- Opowiadanie: syf. - Gdańskie strachy

Gdańskie strachy

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Gdańskie strachy

 

 

1. Pod­wa­le Przed­miej­skie

Smut­ne mar­co­we słoń­ce zni­kło za grzbie­ta­mi od­le­głych blo­ko­wisk, roz­kła­da­jąc nad Gdań­skiem mar­ki­zę nocy. Desz­czo­we chmu­ry niby fal­ba­ny za­wi­sły tak nisko, że wieże ba­zy­li­ki i ra­tu­sza zda­wa­ły się skro­bać ich pulch­ne pod­brzu­sza. Sią­pi­ło, a zimna woda ście­ka­ła po da­chów­kach, brud­nych szy­bach ka­mie­nic oraz twa­rzach spóź­nio­nych prze­chod­niów. Dziu­ry ko­śla­wych tro­tu­arów wy­peł­ni­ły się lu­stra­mi kałuż, na po­wierzch­ni któ­rych fa­lo­wa­ło wy­wró­co­ne na lewą stro­nę mia­sto.

Poroj do­strzegł swoje od­bi­cie.

Twarz białą jak wscho­dzą­cy księ­życ, do któ­re­go wyją bez­pań­skie psy. Po­czer­nia­ły od od­mro­żeń garb nosa i wło­ski wy­sta­ją­ce z niego niby od­nó­ża mar­twych much. Wplą­ta­ne w pa­ję­czy­nę zmarsz­czek kro­sty, wy­się­ki oraz bru­nat­ne stru­py. Zęby pa­skud­ne jak za­rdze­wia­łe gwoź­dzie, dziu­rę w po­licz­ku i ob­szar­pa­ny ochłap ucha.

Roz­ma­za­ne ty­sią­ca­mi kro­pel świa­tło la­tar­ni ulicz­nych było bled­sze niż skóra to­piel­ca z Mo­tła­wy. Wia­dukt Hu­ci­sko jak serce w rytm zie­lo­nych świa­teł pom­po­wał sa­mo­cho­dy na obwód dziel­nic. Mię­dzy pie­rze­ja­mi ulicy Ogar­nej szu­miał wiatr.

 

*

Na skra­ju oka­le­czo­ne­go ra­dziec­kim skal­pe­lem Głów­ne­go Mia­sta – gdzie ka­mie­ni­ce ury­wa­ją się nagle jak urżnię­te koń­czy­ny, by ustą­pić miej­sca pa­skud­nej niby bli­zna po wrząt­ku szo­sie wy­lo­to­wej na War­sza­wę, a skry­wa­ją­cy mo­gi­ły piw­nic smut­ny traw­ni­czek jest wy­bie­giem dla psów – w cie­niu po­mię­dzy śmiet­ni­kiem a odra­pa­ny­mi ga­ra­ża­mi zgro­ma­dzi­ło się kil­ka­na­ście po­sta­ci.

Z od­da­li do­cho­dzi­ło ło­mo­ta­nie od­jeż­dża­ją­ce­go po­cią­gu.

Poroj za­trzy­mał się przy wej­ściu do za­uł­ka. Nie­pew­ne ro­zej­rzał się do­oko­ła. Nagle za­wró­cił. Prze­czła­pał kilka kro­ków i się za­trzy­mał. W końcu jed­nak zde­cy­do­wał się i pod­szedł do zgro­ma­dzo­nych. Z ocią­ga­niem spy­tał:

– Po co mnie tutaj we­zwa­li­ście?

Prze­wod­nik pu­sty­mi oczo­do­ła­mi spo­glą­dał w ciem­ność. Zgar­bio­na Lena o ciele sta­ru­chy i twa­rzy dziec­ka do­ty­ka­ła in­tym­nych miejsc. Rajca Gross mocno trzy­mał pod pachą ucię­tą głowę. W le­żą­cym na ziemi lnia­nym worku coś się ru­sza­ło. Czer­wo­ne śle­pia ły­pa­ły spod krat­ki ście­ko­wej, a po­nu­re błony skrzy­deł oplo­tły gałąź skar­la­łe­go klonu. W naj­czar­niej­szym kącie tło­czy­ło się jesz­cze parę po­sta­ci. Z ciem­no­ści do­cho­dzi­ły szep­ty i mla­ski. Po­wie­trze prze­sy­cał swąd mar­twych owa­dów.

Po co ja tutaj przy­sze­dłem, Poroj spy­tał się w my­ślach. W za­sa­dzie nie miał nic wspól­ne­go z noc­ny­mi miesz­kań­ca­mi Gdań­ska i nie ob­cho­dzi­ły go ich pro­ble­my. W za­sa­dzie… Poza tym, stwier­dził z kon­ster­na­cją, wolał w sa­mot­no­ści oglą­dać swoje ob­li­cze, od­bi­ja­ją­ce się w po­kry­tych mgiel­ną rosą na­grob­kach, niż być po pro­stu ko­lej­nym po­śród stada dzi­wo­lą­gów.

– Wła­śnie – za­skrze­cza­ła Lena. – Mam cie­kaw­sze rze­czy do ro­bo­ty. Kto nas tu spro­sił?

– Nie ja – wy­sa­pał z wnę­trza ka­na­łu wła­ści­ciel czer­wo­nych oczu.

– Ani ja. – Spod szmat bły­snę­ła gład­ka jak ka­mień czasz­ka.

Bra­ku­je tylko du­chów z Dol­ne­go Mia­sta, po­my­ślał Poroj, ale po chwi­li do­strzegł nie­wy­raź­ne za­ła­ma­nia świa­tła la­tar­ni. Wzdry­gnął się, gdy chłód prze­szył jego ciało. Zimne zjawy sta­nę­ły tuż obok i nie wy­da­wa­ły się mieć ocho­ty pod­ry­fo­wać gdzieś dalej.

– My też nie – chó­rem po­wie­dzia­ły po­sta­ci z naj­czar­niej­sze­go kąta.

– To kto? – Pisk był gor­szy niż skro­ba­nie kredą po ta­bli­cy.

Prze­wod­nik wy­cią­gnął przed sie­bie ręce i roz­cza­pie­rzył dłu­gie palce. Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków na­przód i po­tknął się o wy­sta­ją­cą płytę chod­ni­ko­wą. Z tru­dem zła­pał rów­no­wa­gę, oparł­szy się o kon­te­ner na śmie­ci, by wresz­cie po­wie­dzieć:

– To He­we­liusz!

 

*

W srebr­nym świe­tle księ­ży­ca błysz­cza­ły za­kra­to­wa­ne okna sta­ro­daw­nych bu­dow­li po dru­giej stro­nie drogi. Po­wo­jen­ne na­ro­śle z ce­men­tu szpe­ci­ły ich ce­gla­ne ciel­ska. Wą­skie drogi po­mię­dzy nimi – jak po­prze­ci­na­ne żyły – koń­czy­ły się, na­tra­fiw­szy na rzu­co­ne w po­przek be­to­no­we kra­węż­ni­ki. Punk­to­wiec z płyty niby ka­ry­ka­tu­ra ko­ściel­nej wieży wbi­jał się w niebo.

 

*

– Słoń­ce we­szło w znak Ko­zio­roż­ca i za­świe­ci­ła Gwiaz­da Grze­chu – wy­de­kla­mo­wał bro­da­ty ma­tu­za­lem, wcho­dząc do za­uł­ka. – Księ­życ wkro­czył w kon­ste­la­cję Panny, a jego na­sie­nie spły­nę­ło na nie­bie­skie łono fir­ma­men­tu.

Wraz z przyj­ściem męż­czy­zny po­ga­sły ostat­nie świa­tła w oknach ka­mie­ni­cy.

– O czym on glę­dzi? – Poroj na­chy­lił się w stro­nę Leny.

– Moja babka mó­wi­ła, że od czte­ry­stu lat opo­wia­da te same hi­sto­rie.

– Twoja babka? – Poroj wy­krzy­wił usta w pa­skud­nym uśmie­chu.

– Do­brze, do­brze. Sama nie­raz sły­sza­łam – od­par­ła Lena, za­lot­nie mru­ga­jąc ocza­mi. – Nie chcia­łam za­brzmieć staro.

Nad czer­wo­ny­mi da­cha­mi szy­bo­wa­ło stado go­łę­bi.

– Oto wczo­raj­szej nocy – kon­ty­nu­ował ma­tu­za­lem – prze­mó­wi­ło do mnie Mia­sto.

– Jak to: Mia­sto? – wy­sy­cza­ła po­stać z ka­na­łu.

– Cicho – mruk­nął stwór z drze­wa, za­sła­nia­jąc stu­dzien­kę skrzy­dłem.

– Mia­sto trwa w bólu, bo jest przy na­dziei. – Sta­rzec roz­rzu­cił ręce i poły brud­ne­go płasz­cza za­fur­ko­ta­ły na wie­trze. – Ono chce wydać na świat dzie­cię.

– Nie – chó­rem jęk­nę­ły po­sta­ci z naj­czar­niej­sze­go kąta – to nie­moż­li­we!

– Tak! – wrza­snął sta­rzec. – A wszyst­kie znaki na ziemi i w nie­bio­sach wska­zu­ją na dzi­siej­szą noc. Mu­si­my od­szu­kać miej­sce po­ro­du i go ode­brać.

– To bajki ja­kieś są! – ryk­nął rajca Gross. – Mia­sto umar­ło.

– Bajki, nie­praw­da – jak echo po­wtó­rzy­ły po­sta­ci z naj­czar­niej­sze­go kąta. – Mia­sto nie żyje!

– To nie są bajki. – Ma­tu­za­lem krę­cił głową, a z jego brody sy­pa­ły się dro­bi­ny kurzu. – Mu­si­my od­na­leźć dzie­cię, zanim do­pad­nie je Dia­beł ze Sre­brzy­ska.

– Bo­uban­ne ma za­miar tutaj przy­je­chać? – Stwór na drze­wie roz­wi­nął skrzy­dła, a po­zo­sta­li nagle za­po­mnie­li o sło­wach He­we­liu­sza. – Ja stąd ucie­kam.

– Jego czar­na wołga już od paru dni krąży po mie­ście – wy­szep­tał Poroj, ma­ca­jąc ścia­nę ga­ra­żu. – Ja nie chcę z nim za­dzie­rać.

– My też nie.

Za­ułek nagle za­czął pu­sto­szeć. Stwór od­fru­nął w stro­nę ba­zy­li­ki. Czer­wień oczu zga­sła w ciem­no­ści ka­na­łu. Uci­chło mla­ska­nie w naj­czar­niej­szym kącie. Roz­bie­gły się pa­ją­ki i od­le­cia­ły ćmy. Znikł nawet ru­sza­ją­cy się worek spod śmiet­ni­ka.

Po­zo­sta­ły je­dy­nie trzy po­sta­ci.

– Wy­cho­dzi na to, że le­piej uni­kać praw­dzi­we­go Bo­uban­ne'a – mruk­nął Poroj – niż ga­niać za wy­my­ślo­nym dzie­ciacz­kiem.

– He­we­liu­szu – za­czę­ła do­bro­tli­wym tonem Lena. – Mia­sto prze­cież umar­ło pod­czas wojny. Ni­ko­go już wię­cej nie bę­dzie, je­ste­śmy tylko my.

Po­gła­ska­ła go po ły­sie­ją­cej gło­wie. Otrze­pa­ła brud z brody. Wresz­cie po­pra­wi­ła płaszcz i za­pię­ła kilka gu­zi­ków.

– Zo­bacz. – He­we­liusz wy­cią­gnął z siat­ki po­gię­ty te­le­skop i po­kre­ślo­ne per­ga­mi­ny. – Spójrz…

– To tylko bajki.

 

*

– Nie­zbyt ro­zu­miem całe to za­mie­sza­nie z prze­po­wied­nią He­we­liu­sza – po­wie­dział Poroj, gdy od­pro­wa­dzał Lenę w stro­nę Kro­wiej Bramy. – Ko­lej­na smut­na hi­sto­ryj­ka bez mo­ra­łu.

Ulice noc­ne­go mia­sta były puste.

– Ile czasu tutaj miesz­kasz?

– Pra­wie rok – od­parł. – Nie przy­cho­dzi­łem wcze­śniej na takie spo­tka­nia. I wy­da­je mi się, że w przy­szło­ści trze­ba bę­dzie pod­trzy­mać tę tra­dy­cję. Dzi­siaj też w sumie je­stem tu przy­pad­kiem.

– Nie zra­żaj się. Ty po pro­stu nie znasz daw­ne­go świa­ta. Nie czu­jesz tę­sk­no­ty. – Lena, gdy mó­wi­ła, zda­wa­ła się szu­kać roz­bie­ga­nym wzro­kiem słów ula­tu­ją­cych w prze­strzeń. – Kie­dyś tacy jak my ro­dzi­li się w każ­dym za­kąt­ku mia­sta. Jedni zo­sta­wa­li, inni wę­dro­wa­li w świat. Dziś jest nas le­d­wie garst­ka. – Uśmiech­nę­ła się i do­da­ła: – Oraz przy­błę­dy takie jak ty.

– Nadal nie wiem, po co tutaj przy­sze­dłem – rzu­cił Poroj. –

Prze­cież nijak nie po­mo­gę tym wszyst­kim dzi­wo­lą­gom.

– Oj – znów się uśmiech­nę­ła – jak­byś sam nie był dzi­wo­lą­giem, Poza tym miesz­kasz w tym mie­ście i ży­jesz tą samą nocą, co my – od­par­ła. – A ja wiem, że wiąże cię z Gdań­skiem coś wię­cej niż tylko nora, w któ­rej śpisz. Wi­dzia­łam je…

– Niby co?

– Duchy – szep­nę­ła Lena. – Duchy Dol­ne­go Mia­sta.

 

 

2. Długa

Ka­mie­ni­ce ulicy Dłu­giej były jak wiel­ka­noc­ne wy­dmusz­ki. Wy­pa­lo­ne szkie­le­ty – za­mknię­te w be­to­no­wych sko­ru­pach i owi­nię­te ko­lo­ro­wym po­złot­kiem no­wych tyn­ków – były mar­twe, a swąd zgni­li­zny zda­wał się wy­do­by­wać spo­mię­dzy za­mknię­tych drzwi i ciem­nych okien. Być może dla­te­go w wą­wo­zie ulicy, po­my­ślał Poroj, hulał tylko zimny wiatr. Je­dy­nie Nep­tun na co­ko­le ze smut­kiem chy­lił głowę nad opu­sto­sza­łym dep­ta­kiem. Ani żywej duszy. Ani jed­nej.

Świa­tła ulicz­nych lamp ro­bi­ły się ma­to­we jak rybie oczy, gdy prze­cho­dzi­li przez nie ete­rycz­ni spa­ce­ro­wi­cze. Duchy, prze­mknę­ło męż­czyź­nie przez myśl, pew­nie już nie mają wiele wspól­ne­go z nie­win­ny­mi du­sza­mi. Z dru­giej stro­ny, oskar­ży­ciel­ko przy­po­mnia­ło mu su­mie­nie, sam tę nie­win­ność za­brał.

– Wtedy wszy­scy byli winni – mruk­nął do sie­bie.

Po­sta­ci nagle przy­bli­ży­ły się.

Oto­czo­ny ma­ra­mi Poroj w jed­nej chwi­li po­czuł, jak wy­pły­wa z niego wszel­ka wola życia. Jakby ktoś łup­nię­ciem młota wbił mu gwóźdź w po­ty­li­cę i roz­orał mózg. Męż­czy­zna padł na ko­la­na i objął głowę ko­śla­wy­mi ra­mio­na­mi.

Gdyby ktoś na niego wtedy pa­trzył, pew­nie zo­ba­czył­by ko­lej­ne­go gdań­skie­go me­ne­la, wy­mie­nia­ją­ce­go uści­ski z tro­tu­arem.

– Winny – szep­ta­ły duchy, a ich szept był jak zgrzy­ta­nie po­gru­cho­ta­nych kości. – Spłać dług.

Wid­mo­wa ko­bie­ta na­stą­pi­ła ko­tur­nem na jego dłoń. Chło­piec bez głowy splu­nął na niego ete­rycz­ną krwią. Męż­czy­zna bez rąk, panny z roz­kra­czo­ny­mi no­ga­mi…

– Znajdź dzie­cię – sy­cza­ły jak po­dziu­ra­wio­ne płuca – a damy ci spo­kój.

– Tak, damy.

– Może.

– Na tro­chę.

– Może damy.

– Daj je nam.

Ka­ru­ze­la ni­co­ści wi­ro­wa­ła wokół jego głowy. Po­dar­te suk­nie. Po­dziu­ra­wio­ne ciała. Po­roz­ry­wa­ne dło­nie. Po­ru­sza­ły się po­ry­wi­sty­mi kro­ka­mi, szep­cząc i sy­cząc. Wresz­cie zni­kły, jakby prze­gna­ne zim­nym wia­trem od Mo­tła­wy, który prze­nik­nął mury Zie­lo­nej Bramy.

 

*

Poroj sie­dział na ławce do­cho­dząc do sie­bie, gdy do­strzegł dwie po­sta­ci, wy­nu­rza­ją­ce się z ulicz­ki przy ra­tu­szu. Po­znał jed­ne­go z męż­czyzn i uznał, że le­piej by­ło­by się jak naj­prę­dzej od­da­lić, ale nie miał siły, żeby wstać. Obaj mieli na sobie ciem­ne ubra­nia, lecz praw­dzi­wy mrok czaił się w ich twa­rzach. Bo­uban­ne spu­ścił swoje ogary – za­pew­ne usły­szaw­szy o dziec­ku Mia­sta, które można by po­żreć.

– Pa­trz­cie – za­czął jeden z nich. – Kogo widzą moje prze­ni­kli­we oczy.

– Ni­ko­go – szep­nął Poroj, pa­mię­ta­jąc razy, które ze­brał gdzieś po­śród trój­miej­skich lasów.

Obaj byli bla­dzi. Au­re­ole si­ni­zny ota­cza­ły ich prze­krwio­ne oczy. Stru­py po­kry­wa­ły wy­schłe wargi. Dwóch ćpu­nów na wiecz­nym i nie­za­spo­ko­jo­nym gło­dzie.

– Racja – od­parł drugi – to tylko kupa gówna, która śmier­dzi na ulicy.

Ze­pchnę­li go z ławki.

– Masz szczę­ście brat­ku, dzi­siaj nie jest twoja noc.

 

 

3. Sien­na Gro­bla

– Pssst. – Dźwięk był nie­przy­jem­ny jak po­wie­trze spusz­cza­ne ze sta­rej dętki. – Gdzie le­ziesz!

Poroj – przy­gar­bio­ny, jakby niósł worek kar­to­fli – prze­my­kał ulicz­ką wzdłuż Mo­tła­wy.

Od sta­rych murów cią­gnę­ło zim­nem i wil­go­cią. Dach Domu Przy­rod­ni­ków przy­sła­niał niebo. Za­par­ko­wa­ne w bło­cie sa­mo­cho­dy wy­glą­da­ły jak kor­pu­sy mar­twych chrząsz­czy. Za­ro­śnię­te po­dwó­rza, od­py­cha­ją­ce niby opusz­czo­ne cmen­ta­rze, były ciche. Głu­che.

– Po­szsze­kaj na mnie.

Poroj uniósł głowę i do­strzegł do­rod­ne­go szczu­ra, po­ko­nu­ją­ce­go kra­węż­ni­ki wiel­ki­mi su­sa­mi.

Zwie­rzak na­zy­wał się Na­rloch. Do­biegł do męż­czy­zny i za­strzygł wą­sa­mi. Krę­cąc pyszcz­kiem po­ka­zał trzy­ma­ny mię­dzy zę­ba­mi skra­wek ma­te­ria­łu.

– Paszsz, co zna­la­złem.

– Co to jest?

– Ła­ko­cie – za­pisz­czał szczur. – Kiedy osstat­nio piłeś soś do­bre­go?

– A co cię to ob­cho­dzi?

– Bar­r­dzo ob­cho­dzi. – Oczy zwie­rza­ka błysz­cza­ły jak wę­gli­ki. – Zna­la­złem na sstocz­ni świesz­szut­kie i cie­plut­kie zwło­ki. Po­wą­chaj szsz­mat­kę, jaką ssłod­ką krwią na­ssią­kła.

– Nie – mruk­nął Poroj, czu­jąc, jak od­ra­za mie­sza się z gwał­tow­nie po­bu­dzo­nym zwie­rzę­cym łak­nie­niem. Prze­łknął ślinę i dodał: – Daj mi spo­kój.

– Chceszsz, żeby dziew­czyn­ka ssię zmar­no­wa­ła? – Szczur nagle wsko­czył męż­czyź­nie na barki. Chwy­cił go pa­zu­ra­mi za po­licz­ki. Owi­nął ogo­nem szyję. Po­de­tknął szmat­kę pod nos. Wy­sy­czał: – Żeby po­żarł ją Krwio­pij­ca ze Sstocz­ni?

– Puść, do cho­le­ry! – Poroj pró­bo­wał zrzu­cić gry­zo­nia. Trza­snął go dło­nią w pysk, ale zwie­rzę mocno się trzy­ma­ło. W końcu, odu­rzo­ny przy­jem­nym za­pa­chem nie­daw­nej śmier­ci, po­czuł pro­mie­niu­ją­ce z oko­lic wą­tro­by cie­pło i prze­stał wal­czyć.

Wy­sa­pał:

– Czemu sam nie pój­dziesz, co?

– Ssam się boję.

 

*

Ty­sią­ce świa­teł niby pło­my­ki zni­czy w noc Wszyst­kich Świę­tych roz­świe­tla­ły zimne mury bu­dow­li Sta­re­go Mia­sta. Czar­na plama Wyspy Spi­chrzów stra­szy­ła jak za­po­mnia­ny grób. Od­bi­te w to­niach Mo­tła­wy, wy­wró­co­ne na lewą stro­nę wieże go­tyc­kich ko­ścio­łów zda­wa­ły się pło­nąć.

Po dru­giej stro­nie rzeki na wy­pa­lo­nej ścia­nie fa­bry­ki mięsa tań­czy­ły roz­ma­za­ne cie­nie. Zgar­bio­ny czło­wiek wraz z prze­ro­śnię­tym szczu­rem prze­my­ka­li na­brze­żem, po­grą­że­ni w ciszy. Gdyby ktoś ich spo­strzegł, po­my­ślał­by pew­nie o wła­ści­cie­lu wy­pro­wa­dza­ją­cym psa na spóź­nio­ny spa­cer. O tej porze jed­nak ni­ko­go już tu nie było.

– Gdzie ona jest? – wy­char­czał w końcu Poroj.

Pró­bo­wał się opa­no­wać, ale za­pach świe­żej krwi zdą­żył już roz­bu­dzić in­stynk­ty. Wy­obra­ził sobie czer­wo­ne­go ro­ba­ka, tłu­ste­go i po­marsz­czo­ne­go, to­czą­ce­go mu mózg. Po­że­ra­ją­ce­go wszyst­kie emo­cje poza – pa­ra­dok­sal­nie – gło­dem. Męż­czy­zna czuł, że nad­cho­dzi chwi­la nie­wy­sło­wio­nej wręcz roz­ko­szy na­sy­ce­nia. Ska­mie­li­na serca za­czę­ła ło­mo­tać niby dzwon zwia­stu­ją­cy pożar. Za­mar­łe ka­ta­kum­by jelit roz­bu­dzi­ły się w pe­ry­stal­tycz­nych drgaw­kach. Zje­ży­ły się włosy i na­pu­chły wargi.

– Juszsz, juszsz – z ra­do­ścią od­parł szczu­rek, do­strze­gł­szy prze­mia­nę to­wa­rzy­sza. – Do­ssta­niesz jeść.

Zwie­rzę­ca eu­fo­ria za­la­ła oczy oraz głowę Po­ro­ja i zdu­si­ła okru­chy czło­wie­czeń­stwa. Je­dy­nie naj­głęb­sze po­kła­dy su­mie­nia niby smród z za­bi­tej trum­ny przy­po­mi­na­ły mu, jak zby­dlę­co­ny bę­dzie się czuł na­stęp­ne­go dnia, kiedy minie opę­ta­nie krwią. Jakby w noc po­ślub­ną – za­miast pra­wo­wi­tej żony – za­pro­sił do łoża przy­droż­ną dziw­kę.

 

*

Była tam. Le­ża­ła mię­dzy odra­pa­ną ścia­ną hali a ster­tą nie­po­trzeb­ne­go że­la­stwa. Naga, nie li­cząc resz­tek po­dar­tej ko­szul­ki. Nogi roz­rzu­co­ne jak po­ła­ma­ne za­pał­ki, ko­bie­cość niby za­dźga­ny jeż.

Po śmier­ci była bar­dziej ku­szą­ca niż za życia. Na oświe­tlo­nej bla­skiem księ­ży­ca bieli wil­got­nej skóry kwi­tły krwi­ste róże opa­do­wych plam. Wy­cie­ka­ją­ca z ust, roz­ma­za­na po całej twa­rzy krew była ni­czym naj­słod­szy nek­tar. Na­brzmia­ła szyja…

Umysł Po­ro­ja od­pły­nął, a ciało rzu­ci­ło się na trupa.

 

*

Bon appétit – w prze­strze­ni roz­lał się głos mięk­ki i lepki jak płyn­ny je­dwab. – Mon­sieur Poroy.

– Pan Bo­uban­ne – słu­żal­czo za­pisz­czał szczur. – Pan tutaj…

Poroj starł krew z po­licz­ków. Na­sy­ce­nie bu­zo­wa­ło w jego ciele. Skóra od­zy­ska­ła kolor, żyły na­brzmia­ły. Skro­nie były niby bębny armii ma­sze­ru­ją­cej na wojnę.

– Nie jest to dla pana krę­pu­ją­ce – kon­ty­nu­ował przy­by­ły, prze­su­wa­jąc dło­nią po krót­ko przy­cię­tej bród­ce – spo­ży­wać po­si­łek w taki spo­sób, jak czy­nią to psy?

Świa­tło księ­ży­ca od­bi­ja­ło się w prze­raź­li­wie bia­łym gar­ni­tu­rze Bo­uban­ne'a Kre­mo­wa twarz zda­wa­ła się być prze­dłu­że­niem ubra­nia. Wzrok przy­cią­ga­ły róża w bu­to­nier­ce i rów­nie czer­wo­ne usta. Usta, które niby atłas otu­la­ły in­sy­gnia zębów.

– Wi­dzia­łem, jak mon­sieur się męczy. Niby bar­ba­rzyń­ca wsa­dza palce w je­dze­nie. Roz­grze­bu­je wnętrz­no­ści i wy­ry­wa śle­dzio­nę, by ści­snąć ją jak przej­rza­ły owoc, pod­czas gdy sok bry­zga na wszyst­kie stro­ny. – Głos Bo­uban­ne'a fa­lo­wał jak wody Mo­tła­wy do­tknię­te je­sien­nym wia­trem. – Gdzie są pań­skie ma­nie­ry, mon­sieur Poroy, gdzie sztuć­ce?

Poroj pró­bo­wał od­po­wie­dzieć, ale – jakby na po­twier­dze­nie słów przy­by­łe­go – nie był w sta­nie z sie­bie wydać nic wię­cej prócz wy­mie­sza­ne­go z krwią char­cze­nia. Przy­warł do ziemi jak zwie­rze po­szczu­te ogniem. Sta­rał się od­zy­skać pa­no­wa­nie nad sobą, ale żądza krwi wciąż była silna

– Ja panu dam, mon­sieur Poroy, i wi­de­lec, i nóż, i ły­żecz­kę. Ja panu dam es­te­ty­kę stołu i un pla­isir de man­ger. – Uśmiech­nął się, wy­szcze­rza­jąc dłu­gie, wą­skie jak na­ostrzo­ne gwoź­dzie kły. – W za­mian za małą przy­słu­gę.

– Jaką – wy­beł­ko­tał wresz­cie Poroj – przy­słu­gę?

– Od­naj­dzie pan i przy­pro­wa­dzi do mnie stwo­rze­nie, które ma się dzi­siej­szej nocy za­lę­gnąć na te­re­nie mia­sta. Ja zaś w za­mian ob­da­rzę pana praw­dzi­wą prze­mia­ną. Pro­szę mnie nie za­wieść.

– Ale…

– Nie ma żad­ne­go ale.

Bo­uban­ne ob­ró­cił się i w mgnie­niu oka znikł.

 

*

– Mały by­dla­ku – ryk­nął Poroj w stro­nę szczu­ra – spe­cjal­nie mnie tutaj przy­pro­wa­dzi­łeś. I ten trup.

Zwie­rzak w kilku su­sach zna­lazł się na wy­so­kim murku, poza za­się­giem rąk męż­czy­zny.

– A nie bęz­zie ci le­piej – wy­sy­czał – jak przyj­mieszsz dar pana Bo­uban­ne'a?

– Spie­przaj!

Roz­mo­wa z Dia­błem była niby kubeł zim­nej wody. Poroj czuł, że czło­wie­czeń­stwo w jego gło­wie wy­ła­zi spod hałdy krwi­stych stru­pów jak cmen­tar­ne szcząt­ki po po­wo­dzi. Ono jed­nak – w prze­ci­wień­stwie do spróch­nia­łych zwłok – miało głos. I wyło.

Wycie nio­sło się także mię­dzy opusz­czo­ny­mi ha­la­mi.

– To Krwio­pij­ca! – pi­snął nagle szczur. – Ussie­ka­my!

Ma­syw­ny cień prze­to­czył się przez chasz­cze. Za­śmier­dzia­ło zgni­ły­mi śli­ma­ka­mi. Za­ja­śnia­ły pa­skud­ne śle­pia. Zro­bi­ło się go­rą­co.

Poroj rzu­cił się w stro­nę rzeki. Sły­szał sa­pa­nie i mru­cze­nie. Kątem oka do­strzegł tra­fio­ne­go cięż­ką ręką szczu­ra, fru­ną­ce­go przez plac. Ostat­kiem sił wsko­czył do wody, czu­jąc, jak pa­zu­ry Krwio­pij­cy orzą mu plecy.

 

 

4. Ka­mien­na Gro­bla

Leżał na skra­ju Wyspy Spi­chrzów, w sercu mia­sta, mię­dzy wo­jen­ny­mi ru­ina­mi, któ­rych przez sie­dem­dzie­siąt lat nikt nie od­bu­do­wał. Księ­życ stał wy­so­ko, a jego świa­tło srebr­ny­mi wstę­ga­mi prze­ni­ka­ło przez puste oczo­do­ły wy­pa­lo­nych okien. W sła­bym wie­trze od za­to­ki cicho szu­mia­ły drze­wa i po­krzy­wy.

Poroj przy­po­mniał sobie żar pło­ną­cych ka­mie­nic i spi­chle­rzy, za­pach ben­zy­ny i swąd go­rą­ce­go tynku. Ryk prze­past­nych gar­dzie­li hau­bic usta­wio­nych na wzgó­rzach Wrzesz­cza. We­so­łe gru­cho­ta­nie za­pa­łek, równo le­żą­cych w pu­deł­ku. Cię­żar gra­na­tów przy­pię­tych do pasa. Wresz­cie krzy­ki…

De­li­kat­ne za­wi­ro­wa­nia świa­tła i doj­mu­ją­cy chłód przy­po­mnia­ły mu o ma­rach, wciąż włó­czą­cych się za jego cie­niem.

Na po­mo­ście dwóch żuli piło tanią go­rzał­kę. Do­strze­gł­szy ich, Poroj stwier­dził, że byli bar­dziej prze­ra­ża­ją­cy niż on sam. Sku­lił się więc i czym prę­dzej czmych­nął wzdłuż płotu. Me­ne­le także mu­sie­li wspo­mi­nać prze­szłość scho­wa­ną w szyj­ce bu­tel­ki, bo nie zwró­ci­li na męż­czy­znę żad­nej uwagi.

Poroj owi­nął się zna­le­zio­ną w śmiet­ni­ku szma­tą i po­kuś­ty­kał w stro­nę blo­ko­wi­ska, po­roz­ma­wiać ze świa­tłą osobą, która mo­gła­by mu pomóc.

 

*

Klat­ka scho­do­wa cuch­nę­ła szczy­na­mi. Po­rę­cze zda­wa­ły się być lep­kie, jakby ktoś ze­brał do wia­dra brud z nie­umy­tych dłoni i wło­sów, a potem roz­sma­ro­wy­wał go pędz­lem. Ża­rów­ki zo­sta­ły ukra­dzio­ne, więc świa­tło wpa­da­ło tylko przez po­sza­rza­łe szyby. Na jed­nych drzwiach była wy­dra­pa­na gwiaz­da Da­wi­da.

Dwóch wy­rost­ków spray­em ma­lo­wa­ło obok napis jude raus.

– Co tak cuch­nie – rzu­cił jeden z nich, wi­dząc wspi­na­ją­ce­go się po scho­dach Po­ro­ja.

– Ej – wark­nął drugi – wy­pier­da­laj stąd, me­ne­lu. Bo zaraz po­mo­że­my ci sfru­nąć.

Poroj po­pa­trzył na nich smut­no, a potem ścią­gnął kap­tur.

– O kurwa!

– Co to jest?

– Won! – szep­nął Poroj.

Dre­sia­rze rzu­ci­li pusz­ki z farbą i ucie­kli gdzieś na wyż­sze pię­tra.

Męż­czy­zna za­pu­kał do drzwi.

 

*

– Aj waj! – szep­nął ni­ziut­ki za­su­szo­ny czło­wie­czek, trzę­sąc frędz­la­mi ta­łe­su. – Demon w progu mego domu.

Gość w dom, Bóg w dom się mówi – mruk­nął Poroj.

Żyd uśmiech­nął się, roz­kła­da­jąc dło­nie. Miał siwą brodę. Gdy mówił, wy­da­wa­ło się, że kurz sypie się spo­mię­dzy zmarsz­czek na jego twa­rzy. Był po­dob­ny do He­we­liu­sza, ale w ciem­nych oczach nie widać było sza­leń­stwa.

– Jaki bóg, taki gość – od­parł. – Wejdź.

We­wnątrz uno­sił się cięż­ki za­pach su­szo­nych ziół i pa­lo­ne­go wosku. Świe­ce w me­no­rach da­wa­ły słabe świa­tło, a za­stę­py cieni tań­czy­ły w ką­tach po­ko­jów, mię­dzy re­ga­ła­mi i po­śród sta­rych ksiąg oraz zwo­jów Tory. W przed­po­ko­ju stała wy­so­ka gli­nia­na fi­gu­ra bez głowy i pra­we­go ra­mie­nia. Na pod­ło­dze wciąż widać było po­tłu­czo­ne sko­ru­py.

– Po­trze­bu­ję po­mo­cy – po­wie­dział Poroj.

– Ach, nie­wąt­pli­wie. Stary Szmul każ­de­mu chciał­by pomóc. Oj, każ­de­mu… Ale siły nie te.

Poroj prze­le­ciał wzro­kiem po opa­słych to­misz­czach. Po­pę­ka­ne skó­rza­ne opra­wy opi­sa­ne były li­te­ra­mi ob­cych al­fa­be­tów. Męż­czy­zna wciąż pa­mię­tał, jak razem z Żydem ra­to­wał je przez apo­ka­lip­są ra­dziec­kich dział.

– Ze stra­chem wspo­mi­nam, moje bied­ne serce nie­mal staje – mówił Szmul – jakeś dawno temu po­trze­bo­wał po­mo­cy. I coś mnie o mało nie za­gryzł. Po­wia­da­ją, że to złe Żydki krew krad­ną na macę, lecz to nie my otwie­ra­my żyły i chłep­ce­my cie­płą juchę. Praw­da, sza­now­ny Po­ro­ju?

Poroj po­pa­trzył na niego z od­ra­zą – tak jak się pa­trzy na klesz­cza wbi­te­go w śro­dek ple­ców, któ­re­go nie spo­sób sa­me­mu wy­cią­gnąć.

– Ura­to­wa­łem twoje skar­by.

– A ja za­pew­ni­łem ci przy­ja­ciół w Le­nin­gra­dzie, gdy – zro­bił zna­czą­cą pauzę – do­tknę­ło cię nie­szczę­ście i nie mia­łeś gdzie się po­dziać…

– Piłem dzi­siaj krew – od­parł Poroj, od­sła­nia­jąc po­szar­pa­ny rękaw. Pod suchą jak gips skórą pul­so­wa­ły czer­wie­nie­ją­ce linie żył. – Krąży we mnie. Mogę ci jej dać.

Żyd pod­szedł do se­kre­ta­rzy­ka i wy­cią­gnął stam­tąd ostry nóż oraz krysz­ta­ło­wą am­puł­kę. Spraw­nie roz­ciął nad­gar­stek Po­ro­ja i ścią­gnął płyn do na­czy­nia. W mię­dzy­cza­sie szep­tał:

– Przy­cho­dzi­li do sta­re­go Szmu­la po pomoc nie­jed­ni. Był sta­rzec z Pragi, który roz­sie­wał ziar­na wa­szej bez­boż­nej wiary, były króle i ru­skie cary. Przy­szedł nawet ten mały Fran­cuz. Przy­no­si­li Szmu­lo­wi dary, a Szmul miał wła­sną ka­mie­ni­cę, miał ich gdzie witać. Aj waj! – Nagle pod­niósł obie ręce. – A potem słu­dzy czar­ne­go słoń­ca zbu­rzy­li sy­na­go­gę i po la­tach tu­łacz­ki bied­ny Szmul sie­dzi w domu z płyty, ra­du­jąc się pa­ro­ma kro­pla­mi kra­dzio­nej krwi…

– Prze­stań, star­cze, na­rze­kać. – Rana na ręce Po­ro­ja w mig się za­skle­pi­ła. – Do­sta­łeś swoje, a teraz mi od­po­wiedz: czy le­piej stać się praw­dzi­wie nie­śmier­tel­nym czy uwol­nić od du­chów prze­szło­ści?

Żyd po­pa­trzył na niego z ukosa i od­parł:

– Czy le­piej być kró­lem czy mę­dr­cem?

– Nie ro­zu­miem.

– Dla­cze­go wciąż pró­bu­jesz być czymś wię­cej niż tylko Wia­cze­sła­wem Po­ro­je­wi­czem?

 

*

Wy­biegł z domu Żyda i wy­szedł na dep­tak cią­gną­cy się wzdłuż rzeki.

Na­zwi­sko wciąż ło­mo­ta­ło w jego gło­wie niby dzwon, któ­re­go uszko­dzo­ne serce może w każ­dej chwi­li wy­paść. Nie sły­szał tych słów od sie­dem­dzie­się­ciu lat i wy­da­ły mu się tak obce jak ra­dość ze sło­necz­ne­go dnia. Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło go na­wo­ły­wa­nie.

– Po­ro­ju – krzyk­nę­ła Lena. – Po­ro­ju.

Męż­czy­zna do­strzegł ją, Prze­wod­ni­ka i bez­gło­we­go rację, sto­ją­cych nad brze­giem Mar­twej Mo­tła­wy. Wy­glą­da­li na przy­gnę­bio­nych. Do­cho­dzi­ła pół­noc i nic, prócz jęków po­je­dyn­czych pta­ków, nie roz­dzie­ra­ło ciszy nocy.

– Bru­ta­le Bo­uban­ne'a – za­czę­ła – po­rwa­ły bied­ne­go He­we­liu­sza. Mó­wi­łam mu, że nic do­bre­go z pra­wie­nia tych hi­sto­rii nie bę­dzie.

– Sam się pro­sił – dodał Prze­wod­nik. – Ale pew­nie nic mu się nie sta­nie.

– Bę­dzie tylko tro­chę bar­dziej stuk­nię­ty, niż jest teraz.

– He­we­liusz miał rację – po­wie­dział Poroj. – W mie­ście uro­dzi się dziec­ko.

– I ty osza­la­łeś – rzu­cił rajca. – Wa­riac­two naj­wy­raź­niej jest za­raź­li­we.

– Roz­ma­wia­łem z du­cha­mi i z Bo­uban­nem.

– Ha! Po­tę­pień­cy i dia­beł. Godna kom­pa­nia – od­parł. – Idź go szu­kać, może ogary Bo­uban­ne'a po­bie­gną za tobą.

– Żebyś się nie zdzi­wił, star­cze – rzu­cił Poroj.

– Idź. I niech was wszyst­kich szlag trafi. – Rajca roz­ło­żył dło­nie i ob­ró­cił się w stro­nę mia­sta.

Lena jed­nak po­bie­gła za Po­ro­jem.

 

 

5. Chłod­na

Poroj szedł po­mię­dzy ka­mie­ni­ca­mi przy ulicy Chłod­nej, a Lena drep­ta­ła za nim.

Buty ło­mo­ta­ły o kocie łby, a echo nio­sło się mię­dzy ścia­na­mi bu­dyn­ków. Tynki zda­wa­ły się łusz­czyć z fasad jak skóra trę­do­wa­tych. Od­pa­da­ły pła­ta­mi. W dziu­rach stały ka­łu­że, ale gwiaz­dy nie były w sta­nie się odbić w błot­ni­stej wo­dzie.

– Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, skąd do­kład­nie te twoje duchy wy­cho­dzą – szep­nę­ła.

– Nie chcesz wie­dzieć.

Pie­rze­je były dziu­ra­we niby zęby czło­wie­ka do­tknię­te­go szkor­bu­tem. Two­rzy­ły la­bi­rynt bocz­nych przejść, szem­ra­nych za­uł­ków oraz za­ro­śnię­tych trze­pa­ka­mi i ga­ra­ża­mi po­dwó­rek. Dalej ulica za­krę­ca­ła, a ka­mie­ni­ce koń­czy­ły się, ustę­pu­jąc miej­sca polu ruin. Po­prze­ty­ka­ne gru­zem i krza­ka­mi kle­pi­sko było jak cmen­tar­ny śmiet­nik.

Poroj czuł, że tu są. Zimno, które je ota­cza­ło, było tak gęste, że nie­mal miało za­pach. Za­tę­chły swąd spa­le­ni­zny.

– Mogę przy­nieść dzie­cię – po­wie­dział w prze­strzeń – ale wy mu­si­cie mi wska­zać miej­sce.

Zro­bił krok na­przód i…

 

*

… znów był Wia­cze­sła­wem Po­ro­je­wi­czem.

Nad mia­stem wi­sia­ła łuna po­ża­ru tak ogrom­na, jakby to atra­ment nocy pło­nął. Serca żoł­nie­rzy wa­li­ły w rytm dyk­to­wa­ny spra­co­wa­ny­mi dłoń­mi ar­ty­le­rzy­stów, uwi­ja­ją­cych się po­śród ruin Wrzesz­cza. Gra­na­ty przy­jem­nie cią­ży­ły, przy­pię­te do pasa. Za­pał­ki grze­cho­ta­ły ra­do­śnie jak dzie­cię­ca za­baw­ka. Ben­zy­na w ka­ni­strze zda­wa­ła się być słod­sza i bar­dziej po­żyw­na niż naj­lep­sza wódka.

Po­ro­je­wicz wró­cił do zna­jo­mych drzwi pro­wa­dzą­cych do piw­nic, gdzie prze­sia­dy­wa­ły ka­ra­lu­chy. Ger­mań­skie dia­bły, które cze­ka­ły na upo­ko­rze­nie. Jęki ich stra­chu wy­zwa­la­ły zwie­rzę­ce in­stynk­ty.

Po­ro­je­wicz bie­gał sam, bie­ga­ło ich dzie­się­ciu, stu, ty­siąc Po­ro­je­wi­czów – wcho­dzą­cych do piw­ni­cy, gwał­cą­cych, krad­ną­cych, za­bi­ja­ją­cych. Wy­cho­dzi­li, zo­sta­wia­jąc wią­zan­kę gra­na­tów albo po­prze­strze­la­ne trupy. Czer­wo­ny bóg pasł się roz­la­ną krwią.

Aż w końcu to Po­ro­je­wicz wył, gdy spa­dła na niego belka i roz­legł się prze­raź­li­wy…

 

*

… wrzask.

– Po­ro­ju. – Lena po­trzą­sa­ła nim i tu­li­ła. – Co ci się stało?

Męż­czy­zna jesz­cze przez kilka chwil wił się w bło­cie jak ryba wy­rwa­na z wody. Tłukł dłoń­mi i sto­pa­mi o ka­łu­że. Roz­chla­py­wał wodę i szlam.

– Wiem – wy­szep­tał. – Przy Vor­stadt zna­leź­li­śmy kilka osób. W piw­ni­cy sie­dzia­ła dziew­czy­na i jej mały brat. Było ciem­no i dusz­no, w tych piw­ni­cach za­wsze było dusz­no. Jak w ja­ski­ni. Za­strze­li­łem dzie­cia­ka jak psa, gdy uwie­sił się mojej no­gaw­ki. Potem zgwał­ci­łem dziew­czy­nę – mówił bez za­cię­cia, jakby to była spo­wiedź. Jakby mógł do­stą­pić spo­wie­dzi. – Od­strze­li­łem ba­cho­ro­wi łeb. Dziew­czy­na na­zy­wa­ła się Maria. Po­wta­rza­ła to w kółko, jakby miało ją to uchro­nić. Chcia­łem drugi raz ją wziąć, a potem zabić, ale wtedy to mnie po­chło­nę­ła ciem­ność. I do dziś trzy­ma mocno. Jed­nak­że oni wszy­scy zo­sta­li pod gru­zo­wi­skiem, a mnie ktoś stam­tąd wy­cią­gnął.

Poroj od­niósł wra­że­nie, że jego opo­wieść nie zro­bi­ła na Lenie żad­ne­go wra­że­nia, więc umilkł spe­szo­ny.

– Mu­si­my się po­spie­szyć – po­wie­dzia­ła .

 

 

6. Pod­wa­le Przed­miej­skie II

Noc była jak za­cza­ro­wa­na. Świa­tła ulicz­nych lamp były wy­bla­kłe niby łuny po­ża­rów oglą­da­ne przez mgłę. Na chod­ni­kach nie było żad­ne­go prze­chod­nia, nie jeź­dzi­ły sa­mo­cho­dy. Je­dy­nie ko­lej­ny po­ciąg mknął gdzieś w dal z głu­chym ło­sko­tem.

Opu­ści­li Chłod­ną i po­wę­dro­wa­li w stro­nę Głów­ne­go Mia­sta. Sta­nę­li po­śród blo­ków z płyty przy dro­dze cią­gną­cej się przez miej­ską tkan­kę niby bli­zna. Jak gdyby Sto­lem – za­miast usiąść na ba­zy­li­ce i w prze­pro­si­nach po­da­ro­wać kule zdo­bią­ce przed­pro­ża ka­mie­nic – po­sta­no­wił gi­gan­tycz­nym wia­drem roz­lać go­rą­cy as­falt, który wy­pa­lił wszyst­ko do­oko­ła. Po dru­giej stro­nie pię­trzy­ły się za­cie­nio­ne za­bu­do­wa­nia.

– Po­wie­dzia­łem ci – za­czął Poroj – kim kie­dyś byłem, co ro­bi­łem.

– Ja się nie umiem gnie­wać na ludzi – od­par­ła Lena. – Dla­cze­go mam być zła, skoro obu­dzi­łeś we mnie wiarę w mia­sto.

– Nie­dłu­go się prze­ko­na­my… – za­wie­sił głos, ogar­nia­jąc wzro­kiem oko­li­cę. Dawno temu znikł naj­mniej­szy ślad po wska­za­nych przez duchy bu­dyn­kach. – To mu­sia­ło być gdzieś tutaj.

– Co zro­bi­my z tym dziec­kiem?

– Nie wiem.

Prze­szli ka­wa­łek wzdłuż Pod­wa­la, aż do­tar­li do jed­ne­go z pod­ziem­nych przejść. Tu­ne­le spi­na­ły pęk­nię­te mia­sto jak szwy. Pa­skud­ne ko­nop­ne nici za­ło­żo­ne nie­wpraw­ną ręką dawno za­po­mnia­ne­go ar­chi­tek­ta.

Wy­tar­te scho­dy były niby zej­ście do pie­kieł. Na końcu roz­wie­ra­ła się cuch­ną­ca wil­go­cią i szczy­na­mi jama. Ciem­ność roz­ry­wa­ła le­d­wie mi­go­cą­ca ja­rze­niów­ka.

Ze środ­ka sły­chać było ję­cze­nie.

 

*

W bok­sach po lewej stro­nie tu­ne­lu kie­dyś dzia­ła­ły skle­py. Dzi­siaj wszyst­ko zo­sta­ło za­bi­te pil­śnią, ob­wią­za­ne łań­cu­cha­mi i, za­ma­lo­wa­ne graf­fi­ti. Jedna z bud była roz­wa­lo­na, a w ścia­nie za nią ziała wiel­ka dziu­ra. Roz­sy­pał się tynk, roz­pa­dła be­to­no­wa wy­lew­ka, a we­wnątrz szpa­ry znaj­do­wa­ły się zmur­sza­łe krwi­sto­czer­wo­ne cegły.

Wy­da­wa­ło się, że cały tunel za­czął ru­szać się w spa­zma­tycz­nych skur­czach. Sil­niej­szy roz­błysk ja­rze­niów­ki uka­zał pod­ło­gę, po­kry­tą gę­stym szla­mem. Ko­lej­ne rysy(?) roz­peł­zły się po ścia­nach.

– Jej – wes­tchnę­ła Lena.

– Co do… – głos ugrzązł Po­ro­jo­wi w gar­dle.

An­tycz­ne cegły na­pęcz­nia­ły i wy­brzu­szy­ły się, a breja na pod­ło­dze spły­nę­ła kar­ma­zy­no­wą czer­wie­nią. Jęk stał się coraz bar­dziej doj­mu­ją­cy i wi­bro­wał w uszach niby ło­po­ta­nie skrzy­de­łek muchy. Mię­si­ste cmok­nię­cie roz­stę­pu­ją­cej się ścia­ny uwol­ni­ło chlust gę­ste­go śluzu. Kra­wę­dzie szpa­ry były mięk­kie jak guma i fa­lo­wa­ły wil­got­ny­mi pła­ta­mi w rytm skur­czów. Mur na­brzmiał i pękł, a pa­skud­ne bek­nię­cie roz­nio­sło w po­wie­trzu siar­czy­stą woń.

Poroj i Lena po­de­szli do dziu­ry. Ich buty le­pi­ły się do pod­ło­gi. We­wnątrz ścia­ny coś raz po raz kur­czy­ło się i roz­kur­cza­ło. Uwal­nia­ło ohyd­ne dźwię­ki i ko­lej­ne fale szla­mu. Nagle po­śród kle­istej czer­wie­ni uka­zał się czar­ny punkt. Znikł na mo­ment, a potem po­ja­wi­ło się go wię­cej.

Za­czy­nał przy­po­mi­nać małą stopę.

– Rodzi się – szep­nę­ła Lena. – Rodzi…

Szpa­ra nagle za­ka­sła­ła, a cały tunel spiął się w nie­kon­tro­lo­wa­nym spa­zmie. Cegły po­si­nia­ły. Z su­fi­tu po­sy­pał się tynk.

– Szyb­ko – po­wie­dzia­ła – mu­si­my pomóc… temu cze­muś.

 

*

Oboje wsa­dzi­li ręce po łok­cie w lepką jamę. Poroj po­czuł, że coś go ugry­zło, ale nie cof­nął pal­ców. Wy­czuł obły kształt, który mógł być głów­ką i pod­ło­żył pod niego dłoń. Druga za­plą­ta­ła się w ja­kieś błony. Przy­go­to­wał się i szarp­nął…

Po chwi­li oboje z Leną le­że­li na ziemi, unu­rza­ni w szla­mie i cuch­ną­cy.

Poroj trzy­mał w ra­mio­nach małą czar­ną kre­atur­kę. Stwo­rzon­ko miło wiel­ką głowę i krót­ki ogo­nek. Było ob­le­pio­ne ślu­zem, ale już można było do­strzec ostre zęby wy­sta­ją­ce spo­mię­dzy po­marsz­czo­nych warg. Na jego ple­cach bu­ja­ły się skrzy­deł­ka. Nowo na­ro­dzo­ny pisz­czał jak ślepe kocię i znów użarł Po­ro­ja w palec.

– No, no. – Śmiech roz­niósł się po ko­ry­ta­rzu. Ogary Bo­uban­ne'a, Dia­bła ze Sre­brzy­ska, scho­dzi­ły do tu­ne­lu, tłu­kąc o stop­nie pod­ku­ty­mi bu­cio­ra­mi. – Co my tu mamy.

Mon­sieur Bo­uban­ne miał rację. – Wyż­szy wy­cią­gnął z kost­ki pałkę. –Śmieć do­pro­wa­dził nas do skar­bu.

– Czego wy…

– Co to za pa­skudz­two – prze­rwał niż­szy. – Nasz mon­sieur na­praw­dę chce to po­żreć?

Poroj i Lena co­fa­li się, brnąc w szla­mie.

– Zleje z tego dzi­wo­lą­ga krew i ją wy­pi­je – od­parł mu drugi. – A potem po­czę­stu­je nas wła­sną.

– Od­da­wać po­two­ra!

– Spie­przaj – wark­nął Poroj, zry­wa­jąc się do biegu.

Cios pałką po­sa­dził go na pod­ło­gę. Lena do­sta­ła kop­nia­ka i upa­dła pod ścia­nę Dło­nie w czar­nych rę­ka­wi­cach się­gnę­ły po stwor­ka.

 

*

– Odłóż­cie go – gło­śno wy­po­wie­dział Prze­wod­nik. – Na­tych­miast.

Stali na szczy­cie scho­dów we trzech. On, bez­gło­wy rajca i owi­nię­ty cha­ła­tem Szmul. A jed­nak, po­my­ślał Poroj, przy­szli.

– Bo co mi zro­bisz, dzi­wo­lą­gu? – ryk­nął ogar Bo­uban­ne'a.

– Oni ci zro­bią – wska­zał pal­cem na drugi wylot tu­ne­lu. Po­śród mi­gnięć ja­rze­niów­ki można było do­strzec bul­wia­ste cie­nie o dłu­gich ła­pach. – Jeśli sobie tego ży­czysz.

– O kurwa! – za­pisz­czał męż­czy­zna, do­strze­gł­szy zarys po­sta­ci, które nigdy nie opusz­cza­ły naj­czar­niej­sze­go kąta.

– Spier­da­la­my – po­wie­dział drugi, de­li­kat­nie od­kła­da­jąc stwor­ka na ziemi. – Bo­uban­ne się z wami po­li­czy, cho­ler­ni zwy­rod­nial­cy.

Ucie­kli pod ścia­nę i wy­szli z tu­ne­lu scho­da­mi, gdzie stał Prze­wod­nik. Tam ich nikt nie za­cze­piał.

Lena rzu­ci­ła się w stro­nę stwor­ka i wzię­ła go w ra­mio­na. Poroj otu­lił ją i kre­atur­kę. Potem po­wie­dział:

– Jed­nak uwie­rzy­li­ście.

– Uwie­rzy­li – uśmiech­nął się Żyd. – Jak za­wsze to nie­wier­ny mu­siał wzbu­dzić wiarę. I, jak za­wsze, ten sam nie­wier­ny mu­siał ra­to­wać twoją skórę, Po­ro­je­wi­czu.

Wszy­scy po­pa­trzy­li na ma­łe­go stwor­ka, który znów za­czął kwi­lić.

– Skąd to… on się wziął? – spy­tał Poroj.

– Cze­kał na cie­bie – od­parł Szmul.

Ścia­na na po­wrót wy­schła. Mię­si­sta dziu­ra za­mie­ni­ła się w zwy­kły kawał wy­kru­szo­ne­go muru. Po­śród po­ła­ma­nych ce­gieł ster­cza­ły jed­nak ka­wał­ki kości.

– Jaki oj­ciec, taki syn.

 

fin

Koniec

Komentarze

Je­stem pod wra­że­niem. Bar­dzo mi się po­do­ba­ło, a do­dat­ko­wy plus za to, że akcja dzie­je się w Gdań­sku i Wrzesz­czu (nawet o Dolne Mia­sto za­ha­czy­łeś, a tam nocą nie jest faj­nie. Wiem coś o tym). Styl tro­chę sko­ja­rzył mi się z Bar­ke­rem, ale to pew­nie tylko moje takie... Prze­czy­ta­łem z przy­jem­no­ścią.

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Nie czy­ta­łem wszyst­kich kon­kur­so­wych opo­wia­dań, więc trud­no mi okre­ślić jak Twój tekst pre­zen­tu­je się na ich tle, ale od­wa­żę się stwier­dzić, że masz spore szan­se. 

Do wy­ko­na­nia ra­czej nie można się przy­cze­pić, treść też jak naj­bar­dziej na plus. 

Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie :-)

Prze­czy­ta­łam.

No więc muszę po­wie­dzieć, że bez za­chwy­tu. Hi­sto­ria i za­mysł mnie jakoś nie urze­kły, nie­ste­ty.

Jeśli cho­dzi o Twój styl, to "mar­ki­za nocy", "pulch­ne pod­brzu­sza fal­ban chmur" i inne tego typu zwro­ty sta­now­czo nie są w moim typie. ; ) Nie lubię i już.

Warsz­tat rzecz jasna na po­zio­mie, tylko gu­bisz czę­sto krop­ki na koń­cach zdań.

Tyle.

 

Po­zdra­wiam.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Otóż, Syfie, gdy­byś teraz uważ­nie się przy­słu­chał, usły­szał­byś do­bie­ga­ją­ce z gło­śni­ków od­gło­sy kla­ska­nia. Bo nic in­ne­go nie po­zo­sta­je po prze­czy­ta­niu tego tek­stu. Schy­lić głowę i za­kla­skać. 

Po­wta­rza­łem to już wie­lo­krot­nie, ale bar­dzo cenię sobie fajną i nie­prze­sa­dzo­ną po­ety­za­cję prozy. Me­ta­fo­ry to bar­dzo miłe zwier­zacz­ki, jeśli umie się je oswo­ić, a ty naj­wy­raź­niej to po­tra­fisz. Hi­sto­ria sama w sobie rów­nież jest nie­ba­nal­na i na po­zio­mie. Za­koń­cze­nie, co praw­da, tro­chę mnie nie prze­ko­nu­je, ale rzad­ko które za­koń­cze­nie tutaj do mnie prze­ma­wia. 

Gra­tu­lu­ję uda­ne­go tek­stu. Na­praw­dę.

Sza­le­nie cie­ka­wa hi­sto­ria. Czy­ta­ło mi się ją z przy­jem­no­ścią, z ra­do­ścią do­cie­ra­ło do po­in­ty. Ale te pierw­sze dwa aka­pi­ty... No cof­nę­ła­bym się w cza­sie i po­rząd­ną deską tłu­kła po gło­wie tego, co wmó­wił lu­dziom, że fal­ba­ny, pu­cha­te brzu­chy, pa­ję­cze nogi i skal­pe­le to po­rów­na­nia, które lu­dzie chcą czy­tać. Brr.

Choć sama koń­ców­ka jakoś do mnie nie tra­fia, to cała resz­ta stoi na na­praw­dę przy­zwo­itym po­zio­mie. Już sam fakt, że to jak na razie je­dy­ne opo­wia­da­nie, które w tym mie­sią­cu prze­czy­ta­łem w ca­ło­ści, świad­czy o czymś. W pierw­szej chwi­li bar­dzo spodo­bał mi się styl, ilość i ja­kość me­ta­for, ale chyba jed­nak trosz­kę prze­sa­dzi­łeś z tą ilo­ścią. Gdzieś w na­tło­ku tych po­rów­nań gubi się sens, co utrud­nia czy­ta­nie. Jed­nak­że w dru­giej po­ło­wie tek­stu (tak od 4 roz­dzia­łu) sy­tu­acja się po­pra­wia :)

My­śla­łem, że po­sta­wię 6, ale to by­ło­by jed­nak trosz­kę za dużo. Za­bra­kło kilku kro­pek, prze­cin­ków i spa­cji, koń­ców­ka oka­za­ła się nieco roz­cza­ro­wu­ją­ca, a styl miej­sca­mi zbyt na­pa­ko­wa­ny me­ta­fo­ra­mi, dla­te­go daję tylko 5 ;) No i za­sta­no­wię się nad no­mi­na­cją, wszak w tym mie­sią­cu nic lep­sze­go nie czy­ta­łem!

Po­zdra­wiam

Do­sko­na­ły tekst. Gra­tu­lu­ję.6

Uwa­żam, że zwłasz­cza po­czą­tek jest pięk­nie na­pi­sa­ny. Ale fa­bu­ła jakoś do mnie nie tra­fia, dla­te­go dał­bym też tylko 5.

"Ko­lej­ne rysy(?) roz­peł­zły się po ścia­nach." - o co cho­dzi z tym zna­kiem za­py­ta­nia? :)
Tekst za­baw­ny miej­sca­mi (nie wiem, dla­cze­go, ale wizja dia­bła jako Fran­cu­za roz­śmie­sza mnie, jest wy­bit­nie nie­re­al­na i nie­spo­ty­ka­na), miej­sca­mi mrocz­ny i prze­ra­ża­ją­cy, a miej­sca­mi... nie­zro­zu­mia­ły.
Osa­dze­nie akcji w Gdań­sku to strzał w dzie­siąt­kę: można się nie­źle "ze­stra­chać" idąc na wie­czor­ny spa­cer po prze­czy­ta­niu tego opo­wia­da­nia.
Co do sa­mych po­sta­ci, to kre­atu­ry są jakby żyw­cem wy­ję­te z ja­kiejś farsy, pa­ro­dii, co w mrocz­nym kli­ma­cie two­rzy nie­po­wta­rzal­ny wręcz urok!
A koń­ców­ka na­da­je ta­kie­go smacz­ku ;)
Po­zdra­wiam.

Z ręką na sercu przy­zna­ję, że nie ro­zu­miem więk­szo­ści Two­ich po­rów­nań, a że po­ty­ka­łam się o nie prak­tycz­nie co dru­gie zda­nie, to je­stem bli­ska uzna­nia tego za­bie­gu za za­mach na czy­tel­ni­ka. Jesli to ko­lej­ny eks­pe­ry­ment - bła­gam, NIE IDŹ W TYM KIE­RUN­KU!!! To nie jest ani ładne, ani po­ży­tecz­nie, za to za­kra­wa na gra­fo­ma­nię.

 

Do tego co chwi­le rzu­ca­łeś czymś, nad czym do tej pory sie za­sta­na­wiam, np. jak można splu­nąć, nie mając głowy? Albo jak spoj­rzeć na klesz­cza, kto­re­go ma się na środ­ku ple­ców?

 

Co do sa­me­go tek­stu... Mam dziw­ne wra­że­nie, że sta­ra­łeś się zmie­ścić w ra­mach li­mi­tu zna­ków i przez to tekst bar­dzo dużo stra­cił. Samo uni­wer­sum i po­sta­ci są na­praw­dę świet­ne, ale hi­sto­ria jest tak na 3-. Moze nawet nie sama hi­sto­ria, ale spo­sób jej po­pro­wa­dze­nia, taki mocno ogra­ni­czo­ny. To jest temat na dłuż­szą opo­wieść, na zbu­do­wa­nie kli­ma­tu i daw­ko­wa­nie na­pię­cia. Tutaj wszyst­ko dzie­je się za szyb­ko i zbyt po łep­kach.

www.portal.herbatkauheleny.pl

1. Dzię­ki za ko­men­ta­rze.

2. Od­biór me­ta­for to --- za­kła­dam --- bę­dzie kwe­stia in­dy­wi­du­al­na czy­tel­ni­ka. Moi Czy­ta­cze nie mieli co do nich więk­szych za­strze­żeń, więc uzna­łem, że są zja­dli­we. A pro­pos, wła­snych ple­ców i klesz­cza nie spo­sób do­strzec ina­czej jak w lu­strze, więc nie­wspo­mi­na­nie o lu­strze uzna­łem za do­pusz­czal­ne w ra­mach roz­sąd­nej li­cen­tia po­eti­ca.

3. Co do świa­ta, to wy­da­je mi się, że w jego kre­acji klu­czo­wa jest gro­te­ska ro­dzą­ca się z ze­sta­wie­nia przed­sta­wio­nych po­sta­ci z roz­bu­cha­ną nar­ra­cją. Gdy­bym przy­ciął me­ta­fo­ry, to oba­wiam się, że wspo­mnia­ne uni­wer­sum i po­sta­ci po pro­stu stra­ci­ły­by na atrak­cyj­no­ści.

4. Co do eks­pe­ry­men­to­wa­nia --- to ow­szem. Mam odro­bin­kę do­świad­cze­nia je­dy­nie w opo­wia­da­niach po­sta­po. A resz­ta jest dla mnie za­ba­wą i no­wo­ścią.

po­zdra­wiam

I po co to było?

Ad 3. Jak dla mnie "roz­bu­cha­na" na­ra­cja je­dy­nie nie­po­trzeb­nie przy­sła­nia uni­wer­sum i po­sta­ci. Gdy­byś przy­ciął me­ta­fo­ry, to tak, jak­byś wy­czy­ścił tekst ze szla­mu. Moim zda­niem :)

 

I tak na­praw­dę nie cho­dzi tu o to, że nar­ra­cja jest roz­bu­cha­na, czy coś, tylko o to, ja­ki­mi spo­so­ba­mi pró­bo­wa­łeś efekt osią­gnać. Ja mia­łam wra­że­nie, że po pro­stu pró­bu­jesz w tych po­rów­na­niach do­go­nić pew­ne­go pana, który za­in­spi­ro­wał kon­kurs "Gra­fo­ma­nia". Za­pach gni­ją­cych śli­ma­ków? No ja Cię pro­szę, co to w ogóle jest, bo moze je­stem je­dy­na isto­tą na ziemi, która nie ma po­ję­cia jak pach­ną gni­ja­ce śli­ma­ki? Do tego sto­su­jesz me­ta­fo­ry co dru­gie zda­nie... Co za dużo, to nie­zdro­wo.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Śli­ma­ki --- nigdy nie mia­łaś stuk­nię­te­go ko­le­gi, który ho­do­wał latem śli­ma­ki w sło­iku, a nawet je­że­li --- to śli­mak+gni­cie nie wy­da­je Ci się ohyd­ne?

Do tego sto­su­jesz me­ta­fo­ry co dru­gie zda­nie... --- na to nie mam ar­gu­men­tu, ale

Ja mia­łam wra­że­nie, że po pro­stu pró­bu­jesz w tych po­rów­na­niach do­go­nić pew­ne­go pana  --- to muszę uznać za bez­pod­staw­ne. Nie prze­czę, że zda­rza mi się wsta­wić nie­uda­ny śro­dek sty­li­stycz­ny, ale te, które przy­to­czy­łaś, są zu­peł­nie zwy­czaj­ne i ra­czej na siłę pod­cią­gnię­te pod tezę.

Tym nie­mniej dzię­ki za ogól­ną kry­ty­kę. Jak mi się zda­rzy na­stęp­nym razem pisać coś w po­dob­nej kon­wen­cji, to zwró­cę więk­szą uwagę na ilość środ­ków.

po­zdra­wiam

I po co to było?

Przy­to­czy­łam tylko te, które udało mi się za­pa­mie­tać, bo były w miarę pro­ste :) Ale już się za­my­kam :) Po­zdra­wiam rów­nież :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dodam tylko, że je­dy­na me­ta­fo­ra, którą uwa­żam za nie­do­brą, to ta: oka­le­czo­ne­go ra­dziec­kim skal­pe­lem Głów­ne­go Mia­sta. Niby zro­zu­mia­ła, ale jakoś kłuje w oczy. Swoją drogą trud­no uwie­rzyć, że jesz­cze teraz za­cho­wa­ły się ja­kieś ruiny po­wo­jen­ne, bo opo­wia­da­nie dzie­je, zdaje się, współ­cze­śnie.

Za­cho­wa­ły się, cho­ciaż­by na Wy­spie Spi­chrzów. Poza tym, za " ra­dziec­ki skal­pel" ode­bra­łem rów­nież bu­dow­le soc-re­ali­zmu, takie jak bloki za Mar­twą Wisłą czy po­pu­lar­ny "Zie­le­niak".

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Ruin zo­sta­ło dużo. Szko­da tych bu­dow­li, które prze­trwa­ły wojnę, ale potem zni­kły w ra­mach prze­wie­trza­nia mia­sta albo walki z pru­skim bur­żuj­stwem --- cho­ciaż­by ka­mie­ni­ce na­prze­ciw­ko dwor­ca.

po­zdra­wiam

I po co to było?

Przy­wio­dło mnie tu piór­ko, nie ukry­wam, bo ostat­nio jakoś nie umiem za­brać się za czy­ta­nie i ko­men­to­wa­nie. Je­stem pod wra­że­niem. Na­le­żę do mi­ło­śni­ków róż­nych po­kręt­nych me­ta­for i ich na­gro­ma­dze­nie w żad­nym stop­niu nie umniej­szy­ło przy­jem­no­ści z lek­tu­ry. Może ją nawet spo­tę­go­wa­ło. Sta­wiam 6.

Kli­mat ty­po­wo Twój czyli zde­cy­do­wa­nie nie mój. ;-)

Wy­da­je mi się, że prze­kom­bi­no­wa­łeś z po­rów­na­nia­mi. Łuna tak duża, jakby atra­ment nocy pło­nął? Eee, atra­ment daje wy­jąt­ko­wo po­kaź­ny pło­mień? Dziu­ra­wy jak zęby cho­re­go na szkor­but? Hmmm, a nie mó­wi­my cza­sem o próch­ni­cy? Dziu­ry wy­peł­nio­ne lu­stra­mi kałuż? Lu­stro to po­wierzch­nia, wy­peł­nie­nie to ob­ję­tość. (Nie cy­tu­ję do­słow­nie, ale idee chyba za­cho­wa­łam.)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Taką kon­wen­cję przy­ją­łem i tak wy­szło ; )

I po co to było?

Z dru­giej stro­ny, oskar­ży­ciel­ko przy­po­mnia­ło mu su­mie­nie, sam tę nie­win­ność za­brał.

Tu zja­dłeś li­te­rę.

 

Świa­tło księ­ży­ca od­bi­ja­ło się w prze­raź­li­wie bia­łym gar­ni­tu­rze Bo­uban­ne'a Kre­mo­wa twarz zda­wa­ła się być prze­dłu­że­niem ubra­nia.

A tu krop­kę.

Smacz­ne­go.

 

Zdą­ży­łem się już zo­rien­to­wać, po lek­tu­rze kilku tek­stów, że twój styl jest dość obrzy­dli­wy. Do Gdań­ska żywię sporo sen­ty­men­tu, choć uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem ładny ka­wa­łek od morza. Nie wiem, czy to wpły­nę­ło na mój od­biór, ale bar­dzo mi się spodo­ba­ły opisy po­świę­co­ne bez­po­śred­nio mia­stu. Fajny po­mysł, z ro­dze­niem dziec­ka przez mia­sto. Na­to­miast to co się dzie­je mię­dzy wpro­wa­dze­niem Po­ro­ja a po­ro­dem, hmm… Można było wy­krze­sać trosz­kę wię­cej ognia : ) oso­bi­ście za­do­wo­lił­bym się wy­raź­niej­szym na­kre­śle­niem mo­ty­wa­cji bo­ha­te­rów i tego, o co tak na­praw­dę cho­dzi. Bo choć po­do­ba­ły mi się po­szcze­gól­ne sceny, to jako ca­łość trzy­ma się do kupy głów­nie przez miej­sce akcji.

Może to de­fekt od­bior­cy!

 

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

W kon­kur­sie chyba był jakiś limit zna­ków i pewne tre­ści mogły zo­stać z tego po­wo­du sła­biej roz­wi­nię­te ; )

dzię­ki za wi­zy­tę 

I po co to było?

Oso­bli­we opi­sa­nie Gdań­ska.

Czy­ta­łam z pew­nym mo­zo­łem, cały czas od­no­sząc dziw­ne wra­że­niem, że Twoje to, a jakby i nie Twoje było. In­ny­mi słowy – wolę, zde­cy­do­wa­nie wolę gdy pi­szesz tra­dy­cyj­nym syfem.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

A bo to pe­wien eks­pe­ry­ment był. Za to do­brze się ba­wi­łem przy pi­sa­niu tego opo­wia­da­nia ; P

I po co to było?

Sym­pa­tycz­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Miś nie dziwi się, że ten tekst do­stał piór­ko.

Dzię­ki za wi­zy­ty

I po co to było?

Nowa Fantastyka