- Opowiadanie: AdamKB - To się jeszcze okaże

To się jeszcze okaże

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

To się jeszcze okaże

Po­mysł na ostat­nie opo­wia­da­nie przy­szedł mi do głowy pod­czas prze­glą­da­nia nie­ape­tycz­nych resz­tek, wa­la­ją­cych się na pół­kach w lo­dów­ce. Za­ję­cie to, nie dość, że z grun­tu ja­ło­we, gdyż nie mo­gą­ce wspo­mnia­nych półek za­peł­nić ni­czym ja­dal­nym, było za­po­wie­dzią pój­ścia spać z pu­stym żo­łąd­kiem. Po­bur­cza­łem coś o na­pa­dzie skle­ro­zy, wes­tchną­łem, że lecz­ni­cze wa­lo­ry gło­dó­wek od­kry­to przed wie­ka­mi, że le­ni­stwo zmu­sza do uwie­rze­nia w po­wyż­sze, za nic bo­wiem w świe­cie nie ze­chce mi się dra­ło­wać przez pół mia­sta do noc­ne­go skle­pu – i wtedy zja­wił się on, czyli po­mysł. Za­tar­łem dło­nie, trza­sną­łem drzwia­mi lo­dów­ki, zro­bi­łem her­ba­tę i jąłem prze­ku­wać myśli w kształt ma­szy­no­pi­su.

Tu na­le­ży wy­ja­śnić przy­czy­nę, dla któ­rej tak szyb­ko po­rzu­ci­łem smu­tek roz­wa­żań przed pustą lo­dów­ką na rzecz upoj­nej ra­do­ści two­rze­nia. Otóż mia­łem jesz­cze cały ty­dzień, a za­ra­zem już tylko, już za­le­d­wie ty­dzień na bra­ku­ją­ce do kom­ple­tu opo­wia­da­nie, i od przed­wczo­raj cho­dzi­łem jak stru­ty, nie mogąc ni­cze­go, ale to ni­cze­gu­teń­ko wy­my­ślić. Skóra na mnie cier­pła w prze­wi­dy­wa­niu mąk roz­mo­wy z panią Ja­dzią, z prze­mi­łą, nie­ustę­pli­wą, za­wsze uśmiech­nię­tą i twar­dą jak dia­ment w eg­ze­kwo­wa­niu zo­bo­wią­zań panią Ja­dzią, która jak amen w pa­cie­rzu od­mó­wi pro­lon­ga­ty ter­mi­nu. Co z tego, że dzie­sięć tek­stów prze­pi­sa­nych na czy­sto, spraw­dzo­nych i wy­piesz­czo­nych, mo­głem prze­ka­zać w jej ręce, skoro wciąż bra­ko­wa­ło je­de­na­ste­go? Dla­te­go per­spek­ty­wa bur­cze­nia w brzu­chu, oszu­ki­wa­nym her­ba­tą, nagle stra­ci­ła swą po­nu­rość.

Kon­cep­cja to grunt – ale trze­ba go prze­orać, ob­sa­dzić kwie­ciem słów, no i na­zwać tę grząd­kę, co sta­no­wi­ło pierw­szą prze­szko­dę, już bo­wiem na wstę­pie, jak uczy pani Ja­dzia, na­le­ży przy­szłym czy­tel­ni­kiem so­lid­nie po­trzą­snąć – par­don, wstrzą­snąć – aby go za­cie­ka­wić. Im sil­niej, tym le­piej. Więc wy­my­śli­łem coś ta­kie­go:

– Śmier­tel­ny woal ta­jem­ni­cy –

co mną samym, prze­ję­tym wie­lo­znacz­no­ścią tego sfor­mu­ło­wa­nia, lekko za­trzę­sło. Razem ze sto­li­kiem za­drża­łem, wy­bi­ja­jąc tytuł… Potem za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa i bez na­my­słu, gdyż słowa ukła­da­ły się jakby same, pi­sa­łem dalej. Pierw­sze zda­nie, dru­gie, trze­cie… Tra­ci­łem werwę, opusz­czał mnie roz­pęd, aż utkną­łem w po­ło­wie szó­ste­go okre­su. Nie­za­do­wo­lo­ny, przy­pa­li­łem na­stęp­ne­go pa­pie­ro­sa i dla od­zy­ska­nia im­pe­tu prze­czy­ta­łem, com na­pi­sał:

Igo Klar, lek­ce­wa­żą­cym ge­stem od­su­wa­jąc pod­ofi­ce­rów z Oso­bi­stej Stra­ży Jego Eks­ce­len­cji, wkro­czył do po­cze­kal­ni. Byle jak sa­lu­tu­jąc kilku ocze­ku­ją­cym au­dien­cji oso­bom, szedł ener­gicz­nie środ­kiem dłu­gie­go po­ko­ju i do­pie­ro dwaj wyż­szej rangi ofi­ce­ro­wie przy drzwiach ga­bi­ne­tu Głów­no­do­wo­dzą­ce­go zmu­si­li go do za­trzy­ma­nia się. Mil­cząc za­stą­pi­li mu drogę, więc zmie­rzył ich przy­mru­żo­ny­mi, jak gdyby sen­ny­mi oczy­ma i burk­nął swe na­zwi­sko. Prze­brzmia­ło bez echa. Nie znali go lub nie chcie­li szyb­ko przy­po­mnieć sobie, kto stoi przed nimi, toteż roz­su­nął ich grzecz­nym, lecz nie­ustę­pli­wym roz­war­ciem wy­cią­gnię­tych ra­mion i tak otwo­rzyw­szy sobie drogę, wszedł do ga­bi­ne­tu Ad­mi­ra­ła. Ta wia­do­mość nie mogła cze­kać ani chwi­li! Klar, naj­lep­szy Wy­wia­dow­ca, wie­dział o tym, że musi na­tych­miast zło­żyć oso­bi­stą, po­uf­ną re­la­cję z tego, co za­ob­ser­wo­wał w…

…i tu skoń­czy­ło się na­tchnie­nie… Po lek­tu­rze po­wyż­szych, jak by nie było za­chę­ca­ją­cych zdań po­wró­cić nie ze­chcia­ło, więc szu­ka­jąc go po­spa­ce­ro­wa­łem wzdłuż i w po­przek po­ko­ju. Gdzież to i cóż to uj­rzał ko­le­ga Klar? Hm, hm, hm… A! Już wiem!

… w nie­przy­ja­ciel­skiej bazie. Do­brze ukry­ty w me­an­drach sztucz­ne­go za­bu­rze­nia cza­so­prze­strze­ni typu mi­kro­ko­lap­sa­ra SFX sunął wła­śnie po sta­ran­nie wy­bra­nej, wy­bor­nie imi­tu­ją­cej na­tu­ral­ną or­bi­tę, tra­jek­to­rii, gdy uj­rzał lą­do­wa­nie pię­ciu jed­no­stek, o ja­kich je­dy­nie głu­che po­gło­ski do­no­si­ły, że być może ist­nie­ją. Za­drżał wtedy. On, Igo Klar Nie­ustra­szo­ny, za­drżał! Te jed­nost­ki na­praw­dę ist­nia­ły! Po­my­ślał, że musi na­tych­miast, bez wzglę­du na oko­licz­no­ści musi wró­cić i zre­fe­ro­wać Ad­mi­ra­ło­wi swe spo­strze­że­nia, więc gdy tylko wy­szedł z pola wi­dze­nia śmier­tel­ne­go wroga…

Prze­rwa­łem, al­bo­wiem prze­fil­tro­wa­na przez od­po­wied­ni układ ko­la­cja, czyli her­ba­ta, na­mięt­nie za­pra­gnę­ła zna­leźć się poza mą osobą. Za­dość­uczy­niw­szy tym żą­da­niom oto­czy­łem się kłę­bem dymu z Eks­tra Moc­ne­go, prze­czy­ta­łem ostat­ni frag­ment dla zła­pa­nia wątku – i znie­sma­czy­łem się nieco. Ukry­ty w me­an­drach za­bu­rze­nia… – może to i nie­źle brzmi, ale kto za­mknie się w kuli Schwarc­schil­da, ten sam ślep­nie i głuch­nie, więc… Więc wła­śnie… A czy to moje zmar­twie­nie?! Więk­sze bzdu­ry pi­sy­wa­no, ja też nie byłem lep­szy, i co z tego? Jak dotąd fi­zy­cy zby­wa­ją rzecz całą wzru­sze­niem ra­mion i wy­nio­słym mil­cze­niem, a kto nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia, temu i tak wszyst­ko jedno. Po­czci­we­go Par­no­wa wy­da­no w czte­rech ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy; ty­siąc ku­pi­li ama­to­rzy wie­dzy, drugi ty­siąc ku­pio­no do bi­blio­tek, trze­ci przez po­mył­kę w pre­zen­cie, byle jakiś był, bo tytuł nie­zły i księ­ga dość do­brze się pre­zen­tu­ją­ca na półce, resz­ta zaś po­szła na prze­miał – czy­tel­ni­ków miał per saldo i pi razy oko pół­to­ra ty­sią­ca, niech­by dwa, toteż można nie przej­mo­wać się, nikt ni­cze­go nie za­uwa­ży. Je­dzie­my dalej!

… zli­kwi­do­wał de­for­ma­cję, po­zo­sta­wia­jąc stan­dar­do­we pole osło­no­we, i całą mocą sub­spa­cjal­ne­go na­pę­du ru­szył do Bazy. Po­dróż za­ję­ła mu…

…za­ję­ła mu… – za­ję­ła… – no, ile, do dia­bła?! Mi­nu­tę, dobę, rok? Nie, rok to za wiele; spie­szył się, miał napęd hi­per­prze­strzen­ny – niech to pio­run strze­li, plą­cze mi się wszyst­ko, napęd pod-, nie nad-! – dajmy na to trzy go­dzi­ny. Eee tam… Le­piej za­brzmi w mi­nu­tach. I broń Boże okrą­głe licz­by!

…sto dzie­więć­dzie­siąt czte­ry mi­nu­ty. Lą­du­jąc był pe­wien, że nikt przed­tem nie for­so­wał ge­ne­ra­to­rów me­try­ki do tego stop­nia; pobił re­kord od­wa­gi oraz szyb­ko­ści, prze­by­wa­jąc w tak krót­kim cza­sie dy­stans…

…dy­stans… – a czort wie, jaki! Mi­lion, mi­liard? Ki­lo­me­trów czy par­se­ków? A może przy­jąć jakąś pro­por­cję ruchu w pod­prze­strze­ni do pręd­ko­ści świa­tła i podać coś rów­nie bez­na­dziej­ne­go, ale po­li­czal­ne­go? Spró­buj­my. Ce równa się trzy razy dzie­sięć do pią­tej w ka--emach na se­kun­dę kwa­drat – jaki znów kwa­drat?! Pa­ra­no­ja!!

– Pa!- ra!- no!- ja! – wy­skan­do­wa­łem, się­ga­jąc po pa­pie­ro­sa.

– Cał­ko­wi­ta – przy­tak­nął bar­dzo przy­jem­nie brzmią­cy głos, do­bie­ga­ją­cy zza moich ple­ców, a spo­nad głowy.

– Miło mi, że zga­dza­my się – od­po­wie­dzia­łem, po­ki­wa­łem głową dla pod­kre­śle­nia wagi słów i do­pie­ro wtedy prze­stra­szy­łem się. To zresz­tą słabe okre­śle­nie. Pra­wie umar­łem ze stra­chu. Nie wie­rzy­łem w duchy, ale gdy ktoś po­ja­wia się w za­mknię­tym na sie­dem spu­stów miesz­ka­niu… Po­sta­no­wi­łem spoj­rzeć temu komuś w oczy, i jakoś udało mi się ze­brać siły do wy­krę­ce­nia się na krze­śle.

Kosy w rę­kach nie miała. Mimo to mu­sia­łem wy­glą­dać nie naj­le­piej, bo nie­bie­sko­sza­re tę­czów­ki prze­sta­ły uśmie­chać się, za­mi­go­tał w nich nie­po­kój.

– Do­brze się czu­jesz?

– Dd-dob-brzrze… – za­kła­pa­łem żu­chwą i zdo­by­łem się na roz­ma­za­nie zim­ne­go potu, za­le­wa­ją­ce­go twarz. Na chwi­lę zro­bi­ło mi się ciem­no przed oczy­ma – pierw­sze, co uj­rza­łem, to była jasna plama, dość szyb­ko zy­sku­ją­ca kon­kret­ne kształ­ty i rysy. Śmia­ła się, jaw­nie i dosyć zło­śli­wie…

– Uśmier­ci­łeś setki – ba! – chyba już ty­sią­ce! – ludzi i nie­lu­dzi, a boisz się jed­nej dziew­czy­ny?

Chcia­łem za­prze­czyć, nie po­tra­fi­łem głosu wy­do­być – zmię­kłem w sobie i ock­ną­łem się, pół­le­żąc na ma­szy­nie. Kiep­ska to była po­dusz­ka, toteż po­zbie­ra­łem się, chwiej­nym kro­kiem po­sze­dłem do ła­zien­ki, mru­cząc pod nosem, że co to się czło­wie­ko­wi nie przy­wi­dzi w go­dzi­nie urzę­do­wa­nia du­chów – a potem, tuż przed za­śnię­ciem, po­my­śla­łem, że taka dziew­czy­na mo­gła­by śnić się co noc, ale wo­lał­bym jawę…

Rano nie pa­mię­ta­łem o ni­czym, zresz­tą nie mia­łem na to czasu. Sądny dzień roz­po­czął się dzwon­kiem te­le­fo­nu – ja­śnie pan me­cha­nik ży­czył sobie, bym już teraz zaraz mi­giem i bie­giem ode­brał wy­kle­pa­ne­go po stłucz­ce gru­cho­ta, bo mu miej­sce za­wa­la i w ogóle prze­szka­dza. Dalej było jesz­cze ślicz­niej: głod­ny wy­sta­łem się na po­sto­ju tak­só­wek, do­cho­dząc do wnio­sku, że po całym gro­dzie jeż­dżą dwie, góra trzy ta­ry­fy, po­nie­waż resz­cie albo się nie chce, albo nie opła­ca; za­pła­ci­łem hor­ren­dal­ną sumę za kurs, gdyż po­my­li­łem ad­re­sy i bez naj­mniej­szej po temu po­trze­by okrą­ży­li­śmy całe nasze pięk­ne mia­sto; w dro­dze po­wrot­nej utkną­łem z braku pa­li­wa na środ­ku naj­ru­chliw­sze­go skrzy­żo­wa­nia i za­li­czyć mu­sia­łem pcha­nie na par­king oraz trzy­ki­lo­me­tro­wy mar­szo­bieg z ka­ni­strem. Maj­stra oszu­sta omi­nę­ła cięż­ka prze­pra­wa tylko dla­te­go, że po­sta­no­wi­łem urzą­dzić mu awan­tu­rę do­pie­ro po na­je­dze­niu się, żeby mieć więk­szy zapas sił do słow­nych i ewen­tu­al­nie ma­nu­al­nych wy­kła­dów na temat nie­sto­sow­no­ści opróż­nia­nia baków po­zo­sta­wio­nych do na­pra­wy po­jaz­dów, ale w re­stau­ra­cji, kiedy kel­ner lu­na­tyk albo ma­rzy­ciel podał mi nie­do­sma­żo­ny filet za­miast scha­bo­we­go, za­ła­ma­łem się, od­pu­ści­łem sobie wszyst­ko i po­my­śla­łem, że w tym tak pięk­nie roz­po­czę­tym dniu nic mnie już nie zdzi­wi ani nie ze­zło­ści, nawet wy­buch wul­ka­nu tu i teraz… Ale wul­kan nie wy­buchł, ja na­to­miast, wbrew nie­daw­nym prze­wi­dy­wa­niom, nie­bo­tycz­nie zdu­mia­łem się w De­li­ka­te­sach, gdzie bra­kło nor­mal­nych ko­le­jek, na­to­miast rzu­ca­ła się w oczy obec­ność świe­że­go pie­czy­wa, masła i szyn­ki.

Wrzu­ci­łem za­ku­py do lo­dów­ki, od­drze­ma­łem zmę­cze­nie, lecz chyba nie do końca, bo tro­chę zły usia­dłem do ma­szy­ny. Bez na­my­słu fund­ną­łem ko­le­dze Kla­ro­wi trzy­sta osiem­na­ście try­lio­nów prze­by­tych ki­lo­me­trów – i za­grzą­złem w nie­mo­cy, w twór­czej im­po­ten­cji. Co dalej? Wczo­raj­szy po­mysł i za­mysł wy­pa­ro­wa­ły z pa­mię­ci. Szu­kaj wia­tru w polu… Klnąc skle­ro­zę, któ­rej prze­cież jesz­cze mieć nie po­wi­nie­nem, zmar­no­tra­wi­łem go­dzi­nę. Z ka­pi­tu­lanc­kim wes­tchnie­niem się­gną­łem po gruby, du­że­go for­ma­tu bru­lion, słu­żą­cy mi do no­to­wa­nia po­my­słów ogól­nych, szki­ców po­je­dyn­czych sce­nek, uryw­ków nie wia­do­mo czy­ich roz­mów i mo­no­lo­gów, a wszyst­ko bez ładu i skła­du. Ten groch z ka­pu­stą nie­raz bywał po­moc­ny jako od­świe­żacz kon­cep­cji, że­la­zna re­zer­wa dro­bia­zgów. Jąłem wer­to­wać go z na­dzie­ją, lecz wkrót­ce i ona, ta na­dzie­ja, ru­szy­ła tro­pa­mi na­tchnie­nia… Za­trza­sną­łem bru­lion i za­du­ma­łem się, ro­biąc coś w ro­dza­ju re­ma­nen­tu. Zdu­mie­wa­ją­co dziel­nych agen­tów i nie­ugię­tych bo­jow­ni­ków za spra­wę stwo­rzy­łem, lekko li­cząc, dwa i pół plu­to­nu. Mniej waż­nych po­sta­ci ze trzy wzmoc­nio­ne kom­pa­nie. Sta­ty­stów li­czyć nie za­mie­rza­łem, bo cho­ciaż obyć się bez nich nie można, po­gło­wia w puł­kach i dy­wi­zjach nie liczy się na sztu­ki. Było komu wal­czyć! Było też czym. Nie­ską­po wy­po­sa­ża­jąc prze­ciw­ni­ków, swoim da­wa­łem la­se­ry na tony, oso­bi­ste mio­ta­cze an­ty­ma­te­rii na pęcz­ki, su­per­bo­jo­we su­per­li­niow­ce przy­dzie­la­łem eska­dra­mi; o po­mniej­szych środ­kach bi­tew­nej lo­ko­mo­cji nie wspo­mnę, bo nie zli­czę, ileż to ich było, a wszyst­kie eks­tra i uni­wer­sal­ne. Spora ich część po­ru­sza­ła się w cza­sie. I po­jaz­dów, i bo­ha­te­rów. A co? Ża­ło­wać im będę? A taki jeden, ulu­bio­ny, przez czas jakiś ho­łu­bio­ny, otrzy­mał ode mnie pa­tent na nie­śmier­tel­ność. Ale póź­niej na­ra­ził mi się, już nie pa­mię­tam z ja­kie­go po­wo­du, lecz na­ra­ził się śmier­tel­nie, toteż wy­sła­łem go w po­dróż do krań­ca Czasu. Nie zwy­kłe­go czasu, ale tego nad­rzęd­ne­go, pi­sa­ne­go dużą li­te­rą. Po co? Żeby mi, wedle mych wła­snych za­pew­nień do ugro­bie­nia nie­moż­li­wy, za szyb­ko nie po­wró­cił…

Taaak… A wy­da­rze­nia? Ha! Bitew nie po­li­czę; wojen mię­dzy­pla­ne­tar­nych takoż nie po­ra­chu­ję. Mię­dzy­ga­lak­tycz­nych nie roz­pę­ty­wa­łem na­zbyt po­chop­nie – za­le­d­wie tuzin ich roz­pa­li­łem, ale wtedy sze­dłem na ca­łość i, nie mając głowy do de­ta­li, w ni­cość ob­ra­ca­łem gwiaz­do­zbio­ry, nawet po kilka za jed­nym za­ma­chem. Od ogółu do szcze­gó­łu zni­ża­łem się tylko wów­czas, gdy nie­szczę­ście do­ty­ka­ło sta­rusz­kę Zie­mię. Bo i jej nie prze­pu­ści­łem, sześć razy ogo­ła­ca­jąc z wszel­kie­go życia, dwa­kroć mie­ląc na pro­szek. Sztucz­ne su­per­no­we bły­ska­ły jak cho­in­ko­we gir­lan­dy, se­ria­mi – a wszyst­ko po to, aby dra­ma­tis per­so­nae mogły wy­ka­zać się har­tem ciał, dusz i umy­słów. I wy­ka­zy­wa­ły się. Czy to uwi­kła­ne w pan­ko­smicz­ne i ko­niecz­nie wi­do­wi­sko­we zma­ga­nia, czy w ciche a krwa­we boje wy­wia­dów, ra­dzi­ły sobie nie­źle, gnę­biąc Ob­cych, bro­niąc sie­bie i swo­ich jak się dało. Na­bi­ja­łem im tro­chę guzów i siń­ców – wszak na co­ko­ły nie wstę­pu­je się tak łatwo! – ale potem, na deser, cze­ka­ła na wy­trwa­łych, jak w banku, sło­dycz owo­ców zwy­cię­stwa: sława, bo­gac­two, wła­dza, pięk­ne i wier­ne ko­chan­ki, czułe, dobre żony. Też, co tro­chę być może dziw­ne, i pięk­ne, i wier­ne. Ale co tam, niech mają peł­nię szczę­ścia, w końcu to tylko fan­ta­sty­ka…

Kon­klu­zja owa pod­nio­sła mnie na duchu. Wró­ci­łem do ko­le­gi Klara, do jego roz­mo­wy z Ad­mi­ra­łem. Szyb­ko i łatwo ro­dził się ich dia­log, ale nie będę go cy­to­wał, bo dzi­siaj wsty­dzę się na samo wspo­mnie­nie. Pro­szę, nie­chaj wy­star­czy in­for­ma­cja, że Obcym przy­pi­sa­łem za­mia­ry i zdol­no­ści, przy któ­rych pe­wien ksią­żę prze­mno­żo­ny przez rów­nie zna­ne­go mar­ki­za jawi się nie­mal nie­win­nym ba­ran­kiem. Za­tar­łem dło­nie, rad z efek­tu na­peł­nia­ją­ce­go zgro­zą nawet mnie, au­to­ra – i jed­no­cze­śnie ktoś za mną wes­tchnął. Jed­no­znacz­nie i bar­dzo zna­czą­co. Wy­mow­nie, rzekł­bym.

– Wy­pra­szam sobie tę formę kry­ty­ki – po­wie­dzia­łem ła­god­nie. – Wy­pra­szam sobie każdą formę kry­ty­ki, po­nie­waż speł­niam wy­mo­gi wy­daw­cy, i basta.

Mó­wiąc, ob­ró­ci­łem się. Ta sama – lub taka sama – nie­bie­sko­sza­ro­oka dziew­czy­na po­ki­wa­ła głową i wy­ce­dzi­ła wy­wo­łu­ją­cym zimne dresz­cze tonem:

– Jesz­cze jeden tępak od stra­sze­nia. Pry­mi­tyw. Obcy to wróg! Wro­dzo­na lub na­by­ta nie­zdol­ność do my­śle­nia… Ow­szem, są i takie ziół­ka po­śród In­nych, ale to są po­je­dyn­cze chwa­sty. I do­brze pil­no­wa­ne. A swoją drogą masz ty szczę­ście, że Zie­mia jest w ob­sza­rze na­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia, bo nie wszy­scy by­wa­ją tacy wy­ro­zu­mia­li… Za­in­te­re­so­wa­nia czy­sto na­uko­we­go, za­pa­mię­taj. Wy­ja­śniam, żebyś przy­pad­kiem nie po­my­ślał cze­goś nadto kre­tyń­skie­go.

Za­wrza­łem gnie­wem.

– A co ci do tego, jak i czym za­ra­biam na życie?! Ob­sma­ru­ję cię w pierw­szym, do któ­re­go siądę, opo­wia­da­niu! A w ogóle nie będę z tobą dys­ku­to­wał, bo przy­śni­łaś mi się, tak jak wczo­raj. Mogę cię uznać za per­so­ni­fi­ka­cję swego da­imo­nio­nu, ale póki co, nie masz nic do po­wie­dze­nia!

– Nie mam? – za­py­ta­ła w spo­sób, który po­wi­nien dać mi do my­śle­nia, lecz trwa­łem przy swoim:

– Nie masz!

– To się jesz­cze okaże – za­po­wie­dzia­ła, roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju. Ob­ró­ci­ła się przy tym raz na pię­cie, raz na pal­cach; zro­bi­ła to na tyle szyb­ko, że nie zdą­ży­łem do­kład­nie, ale na tyle po­wo­li, że jed­nak zdo­ła­łem nieco do­kład­niej niż po­bież­nie przyj­rzeć się jej i po­chwa­lić sie­bie za cał­kiem udane kształ­ty i pro­por­cje, wy­śnio­ne dla głosu su­mie­nia. Z jed­nym wy­jąt­kiem: włosy, miast ze­bra­ne w pół węzeł, pół kok, po­win­na mieć roz­pusz­czo­ne… Tym­cza­sem ona znów spoj­rza­ła na mnie, chcia­ła coś po­wie­dzieć – zdą­ży­łem po­my­śleć, że dziw­nie re­ali­stycz­ny ten mój sen, bo jakim pra­wem fan­tom urąga mi, kłóci się ze swym twór­cą – i prze­stra­szy­łem się nie na żarty. Cho­ciaż nie do tego stop­nia, by ze­mdleć.

Za­uwa­ży­ła to.

– Daję słowo, że nie zmie­nię po­sta­ci na ku­li­stą, gra­nia­stą, nie roz­le­ję się w zie­lo­ną amebę, nie wy­su­nę macek, pa­zu­rów, szy­pu­łek ani czuł­ków! – za­kpi­ła bez­li­to­śnie.

– Cie… – cie­szę się… – za­mam­ro­ta­łem. – Ogrom­nie się z tego cie­szę… I był­bym do­zgon­nie – być może krót­ko, ale im kró­cej, tym pew­niej, że do­zgon­nie – wdzięcz­ny za ob­ja­śnie­nie, któ­rę­dy pani we­szła…

– Och, na na­szym eta­pie roz­wo­ju to bar­dzo pro­sta spra­wa! – uśmiech­nę­ła się i znik­nę­ła. Zu­peł­nie zwy­czaj­nie, bez ja­kich­kol­wiek uchwyt­nych efek­tów optycz­nych, aku­stycz­nych lub za­pa­cho­wych, wzię­ła i znik­nę­ła. Spo­ci­łem się jak ruda mysz – to nie był sen, to był sa­mo­bój­czy kosz­mar albo coś jesz­cze gor­sze­go: rze­czy­wi­stość… Po paru mi­nu­tach, czuj­ny jak żuraw, ob­sze­dłem na pal­cach pokój, za­glą­da­jąc we wszel­kie moż­li­we schow­ki, a na­stęp­nie jąłem za­glą­dać w nie­moż­li­we, takie dla nie na­zbyt wy­ro­śnię­tych kra­sno­lud­ków. Wła­śnie przy­tu­la­łem po­li­czek do pod­ło­gi, by zaj­rzeć pod fotel, gdy do­biegł mnie i roz­zło­ścił jej śmie­szek. Ze­rwa­łem się, aż w oczach po­ciem­nia­ło – nie było jej… Ob­szedł­szy resz­tę apar­ta­men­tów zna­la­złem w kuch­ni pa­ru­ją­cą her­ba­tę i ka­nap­ki. Zdrę­twia­łem.

– Czy to nie prze­sa­da, bać się kilku tar­ti­nek?

Kpią­cy głos zmu­sił mnie do ob­ró­ce­nia się. Stała w drzwiach, opar­ta o fu­try­nę.

– Na­praw­dę nie ma w nich ni­cze­go strasz­ne­go. Smacz­ne­go i do­brej nocy! – uśmiech­nę­ła się, chyba już bez kpi­nek, bo cał­kiem sym­pa­tycz­nie, po czym znik­nę­ła. Usia­dłem, gdzie sta­łem – nogi dziw­nie zmię­kły pode mną… No cóż, to się może zda­rzyć każ­de­mu przy takim nad­mia­rze ta­kich wra­żeń…

Ko­la­cji nie ja­dłem. Z pę­ka­ją­cą z bólu głową, w ubra­niu, z sil­nym po­sta­no­wie­niem uda­nia się do psy­chia­try zaraz po prze­bu­dze­niu, zwa­li­łem się na tap­czan. Spa­łem tak źle, że pra­wie wcale. Ranek był do ni­cze­go, zu­peł­nie do ni­cze­go, tak jak mój humor i sa­mo­po­czu­cie. Po obie­dzie, byle jakim, prze­drze­ma­łem się – po­mo­gło. Wsta­łem rześ­ki, od razu w na­stro­ju do pracy, z go­to­wym po­my­słem. Wy­cią­gnię­ty z ma­szy­ny ar­kusz odło­ży­łem tek­stem do dołu; na czy­stym, no­wiut­kim, z werwą wy­stu­ka­łem tytuł:

MA­TE­RIA­LI­ZA­CJA

– du­ży­mi li­te­ra­mi, jak nigdy dotąd. Chwi­la na­my­słu nad pierw­szy­mi sło­wa­mi – i już idzie gład­ko, jak po maśle. Bez naj­drob­niej­szych wahań i za­cięć na­pi­sa­łem pra­wie całe opo­wia­da­nie o Igo Kla­rze – nie chcia­ło mi się wy­my­ślać kogoś cał­ko­wi­cie no­we­go – dy­żu­ru­ją­cym na sa­mot­nej sta­cji ob­ser­wa­cyj­nej. Ta­kiej zwy­kłej, pół­au­to­ma­tycz­nej astro­sta­cji w dru­gim ra­mie­niu Ga­lak­ty­ki. Z po­cząt­ku bar­dzo za­do­wo­lo­ny ze świę­te­go spo­ko­ju, do­brych za­rob­ków i mnó­stwa wol­ne­go czasu Igo za­czy­na z bie­giem czasu od­czu­wać nie­do­stat­ki swej sy­tu­acji, za­czy­na giąć się pod brze­mie­niem do­bro­wol­ne­go, dłu­go­trwa­łe­go od­osob­nie­nia, wresz­cie prze­kli­na pu­stel­ni­czą dolę i ułudy jej wygód, gotów jest sa­mo­wol­nie i przed­wcze­śnie wró­cić na Zie­mię – i wtedy za­czy­na mie­wać sny. Pełne uroku, jak dziew­czy­na w nich się ob­ja­wia­ją­ca… Sa­mot­ność po­zor­nie prze­sta­je do­skwie­rać, lecz w to miej­sce wkra­da się tę­sk­no­ta. Doj­mu­ją­ca. Igo sza­le­je z tę­sk­no­ty za dziew­czy­ną ze snów… A one, sny, stają się coraz bar­dziej upo­rząd­ko­wa­ne, coraz częst­sze, dłuż­sze, mą­drzej­sze oraz, ro­zu­mie się, śmiel­sze… Za­ko­cha­ny w nie­ist­nie­ją­cej Igo pra­gnie spać i śnić przez wiecz­ność, prze­kli­na nie­moż­ność spę­dze­nia ca­łe­go życia w takim sta­nie – i prze­ży­wa ra­do­sny wstrząs, gdy pew­ne­go dnia, bu­dząc się, widzi tę dziew­czy­nę na jawie. Bez na­my­słu prosi, błaga o wy­peł­nie­nie rze­czy­wi­sto­ści cząst­ką, okru­chem tre­ści ma­rzeń, a w od­po­wie­dzi sły­szy obiet­ni­cę, że tak się sta­nie, je­że­li wy­ja­wi po­ło­że­nie Ziemi, pla­ne­ty bar­dzo Im po­trzeb­nej…

W chwi­li sta­wia­nia krop­ki po wy­mie­nio­nych obiet­ni­cach usły­sza­łem bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ne bur­cze­nie tro­chę nad i za sobą:

– Piąty sto­pień de­ge­ne­ra­tyw­nej psy­cho­zy ma­nia­kal­nej. Ależ upar­ty bał­wan! A już mia­łam na­dzie­ję… – i cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Jak ci się nie po­do­ba, to nie czy­taj –od­mruk­ną­łem w pierw­szym od­ru­chu, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Chyba, że mu­sisz. Ale nie prze­szka­dzaj, do­brze? Po­dy­sku­tu­je­my sobie, jeśli o to ci cho­dzi, kiedy skoń­czę.

– Mogę sobie pójść, i to zaraz! – oznaj­mi­ła z nie­źle sły­szal­ną po­gróż­ką.

– O nie, nie, jesz­cze nie! – za­wo­ła­łem pro­szą­co w dru­gim od­ru­chu. – Bar­dzo pro­szę, usiądź sobie wy­god­nie, daj mi pięć minut na ostat­nie pięć zdań, a potem będę do two­jej wy­łącz­nej dys­po­zy­cji!

– Coś mi się tak jakoś dziw­nie wy­da­je, że o tym byciu do dys­po­zy­cji my­ślisz aku­rat na od­wrót, ale to się jesz­cze okaże – od­par­ła ze zna­mien­nym chłod­kiem. – Ale do­brze, po­cze­kam. No, pisz – za­koń­czy­ła tonem ro­bie­nia łaski.

Po­my­śla­łem, że naj­roz­sąd­niej bę­dzie po­ło­żyć uszy po sobie. A potem na­praw­dę pójść do psy­chia­try. Dia­blo kłó­tli­we te moje ha­lu­cy­na­cje!

– Już się robi! – za­pew­ni­łem dziar­sko. Unio­słem dłoń, mu­sną­łem pal­ca­mi kla­wi­sze – i po­czu­łem, że ani słowa wię­cej…

Z umiar­ko­wa­nie przy­spie­szo­nym bi­ciem serca od­wró­ci­łem się. Stała, pa­trząc na mnie spod nie­znacz­nie zmru­żo­nych po­wiek.

– Co ty tu ro­bisz? – za­py­ta­łem. – Co ty tu ro­bisz tak na­praw­dę? Wiem, że świat jest na tyle wiel­ki, że są na nim rów­nież takie rze­czy, ja­kich być nie po­win­no, ale chciał­bym to wie­dzieć. Zga­dzam się na cuda, in­wi­gi­la­cję, in­fil­tra­cję, de­sant, in­wa­zję oraz pre­wen­cyj­ną in­ter­wen­cję – ale dla­cze­go ja i dla­cze­go ty?

– Ja, bo gdzie dia­beł nie może, tam baby po­sy­ła. Ty – a, to inna spra­wa. Co ewen­tu­al­nie będę ro­bi­ła? Ob­ser­wa­cje. Na­uko­we – wy­ja­śni­ła od końca, za­ciem­nia­jąc spra­wy do resz­ty. Cze­ka­ła, co po­wiem, co zro­bię – a ja mil­cza­łem, sie­dząc bez drgnie­nia, bo tak na­praw­dę nie ob­cho­dzi­ło mnie nic, zu­peł­nie nic prócz od­po­wie­dzi na py­ta­nie: dla­cze­go ja? Od­ga­dy­wa­ła, bez­błęd­nie, lub czy­ta­ła wi­chry moich myśli, zwąt­pień, na­dziei i lęków, bo w końcu uśmiech­nę­ła się po­cie­sza­ją­co i za­chę­ca­ją­co.

– Są py­ta­nia, na które trze­ba od­po­wie­dzieć sobie sa­me­mu. Przy­naj­mniej wstęp­nie… Zro­bię her­ba­ty, a ty po­du­maj – uśmiech­nę­ła się po­now­nie i bez­sze­lest­nym kro­kiem wy­szła z po­ko­ju. Od­pro­wa­dzi­łem ją spoj­rze­niem, za­mkną­łem oczy, bo­wiem ogar­nę­ła mnie dziw­na pust­ka. Chcia­łem, by zo­sta­ła, tak po pro­stu zo­sta­ła. Nie do jutra, lecz na ile można… Pal dia­bli wszyst­ko, wszyst­ko! Nawet mnie… Nie, mnie nie!! – co naj­wy­żej resz­tę świa­ta… I nagle po­czu­łem się jak Igo Klar: a jeśli to pod­stęp?! Unio­słem po­wie­ki, aku­rat w mo­men­cie, gdy ona wra­ca­ła, nio­sąc dwie szklan­ki, lekko chy­bo­czą­ce się na spodecz­kach. Od razu na­po­tka­łem jej oczy, cie­płe, wy­cze­ku­ją­co uśmiech­nię­te, sze­ro­ko otwar­te i duże pod łu­ka­mi le­ciut­ko unie­sio­nych brwi. Nie, to żaden pod­stęp… Spoj­rza­łem na nią całą, nie kry­jąc tego. Za­ru­mie­ni­ła się prze­lot­nie, a może było to złu­dze­nie, bo kiedy sta­wia­ła her­ba­tę obok ma­szy­ny, jej po­licz­ki miały nor­mal­ną barwę. Usia­dła w fo­te­lu. Po­pi­ja­jąc her­ba­tę cze­ka­li­śmy na coś w mil­cze­niu; przy­glą­da­łem się jej otwar­cie, z coraz więk­szą przy­jem­no­ścią, a jed­no­cze­śnie, onie­śmie­lo­ny czymś nie­zna­nym, bałem się ode­zwać… – i wciąż nie do końca wie­rzy­łem w re­al­ność.

Ode­zwa­ła się pierw­sza.

– Zre­zy­gno­wa­łeś z tych pię­ciu zdań? – spy­ta­ła, się­ga­jąc obie­ma rę­ka­mi poza głowę. Roz­wią­za­ne czy też roz­pię­te włosy mięk­ką falą spły­nę­ły na jej ra­mio­na i poza nie.

– Chyba tak… – bąk­ną­łem nie­pew­nie. Przy­ga­nę? – czy po­chwa­łę szy­ko­wa­ła?

– No, to jedną spra­wę mamy z głowy – stwier­dzi­ła. – Czas po­mó­wić o tej trud­niej­szej… – Wes­tchnę­ła. – Bar­dzo dla mnie kło­po­tli­wej, bo za­cho­wu­jesz się nie­ty­po­wo… – po­ki­wa­ła głową z fra­so­bli­wą miną – …i w ten spo­sób prze­rzu­casz cały cię­żar na barki dziew­czy­ny… Ład­nie to tak? – za­py­ta­ła oskar­ży­ciel­skim tonem.

Po­czu­łem się pra­wie zu­peł­nie źle.

– Ale – prze­pra­szam, jeśli coś nie tak, ale wiesz, no, tego, ja nie ro­zu­miem, o co ci cho­dzi. Co ja ta­kie­go nie­ty­po­we­go robię?

Odęła usta.

– Nic nie ro­bisz i nic nie mó­wisz.

– A co po­wi­nie­nem? – za­py­ta­łem skwa­pli­wie i z na­dzie­ją, że wy­ma­ga­nia okażą się moż­li­we do speł­nie­nia i… – nie­groź­ne.

– A czy ja wiem, na co masz ocho­tę? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­nia­mi na py­ta­nie. – Może na to, żebym tobie i sobie dała spo­kój?

Bły­snę­ła mi sza­lo­na myśl; chcia­łem wpro­wa­dzić ją w czyn bez chwi­li zwło­ki, lecz mu­sia­łem po­cze­kać, aż roz­sza­la­łe serce prze­sta­nie bie­gać od gar­dła do pięt i z po­wro­tem. Gdy już wró­ci­ło na mniej wię­cej wła­ści­we miej­sce, od­chrząk­ną­łem dla pod­kre­śle­nia wagi słów:

– Wręcz prze­ciw­nie. Co praw­da nie­mi­ło­sier­nie i bez­pod­staw­nie kry­ty­ku­jesz, po­mia­tasz mną i po­nie­wie­rasz, po­da­jąc we wąt­pli­wość po­ziom roz­wo­ju umy­sło­we­go, lecz mimo tego, gdyby nie prze­szka­dza­ła mi wro­dzo­na nie­śmia­łość, za­pro­sił­bym cię, a nawet po­pro­sił­bym o po­zo­sta­nie na dłu­żej. Dużo dłu­żej, niż po­trze­ba czasu na wy­pi­cie her­ba­ty.

– Ooo!! – zdu­mia­ła się. Bar­dzo uda­nie jej to wy­szło… – A cóż rów­no­wa­ży­ło­by wy­mie­nia­ne przez cie­bie uciąż­li­wo­ści w po­sta­ci kry­ty­kanc­twa i szar­ga­nia?

– Ty.

– Ja?? Nie ro­zu­miem…

– Ja też nie za bar­dzo, ale… – no cóż, tak to jest, że nie można mieć pełni szczę­ścia naraz. Poza tym żywię na­dzie­ję, że nie co dzień i nie za wszyst­ko bę­dziesz miaż­dżyć oce­na­mi…

– Achaa… Wy­da­je mi się, że chwy­tam in­ten­cje… Coś za coś? Cóż, praw­dę mó­wiąc… – za­wie­si­ła głos, po­wio­dła po sobie spoj­rze­niem ba­daw­czym, a dziw­nie przy tym prze­kor­nym – wi­dzia­łem, bo co rusz zer­ka­ła spod rzęs, i nawet chcia­łem coś po­wie­dzieć, ale po­wstrzy­ma­łem się pod wpły­wem prze­czu­cia, że le­piej zro­bię sie­dząc cicho, póki ona jest przy gło­sie – aż, obej­rzaw­szy się na ile mogła bez osten­ta­cyj­nej gim­na­sty­ki, do­koń­czy­ła: – …praw­dę mó­wiąc, na­le­ża­ło się spo­dzie­wać ty­po­we­go dla tu­tej­szych męż­czyzn trans­ak­cyj­ne­go po­dej­ścia, naj­prost­szej in­ter­pre­ta­cji słabo ka­mu­flo­wa­nej pro­po­zy­cji współ­pra­cy. Taaak… Cóż, mam za swoje. Upie­ra­łam się przy zda­niu, że moja nie od­bie­ga­ją­ca in minus od tu­tej­sze­go stan­dar­du pre­zen­cja mimo wszyst­ko nie po­win­na ścią­gać na mnie tego typu kło­po­tów, a tu pro­szę, nawet świa­do­mość, że roz­ma­wia z tak zwaną Obcą, Inną, tu i teraz siłą rze­czy ich przed­sta­wi­ciel­ką, nie po­wstrzy­mu­je ską­d­inąd ra­czej dość in­te­li­gent­ne­go męż­czy­zny od jed­no­aspek­to­we­go trak­to­wa­nia po­waż­nej bądź co bądź sy­tu­acji… Ach, te wasze in­stynk­ty!

– …ale mi dała… – my­śla­łem, nie wie­dząc, gdzie oczy po­dziać. Żar, bi­ją­cy od pło­ną­cych uszu, chyba nad­pa­lał włosy. A je­że­li jesz­cze nie, to nie­wie­le bra­ko­wa­ło. Prze­pro­sić? Ba! – o co tu pytać! – ale jak, u licha, prze­pra­szać dziew­czy­nę nie z tego świa­ta?

Nie mając po­ję­cia, jak prze­pra­szać, za­bra­łem się do rze­czy kla­sycz­nym spo­so­bem – i czy­sto od­ru­cho­wym, bo nie wiem, kiedy zna­la­złem się przed nią i kiedy bęc­ną­łem na ko­la­no, skła­da­jąc ręce jak przed świę­tym ob­raz­kiem, któ­rym, są­dząc po dia­bli­ko­wa­tym bły­sku w oczach, na pewno nie była.

– Ja nie znam wa­sze­go sa­vo­ir-vi­vre’u, bon tonu ani wa­szych bon motów, ale pa­trząc na cie­bie trud­no pa­mię­tać, trud­no wi­dzieć w tobie Inną i my­śleć o tobie jak o Innej!

– Taak? – za­py­ta­ła prze­cią­gle.

– Tak! – po­twier­dzi­łem z pełną sta­now­czo­ścią i przy­po­mniaw­szy sobie, w jakim celu klę­czę, do­da­łem po­kor­nie: – Prze­pra­szam…

– Za co? – spy­ta­ła pro­ku­ra­tor­skim tonem.

– Za… – za in­stynk­ty.

– Aha. Ale wła­ści­wie to nie mu­sisz. – Uśmiech­nę­ła się ła­ska­wie. – Też mam in­stynk­ty. Nie­któ­re nawet kom­pa­ty­bil­ne.

Tro­chę po­trwa­ło, nim sko­ja­rzy­łem i po­ją­łem, ale wnio­ski oraz ręce wy­cią­gną­łem na­zbyt po­spiesz­nie i za da­le­ko, o czym prze­ko­na­ła mnie w oka­mgnie­niu dwoma cel­ny­mi klap­si­ka­mi, które ani tro­chę nie bo­la­ły.

Scho­wa­łem ręce za sie­bie.

– Naj­pierw zmień co nieco w tym tam – ge­stem peł­nym obrzy­dze­nia wska­za­ła ma­szy­nę do pi­sa­nia. – Szcze­gól­nie tę fa­tal­ną koń­ców­kę. Wtedy po­roz­ma­wia­my. Bez tego nie ma mowy o ni­czym. No, bierz się do ro­bo­ty…

Wzią­łem się. Nie wi­dząc i nie mając in­ne­go wyj­ścia wzią­łem się do ro­bo­ty ani tro­chę nie zgod­nej z… – no, z na­stro­jem. Po­wie­dzieć, że mi nie szło, to zbyt ła­god­ne okre­śle­nie. Zma­ga­łem się ze sobą, z roz­pro­szo­ny­mi my­śla­mi, ze zwa­rio­wa­ną kla­wia­tu­rą, na któ­rej zło­śli­we li­te­ry po­za­mie­nia­ły się miej­sca­mi. A zwłasz­cza – ze świa­do­mo­ścią, kto sie­dzi na dwa wy­cią­gnię­cia ręki ode mnie i z lekko kpią­cym, za­ra­zem lekko po­cie­sza­ją­cym uśmiesz­kiem zerka z ukosa… Wresz­cie jakoś–jakoś ru­szy­łem do przo­du. Po­de­szła, gdy opa­no­wa­łem sie­bie i ma­szy­nę. Czy­ta­ła ponad moją głową, to po­mru­ku­jąc z apro­ba­tą, to znów gniew­nym po­bur­ki­wa­niem pro­te­stu­jąc prze­ciw temu i owemu, zwłasz­cza prze­ciw nad­mier­nie, jej zda­niem, ero­tycz­ne­mu fi­na­ło­wi. Na­bur­cza­ła się wtedy pod nosem tyle, że aż po­dzi­wia­łem cier­pli­wość, z jaką cze­ka­ła na moje ko­lej­ne ka­pi­tu­la­cje wobec wy­ma­gań dra­koń­skiej cen­zu­ry oby­cza­jo­wej rodem nie–wia­do­mo–jesz­cze–skąd… Mu­sia­łem po­prze­stać na czu­łych ob­ję­ciach i go­rą­cym szep­cie. O szczę­ściu, ma się ro­zu­mieć. Peł­nym i wza­jem­nym. Wtedy ona, cicho śmie­jąc się, prze­bie­gła dło­nią po kla­wi­szach i za sa­kra­men­tal­nym sło­wem: ko­niec – prze­czy­ta­łem, że do­ty­czy Igo Klara i tam­tej nie-Zie­mian­ki…

–A co do­ty­czy mnie i tu obec­nej nie-Zie­mian­ki? – spy­ta­łem, pełen sub­tel­nych na­dziei.

Okrą­gły­mi ru­cha­mi głowy od­rzu­ci­ła włosy na plecy.

– To się jesz­cze okaże – za­po­wie­dzia­ła, przy­ga­sza­jąc wspo­mnia­ne uczu­cia. Do resz­ty stłam­si­ła je po­le­ce­niem zro­bie­nia po­rząd­ków na stole, ko­niecz­nych z tego wzglę­du, że nie bę­dzie jadła ani w kuch­ni, bo za mała, ani w takim ba­ła­ga­nie, i wy­szła z po­ko­ju, nie dając mi czasu na za­ło­że­nie sprze­ci­wu. Nie wobec zle­co­nych mi zajęć, bo sam czu­łem się nie­do­brze, pa­trząc na pi­ra­mi­dy wy­ro­bów pa­pier­ni­czych, lecz wobec ta­kie­go sza­ro­gę­sie­nia się bez cho­ciaż­by wstęp­nych uzgod­nień co do stylu spra­wo­wa­nia rzą­dów. Kwe­stię osoby spra­wu­ją­cej także po­ru­szył­bym. Z nie­ja­ką ostroż­no­ścią, wy­ni­ka­ją­cą z – no, po­wiedz­my, że z wro­dzo­nej grzecz­no­ści – ale po­ru­szył­bym.

Ko­la­cja była prze­pysz­na, roz­mo­wy na­to­miast prak­tycz­nie nie było. Wy­sła­ła mnie do kuch­ni, żebym po­zmy­wał. Chrząk­ną­łem, ona spy­ta­ła, czy chcę coś po­wie­dzieć, ale coś w jej py­ta­niu znie­chę­ca­ło do za­bie­ra­nia głosu, a ści­ślej – do pod­no­sze­nia pew­nych te­ma­tów, dla­te­go, uśmiech­nąw­szy się z po­wścią­ga­ną furią, od­par­łem, że tylko dałem wyraz swej ra­do­ści, pły­ną­cej ze spo­strze­że­nia, iż je­stem godny za­ufa­nia do tego stop­nia, by ze­chcia­ła po­wie­rzyć mi aż tak od­po­wie­dzial­ną funk­cję.

– Och, to zu­peł­ny dro­biazg! Czuję, że z jesz­cze więk­szym za­ufa­niem po­zwo­lę ci wy­trze­pać dywan! – obie­ca­ła z pro­mien­nym uśmie­chem. Zim­na­wy dresz­czyk prze­biegł mną od stóp do głów. I zo­stał za­uwa­żo­ny…

– Cie­szysz się, praw­da?

– Pie­kiel­nie – od­mruk­ną­łem, zbie­ra­jąc szklan­ki, ta­le­rzy­ki oraz mnó­stwo in­nych róż­no­ści. – Po co tyle tego do ko­la­cji na dwie osoby? – za­py­ta­łem, lecz tylko się i w duchu, i po­czła­pa­łem do cięż­kich robót.

Za­gląd­nę­ła do mnie, idąc do ła­zien­ki.

– Przy oka­zji bądź ła­skaw po­zmy­wać kub­ko­we ar­chi­wum z ostat­nie­go co naj­mniej ty­go­dnia – po­pro­si­ła. Spoj­rzaw­szy na nią przy­tak­ną­łem z bo­le­snym wes­tchnie­niem. Jed­no­cze­śnie zdu­mia­łem się, wi­dząc na jej ra­mie­niu ręcz­nik ką­pie­lo­wy, bez­sku­tecz­nie po­szu­ki­wa­ny od mie­sią­ca. Mu­sia­ła coś za­uwa­żyć i sko­ja­rzyć, oznaj­mi­ła bo­wiem ze zna­czą­cym uśmie­chem, że czwar­ty tom en­cy­klo­pe­dii tu­dzież atlas też zna­la­zła. W tym samym tap­cza­nie.

– O, to do­brze! – ucie­szy­łem się, żywo i szcze­rze, gdyż atlas był mi po­trzeb­ny. Po­ki­wa­ła głową, wes­tchnę­ła i po­szła do ła­zien­ki. Dobrą chwi­lę póź­niej, ko­ja­rząc ręcz­nik z tap­cza­nem, za­pu­ka­łem do drzwi.

– Dasz sobie radę?

Uchy­li­ła drzwi. Jesz­cze nie było za późno.

– Chcesz mi pomóc, udzie­la­jąc fa­cho­we­go in­struk­ta­żu i pil­nu­jąc, żebym nie po­my­li­ła cie­płej wody z zimną? – spy­ta­ła ze zwod­ni­czą ra­do­ścią. – Będę ci za to wdzięcz­na. Ogrom­nie! I będę ocze­ki­wa­ła wza­jem­no­ści, gdy przy­stą­pię do wy­ja­wia­nia ci ta­jem­ni­cy spo­so­bu roz­kła­da­nia łóżka po­lo­we­go.

Omal nie stało się za późno… Za­ła­ma­ny po­nu­rą wizją po­wró­ci­łem do zajęć po­moc­ni­ka za­stęp­cy młod­sze­go kuch­ci­ka. Wred­nych kub­ków, szkla­nek, ły­że­czek i po­krew­nych de­ta­li uzbie­ra­ło się mul­tum, więc długo ty­ra­łem. Tak długo, że ona zdą­ży­ła wy­plu­skać się. Owi­nię­ta w ręcz­nik przy­szła z oznaj­mie­niem o zmia­nie dys­po­zy­cji. – Dywan wy­trze­piesz po­ju­trze. Jutro ku­pisz su­szar­kę do wło­sów – przy­ka­za­ła.

– Wiesz co? – spy­ta­łem, cięż­ko wspie­ra­jąc się o zle­wo­zmy­wak. – Ja to opi­szę. Sporo czy­ta­łem i czy­tam, ale w całej zna­nej mi li­te­ra­tu­rze cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie spo­tka­łem!

– Daj świa­dec­two praw­dzie – zgo­dzi­ła się. – Raz, że i tak nikt w to nie uwie­rzy, a dwa, że pierw­szy wy­ła­miesz się ze sche­ma­tu.

– Ja­kie­go znów sche­ma­tu?

– Wszy­scy au­to­rzy pie­kiel­nie spie­szą się do cze­goś jed­ne­go, cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc o tak zwa­nej co­dzien­no­ści.

– Bo jak już się ma do czy­nie­nia z nie­ziem­ską dziew­czy­ną, to niech wszy­scy dia­bli porwą co­dzien­ność! – za­krzyk­ną­łem z roz­pa­czą.

– Nie­ste­ty, ona ist­nie­je. Ale nie martw się na zapas – po­pro­si­ła. – Jak do­brze pój­dzie, ku­pi­my parę urzą­dzeń, nor­mal­nie zbęd­nych zda­niem sa­mot­ne­go męż­czy­zny, i sza­rość co­dzien­no­ści po­ja­śnie­je.

– Ale i tak naj­bar­dziej uni­wer­sal­nym ro­bo­tem będę ja – za­bur­cza­łem. – Nie wiem, dla­cze­go, ale je­stem o tym dziw­nie głę­bo­ko prze­ko­na­ny.

– Mam na­dzie­ję, że nie bę­dziesz miał praw­dzi­wych po­wo­dów do na­rze­ka­nia na to i że nikt ani nic nie zdoła cię za­stą­pić – od­po­wie­dzia­ła z cie­płym uśmie­chem i ode­szła, zanim co­kol­wiek do­tar­ło do mej świa­do­mo­ści. Wtedy z wra­że­nia stłu­kłem przed­ostat­nią szklan­kę, do kosza wy­rzu­ci­łem tę na­stęp­ną, całą, a ka­wał­ki by­łe­go na­czy­nia uło­ży­łem, bar­dzo sta­ran­nie, na su­szar­ce. Wy­cie­ra­jąc ręce po­dar­łem ście­recz­kę, wy­ska­ku­jąc z kuch­ni jak z ka­ta­pul­ty wal­ną­łem ko­la­nem o fu­try­nę – co wy­szło mi na dobre, bo z pół­ob­ro­tu wpa­dłem do ła­zien­ki, a tam cze­kał na mnie trzeź­wią­cy i wiele mó­wią­cy widok: płyn do ką­pie­li, ku­be­czek ze szczo­tecz­ką i pasta w kar­nym sze­re­gu na pó­łecz­ce, świe­ży ręcz­nik na wie­sza­ku i zło­żo­na w kost­kę pi­ża­ma… Przez chwi­lę kon­tem­plo­wa­łem po­wyż­szy pej­zaż, smęt­nie du­ma­jąc o bli­żej nie pre­cy­zo­wa­nych oba­wach na przy­szłość, aż mach­ną­łem ręką i pod­da­łem się lo­so­wi. Dobry humor przy­wró­ci­ła mi kon­sta­ta­cja, że le­piej tak, niźli miał­bym usły­szeć py­ta­nie: – A buzię i rącz­ki umy­łeś? Ząbki? Nóżki? – Ha! – po­my­śla­łem tre­ści­wie. – Do­pie­roż­bym się po­czuł!

Za­trzy­ma­łem się w progu po­ko­ju, by po­pa­trzeć na nią, cze­szą­cą pra­wie już suche włosy. Dość dłu­gie, co mi się za­wsze po­do­ba­ło, i jasne, co spodo­ba­ło mi się do­pie­ro u niej.

– Po­wiedz mi, ko­cha­nie, czy każda z was za­czy­na w tym stylu?

Drgnę­ła, wy­raź­nie drgnę­ła, nim spoj­rza­ła w moją stro­nę. Z nie­skry­wa­ną obawą.

– Prze­pra­szam cię, bo widzę, że pytam w nie­wła­ści­wy spo­sób… A naj­le­piej – wy­co­fu­ję py­ta­nie.

Wcale jej to nie uspo­ko­iło… Za­wa­ha­łem się – nie­ziem­ska prze­cież! – ale cał­kiem po ziem­sku przy­sia­dłem obok, de­li­kat­nie ob­ją­łem wpół.

– Na­praw­dę zo­sta­niesz? Nie na dzi­siaj, ale na długo, a może nawet – na za­wsze?

– A na­praw­dę chcesz?

– Na­praw­dę. I bar­dzo…

– Nie boisz się? Pod­stę­pu? Zguby? Okrut­nych eks­pe­ry­men­tów?

– Nie. Już nie. Wczo­raj tak, jesz­cze tak – ale dzi­siaj? Czy pod­stę­py lub do­świad­cze­nia roz­po­czy­na się od za­ga­nia­nia do mycia na­czyń i szy­ko­wa­nia ką­pie­li?

– Prze­pra­szam, je­że­li… – prze­do­brzy­łam.

– Jesz­cze nie! – ro­ze­śmia­łem się. – Dla cie­bie wy­trze­pał­bym dywan z wła­snej ocho­ty. Pew­nie do­pie­ro za ty­dzień, po zro­bie­niu in­nych po­rząd­ków, ale wy­trze­pał­bym. Za to su­szar­kę kupię ci z całą pew­no­ścią jutro, ko­cha­nie.

– Je­steś pe­wien tego ostat­nie­go? – za­py­ta­ła niby spo­koj­nie, pra­wie od nie­chce­nia. Chcia­łem od­po­wie­dzieć ja­kimś żar­tem o nie­pew­no­ści za­ku­pów w tak zwa­nej ogól­no­ści, a do­sta­nia tego, co się chce kupić, w szcze­gól­no­ści, lecz już otwie­ra­jąc usta zro­zu­mia­łem, o co na­praw­dę je­stem py­ta­ny. Za­sta­no­wi­łem się, głę­bo­ko i naj­po­waż­niej w życiu, a potem po­wie­dzia­łem:

– Wy­da­je mi się, że sam ze sie­bie, sam od sie­bie pra­gnę tak mówić. Jedno twoje słowo, a będę miał pew­ność cał­ko­wi­tą.

Uśmiech­nę­ła się sa­my­mi źre­ni­ca­mi. Na­praw­dę tak zro­bi­ła. Uśmiech wy­glą­dał jak dwie ma­lut­kie tęcze, a słowo roz­brzmia­ło wprost we mnie…

<>

Nad ranem, bo wcze­śniej dziw­nym ja­kimś tra­fem nie było po temu czasu, spy­ta­łem ją, jak ma na imię.

– Masz re­fleks – stwier­dzi­ła z uśmiesz­kiem. – Agniesz­ka – po­wie­dzia­ła. – Ory­gi­nal­ne nie pa­su­je, nie da się prze­tłu­ma­czyć. Je­że­li nie po­do­ba ci się, wy­bierz mi inne. Zmia­na w do­ku­men­tach nie sta­no­wi pro­ble­mu. Aha! – jej głos na­brał cha­rak­te­ry­stycz­nej wy­ra­zi­sto­ści. – Żeby nie było po­dob­ne ani do imie­nia tej niby rudej, ani tej po­dob­no dłu­go­no­giej!

– Po­do­ba mi się. Agniesz­ka. Aga… Czy ty bę­dziesz ty­ra­ni­zo­wać do końca świa­ta?

– Nie. Tylko przez pół­to­ra roku na­rze­czeń­stwa i potem jesz­cze przez dwa­dzie­ścia dwa lata, czyli mniej niż po­ło­wę prze­cięt­ne­go prze­wi­dy­wa­ne­go czasu tak zwa­ne­go har­mo­nij­ne­go po­ży­cia w związ­ku. Potem już nie będę mu­sia­ła, bo przy­zwy­cza­isz się i na­uczysz.

– Dwu­dzie­stu dwóch dni nie prze­ży­ję… – mruk­ną­łem z uda­wa­ną roz­pa­czą i nagle usia­dłem z wra­że­nia.

– Ile?

– Tyle. I żad­nych wy­krę­tów, bo tego chcesz, żad­nych obaw, bo przy mnie oka­żesz się dłu­go­wiecz­ny, a do tego silny i zdro­wy.

– Ach, więc za­dbasz o ska­za­ne­go na do­ży­wo­cie? – spy­ta­łem, kła­dąc się na po­wrót, aby le­piej wi­dzieć za­pa­la­ją­ce się w źre­ni­cach tęcze.

– Za­dbam. Je­stem hojna i wiel­ko­dusz­na wobec na­wró­co­ne­go.

– Zaraz, zaraz. Jakie na­wró­ce­nie?

– Zmia­na stylu.

– Nie rozu – a! Ko­le­ga Igo Klar kon­tra ślicz­no­ści dziew­czę z Wę­żow­ni­ka?

– Plus, nie kon­tra. W osta­tecz­nej wer­sji plus. I niech tak zo­sta­nie. Zgoda?

– Jeśli ka­żesz – tego, no, chcia­łem po­wie­dzieć, jeśli ład­nie po­pro­sisz, wyprę się tam­tych strasz­no­ści.

– Na twoim miej­scu wspo­mnia­ła­bym je z pewną wdzięcz­no­ścią.

– A za co?

– Wku­rzy­ły mnie tak, jedno takie opo­wia­da­nie zwłasz­cza, że po­sta­no­wi­łam obej­rzeć z bli­ska fa­bry­kan­ta tych dresz­czow­ców – a resz­ty do­my­ślaj się sam…

Tęcze lśni­ły wy­ra­zi­ście i cie­pło. Prze­cząc swym ostat­nim sło­wom po­wie­dzia­ła mi, obok nich i bez nich, dla­cze­go ja.

– Jed­ne­go ci nie da­ru­ję – szep­ną­łem, czymś przy­jem­nie za­wsty­dzo­ny. – Mu­sia­łaś cze­kać tak długo?

– Zakaz in­ge­ren­cji – uśmiech­nę­ła się w spo­sób – hmm – zwy­czaj­ny. – A jeśli far­bo­wa­na ruda albo po­zor­nie dłu­go­no­ga oka­za­ła­by się wła­śnie tą?

– Ale tak nie było.

– Ale tro­chę po­trwa­ło, zanim się tego do­wie­dzia­łam. – Ziew­nę­ła nie­mal de­mon­stra­cyj­nie. – I dosyć tego ga­da­nia, śpij i daj po­spać! – za­bur­cza­ła gniew­li­wie.

– Tak jest, dosyć tego ga­da­nia – zgo­dzi­łem się po­tul­nie. Był to zwód tak­tycz­ny, taki sam, jak jej zie­wa­nie i bur­kli­wość. Po małej chwil­ce za­pro­po­no­wa­łem inny temat, cho­ciaż nie­zu­peł­nie nowy, ale za­wsze cie­ka­wy – zgod­nie z moją na­dzie­ją oka­zał się te­ma­tem chwy­tli­wym i, rzekł­bym, o trzy i pół nieba przy­jem­niej­szym w roz­wi­ja­niu. Dla niej też…

<>

W wy­daw­nic­twie za­szła zmia­na. Pani Ja­dzia ode­szła do kon­ku­ren­cji. Jej na­stęp­ca, tro­chę jakby po­dob­ny do mej na­rze­czo­nej z gwiazd, przej­rzał ma­szy­no­pi­sy, po czym dwa za­trzy­mał, dzie­sięć zwró­cił.

– Czy wy­star­czył­by panu mie­siąc na kilka opo­wia­da­nek w stylu tych dwóch?

– Myślę, że tak. A może nawet kró­cej? – Wy­ją­łem drugą tecz­kę z al­ter­na­tyw­nym ze­sta­wem pro­po­zy­cji.

– Ooo! – zdu­miał się ra­do­śnie pan re­dak­tor.

– Żeby pan wie­dział, jak ja się dzi­wi­łem, że mi tak do­brze idzie… – mruk­ną­łem. – Nie boi się pan klapy? – za­py­ta­łem, po­da­jąc mu tecz­kę.

– Co do klapy, to się jesz­cze okaże, bo wszyst­ko do­pie­ro przed nami, ale, widzi pan, myślę sobie, że ry­zy­ko swoją drogą, a wy­cho­wa­nie w duchu po­ko­ju i wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia też ma swoją wagę i war­tość – od­parł re­dak­tor, ko­lo­ro­wo uśmie­cha­jąc się nie­bie­ska­wo­sza­ry­mi oczy­ma. Chyba to zbieg oko­licz­no­ści, ten uśmiech i te ko­lo­ry, bo i cóż by in­ne­go?

 

 

Koniec

Komentarze

Daw­nych wspo­mnień czar, czyli jak to się kie­dyś pi­sa­ło.
Spec­po­dzię­ko­wa­nia dla pierw­szej re­cen­zent­ki.

Sym­pa­tycz­ne bar­dzo, ale nieco -- a nawet mocno -- prze­ga­da­ne.
Po­zdra­wiam.

Jeśli prze­ga­da­ne, to prze­ga­da­ne sym­pa­tycz­nie ;) Czy­ta­ło mi się szyb­ko i z za­in­te­re­so­wa­niem, a i na­strój po­lep­szy­ło.

ni­cze­gu­teń­ko? - niee... nie po­do­ba mi się to okre­śle­nie; nie pa­su­je for­mal­nie do są­sia­du­ją­cych słów, jeśli ro­zu­miesz, co mam na myśli.

Coś tam jesz­cze było, ale wy­le­cia­ło mi z głowy. A tekst za bar­dzo mnie wcią­gnął, by chcia­ło mi się go po­rzu­cać dla ko­nieczn­ści wy­no­to­wa­nia po­tknięć. Po­zo­sta­je ufać, że wy­no­tu­je je kot inny. Na­pi­szę tylko krót­ko: bar­dzo mi się po­do­ba­ło to opo­wia­da­nie. Jest, jak to po­przed­ni­cy ujęli, bar­dzo sym­pa­tycz­ne.

I te roz­ter­ki pi­sar­skie na po­czą­ku. Jakby moje wła­sne. :p Fajne. 

Po­gu­bi­łem się w tych wszyst­kich my­ślin­kach. Za­wsze lu­bi­łem, kiedy były one sto­so­wa­ne wy­łącz­nie do od­dzie­le­nia nar­ra­cyj­nych wtrą­ceń od tre­ści wy­po­wie­dzi. Po­dwój­ne wtrą­ce­nia w jed­nym dia­lo­gu też mi jakoś nie pod­cho­dzą. Ot, opor­ny je­stem na in­no­wa­cje.
A, to "ty­go­dnia ty­go­dnia" było za­mie­rzo­ne czy cho­chlik się wkradł?

Poza tym, rze­czy­wi­ście bar­dzo przy­jem­ne opo­wia­da­nie. Cie­ka­we, po­zy­tyw­ne i w ogóle. Wno­szę jed­nak skar­gę i pro­te­stu­ję prze­ciw­ko jaw­ne­mu pan­to­flar­stwu głów­ne­go bo­ha­te­ra. Tak się nie godzi!

Dobre. Czy­ta­ło się lekko i przy­jem­nie - nawet nie za­uwa­ży­łem upły­wu czasu. Chcoć, przy­zna­ję, że tro­chę ba­lan­so­wał Twój tekst na kra­wę­dzi prze­ga­da­nia i znu­dze­nia, jed­nak za każ­dym razem kiedy zbli­żał się mo­ment kry­tycz­ny po­my­kał nieco szyb­ciej. Po­do­ba­ło się. Po­zdra­wiam!

Mam po­dob­ne od­czu­cie, co IPPI. Prze­ga­da­ny tekst(chyba jesz­cze bar­dziej niż u Kinga, a prznajm­niej u tego naj­now­sze­go), ale w po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu. :) Sym­pa­tycz­ny i bez­pre­ten­sjo­nal­ny. No i po­do­ba­ły mi się żywe dia­lo­gi.

Po­zdra­wiam.

(stre­mo­wa­ny autor wy­cho­dzi na pro­sce­nium, kła­nia się pu­blicz­no­ści, raz na wprost, drugi raz ze skło­nem w lewo i jesz­cze raz, skła­nia­jąc się w prawo)
--- Dzień dobry albo dobry wie­czór pań­stwu. Do­szły mnie głosy nie­spra­wie­dli­wej kry­ty­ki. Ponoć bo­ha­ter utwo­ru jest pan­to­fla­rzem. Kto to po­wie­dział? Ach, pan...  Panie ko­cha­ny, jak chłop czuje, że to coś się szy­ku­je, to każdy tor prze­szkód po­ko­na... Prze­ko­na­łem pana? Nie? No nic, sam pan kie­dyś się prze­ko­na... Dzię­ku­ję...
(autor uchy­la się przed czymś le­cą­cym w jego stro­nę, a przy­po­mi­na­ją­cym po­mi­dor, i zmyka za kur­ty­nę)
----------------------------------
Słów­ko po­waż­nie. Prze­ga­da­nie? Cóż, ja z na­tu­ry je­stem ga­du­ła, to się od­bi­ja na tek­ście, zwłasz­cza takim swo­bod­nym i pi­sa­nym na luzie.

Witaj!

Chyba po raz pierw­szy to ja wpi­su­ję się pod Twoim opo­wia­da­niem, a nie od­wrot­nie. I jest mi nie­by­wa­le miło przy­znać Tobie laur za naj­sym­pa­tycz­niej­sze opo­wia­da­nie tego mie­sią­ca. Spodo­ba­ło mi się strasz­nie głów­nie ze wzglę­du na do­sko­na­łe opa­no­wa­nie warsz­ta­tu i zna­ko­mi­te dia­lo­gi. Bo­ha­te­ro­wie są tak mili, że aż ci­śnie się na usta słowo: ko­cha­ni. Co praw­da jest prze­ga­da­ne, ale to naj­przy­jem­niej­sze prze­ga­da­nie, jakie dane mi było tu (i nie tylko tutaj) prze­czy­tać!

Po­zdra­wiam
Na­vie­dzo­ny

P.S. Opo­wia­da­nie na poły bio­gra­ficz­ne?

   Nie ma w nim nawet śladu po wspo­mnie­niu cie­nia rze­czy­wi­sto­ści. W prze­ci­wień­stwie do "Jak unik­ną­łem de­biu­tu".
   Miło mi, na­praw­dę miło, że aku­rat Tobie po­do­ba­ło się. Sto­imy --- w prze­no­śni --- po prze­ciw­nych stro­nach ba­ry­ka­dy, a tu pro­szę, po­tra­fią spodo­bać się nam tek­sty tak bar­dzo od­mien­ne.

Sto­imy --- w prze­no­śni --- po prze­ciw­nych stro­nach ba­ry­ka­dy, a tu pro­szę, po­tra­fią spodo­bać się nam tek­sty tak bar­dzo od­mien­ne.
I ja się z tego cie­szę. Nie warto się za­my­kac w cia­sno­cie "je­dy­nej słusz­no­ści". Poza tym to na praw­dę fajny ka­wa­łek tek­stu, a moje py­ta­nie było po­dyk­to­wa­ne nie­zwy­kle... ekhm... re­ali­stycz­nym opi­sem ko­bie­ce­go wpły­wu na twór­czość. Będę mu­siał uważ­niej spoj­rzeć w oczę­ta mojej wy­bran­ki, a nuż zo­ba­czę tam coś no­we­go? ;>

A ja po­wiem twar­do, pew­nie i z całą świa­do­mo­ścią kon­se­kwen­cji z tym zwią­za­nych: Głów­ny bo­ha­ter to kapeć :P
Tak, wie, że jest coś na rze­czy. On leci na nią, ona na niego. I tak, jest to ty­po­we za­cho­wa­nie sa­mot­ne­go samca, który ma kon­takt z po­nęt­ną sa­mi­cą. Zrobi sku­ba­niec wszyst­ko, żeby tylko jej się przy­po­do­bać, nawet by pew­nie ten stół po ko­la­cji ję­zy­kiem wy­pu­co­wał. Po­zo­sta­je mieć tylko na­dzie­ję, że po iluś­tam la­tach związ­ku, nasz przy­ja­ciel z tej po­cząt­ko­wej fazy, zwa­nej po­pu­lar­nie za­uro­cze­nius-czop­ko­wa­tus jak naj­szyb­ciej wy­ro­śnie i też po­ka­że pazur. Bo mu ta ko­smit­ka na głowę wej­dzie, skó­rza­ną maskę za­ło­ży, a on, bied­ny, zgnę­bio­ny, bę­dzie za nią ko­szy­ki po su­per­mar­ke­tach w zę­bach nosił. <--- To tak pół żar­tem/pół serio.

A na po­waż­nie, to po­dzi­wiam Twój ta­lent do wczu­cia się w psy­chi­kę opi­sy­wa­nych bo­ha­te­rów, umie­jęt­ność od­da­wa­nia emo­cji oraz to, że do ja­snej cho­le­ry, cho­ciaż to kom­plet­nie nie moje kli­ma­ty takie oby­cza­jo­we opo­wiast­ki, to zży­łem się z tym fa­ce­tem, a cały tekst wcią­gnął mnie nie­mi­ło­sier­nie. Było mi go (bo­ha­te­ra) au­ten­tycz­nie szko­da, mia­łem ocho­tę wrza­snąć w mo­ni­tor, żeby się nie dał, po­sta­wil tej do­mi­nie z chę­do­żo­nej Wenus.

To­tal­na opo­zy­cja do mojej tfór­czo­ści, ale tak faj­nie i sym­pa­tycz­nie na­pi­sa­na, że aż żal serce ści­ska, że czy­tam to na stro­nie, a nie na pa­pie­rze.

Dobra, ko­niec tych po­chwał, bo mi za chwi­lę zna­ków brak­nie.


Za­ufaj Al­la­ho­wi, ale przy­wiąż swo­je­go wiel­błą­da.

Je­stem z na­tu­ry nie­cier­pli­wą osób­ką i muszę przy­znać, że gdyby nie go­rą­ce re­ko­men­da­cje w wątku naj­lep­szych opo­wia­dań sty­czeń/luty, nie do­trwa­ła­bym do końca. ; / Z winy wyżej wspo­mnia­ne­go prze­ga­da­nia wła­śnie. Po­mysł fajny, warsz­tat dobry, ale wy­ła­mię się z grupy fanów i po­wiem tylko: prze­czy­ta­łam (w końcu), po­ki­wa­lam głową, po­szłam.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Aaa, chyba już wiem, o co cho­dzi - po ko­men­ta­rzach po­przed­ni­ków są­dząc - nie je­stem fa­ce­tem, to się nie wczu­łam na­le­ży­cie. ; P

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Ej, ja też nie je­stem fa­ce­tem! ;P

Panie Ada­mie, ja zna­łem tą dziew­czy­nę. Wy­ko­ło­wa­ła mnie... ale nie ża­łu­ję ;)
Sym­pa­tycz­ne opo­wia­da­nie, tak jakoś ko­ja­rzy mi się ze Stru­gac­ki­mi. W ogóle widzę je w ko­lo­rach be­żo­wych (a beż lubię).
pzdr

Aaa, chyba już wiem, o co cho­dzi - (...) - nie je­stem fa­ce­tem, to się nie wczu­łam na­le­ży­cie. ; P
Ej, ja też nie je­stem fa­ce­tem! ;P

>joke mode on< Nie szko­dzi, że nie je­steś --- wy­star­czy, że nas (lub się na nas) do­brze znasz. >joke mode off<

Adam, nie muszę, mam koty. ; P

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

:-) Ale się po­ro­bi­ło... :-) Za­cy­to­wa­łem Cie­bie, potem czar­ną­luc­kę, i to jej od­pi­sa­łem --- ale nawet do­brze wy­szło. Masz koty, czyli wię­cej niż jed­ne­go --- po­win­naś znać (się na) nas, bo jak wia­do­mo, in­struk­cja ob­słu­gi kota skła­da się z sie­dem­na­stu zasad do ści­słe­go prze­strze­ga­nia, a do po­praw­nej ob­słu­gi fa­ce­ta wy­star­czy zna­jo­mość pię­ciu, prze­strze­ga­nia zaś trzech zasad. Ergo --- po po­now­niej wni­kli­wej lek­tu­rze tekst po­wi­nien się Tobie też spodo­bać. :-)

A to prze­pra­szam - wi­dzisz, nawet nie po­tra­fię roz­po­znać, kiedy osob­nik płci prze­ciw­nej mówi do mnie, a kiedy nie. ; P

Poza tym nie po­wie­dzia­łam, że mi się tekst nie po­do­bał. I po­mysł, i wy­ko­na­nie dobre i sym­pa­tycz­ne, ino te­ma­ty­ka nie bar­dzo moja. (Ale to pew­nie za­zdrość przede mnie prze­ma­wia. Bo choć z ko­ta­mi sobie radzę - ledwo, mam ich pięć - to oso­bi­ście fa­ce­ta tak w zie­mię wdep­tać jak w Twoim opo­wia­da­niu to bym nie po­tra­fi­ła... ; P)

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Adam jak zwy­kle po­tra­fi za­cza­ro­wać...Dialogi...nieziem­skie :D Brawo!

Bar­dzo dobry tekst, Ada­mie! Gra­tu­lu­ję piór­ka! Po­zdra­wiam

"Wszy­scy je­ste­śmy zwie­rzę­ta­mi, które chcą przejść na drugą stro­nę ulicy, tylko coś, czego nie za­uwa­ży­li­śmy, roz­jeż­dża nas w po­ło­wie drogi." - Phi­lip K. Dick

Jo­se­he­im na­pi­sa­ła: (...) fa­ce­ta tak w zie­mię wdep­tać jak w Twoim opo­wia­da­niu to bym nie po­tra­fi­ła... ; P
:-) Wszyst­ko, zna­czy, jesz­cze przed Tobą :-)

W życiu się nie spo­dzie­wa­łem. Słowo ho­no­ru, że nie. Jesz­cze cie­ka­wiej, bo za­uwa­ży­łem piór­ko do­pie­ro po prze­czy­ta­niu ko­men­ta­rza mkmor­go­tha --- bo gwiazd­kę le­piej widać...

Cza­row­ne, a mimo to doj­rza­łe i bez­pre­ten­sjo­nal­ne. Czyta się z uśmie­chem, a sam tek­stem je­stem kom­plet­nie za­uro­czo­ny. :)  Piór­ko jak naj­bar­dziej za­słu­żo­ne. Gra­tu­lu­ję!

Mnie wy­mę­czy­ło. Pi­sa­nie o pi­sa­rzach samo w sobie jest nie­bez­piecz­ne, bo zbli­ża do gra­fo­ma­nii. aku­rat tego unik­ną­łeś. Ale wpa­dłeś w inną pu­łap­kę, czy opi­sy­wa­nie życia co­dzien­ne­go i wkle­py­wa­nie nie­po­trzeb­nych sce­nek, vide z me­cha­ni­kiem, bo w ten spo­sób ty, pi­sarz, mo­żesz sko­men­to­wać rze­czy­wi­stość. Po­dob­nie prze­my­śle­nia o pu­stej lo­dów­ce - po co to?

Po­mysł fajny, ale dużo słów-śmie­ci, które na­le­ża­ło­by wy­wa­lić.

Cie­szę się z uzna­nia po­my­słu za fajny. Rów­nież z tego, że nie prze­kro­czy­łem gra­ni­cy gra­fo­ma­nii, bar­dzo się cie­szę. Na­to­miast dzi­wię się, tro­chę, ale jed­nak dzi­wię się, za­rzu­to­wi wkle­py­wa­nia nie­po­trzeb­nych sce­nek. Kim nie byłby  bo­ha­ter, nie jest za­wie­szo­ny w pu­st­ce, nie ma kla­pek na oczach i fil­trów w uszach. Życie, to nor­mal­ne, skła­da się z mnó­stwa nud­nych, po­wta­rzal­nych, mę­czą­cych epi­zo­dów, ta­kich jak sprzą­ta­nie, za­ku­py, mycie garów po obie­dzie... --- a ja w takim życiu osa­dzi­łem cen­tral­ną po­stać, więc ka­za­łem jej to i owo robić, to i owo my­śleć. W związ­ku i bez związ­ku z te­ma­tem, osią fa­bu­lar­ną. Bo tak jest, uwa­żam, bli­żej praw­dy. Tek­stom, w któ­rych ktoś tam nie myśli i nie mówi o ni­czym poza swoją misją, kto przez bite dwie­ście stron nie od­czu­wa głodu ani pra­gnie­nia, wy­da­ją mi się nie­peł­ne. Takie spra­wy można, wy­da­je mi się, po­mi­jać w epo­pei, ale nie w osa­dzo­nym nie­mal do­kład­nie tu i teraz opo­wia­da­niu.
Jeśli je­stem w błę­dzie, chęt­nie do­wie­dział­bym się, dla­cze­go.

Takie są prawa opo­wie­ści. Dobra opo­wiesć to nie ste­no­gram życia. Tak, masz rację, że wszyst­ko to skła­da się na naszą co­dzien­ność, ale w opo­wia­da­niu może co naj­wy­żej znu­dzić. Twój bo­ha­ter budzi się rano, oki. Idzie do kuch­ni, oki. Za­glą­da do lo­dów­ki itp. Takie rze­czy opi­su­je się jed­nym, dwoma zda­nia­mi, a nie ko­sta­tu­je re­la­cje z me­cha­ni­kiem. Roz­wad­niasz opo­wieść.

   Dzię­ku­ję za wy­ja­śnie­nie, jak to wy­glą­da z Two­jej stro­ny, osoby z do­świad­cze­nia­mi re­dak­tor­ski­mi i re­cen­zenc­ki­mi.
   Poza prak­ty­ką na­by­tą liczą się, myślę, rów­nież oso­bi­ste pre­fe­ren­cje, ale to nie­ja­ko inna spra­wa --- za­opi­nio­wa­łeś "po linii za­wo­do­wej", że tak żar­go­no­wo nazwę. I bar­dzo do­brze --- wska­zów­ka dla mnie. Czy zdo­łam się za­wsze do niej sto­so­wać, tego naj­zwy­czaj­niej nie wiem, ale, gdyby mnie "wzię­ło" na coś po­waż­niej­sze­go, pa­mię­tać o niej będę.


To kwse­tia tego, że nie funk­cjo­nu­jesz w próż­ni, twój tekst także. Kiedy pi­sa­ło się opa­słe to­misz­cza, bo lu­dzie chcie­li wsią­kać w świat na dłu­gie go­dzi­ny. Teraz jest tyle bodź­ców, że jak za­czniej nu­dzić, to ktoś po pro­stu klik­nie dalej i tyle.

Trze­ba dbać o czy­tel­ni­ka.

Pi­szesz nie­sa­mo­wi­cie i cho­ler­nie mi się po­do­ba. Nie­wąt­pli­wie za­sie­dzę się tutaj ana­li­zu­jąc to, jak ma­te­ria­li­zu­jesz swoje myśli, że to tak ape­tycz­nie wy­cho­dzi... Gdyby zro­dził Ci się jakiś wiel­ki epic­ki po­mysł ubar­wio­ny nie­tu­zin­ko­wym kli­ma­tem, to był­byś wio­dą­cy na Pol­skim rynku, przy­naj­mniej szcze­rze w to wie­rzę... A może je­steś pi­sa­rzem, hm? Cie­ka­wi­ło mnie to od po­cząt­ku, a teraz nawet mam oka­zję, by za­py­tać :)

Co nie­sa­mo­wi­te­go w po­wyż­szym? Pytam po­waż­nie, cho­ciaż Twój post można też od­czy­ty­wać jako lekką kpin­kę, po­nie­waż za słod­ki jakiś...

Wieki, epic­ki po­mysł każ­de­mu od czasu do czasu przy­cho­dzi do głowy, ale spo­koj­nie, pię­ciok­się­gu ani nawet skrom­nej try­lo­gii nie bę­dzie, bo prak­tycz­nie nic poza coraz bar­dziej uprasz­cza­ną oraz jed­no­cze­śnie hy­bry­dy­zo­wa­ną z in­ny­mi od­mia­na­mi fan­ta­sy wzię­ciem u wy­daw­ców i czy­tel­ni­ków jakoś się nie cie­szy, a mnie trak­to­wa­ne serio ma­cha­nie mie­cza­mi i rzu­ca­nie za­klę­cia­mi sła­biut­ko bawi.To na­to­miast, co mnie może in­te­re­so­wać, leży poza gra­ni­ca­mi za­in­te­re­so­wań przy­tła­cza­ją­cej więk­szo­ści od­bior­ców --- i w tym masz od­po­wiedź, czy je­stem.

 

To w tym punk­cie Nasze drogi się scho­dzą. Sam bar­dzo dużo pra­cu­ję (m.in. przez to za­wa­li­łem sobie wła­śnie ma­tu­rę, do któ­rej mnie nie do­pusz­czo­no) nad warsz­ta­tem, a także fa­bu­łą, którą opra­co­wu­ję w każ­dym szcze­gó­le. Mam bar­dzo po­dob­ne spoj­rze­nie do Cie­bie, naj­lep­sze są twory zu­peł­nie od­mien­ne i... wie­rzę, że w końcu znaj­dę za ho­ry­zon­tem miej­sce, gdzie za­in­te­re­so­wa­nie mas zej­dzie się z tą nie­tu­zin­ko­wo­ścią, jaką chciał­bym przed­sta­wić. Bie­dzę się nad tym, jak płyt­ka, pla­sti­ko­wa mi­łość może bu­dzić takie za­in­te­re­so­wa­nie i brać górę nad ży­cio­wą mą­dro­ścią i ana­li­zą rze­czy na­praw­dę waż­nych, mo­men­ta­mi nie­ludz­kich, a nawet nie­orga­nicz­nych etc. (W tym przy­pad­ku za przy­kład wska­żę fan­ta­sy) Prze­cież ten ga­tu­nek to cu­dow­ny sur­re­alizm, pe­wien ro­dzaj nad­świa­do­mo­ści, z któ­rej można wy­cią­gnać du­cho­wo o wiele wię­cej, niż z Gro­cho­li. I to przy­gnę­bia­ją­ce, że ga­tu­nek ludz­ki jest tak ma­łost­ko­wy i... głupi? Dla­te­go mu­si­my się do­sto­so­wać, mu­si­my zna­leźć kurę zno­szą­cą złote jaja, bo ona na pewno gdzieś jest. I wzbo­ga­cić się. 

Kpina? Je­stem małym nie­udacz­ni­kiem z roz­wod­nio­nym ta­len­tem, ale za to z ogrom­ną am­bi­cją i ob­se­sją do­sko­na­ło­ści. A Ty za­im­po­no­wa­łeś mi od sa­me­go po­cząt­ku, gdy się tu po­ja­wi­łem. I lubię Cię czy­tać. A więc - kpina? Nie od­wa­żył­bym się...

Był­bym bar­dzo za­do­wo­lo­ny, gdy­bym miał ko­le­gę ta­kie­go, jak Ty, zresz­tą całą tą we­so­łą kom­pa­nię z fantastyka.pl za­brał­bym na piwo :)

Prze­ciw­sta­wi­łeś fan­ta­sy ro­man­som à la Gro­cho­la. Co złego w ro­man­sach? One też są po­trzeb­ne, swoim od­bior­com po­zwa­la­ją na chwi­lo­we za­po­mnie­nie o rze­czy­wi­sto­ści, ich wła­snej i tej sze­ro­ko ro­zu­mia­nej, za­bie­ra­ją czy­tel­ni­ków w świat ma­rzeń, pięk­nej ułudy — i też coś mówią o na­tu­rze, o kon­dy­cji ludz­kiej. Mówią o wy­cin­kach tej na­tu­ry i kon­dy­cji, ale wy­cin­kach w końcu rów­nie waż­nych, jak resz­ta, o któ­rej mowa w dzie­łach wiel­kich i kla­sycz­nych. Ale dajmy spo­kój Toł­sto­jom i Do­sto­jew­skim, Szek­spi­rom i Mil­le­rom też. Fan­ta­sy. Cu­dow­nie sur­re­ali­stycz­na, się­ga­ją­ca nad­świa­do­mo­ści, du­cho­wo bo­ga­ta... W pew­nym sen­sie, do pew­ne­go stop­nia tak, ale tylko dla­te­go, że przed­sta­wia szer­szą pa­no­ra­mę wspo­mi­na­nych już na­tu­ry i kon­dy­cji czło­wie­ka. Od­rzu­ciw­szy szta­fa­że, widzę w fan­ta­sy to, co mogę do­strzec w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści ksią­żek spoza tego pod­ga­tun­ku. Py­ta­nia i próby od­po­wie­dzi, dla­cze­go i kiedy, dzię­ki czemu i wbrew czemu sta­je­my się bo­ha­te­ra­mi lub tchó­rza­mi, lo­jal­ny­mi wobec przy­ja­ciół i spra­wy lub kunk­ta­to­ra­mi, ko­niunk­tu­ra­li­sta­mi i zdraj­ca­mi, po­tra­fi­my prze­ciw­sta­wić się lo­so­wi lub to­nie­my w bier­no­ści. Tak więc, uwa­żam, róż­ni­ca w rze­czo­nych szta­fa­żach, które można wy­ko­rzy­stać dla uatrak­cyj­nie­nia lek­tu­ry i wzmoc­nie­nia efek­tów pre­zen­ta­cji po­sta­ci, ale można też nimi, prze­do­brzyw­szy, wiele po­psuć — bo cała resz­ta poza sce­no­gra­fią to po pro­stu li­te­ra­tu­ra, opo­wie­ści o lu­dziach takie same jak inne. Ro­zu­mie się, że jed­nych owe sce­no­gra­fie przy­cią­gną do lek­tu­ry, in­nych od niej od­strę­czą, po­zo­sta­łych po­zo­sta­wią obo­jęt­ny­mi — i dla­te­go wybór, co, jak i dla kogo chce­my pisać, spro­wa­dza się do wy­bo­ru sce­no­gra­fii, miej­sca osa­dze­nia w niej po­sta­ci i spo­so­bu pre­zen­ta­cji tych­że po­sta­ci.

 

Kla­sycz­nych mo­ra­łów nie lubię ani pra­wić, ani wy­słu­chi­wać, ale w tym przy­pad­ku... Za­wa­li­łeś ma­tu­rę? Po co, w imię czego? Warto było? Druga spra­wa: to, co na­pi­sa­łeś o sobie. Nie myśl tak, to błąd. Chcesz coś osią­gnąć, do­pra­co­wać się cze­goś? To pra­cuj, ale naj­pierw za­po­mnij, że po­my­śla­łeś o sobie: nie­udacz­nik z roz­wod­nio­nym ta­len­tem. A jak wielu znasz „udacz­ni­ków”, któ­rym wszyst­ko „samo wy­cho­dzi” na medal od pierw­sze­go po­dej­ścia? Oczy­wi­ście py­ta­nie od­no­si się do rze­czy więk­szych i bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych od kilku stron, na któ­rych, jak na przy­kład po­wy­żej, ko­smit­ka „na­wra­ca” „dresz­czo­ro­ba”.

Bar­dzo dobry tekst. Wcią­ga. Bawi. Daje do my­śle­nia. 

I jak tu się nie za­chwy­cić? xD

Tego nie wiem, bo to za­le­ży od samej Czy­tel­nicz­ki, od tego, co się Jej po­do­ba, a co prze­ciw­nie...

— Achaa... Wy­da­je mi się, że chwy­tam in­ten­cje...


achać pot. «za­chwy­cać się czymś w spo­sób afek­to­wa­ny»

aha pot. «wy­krzyk­nik wy­ra­ża­ją­cy po­twier­dze­nie, zro­zu­mie­nie, przy­po­mnie­nie, iro­nię itp.


Po­do­ba mi się, Ada­mie, ten tekst. Nie będę się silił na nic in­ne­go, bo i nie trze­ba :)

Gdy­bym miała wąsy, to bym była dziad­kiem, a tak je­stem sy­gna­tur­ką!

Dzię­ku­ję i mam na­dzie­ję, że ta­ki­mi sa­my­mi sło­wa­mi pod­su­mu­ję Twój --- hm, może jesz­cze nie na­stęp­ny, ale, po­wiedz­my, góra czwar­ty tekst.

Ada­mie, to opo­wia­da­nie po­do­ba mi się naj­bar­dziej. Wszyst­kie tek­sty są wspa­nia­łe, o klasę lep­sze od, na przy­kład moich. Jak kie­dyś Ci już na­pi­sa­łem, je­steś ar­ty­stą słowa. Nie "sło­dzę Ci, bo nie ma bna to żad­ne­go po­wo­du. Tak jest i ko­niec. To

opo­wia­da­nie chciał­bym wy­brać, nie mogąc wy­brać wszyst­kich. Po­zdra­wiam.

Bar­dzo fajne opo­wia­da­nie, lek­kie, do­brze się czy­ta­ło, po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Miło mi, że do­brze się czy­ta­ło. Nie są­dzi­łem, że się­gniesz tak da­le­ko w prze­szłość por­ta­lu… Ale jest drob­niut­ki pro­blem: coś pod lek­ko­ścią jest scho­wa­ne. Znaj­dziesz?

Mam swój sys­tem i wiąż po­więk­sza­ją­cą się listę opo­wia­dań, do któ­rych chcę zaj­rzeć. Ale nie ma w tym lo­gi­ki ;) Nie wiem, co jest scho­wa­ne. Pew­nie wiele rze­czy. Może to, że cza­sa­mi nie­po­trzeb­nie szu­ka­my "cudów" nie wia­do­mo gdzie, choć mamy je w za­się­gu ręki? Albo to, że cza­sa­mi od­da­jąc coś zy­sku­je­my wię­cej? Albo to, że cza­sa­mi warto zmie­nić punkt wi­dze­nia? Że nie trze­ba bać się nie­zna­ne­go?  Nie wiem. Boję się nad­in­ter­pre­ta­cji, nie lubię jej.

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ku­ję za próbę od­na­le­zie­nia, próbę w za­sa­dzie udaną – Twoje dwa ostat­nie py­ta­nia za­wie­ra­ją, po­trak­to­wa­ne razem i nieco sze­rzej ro­zu­mia­ne, "sie­dzą" bli­ziut­ko środ­ka tar­czy.   Życzę dłu­giej serii przy­jem­nych lek­tur.

…Opo­wia­da­nie w druku pięk­nie się pre­zen­tu­je. Po­zdra­wiam uśmiech­nię­ty.

Dzię­ku­ję :) Po­dej­rze­wam, że nie­któ­re in­ter­pre­ta­cje czy­tel­ni­ków mogą za­sko­czyć sa­me­go au­to­ra ;)

Przy­no­szę ra­dość :)

Uwa­żam, że to nor­mal­ne zja­wi­sko. Bar­dzo rzad­ko wy­stę­pu­je przy­pa­dek, gdy autor i czy­tel­nik po­sia­da­ją iden­tycz­ną wie­dzę, po­dą­ża­ją tymi sa­my­mi ścież­ka­mi sko­ja­rzeń i tak dalej, co po­wo­du­je, że obaj "widzą" to samo i tak samo.

A, to tak zdo­by­wa się piór­ka. Ja taki nie­po­jęt­ny je­stem. Styl twar­dy, per­fek­cyj­ny, gęsty jak bry­lat. Nie­omal widzę re­gu­lar­nie uło­żo­ne atomy. Pięk­ny. I co? Nic, nic.  Gdzie się po­dział dia­ment?

:-)  W sej­fie.  :-)

Szko­da.

…Pri­mie i Anet, zo­sta­ły mi jesz­cze dwa eg­zem­pla­rze książ­ki, gdzie znaj­dzie­cie to i inne opo­wia­da­nia. Po­daj­cie ad­re­sy kon­tak­to­we, a przy­ślę Wam eg­zem­pla­rze re­kla­mo­we.

Ada­mie, wy­bacz, że Ci śmie­cę, ale co Cie­bie tak mało ostat­nio?

To świet­nie, że zo­sta­ły.  Na pewno ro­ze­szły się jak świe­że bu­łecz­ki.  Tak na­iwa­sem mó­wiąc Ry­szar­dzie to miło, że trzy­masz rękę na pul­sie. Co za nie­spo­dzie­wa­na wi­zy­ta. Kiedy tu osta­nio byłeś, w kwiet­niu. Nie, nie to był chyba ma­rzec. @A­damKB Dzie­ku­ję za od­po­wiedź. La­ko­nicz­na, ale pocóż strzę­pic jezor. Po­zdra­wiam.

Lubię tek­sty, które wzbu­dza­ją emo­cje, lub które umoż­li­wia­ją śle­dze­nie emo­cji bo­ha­te­ra. Tutaj z po­zo­ru nie dzie­je się zbyt wiele, ale z dru­giej stro­ny, mnie, jako ko­bie­cie opo­wia­da­nie po­zwo­li­ło po­znać myśli fa­ce­ta. Tekst może i prze­ga­da­ny, ale nawet takie prze­ga­da­ne  są cza­sem po­trzeb­ne. Je­dy­ne co mnie wku­rza, gdy czy­tam Twój tekst, to, to, że ob­na­ża moje braki warsz­ta­two­we. Zdro­wo za­zdrosz­czę tej ła­two­ści pi­sa­nia.

Zbyt mało wiem, by być nie­kom­pe­tent­nym.

Dzię­ku­ję za wi­zy­tę – tekst jest tak stary, że aż się zdu­mia­łem “od­wie­dzi­na­mi”.

Prze­ga­da­ny? Od­po­wiem nie wprost. Po­szu­kaj tek­stu, ry­go­ry­stycz­nie trzy­ma­ją­ce­go się te­ma­tu. Ani jed­nej dy­gre­sji, bo­ha­ter na widok su­per­ek­stra­dziew­czę­cia nie obej­rzy się, bo misję ma do speł­nie­nia, co słowo pad­nie w roz­mo­wie, to wy­łącz­nie na temat, po­wa­ga i wznio­słość czy­tel­ni­kom przez oczy do duszy (po­wiedz­my, że tam wła­śnie…) włazi… A jak to wy­glą­da w tak zwa­nym życiu?

No, wró­ci­ło. Mnie się po­do­ba­ło i za pierw­szym razem ;-) Mimo oczy­wi­ste­go prze­ga­da­nia, kap­cio­wa­to­ści głów­ne­go bo­ha­te­ra i zmowy ko­smi­tów, któ­rzy za­ma­chu­ją się na li­te­ra­tu­rę akcji z wiel­ką ilo­ścią od­cię­tych macek, roz­pła­ta­nych świetl­ny­mi mie­cza­mi ob­cych i in­nych, uciesz­nych na­rzę­dzi za­gła­dy. Nic tak nie oży­wia pa­cy­fi­stycz­nej de­mon­stra­cji jak dobre mor­do­bi­cie ;-) 

No, ale za temat o trzy i pół nieba cie­kaw­szy może sobie czło­wiek fak­tycz­nie na chwi­lę lub dwie to całe gwiezd­ne łu­bu­du – odło­żyć… ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Ja Ci dam kap­cio­wa­te­go bo­ha­te­ra! :-) Na po­rząd­ne za­ko­cha­nie się nie ma moc­nych… a ja lubię pod­żar­to­wy­wać sobie z tego bu­zo­wa­nia hor­mo­nów i neu­ro­prze­kaź­ni­ków. O!

Prze­ga­da­nie, prze­ga­da­nie… Samo życie, nie prze­ga­da­nie :-). 

Oj, prze­cież się dro­czę ;-) 

Me­cha­nizm kap­cio­wa­cie­nia z za­ko­cha­nia nader re­ali­stycz­nie od­da­łeś… Pia­skiem po oczach! Warto roz­ma­wiać! Samo życie… Z jak Za­zdrość? ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Kap­cio­wa­ty! Nie dosyć, że kap­cio­wa­ty, to jesz­cze tak przy­dep­ta­ny, że aż żal. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

:-) I kto to mówi? Pisze, zna­czy? Wszyst­ko przez Was, Przy­dep­ty­wacz­ki… :-)

No, ale tak serio: wia­do­mo, że, i wia­do­mo w około trzech czwar­tych, co, jak i dla­cze­go dzie­je się w gło­wach, zwłasz­cza mę­skich, gdy taki uskrzy­dlo­ny bę­cwa­łek do­brze wy­ce­lu­je. I nikt mi nie wmówi, że nie umie­cie tego wy­ko­rzy­stać… Nie mówię, że ce­lo­wo i tylko prze­ciw nam – ale jed­nak tro­chę jak gdyby tak…

Ooo! To w tych gło­wach co­kol­wiek się dzie­je?! Za­ska­ku­jesz mnie, Ada­mie… ;-)

Oba­wiam się, że taka ofia­ra skrzy­dla­te­go bę­cwał­ka to bez­na­dziej­ny przy­pa­dek.

A tak na­praw­dę, to oby­dwie stro­ny wy­ko­rzy­stu­ją słabe punk­ty part­ne­ra. Aż gwiż­dże. A na­rze­ka­ją przy tym! Aż huczy. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Samo życie. Dia­lek­ty­ka w roz­kwi­cie. Pełne współ­gra­nie sprzecz­nych in­te­re­sów… { :-) }

Taaa… Czy­ta­łam ten tekst dawno, jak i Twoje po­zo­sta­łe. I widzę, że je­dy­ny ko­men­tarz, jaki tu po­zo­sta­wi­łam, to wyraz tro­ski oraz –  o ile do­brze pa­mię­tam – rów­nież ego­istycz­nej próby zwró­ce­nia Two­jej uwagi na mój tekst, który wtedy był na stro­nie świe­ży. Próby, zdaje się, uda­nej. ;)

I chyba wiem, dla­cze­go nie sko­men­to­wa­łam. Byłam nowa na stro­nie i uzna­łam, że się nie będę wtrą­cać, a już pod tek­stem ta­kie­go wygi jak AdamKB to mi po pro­stu nie wy­pa­da. ;)

“Prze­ga­da­ne” – to słowo stało się moim por­ta­lo­wym ulu­bień­cem. Lubię takie prze­ga­da­nie. Cho­ciaż – mo­gła­bym też po­wtó­rzyć ko­men­tarz nie­zna­ne­go mi lPPl. :) Z czym tak mia­łam? A, pa­mię­tam. Z “Wyspą dnia po­przed­nie­go” U. Eco.

 

Ale wpadł mi w oko też ten ko­men­tarz:

To kwe­stia tego, że nie funk­cjo­nu­jesz w próż­ni, twój tekst także. Kiedy pi­sa­ło się opa­słe to­misz­cza, bo lu­dzie chcie­li wsią­kać w świat na dłu­gie go­dzi­ny. Teraz jest tyle bodź­ców, że jak za­cznie nu­dzić, to ktoś po pro­stu klik­nie dalej i tyle. (po­pra­wi­łam cytat;)).

 

Cho­le­ra. Kiep­ska spra­wa.  

Nawet pa­mię­tam, czyj to ko­men­tarz… :-) Pa­mię­tam też, co wtedy po­my­śla­łem, na wy­łącz­nie wła­sny uży­tek.

Kiep­ska spra­wa? Może nie aż tak, żeby na­tych­miast ka­pi­tu­lo­wać. Nie znasz po­wie­ści, w któ­rych przez trzy tomy wał­ku­je się jedno i to samo, od­mie­nia­jąc szcze­gó­li­ki? W któ­rych te­ma­tem jest mi­lio­no­we po­wtó­rze­nie te­ma­tu? No to ja, uwa­żam, mogę “prze­ga­dać” jedno opo­wia­dan­ko, bo i tak po­zo­sta­nę, w po­rów­na­niu, kon­kret­niej­szy w opi­sach i tre­ściach… :-)

 

Mnie ta opi­nia po pro­stu nieco zdzi­wi­ła. Bo po­wieść (jako taka fa­bu­lar­na, zwy­kła, po­rząd­na hi­sto­ria) po­dob­no prze­ży­wa re­ne­sans i to­misz­cza po ty­siąc stron nie są ni­czym nie­zwy­kłym. Jak widać – sporo ludzi czuje po­trze­bę wsią­ka­nia w świat na dłu­gie go­dzi­ny… No, może po pro­stu te go­dzi­ny są po­dzie­lo­ne na krót­sze mo­du­ły niż kie­dyś. :)

Wy­da­je mi się, że po­wieść, długa, roz­pi­sa­na na trzy tomy, co jest nie­mal obo­wiąz­ko­we w ostat­nich cza­sach – na co nie spoj­rzysz, pierw­szy / drugi / trze­ci tom ge­nial­nej / no­wa­tor­skiej / po­ry­wa­ją­cej try­lo­gii – że taka po­wieść obie­cu­je mro­wie wy­da­rzeń, mul­tum po­sta­ci, pię­tro­we in­try­gi, i ta obiet­ni­ca, nawet nie wy­ar­ty­ku­ło­wa­na przez au­to­rów lub re­cen­zen­tów re­kla­mia­rzy, ale ro­dzą­ca się w po­ten­cjal­nym czy­tel­ni­ku po spoj­rze­niu na trzy to­misz­cza, dzia­ła jak ma­gnes. Potem prze­ra­dza się w ocze­ki­wa­nie, co jesz­cze, co no­we­go, i to ocze­ki­wa­nie po­zwa­la “prze­pły­wac” przez ca­łość bez. albo pra­wie bez pro­te­stów, że tego za wiele, to za dłu­gie, tamto nud­na­we. Ocze­ki­wa­nia więk­szo­ści wobec opo­wia­dań są prak­tycz­nie od­mien­ne – jeden temat, jedna po­stać, ani na mo­ment nie usta­ją­ca akcja.

Po­do­ba mi się po­czą­tek. Potem nie do końca czu­łam dia­lo­gi. Od­nio­słam wra­że­nie, że autor bar­dzo lubi pisać, lubi sie­bie pi­szą­ce­go i lubi być czy­ta­ny. A wszyst­ko to kosz­tem pu­stej lo­dów­ki. ;-)

Irene Write

Nie do końca “czu­łaś” dia­lo­gi? Cie­kaw je­stem, dla­cze­go.

Co do pi­sa­nia – King pisze, bo na tym za­ra­bia, mój nar­ra­tor też, aż lubić tego nie muszą, bo mało kto lubi pracę. Dla­cze­go bra­ko­wa­ło mu opo­wia­da­nia? Wła­snie dla­te­go…  A ja… No cóż, jak prak­tycz­nie wszy­scy na por­ta­lu, od czasu do czasu, gdy Pani Wena raczy za­go­ścić, pi­su­ję. Bez wstrę­tu, ale żeby z lu­bo­ścią, nie po­wie­dział­bym.

Dzię­ki za od­wie­dzi­ny.

Cie­szę się, Ada­mie, że Pani Wena od­wie­dzi­ła Cię we wła­ści­wym mo­men­cie, bo dzię­ki temu po­wsta­ło prze­mi­łe opo­wia­da­nie. Czy­ta­łam je już dawno, na po­cząt­ku mojej byt­no­ści tutaj, ale wtedy bałam się ko­men­to­wać. Teraz boję się jakby nieco mniej, więc prze­czy­ta­łam je po­now­nie i do­łą­czam do grona bar­dzo usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych czy­tel­ni­ków. Jed­no­cze­śnie po­zwo­lę sobie wy­ra­zić żal, że Pani Wena bywa u Cie­bie zbyt rzad­ko. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję za miłe słowo, od za­wsze ce­nio­na Ko­le­żan­ko re­gu­la­to­rzy.

Wiesz, za­sad­ni­czy pro­blem z Panią W. po­le­ga na tym, że Jej wi­zy­ty, prze­ja­wy przy­chyl­no­ści, iry­tu­ją­co czę­sto roz­mi­ja­ją się z moż­li­wo­ścia­mi cza­so­wy­mi od­wie­dza­ne­go. A tak to jakoś jest, że albo od razu pi­szesz, co Pani W. pod­szep­nę­ła, albo nic z tego nie wy­cho­dzi, po dwóch czy trzech bo­wiem go­dzi­nach, a co do­pie­ro na drugi dzień, po­mysł nie jest taki świe­ży, cie­ka­wy, kom­plet­ny i do­brze wpa­so­wa­ny, jakim był w chwi­li po­ja­wie­nia się.

Wiem, ty­po­we la­bi­dze­nie, wszak nie­mal wszy­scy naj­czę­ściej wła­śnie tak mają…

Muszę uwie­rzyć na słowo, że tak się dzie­je, al­bo­wiem na mnie łaska Pani Weny jesz­cze nigdy nie spły­nę­ła i, je­stem dziw­nie pewna, już nie spły­nie. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Spły­nie, spły­nie, ry­tu­ał trze­ba od­po­wied­ni od­pra­wić a spły­nie… Na­czy­nie śklan­ne z ro­dza­ju tych, w ja­kich in­kau­sta czar­ne a barw­ne po­miesz­cza­no, jed­nym z rze­czo­nych li­qu­idów na­peł­nij, po­czem pióro gęsie lub gdy na za­wa­dzie jego zdo­by­ciu coś lubo ktoś Tobie sil­nie sta­nie kru­cze bądź so­ko­le za­nurz, a w doby dwie z po­ło­wą Pani za­wi­ta.

<>

Nie poj­mu­ję, dla­cze­go przy nie­mal każ­dej ta­kiej i po­dob­nej oka­zji za­rze­kasz się, że nie. Z Twoim opa­no­wa­niem ję­zy­ka po­tra­fisz opi­sać, co tylko na myśl przyj­dzie… 

Ze­staw na­czyń sto­sow­nych, zdat­nych do od­pra­wie­nia ry­tu­ału – więk­szych i ra­czej smu­kłych oraz mniej­szych, pa­su­ją­cych do dłoni – po­sia­dam do­sta­tek, jeno nie in­kau­sty w nie wle­wam, a zgoła inne li­kwo­ry, tu­dzież jakie akwa­wi­ty, na po­do­rę­dziu bę­dą­ce. Piór pta­ków wy­mie­nio­nych chyba nie po­sią­dę, no bo jakże tu stwo­rze­niu ta­kie­mu ku­pe­rek ogo­ła­cać, alibo skrzy­dła nie­zdat­ne do po­la­ta­nia czy­nić. Takoż więc, nie mając wy­ma­ga­ne­go kom­ple­tu ry­tu­al­nych ak­ce­so­riów, wi­zy­ty rze­czo­nej Pani ra­czej się nie spo­dzie­wam.

 

Może i po­tra­fię skład­nie pisać zda­nia, ale nigdy nie czu­łam po­trze­by by two­rzyć z nich opo­wie­ści. Tak mam, i tak mi już za­pew­ne po­zo­sta­nie. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

:-)  Ku­per­ków oga­ła­cać i skrzy­deł nie­zdol­ny­mi do la­ta­nia czy­nić stwo­rze­niu żad­ne­mu pie­rza­ste­mu po­trze­by nie ma – same wszak wy­mie­nia­ją lotki tu­dzież ste­rów­ki i jeno pod­nieść z ziemi je wy­star­cza…  :-)

No szko­da, na­praw­dę, że nie czu­łaś i nie czu­jesz po­trze­by two­rze­nia opo­wie­ści.

Ja myślę, że  pew­ne­go wie­czo­ru, gdy wiatr bę­dzie wył  du­sza­mi po­tę­pio­nych, a dobry Bóg grzmiał na nie­bie w zło­ści , re­gu­la­to­rzy może jed­nak po­peł­nić czyn twór­czy. Ot choć­by by bro­nić się uśmie­chem przed złą i po­nu­rą nocą. Typów i ste­reo­ty­pów ludz­kich ma tu na por­ta­lu do wy­bo­ru bez liku, w życiu co­dzien­nym pew­nie jesz­cze wię­cej, fabuł świat pełen, by­le­by je opo­wie­dzieć z tą iskrą , z tym uśmie­chem lek­kim w ką­ci­ku ust… :-) Kot, nawet kota prze­bo­le­ję! :-)

 

Prze­pra­szam, że się wtra­ci­łem, ale moim zda­niem hu­mo­re­ska re­gu­la­tor­na, czar­no­hu­mor­na, aż błaga swoją panią o na­pi­sa­nie… :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nie masz za co prze­pra­szać, nawet prze­ciw­nie, przy­łą­cze­nie się do bu­dze­nia w na­szej Ko­le­żan­ce za­pa­łu twór­cze­go za chwa­leb­ne uwa­żam.  :-)  Bo nie mogę, no nie mogę uwie­rzyć,  że nigdy, że nawet raz prze­lot­nie pa­lusz­ki Jej nad kla­wia­tu­rą, lekko swę­dząc, nie za­wi­sły…  :-)

Bar­dzo dzię­ku­ję, bo tkwi w Was wiel­ka wiara w moje ewen­tu­al­ne moż­li­wo­ści, ale cóż, przy­kro mi – ta wiara gór nie prze­nie­sie. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ale pa­lusz­ki nad kla­wia­tu­rę może po­pchnie…? Jakiś sym­pa­tycz­ny za­kła­dzik, o nie­dłu­gą formę li­te­rac­ką i z przed­nim li­kwo­rem w tle? ;-D

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nie po­pchnie, Fishu, a i za­kła­dać się zwy­kłam.

I po­zo­staw­my spra­wy swo­je­mu bie­go­wi – Wy pi­sze­cie, ja czy­tam. To jest bar­dzo dobry po­dział ról. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nosz kur­czę pie­czo­ne, jak tu na­mó­wić… ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Widzę, że Reg za­czy­na się łamać… Zwy­kłam, nie zwy­kłam – freu­dow­ska po­mył­ka? ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ależ nie zwy­kłam! Oczy­wi­ście, że nie zwy­kłam!

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

:-)  No, jak już do Freu­da do­szło, to coś z tego bę­dzie, cho­ciaż nie wia­do­mo, czy wła­śnie to.  :-)

Reg na Edypa nie wy­glą­da, ale to nigdy nic nie wia­do­mo… ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Z przy­jem­no­ścią po­wró­ci­łem do tego opo­wia­da­nia. Po­zdra­wiam.

Z przy­jem­no­ścią dzię­ku­ję za kom­ple­ment, jakim dla mnie jest Twoja przy­jem­ność.

Też po­zdra­wiam.

Mi­gnę­ło gdzieś (sam już nie pa­mię­tam gdzie), za­pa­mię­ta­łem, aż w końcu prze­czy­ta­łem.

I cóż… Myślę sobie, że gdyby ktoś wrzu­cił taki tekst teraz – i oczy­wi­ście nie był Ada­memKB – zje­cha­ny by zo­stał bez­li­to­śnie za pi­sa­nie o braku weny (co wszak mi­li­jo­ny razy już było i zie­eew!) i ogól­nie ga­da­nie o ni­czym. A ja bym wów­czas znowu po­wie­dział, że jeśli ktoś prze­czy­tał w ostat­nich la­tach ty­sią­ce opo­wia­dań, to sam jest sobie wi­nien, że wszyst­ko już wi­dział, a aku­rat mnie to mało ten teges.

Myśl­ni­ko­we wtrą­ce­nia w dia­lo­gach draż­nią. Hi­sto­ria sama w sobie jed­nak tro­chę nud­na­wa (chyba każdy osią­ga taki mo­ment, gdy opo­wie­ści o dre­am­gir­lach stają się iry­tu­ją­ce – panie być może osią­ga­ją go znacz­nie wcze­śniej). Ale jak to świet­nie na­pi­sa­ne jest! Niby się nu­dzi­łem, a ode­rwać nie mo­głem. Bo­ha­ter głupi jak but, ale z tego też po­wo­du sym­pa­tycz­ny i przy­ku­wa­ją­cy uwagę. Pla­stycz­ność ję­zy­ka świet­nie współ­pra­co­wa­ła z moją wy­obraź­nią, uste­rek nie stwier­dzo­no.

Tak więc ode mnie nic nie zna­czą­ce, ale szcze­re, 5.

Hmm…  Tak cał­kiem o ni­czym? No cóż, jeśli wy­kre­ślić / po­mi­nąć to, co o kse­no­fo­bii trak­tu­je, to fak­tycz­nie pra­wie że o ni­czym… :-)

Świa­do­mie się­gną­łem do Pió­rek na półce Humor z za­mia­rem kon­se­kwent­ne­go ‘obej­rze­nia’ wszyst­kich, bo jedno już ‘wi­dzia­łem’ wcze­śniej. Twoje jest pierw­sze na li­ście i nie ża­łu­ję. Sym­pa­tycz­ne więc na­stęp­ne też od­ku­rzę

Cześć Mi­strzu sło­wia. Jak to-tu widać, po miło brzmią­cych re­cen­zjach mego “On, czyli Ja”, zde­cy­do­wa­łem się po­pa­trzeć na twoje od dzie­się­ciu lat nadal lśnią­ce zło­to­piór­stwo i na­tchnio­ny, że aż hip… po­sta­no­wi­łem rzec kilka pu­sto­sło­wiów w moim iście (jak zwy­kle) nie­za­wist­nym stylu. 

Prze­ryw­ni­ki “sam do sie­bie” są nie­po­mier­nie ważne, gdyżżż nie­któ­rzy, w tym ja – ma­ją­cy nie do końca wła­ści­wie wy­ar­ty­ku­ło­wa­ną sub­stan­cję znaw­czą hip­cio-słow­no-za­da­nio­wej fan­ta­sy, nie by­li­by w sta­nie tak za­wi­nąć swoją zbyt her­me­tycz­ną ciem­no­mó­zgo­wo­ścią, żeby spa­mię­tać bó­stwo­wo-roz­ja­śnio­ne wszech wy­ra­zy, nazwy i ważne IM­PRE­ZY stylu Fan. 

Słowo My – Czyt(el)nik.

Po­sia­dam w sobie, (po­dob­nie do każ­de-j-go z nas) fa­ta­li­stycz­nie zgnia­ta­ją­cą wszyst­ko, co w…, su­ge­stię, że: uwiel­biam za­chwy­cać się mą dosyć czę­sto roz­ja­rzo­ną, cud-zda­nio-mó­zgow­ni­cą, a jed­nak…! Po dru­giej stro­nie jest On, nasz Pan, nie­od­gad­nio­ny (dla­cze­go nas kupił), Czy­tel­nik. Zo­sta­wiw­szy na chwi­lę jego nie­wy­obra­żal­nie Róż­no-Rod­ne moż­li­wo­ści stwór­cze (ma­mu­sia i tatuś) – w skró­cie – od zbyt­nio wy­bu­ja­łych strzy­kaw­ko­wych ust tań­czą­cych za­ja­dle – mniamm – disco polo, po lek­kiej, ale nie zde­chłej maści hit Sha­ke­spe­are płci oboj­ga.

I co z tym ugo­to­wać?

Roz­mie­szać: Pół kilo tak zna­ne­go, lu­bia­ne­go Och-SIE­BIE, a dolać dru­gie pół “to oni lu­bie­ją, chcom i chcie­jom”? 

Ty i ja wiemy, co z tym uczy­nić. Po­zo­sta­wić w 99 pro­cen­tach zmyśl­nie ro­ze­gra­ne Ja, a dodać (b. in­te­li­gent­nie pióra się trzy­ma­jąc) – no more than a gram spec-tre­ści dla roz­ognio­nych w chwa­le In­sta­gra­mu połci wszech płci. A suma to wynik 1 mln. zie­lo­na­wych, bar­dzo pro­szę!?

Dosyć żar­tów. Po tym, co inni po­wy­żej: się spła­ka­li, za­smu­ci­li, rzu­ci­li o ścia­nę, prze­tar­li na wła­sną mia­zgę, na ko­lan­kach z pod­kład­ka­mi fil­co­wy­mi się mo­dli­li – zde­cy­do­wa­nie za­krzy­ku­ję: brawo.

La­bin­naH

p.s. A dla­cze­go mój nick koń­czy się dużą li­te­rą H? To nie przy­pa­dek, to coś spe­cjal­ne­go… No, my­śli­cie­lu, zga­do­wo­wuj, pro­szę.

 

 

 

Śmier­tel­ny woal ta­jem­ni­cy – gdy­bym zo­ba­czył taką książ­kę, z pew­no­ścią bym kupił… Co mi uświa­da­mia, jaka nędza pa­nu­je w ty­tu­la­tu­rze, rzecz jasna z po­wo­du sno­bi­zmu… Naj­lep­szy tytuł jaki przy­cho­dzi mi do głowy znany, to nawet nie tytuł opo­wia­da­nia tylko roz­dzia­łu: "Conan gubi swój topór" :D Dzię­ki za in­spi­ra­cję po­now­nie, bo i mój wła­sny tytuł zbyt jest wy­du­ma­nym, choć nie ja go wy­my­śli­łem, a na od­wrót…

Wy­pra­szam sobie słowa ja­kiej­kol­wiek kry­ty­ki – to za­pa­mię­tam i mam na­dzie­ję mieć oka­zję uży­cia :D A opo­wia­da­nie Twoje bar­dzo smut­ne, gwiaz­dy do któ­rych tę­sk­nił oka­za­ły się takie same jak zie­mia, ale uciec już nie ma dokąd… Jest taka pio­sen­ka Bie­li­zny "Wła­dek prze­cho­dzi w piąty wy­miar", Wład­ko­wi się udało, ale nie za życia…

Smut­ne? Hm, cóż, in­dy­wi­du­al­ne in­ter­pre­ta­cje, nie­wzru­szal­ne prawo czy­ta­ją­cych. Dodam, iż pi­szą­cych także, cho­ciaż w innym, nie po­kry­wa­ją­cym się z od­czy­tem za­kre­sie. Ko­rzy­sta­jąc z owych praw przy­zna­ję, nie py­ta­ny, że ba­wi­łem się, pu­ka­jąc w kla­wi­sze. Krzy­wa­we zwier­cia­dło…

Co do cy­ta­tu, pro­szę bar­dzo, li­cen­cjo­nu­ję bez­płat­nie :-) :-) 

Po­zdra­wiam.

Ada­mie, tak, nie jest ważne co Autor miał na myśli, po opu­bli­ko­wa­niu od­sta­wio­ny zo­sta­je by nie prze­szka­dzał, choć może się pie­nić, no i swo­bo­da in­ter­pre­ta­cji nie jest cał­ko­wi­ta, jeśli ra­żą­co nie zga­dza się z te­xtem… Czuć za­ba­wę w Twoim, ale to tak samo po­wiedz­my, jeśli ktoś opi­sał­by ra­do­sną rzeź­bę wro­gów przez Co­na­na, to wielu smut­no od­bie­rze, a ja na przy­kład we­so­ło ;) Po­zdra­wiam rów­nież :)

Po­wiew świe­żo­ści. Wdzięcz­ne, opty­mi­stycz­ne opo­wia­da­nie na dobry po­czą­tek dnia. Dia­lo­gi cymes! I w ogóle widać du­uużą klasę au­tor­ską. Gdzie takie coś roz­da­ją? Z uwag – tak w jed­nej trze­ciej od po­cząt­ku tempo nieco siada, a to klu­czo­wy frag­ment jak dla mnie. Poza tym grat­ki. Piór­ko w pełni za­słu­żo­ne.

Już tylko spo­kój może nas ura­to­wać

Po­wiew świe­żo­ści po tylu la­tach od pu­bli­ka­cji? Czyż­by dla­te­go takie mia­łeś od­czu­cie, że ani jed­ne­go zom­bie, wil­ko­ła­ka i ich kum­pli nie było? :-)

Dzię­ku­ję i po­zdra­wiam.

Nowa Fantastyka