód napawam się ciemniejącymi z każdą chwilą barwami, kontrapunktowanymi przez plamy ciepłego światła.
3. Dorastanie
Bez przerwy przebywam w pracowni. Wielki Malarz nakłada na zajmowaną przeze mnie powierzchnię kolejne warstwy różnych substancji. Na szczęście wszystkie są przezroczyste i mogę obserwować nieustanną grę barw w cudownym świecie.
Zauważam regularny cykl: najpierw okres kolorów, kiedy to całe wnętrze śmieje się do mnie radosnymi kształtami, potem okres szarości, kiedy ruch w pomieszczeniu niemal zanika, jedynie na dole przemieszczają się niewielkie plamki odrobinę ciemniejsze od otoczenia. I znowu kolory, i znowu szarości…
4. Młodość
W pewnym okresie kolorów, w mojej egzystencji zachodzi raptowna zmiana.
Zaczyna się od nieoczekiwanego zasłonięcia światła. Nie całego, ale i tak dotkliwie rozczarowuje mnie półmrok zamiast wesołego pląsu barw.
Kiedy orzechowa bariera znika, znajduję się już w nowym pomieszczeniu. Dominuje tu chamois pokryty drobnymi, regularnymi, karmazynowo-malachitowo-złotymi wzorami układającymi się w pionowe pasma. Z tła wybija się pokaźna, połyskliwie czarna bryła. Otacza ją kilka mniejszych, wiśniowych, obramowanych miękkimi, falistymi, czekoladowymi liniami. Na dole widać kompozycję z kilku odcieni brązu. Ale najbardziej interesujące wydają mi się przerwy między płaszczyznami chamois. To przez nie wpada światło, jeszcze intensywniejsze na zewnątrz, malujące tam istną orgię zieleni przetykanych niewielkimi plamkami w najrozmaitszych barwach.
Także i w nowym miejscu panuje rytm kolorów i szarości, ale nieco inny niż w pracowni. Przede wszystkim, obserwuję mniej ruchu. Niekiedy kolorowa plama pojawia się przy wielkiej bryle. Wówczas czerń pokazuje drobne, białe jak kość słoniowa elementy i wydaje dźwięki. Czasami przy wiśniowych obiektach widać kilka różnobarwnych plam. Nie przemieszczają się wiele, a w ich manewrach nie potrafię znaleźć celowości cechującej Wielkiego Malarza i jego pomocników, ale mimo to obserwowanie tych nielicznych zmian w moim najbliższym otoczeniu sprawia mi wiele przyjemności. Odcienie składające się na ruchome kształty zwykle stanowią harmonijną kompozycję.
Z rzadka jednostajny cykl zostaje zakłócony, a okres kolorów przedłużony. Wówczas źródłem światła stają się nie odstępy między chamois, lecz wiele niedużych, jasnych walców. Samo światło również jest inne: cieplejsze i bardziej miękkie. Wydobywa nadzwyczajną dla tego pomieszczenia feerię plam. Także przemieszczające się kształty w owych chwilach różnią się od powszechnych: tworzą je bogatsze palety barw, ich powierzchnie szczycą się licznymi zdobieniami, urozmaicenie faktur budzi mój zachwyt. Plamy często bywają zwieńczone drobnymi, skrzącymi się dekoracjami w kolorach zgrabnie współgrających z dolnymi częściami sylwetek. Zawsze tęsknie czekam na najciekawszy fragment nietypowego wydarzenia. Zwykle moja cierpliwość nie zostaje wystawiona na ciężką próbę i kształty zaczynają dobierać się w pary: kolorowa plama z czarną. Duety współpracują ze sobą, tworząc niesamowicie złożone figury. Układy ewoluują, a ja, zahipnotyzowana pięknem, czujnie obserwuję każde drgnienie.
5. Dojrzałość
Kolejny przełom. Podobnie, jak poprzednio – najpierw zaskakujący półmrok. Tym razem trwa długo, przeplatany okresami głębszej ciemności. Kiedy wreszcie znika, znajduję się w największej sali, jaką kiedykolwiek ujrzałam. Orzechowy obszar na dole, pocięty na wąskie elementy zdobione subtelną, cynamonową siateczką i jednolicie biały górny, wydają się olbrzymie. Naprzeciw mam ogromną szmaragdową płaszczyznę, lecz zieleń widać jedynie w najwyższych i najniższych partiach. Środek wypełniają prostokąty różnej wielkości, w najrozmaitszych tonacjach. Bliżsi i dalsi krewni uśmiechają się do mnie z radością. Lubię to miejsce.
To pomieszczenie również posiada własny rytm kolorów i szarości. Ale światło wydobywające barwy różni się od dotychczasowych. Nie zmienia się – zimne i jednostajne pada z góry, nie rzuca wiecznie wędrujących cieni. Trwa. O ile mogę się zorientować, zawsze tak samo długo. A potem znika i w sali pozostaje jedynie wąski wycinek palety: od marengo do antracytu.
Prowadzę teraz ciekawszą egzystencję. Podczas każdego kolorowego okresu pojawiają się ruchome plamy. Niespiesznie przesuwają się wzdłuż rzędów płócien, często przystają, abyśmy mogli je dokładniej obejrzeć.
Tak mija bardzo wiele barwno-szarych cykli. Zachodzą drobne zmiany – ewoluuje układ kolorowych prostokątów, płaszczyzny ograniczające pomieszczenie przekształcają się w seledynowe, na krańcu widoczności, u ich zbiegu, na górze pojawia się niewielka popielata bryła z czerwonym punktem, który nie znika nawet podczas pór szarości. Ale żadna z tych rzeczy nie wpływa zbytnio na moje losy. Tkwię wśród zieleni, bieli i orzecha, nie odczuwając silniejszych emocji.
6. Starość
Aż do następnej rewolucji. Ta zachodzi inaczej niż wszystkie poprzednie – w okresie szarości. Nagle w sali pojawiają się dwie czarne sylwetki. Przynoszą światło, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam – niewielkie plamy miotają się nerwowo po płaszczyznach, wydobywając garstkę kolorów to tu, to tam.
Tym razem nie ma tajemniczego półmroku, tylko nieprzenikniona ciemność, która utrzymuje się bardzo długo. Kiedy wreszcie znika, znajduję się w malutkim pomieszczeniu. Platynowe płaszczyzny zdają się napierać na mnie. Strumienie ostrego, nieprzyjemnego światła nie napotykają na nic, co mogłyby wydobyć z niebytu. Jedynie potęgują wrażenie ciasnoty.
Źle się czuję w tym nowym miejscu. Jeśli to starość, to nie ma w niej nic miłego, tylko same okropności. Nie dostrzegam nawet znajomego rytmu kolorów i szarości. Długie okresy czarnej ciemności, przerywane stalowoszarą jasnością. Sama nie wiem, który stan wydaje się gorszy. Absolutny bezruch i brak najdrobniejszych choćby stymulacji doprowadzają mnie do szaleństwa. Wracam pamięcią do okresu tuż po narodzinach, próbuję obudzić wrażenia inne niż wizualne, ale i tymi kanałami nie pozyskuję żadnych informacji. Albo nie jestem już zdolna do odbierania tego typu impresji, albo to ohydne miejsce zostało pozbawione wszelkich bodźców.
Wreszcie nadchodzi wytęskniona zmiana.
Pojawiają się kolory! I to jakie! Oszałamiające żółcienie, pulsujące życiem oranże, drobne domieszki zieleni i błękitów. Witam wszystkie barwy z niewysłowioną radością. Tym bardziej, że ani przez moment nie tkwią w ponurej stagnacji. Wprost przeciwnie – przybierają fantazyjne kształty, wiecznie drgające, roztańczone, coraz to inne, płynnie przekształcające się w kolejne, potężniejące… Kiedy się zbliżają, dostrzegam, że to nie mdłe odbicia – obserwowane z fascynacją ucieleśnienie ruchu emituje własne światło, równie zróżnicowane i urokliwe jak to zapamiętane z dzieciństwa, plenerowe. Czuję się niezwykle szczęśliwa.
Ach!
_______________
W charakterze ilustracji wykorzystałam Zmierzch w Wenecji Moneta.