- Opowiadanie: Suzuki M. - Przeze mnie droga...

Przeze mnie droga...

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Przeze mnie droga...

 

 

– Witamy w krainie wyrzutków i marzycieli.

 

Pochylająca się nade mną postać mogła być każdym. Zamglonym wzrokiem dostrzegałem zaledwie zarys sylwetki. Docierający jakby z oddali głos też nie budził żadnych skojarzeń. Wstałem z trudem, przetarłem oczy i strzepnąłem z ubrania rudy pył.

 

Przede mną stała dziewczynka o długich, lśniących, czarnych włosach, z grzywką kończącą się tuż nad powiekami, ubrana w czarną sukienkę bez rękawów, czarne rajstopy i białe buty. Patrzyła czarnymi jak węgiel oczami, z delikatnym uśmiechem na ustach.

 

– Gdzie ja jestem?

 

– Jak to: gdzie? – zapytała zaskoczona. – Tutaj – dodała, zataczając ręką krąg, wskazujący otaczającą nas czerwoną pustynię.

 

Nijak nie rozjaśniło to sytuacji. Spróbowałem inaczej.

 

– A dlaczego tu jestem?

 

– Najwidoczniej chciałeś tu być. – Wzruszyła ramionami.

 

Powiodłem wzrokiem po pustym krajobrazie.

 

– Oprowadzić cię? – usłyszałem z dołu.

 

– Tak, poproszę…

 

Byłem ciekaw, jak też może wyglądać oprowadzanie po pustyni. Dziewczynka odwróciła się, a przestrzeń przed nią pękła, rozcięta przez snop światła. Wkrótce stały przed nami otwarte drzwi. Przekroczyliśmy próg.

 

Na to gotowy nie byłem – moim oczom ukazało się miasto zbudowane przez wariata. Każdy budynek inny. Obok siebie stały nowoczesne drapacze chmur i brudne szałasy, parterowe domki z białymi płotkami i średniowieczne zamki, przyczepy campingowe, altanki, góralskie chatki, kamieniczki i domy ze szkła i stali. Niektóre tętniące życiem, inne popadające w ruinę. Przed większymi stały totemy lub ołtarze. Podchodzili do nich jacyś ludzie, składali kwiaty, wznosili modły, zostawiali ofiary.

 

– Masz imię? – odezwała się niespodziewanie moja przewodniczka.

 

– Imię?

 

– To będziesz Point.

 

– Dlaczego Point? – zapytałem zbity z tropu.

 

– Bo lubię to słowo. Brzmi, jakby się miało w ustach sprężynę.

 

– A ty masz imię?

 

Dziewczynka myślała przez chwilę.

 

– Możesz mi mówić Wera. To będzie nawet zabawne. – Znów uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.

 

Zrezygnowałem z dalszych pytań. Chodziliśmy ulicami bez nazw i bez pomysłu, mijaliśmy setki ludzi. Niektórzy kłaniali się przed Werą w pas, bądź pozdrawiali skinieniem dłoni, a niektórzy na jej widok przechodzili na drugą stronę drogi. Miałem wrażenie, jakbyśmy chodzili godzinami, a wszędzie panował ten sam chaos. Dziewczynka jakby odgadła moje myśli.

 

– Wbrew pozorom, panuje tu bardzo prosta logika, kiedyś to dostrzeżesz. Teraz przedstawię cię reszcie. Pokłonisz się i będziesz jednym z nas.

 

– Jak to…

 

Nie zdążyłem skończyć, bo w tym momencie zrobiło się całkowicie ciemno. Zostałem sam. Chyba najbardziej przeraziła mnie kontrastująca z dotychczasowym hałasem cisza. Kiedy ciemność zaczęła rzednąć, zobaczyłem, że wokół zgromadzony jest tłum ludzi. Dziesiątki, może setki, nie wiem, widziałem i tak tylko tych z pierwszych rzędów. Wśród nich zdecydowanie mogłem odróżnić kilku w zielonych, długich szatach. Trzy małe dziewczynki, dwie kobiety, dwóch chłopców i trzech mężczyzn. Patrzyli wyczekująco. „Pokłonisz się i będziesz jednym z nas” – w myślach dudniły mi dopiero co usłyszane słowa. Powoli schyliłem głowę. Po chwili to samo uczyniły postaci w zieleni, a potem pozostali zgromadzeni.

 

– Imię? – rzuciła sucho jedna z dziewczynek.

 

– P… Point…

 

– Dlaczego tu jesteś?

 

– Jestem, bo… bo chciałem tu być? – Nic innego nie przyszło mi do głowy.

 

– Czy przyrzekasz przestrzegać naszych praw? Przyrzekasz szanować wszystkich członków wspólnoty bez wyjątku? Przyrzekasz szanować dzieła ich rąk? Przyrzekasz być szczery i wolny od pochopnych osądów? Przyrzekasz posłuszeństwo naszemu Bogu?

 

– Przyrzekam… – wydukałem niepewnie.

 

Zapadła cisza. Miałem wrażenie, że w tym momencie oczy wszystkich przewiercają mnie na wylot, by sprawdzić wiarygodność moich zapewnień.

 

– Witaj! – powiedziała jakaś kobieta po lewej.

 

– Będzie ci tu dobrze – dorzuciła druga z zielono ubranych dziewczynek.

 

– Bądź pozdrowiony.

 

– Rozgość się.

 

– Witaj w naszych progach…

 

Wkrótce w szumie głosów przestałem odróżniać pojedyncze słowa, choć mógłbym przysiąc, że gdzieś pod tym całym gwarem słyszałem szeptane w kółko „jeden z nas”. Wcale nie poczułem ulgi.

 

Nagle wszystko ucichło. Tłum z powrotem utonął w ciemności.

 

– Długo będziesz tak stał?

 

Podążyłem wzrokiem za znajomym głosem. Wera stała tuż za mną, otwierając kolejne, jeszcze przed chwilą nieistniejące, drzwi, które zaprowadziły nas z powrotem do miasta. Odwróciłem głowę w stronę, z której przyszliśmy.

 

Stała tam wielka brama, co najmniej pięciokrotnie mnie przewyższająca. Za jej budulec posłużyły ludzkie czaszki. Całe mnóstwo ludzkich czaszek. Niektóre już lekko omszałe, niektóre białe jak śnieg, a niektóre jeszcze pokryte… Nie, wolałem nie myśleć, czym był rudawy osad, zdobiący nieliczne sztuki.

 

– Te… – zacząłem, ale głos mi zadrżał.

 

– Tak, to czaszki tych, którzy się nie pokłonili – odpowiedziała lekko uśmiechając się i mrużąc oczy.

 

 

 

***

 

 

 

Tym razem poprowadziła mnie pełnymi prowizorycznych budowli obrzeżami miasta, aż dotarliśmy do wielkiej łąki, porośniętej soczyście zieloną trawą i gdzieniegdzie polnymi kwiatami. W niedalekim sąsiedztwie stało kilka rozpadających się szałasów. Na niektórych wisiały jeszcze resztki przeżartych płacht, z innych zostały same pale. Dopiero dalej stało kilka murowanych domów, a za nimi większe budowle. Nad wszystkim górowała wysoka i smukła wieża, na szczycie której płonął czerwony ogień.

 

– Tu będziesz mieszkał.

 

– Tu? To znaczy gdzie? Przecież tu nic nie ma!

 

– Każdy zaczyna od zera. Niektórzy bardzo szybko się poddali, jak zresztą widzisz. Swój dom musisz zbudować.

 

– Ale z czego?

 

– Z tego, co znajdziesz. Na twoim miejscu już zaczęłabym szukać, zaczyna się ściemniać.

 

– Ale…

 

Wery już nie było.

 

Spojrzałem po okolicy. Z czego mam zbudować ten dom? Od czego w ogóle zacząć? Stałem chwilę, całkowicie bezradny, nieprzytomnie wpatrując się w wysoką trawę, po czym ruszyłem w stronę jednego z szałasów. Wyrwałem pale, na których był oparty. Na szczęście nie były zbutwiałe. Wkrótce, z resztek dostrzeżonych namiotów, ustawiłem szkielet własnego. Sam dziwiąc się irracjonalności moich działań, z pobliskiego lasku przytargałem kilka jeszcze okrytych liśćmi gałęzi. Zaczęło zmierzchać, kiedy dziury w pokryciu „szałasu” zapychałem mniejszymi gałązkami, niemiłosiernie raniąc przy tym ręce.

 

Robiło się coraz chłodniej i ciemniej. Nie byłem na tyle zdesperowany, żeby wyłożyć posłanie przegniłą płachtą jednego z namiotów, ale przykryłem nią powstały już dach, jakby faktycznie to mogło zapewnić ochronę przed czymkolwiek. Na szczęście trawa wewnątrz była dosyć miękka i nie musiałem spać na gołej ziemi. Co najwyżej groziła mi bliższa znajomość z zamieszkującym glebę robactwem. Dopiero, gdy się położyłem, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony.

 

Nie zarejestrowałem momentu, kiedy odpłynąłem, ale musiał nastąpić błyskawicznie. Obudziło mnie jakieś szemranie przy namiocie.

 

– Te gałęzie długo nie wytrzymają, chociaż pomysł jest całkiem całkiem, ale na krótką metę. Całość nie daje schronienia ani przed deszczem, ani wiatrem. I robale mogą do środka wleźć.

 

Kobiecy głos zdecydowanie wyceniał dzieło moich rąk. Otworzyłem oczy. Przez prześwity widziałem, że jest już jasno. Zmarzłem, zdrętwiałem, ale nie odważyłem się poruszyć.

 

– A mi się całkiem podoba – dodał dziecięcy głosik. – Te liście takie zielone. Na swój sposób jest nawet ładny. Z wyobraźnią.

 

Głosy ucichły. Postaci jeszcze chwilę czekały po czym szelest traw, towarzyszący ich krokom, zaczął się oddalać.

 

Kiedy miałem juz pewność, że zostałem sam, spróbowałem rozprostować gnaty. Cały szkielet bolał mnie jak jasna cholera. Odwróciłem się na brzuch, po czym podnosząc na czworaki obróciłem głową w stronę wyjścia. Bardzo ostrożnie, by nie zburzyć delikatnej konstrukcji. Wysunąłem głowę z szałasu i zamarłem.

 

Obok wejścia stał mężczyzna. Wyglądał dosyć niegroźnie w swojej koszulI w kratkę i okularach w grubych oprawkach, ale jego skwaszona mina jakoś nie zwiastowała niczego dobrego.

 

– Amatorszczyzna – rzucił, akcentując „szcz”. – Rozsypie się przy pierwszym lepszym podmuchu wiatru. Do tego liście zaczną usychać i będzie syf. Z takim czymś to długo nie pociągniesz.

 

Pewnie patrzyłem na niego jak debil, z rozdziawionymi ustami i pustką w oczach. Chwilę czekał, prawdopodobnie na odpowiedź, po czym machnął ręką i ruszył dalej. Wyczołgałem się z szałasu i rozejrzałem na wszystkie strony, oczekując kolejnej inwazji, jednak w zasięgu wzroku nie było już nikogo.

 

Spojrzałem z zewnątrz na mój „dom”. Faktycznie, nie wydawał się tak imponujący, za jaki miałem go wczoraj. Liście już podwiędły i część małych gałązek powypadała, płachta nasiąknęła poranną rosą, co wcale nie dodawało uroku. Usiadłem na wilgotnej trawie i zastanawiałem się, po co w ogóle to zrobiłem, aż kątem oka zobaczyłem jakiś ruch po mojej lewej. Odwróciłem głowę.

 

Kilka kroków ode mnie stała młoda kobieta. Słońce igrało w jej jasnych lokach, a delikatny wiatr podwiewał długą, kwiecistą sukienkę. Uśmiechała się przyjaźnie.

 

– Cześć!

 

Znowu wyszedłem na debila, nie wykazując żadnej reakcji, poza bezmyślnym wybałuszaniem oczu.

 

– Widać, że się starałeś – kontynuowała niezrażona – ale jeśli chcesz z nami zostać, to musisz sobie postawić coś solidniejszego. Miasto szybko rozprawia się z tymi, którzy nie robią postępów. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać, gdzie szukać materiałów i nauczyć kilku podstawowych zasad.

 

Nierozsądnie byłoby odmówić.

 

Spędziliśmy razem cały dzień. Pokazywała, gdzie szukać cegieł, drewna i innych surowców. Jak je obrabiać i łączyć. Kazała analizować dobrze zbudowane domy i uczyć na ich przykładzie. W końcu zostawiła mnie w środku miasta, z głową napakowaną setkami pomysłów.

 

Szukając drogi powrotnej do szałasu, zauważyłem Werę. Stała przy potężnym pomniku wilka. Nieśmiało patrzyłem, jak stając na palcach stawia na wysokim cokole butelkę z dziwnym, zielonym płynem, po czym rusza w moim kierunku.

 

– Oberwało ci się? – zapytała roześmiana.

 

– Słucham?

 

– Widziałam twój szałas. Kiepściuchno.

 

– Tak… Ale można powiedzieć, że już teoretycznie wiem, o co chodzi…

 

Kłapałem jadaczką z dziwnym przekonaniem, że jak nie opowiem o wszystkich planach, to umkną bezpowrotnie. Ona nic nie mówiła. Szliśmy miastem, a ja, patrząc na kolejne domy, rzucałem pomysł za pomysłem, jak nakręcony. Kiedy zbliżaliśmy się do pomnika, na którego wysokim szczycie przycupnęła sowa, kątem oka zauważyłem, jak spojrzenie mojej towarzyszki w dosyć niepokojący sposób skupia się na jednym punkcie. Podążyłem wzrokiem w tym kierunku. Przy obelisku stał siwy staruszek, przygarbiony, z długą brodą. Patrzył na Werę z mieszanką odrazy i nienawiści. Po chwili zebrał ślinę, splunął na monument i odszedł. Chwilę patrzyłem oniemiały. Za to na ustach dziewczynki zakwitł szeroki uśmiech. Nie wiadomo skąd, pojawił się jeden z zielono ubranych mężczyzn i szmatką starł ślinę.

 

Wyraz twarzy Wery powinien mnie wtedy zastanowić, chociaż zaniepokoić. Byłem jednak zbyt pochłonięty własnymi wizjami. Po chwili przy sowim słupie jakaś kobieta postawiła kolejny wazon kwiatów i wszystko było, jak jeszcze chwilę wcześniej.

 

Ruszyliśmy dalej, ale nie zaszliśmy daleko. Tuż za obeliskiem stał dziwny dom. Przypominał trochę lunaparkowy gabinet strachów, stylizowany na wiktoriański styl. Strzeliste wieżyczki i przemyślane detale, utrzymane w czarno-granatowej tonacji, budziły zarówno zachwyt jak i niepokój.

 

– Tu mieszkam – powiedziała Wera.

 

Opadła mi szczęka.

 

– Sama to zbudowałaś?

 

– Sama samiusieńka. To proste: wystarczy słuchać dobrych rad i próbować do skutku. I, przede wszystkim, nie porywaj się z motyką na słońce. Przynajmniej nie od razu – dodała, puszczając oczko.

 

– Mogę wejść do środka? – zapytałem nieśmiało.

 

Wera lekko drgnęła, a na jej twarzy znów zagościł niepokojący grymas, ale trwało to może sekundę, zanim przybrała swój zwyczajny uśmiech.

 

– Wolałabym nie i, uwierz mi, ty chyba też wolałbyś tego nie oglądać.… Ale za to pozwolę ci wyobrażać sobie wnętrze jak tylko ci się podoba. Czy to nie jest fajniejsze?

 

Uniosłem w zdziwieniu brwi.

 

– Eh, Point… – Pociągnęła mnie za rękaw, żebym się schylił, po czym przysłaniając usta dłonią wyszeptała mi prosto do ucha – Po prostu w środku jest straszny burdel.

 

Nie mogłem się nie zaśmiać.

 

 

 

***

 

 

 

„Słuchaj rad i próbuj do skutku”. Te słowa dźwięczały mi w głowie przez następnych kilka dni. Były to chyba najbardziej pracowite dni w moim życiu. Z zapałem woziłem cegły, mieszałem zaprawę, a gdy brakło chęci, szedłem do miasta i patrzyłem na najpiękniejsze domy. Motywacja wracała, wraz z wizjami własnej posesji równie pięknej jak tamte, z równie imponującym pomnikiem w roli wizytówki.

 

Po kilku dniach morderczej pracy stałem się właścicielem małej, ale całkiem zgrabnej altanki. Znów zobaczyłem mężczyznę ze skwaszoną miną, a po nim wielu innych.

 

– Dużo lepiej, ale…

 

Każdy miał jakieś „ale”. Pamiętając słowa Wery, z pokorą przyjmowałem każdą uwagę i wprowadzałem zalecenia w czyn. Nie wyszedłem na tym źle. Czasem wręcz śmiałem się sam z siebie, że przy budowie nie zauważałem tak istotnych uchybień. Po kolejnych kilku dniach poprawek wreszcie nie usłyszałem żadnego „ale”. Z poczuciem bezgranicznej radości i usatysfakcjonowania położyłem się na łóżku i pozwoliłem sobie na mała drzemkę.

 

 

 

 

– Sąd!

 

– Sąd.

 

– Sąd…

 

Głosy dochodziły jakby ze wszystkich kierunków, z różnym natężeniem, z różnym zabarwieniem. Otrzeźwiałem w trybie natychmiastowym. Wyszedłem z altanki.

 

Tłumy ludzi szły w jednym kierunku. Od razu powziąłem pewne przypuszczenie i nie myliłem się. Szli do wieży. Z ciekawości także podążyłem w tamtą stronę.

 

Wieża była idealnie biała i gładka. Bez żadnej rysy, bez skazy. Jak przystało na dom Boga. Fala tłumu zniosła mnie do środka. Im wyżej, tym większe ciemności ogarniały zgromadzonych. Za to dół wyraźnie oświetlały pochodnie. Wkrótce znalazłem sobie miejsce na jednym z balkonów, z których idealnie można było podziwiać scenę na samym dole.

 

Na niewielkim podwyższeniu stał znany mi już staruszek, naprzeciwko niego zaś dziesięć tronów, obsadzonych przez także znajome postaci w zieleni. Oskarżony, zdenerwowany, dreptał po podwyższeniu, zaciskając pięści i mamrocząc coś pod nosem. Poza tym panowała całkowita cisza i atmosfera nerwowego oczekiwania.

 

– Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, podżeganie do nienawiści i obrażanie pobratymców – przemówiła jedna z kobiet. – Złamałeś przysięgę i zostaniesz za to ukarany zgodnie z wagą przewinienia. Decyzją Boga zostajesz skazany na banicję.

 

– To była prowokacja! – wykrzyknął staruszek, wyciągając przed siebie zaciśniętą w gniewie pięść. – To wszystko wina tej wiedźmy, to ona, ta święta krowa… Ona nosi w sobie piekło!!!

 

Całkowicie stracił nad sobą kontrolę. Krzyczał i pluł, jednak z jego ciałem zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw stopy, potem kolana i coraz wyżej… Kamieniał. Centymetr po centymetrze. Wkrótce zastygł całkowicie, z wyciągniętą pięścią i otwartymi w krzyku ustami. Zapanowała głucha cisza. Spojrzałem po zgromadzonym tłumie, ale na nikim widowisko nie zrobiło wrażenia. Zanim opuściliśmy wieżę, zauważyłem gdzieś triumfująco radosną twarz Wery, a także kilka osób posyłających jej porozumiewawcze uśmiechy.

 

 

 

 

***

 

 

 

Znowu zapanował spokój. Wróciłem do swoich zajęć, czyli oglądania obcych domów i rozbudowywania własnego. Zaczęło mi to sprawiać prawdziwą frajdę. Nawet na tyle już znałem miasto, że nie tylko nie gubiłem się w uliczkach, ale i poznawałem coraz więcej tajnych przejść, coraz więcej mieszkańców przestało być anonimowymi, miałem już swoje ulubione domy. Oczywiście pośród nich dom Wery. Ani się obejrzałem, a składałem kwiaty pod pomnikiem sowy.

 

Jednak życie w mieście nie toczyło się tylko wokół budowli, o czym bardzo szybko się przekonałem. Na każdej ulicy można było spotkać co najmniej kilka kawiarenek, pubów czy wielkich sal wykładowych, w których głownie toczyły się zażarte dyskusje. Nie potrzebowałem dużo czasu, by zauważyć, że poszczególne miejsca mają swoich stałych bywalców i określony klimat oraz że nie każdy jest wszędzie mile widziany.

 

Mieliśmy z Werą ulubione, ale i na chybił-trafił zdarzało się nam gdzieś wpaść. By się czegoś nauczyć, by miło spędzić czas lub, po prostu nie mogłem się opędzić od tego wrażenia, by Wera wyrobiła swój dzienny limit irytowania ludzi… Kilka razy byłem świadkiem, jak w skutek jej pyskówek do pomieszczenia wpadali zieloni i rozpędzali całe towarzystwo, a lokal zamykano.

 

Ale było jedno miejsce, gdzie wszechwidzące spojrzenie Boga zdawało się nie docierać. Którejś nocy obudziło mnie pukanie w okno. To była Wera. Niewiele mówiąc wyciągnęła mnie na bardzo długi spacer. Minęliśmy wszystkie zabudowania i długo jeszcze szliśmy po okalającej miasto łące, niemalże w całkowitych ciemnościach. W pewnym momencie poczułem, że wspinamy się po wzgórzu. Po chwili dostrzegłem lekką łunę, bijącą zza niego i usłyszałem coraz głośniejsze hałasy. Jeszcze kilka kroków i miałem przed sobą widok prawie tak samo zaskakujący, jak samo miasto.

 

– Co to jest?

 

– Zakątek Bezprawia! – pisnęła radośnie Wera i zaczęła z niekontrolowaną radością zbiegać ze wzgórza. W dole płonęło wielkie ognisko, oświetlające tłum ludzi, zebranych w mniejszych lub większych grupkach na dosyć rozległej polanie. Panował zdecydowanie radosny nastrój, do moich uszu dotarły nawet jakieś sprośne piosenki. Kątem oka dostrzegłem, jak ktoś zgarnął Werę w biegu i próbował usadzić ze swoim towarzystwem, ale, grzecznie przepraszając, wysunęła się z jego objęć i kontynuowała szaleńczy bieg, by w końcu, lekko wytracając impet, rzucić się na wielkie bure wilczysko, drzemiące samotnie przy ognisku. Wilk zerwał się, zrzucił ją, wyszczerzył kły, ale po chwili znów spokojnie leżał, nie zwracając uwagi na zawadiackie pociągnięcia to za ucho, to za ogon.

 

Nastrój powszechnej hulanki wbrew pozorom lekko mnie wystraszył. Chwilę jeszcze przyglądałem się towarzystwu i, ku własnemu zdziwieniu, dostrzegłem prawie wszystkich zielonych, wmieszanych w różne grupki i zachowujących się równie rubasznie.

 

– Point! – krzyknął ktoś z tłumu. – Nie stój tak, choć do nas!

 

Wyłapałem zapraszający gest ręki, ale dopiero po bliższym przyjrzeniu poznałem osobę. Miałem do wyboru albo przyłączyć się do zabawy, albo ruszyć samotnie w stronę bardzo odległych świateł miasta. Wybór był prosty.

 

Przysiadłem się do grupki, z której większość osób lepiej lub gorzej znałem. Brylował mężczyzna, którego skojarzyłem z kamiennym pająkiem. Od razu podał mi kubek z jakąś ciemną substancją, zaprawioną prądem. Już po kilku łykach byłem całkowicie rozluźniony i bez oporów włączyłem się do żartów, choć zabrakło mi odwagi, by wzorem innych, krzyczeć wredne uwagi w kierunku Wery i pękając ze śmiechu słuchać, jak odgraża się, równie rozbawiona.

 

– Słuchaj, Point – rzucił pajęczak, lekko spoważniawszy – a co sadzisz o motylim pawilonie?

 

Bardzo dobrze widziałem, o czym mówi. Dom z kamiennym motylem należał do moich ulubionych i na bieżąco śledziłem wszystkie zmiany.

 

– Uwielbiam go – powiedziałem, może zbyt wylewnie i niekontrolowanie czknąłem, rozbawiając towarzystwo. – Zwłaszcza te czerwone ornamenty na fasadzie.

 

Nagle w kręgu zapanowała dziwna cisza.

 

– Powiedziałem coś nie tak? – zapytałem niepewnie.

 

– Nie, tylko wiesz – delikatne zaczęła jedna z kapłanek – ona je namalowała własną krwią. I nie kryje się z tym. A nawet lekko afiszuje.

 

W jej głosie pobrzmiewało zniesmaczenie. Już się obawiałem, że zabiłem nastrój, kiedy człowiek-pająk z werwą podjął temat.

 

– Daj spokój, każdy z nas to robi. Nie wiem, dlaczego się z tym tak kryjemy i dlaczego powinniśmy się tego wstydzić! Wszyscy wiemy, że dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy.

 

– Wiem – odpowiedziała równie gwałtownie kapłanka – ale…

 

– O wilku mowa… – szepnęła jedna z kobiet, szturchając kapłankę łokciem.

 

Znowu zapanowała cisza.

 

Gwarną i chwiejną gromadą zbliżała się właścicielka omawianego domu wraz ze swoją świtą. Gdy mijali naszą grupę, padło kilka zgrzytliwych uprzejmości, po czym towarzystwo ruszyło dalej. Nagle moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem oplotkowywanej. Była to szczupła, starsza kobieta, o włosach przywodzących na myśl stóg siana.

 

– Point, złotko, pierwszy raz tutaj?

 

– Jakoś tak się złożyło…

 

– No to zapraszamy do Altany! – Widziałem, jak na to słowo moje towarzystwo wymieniło miedzy sobą porozumiewawcze spojrzenia. – No już, nie bój się – dodała, uśmiechając się szeroko i wyciągając w moją stronę kościstą i pomarszczoną dłoń.

 

– Point! – rozległo się od strony ogniska, zwiastun ratunku.

 

Zerknąłem na kobietę przepraszająco, chyba tylko po to, by wyłapać w jej spojrzeniu cień wzgardy, po czym ruszyłem chwiejnie w stronę Wery. W mojej głowie pulsowało tysiące pytań, których wcześniejszym rozmówcom bałem się zadać.

 

Siedziała już sama, długim patykiem mieszała w ognisku, a potem płonącą końcówką nadpalała suche źdźbła trawy. Przez chwilę miałem wrażenie, że płomienie odbijające się w jej oczach są dziwnie na miejscu. O co zapytać najpierw?

 

– Co to jest Altana?

 

Wera uśmiechnęła się drwiąco i wskazała małe ogniki po prawej stronie, drżące w miejscu, do którego nie docierało już światło ogniska.

 

– To tam.

 

– Ale coś jest niezwykłego w tym miejscu?

 

– Właściwie, to nie. To najzwyklejsza na świecie siedziba snobizmu, zepsucia, rozpusty oraz słodyczy, zachwytów i wzajemnej adoracji. Jak chcesz dołączyć, to droga wolna.

 

Jej mina zwiastowała koniec tematu. Podjąłem więc kolejne zagadnienie.

 

– A tu? Co to za miejsce?

 

– To jest, mój drogi, Zakątek Bezprawia. Robimy tu, co nam się żywnie podoba, a Bóg udaje, że tego nie widzi.

 

– Jak to udaje? To co tu robią kapłani?

 

– To samo, co robili, kiedy byli jeszcze jednymi z nas. Bawią się. Mimo wszystko, na twoim miejscu nie pozwalałabym sobie na zbytnią swobodę w ich obecności. Czasem mylą im się kompetencje.

 

– W jakim sensie?

 

– A w takim, że wydaje im się, że to oni rządzą miastem., a nie Bóg.

 

– A kim tak właściwie jest Bóg?

 

Wera rozejrzała się i dopiero pewna, że nikogo nie ma w pobliżu, odpowiedziała cicho:

 

– Bóg jest stworzycielem. Stworzył ziemię, na której budujemy nasze domy. Stworzył zasady tej ziemi. Teoretycznie to jest jego miasto i teoretycznie on jest najwyższą władzą. Jest mądry i dobry, ale ostatnio mam wrażenie, że jego wzrok już nie śledzi naszych dróg i kroków. Być może nawet nie wie, co dzieje się tu, na dole. Dlatego kapłani robią, co im się podoba, miastem rządzą gangi, a do tego pałęta się tu mnóstwo różnych, dziwnych mętów. Zresztą, jeśli posiedzisz tu trochę dłużej, to sam się przekonasz.

 

– A ty, długo już tu jesteś?

 

– Na palcach rąk mogę policzyć ludzi, którzy są tu dłużej ode mnie. – Wera położyła się, podkładając ręce pod głowę i na chwilę zapatrzyła się w czarne niebo. Dziwnym sposobem, w jej oczach nadal płonął ogień. – Czasem mam wrażenie, że urodziłam się w tym mieście, że to ono mnie stworzyło. Jestem starsza niż obecni kapłani, dlatego nie czuję się w obowiązku okazywać im posłuszeństwa. Mam większy posłuch niż oni, choć nie ja jedna. I jestem absolutną rekordzistką pod względem liczby posiadanych wrogów – dodała cicho, a na jej ustach wykwitł błogi uśmiech.

 

 

***

 

 

 

Nocna eskapada do zakątka bezprawia nie zniechęciła mnie do wizyt pod motylim domem. Był jednym z największych w mieście. Klasyczny, stylowy, otoczony dużym, starannie urządzonym ogrodem. Tak bardzo różny od „zamczyska” Wery. Przed bramą wysoko rósł w niebo obelisk, ozdobiony kamiennym motylem. Kobieta zwykła stać przy nim i z dobrotliwym uśmiechem pozdrawiać wszystkich przechodzących obok. A przechodziło ich całkiem dużo. Niektórych zapraszała do środka, niektórym musiało wystarczyć zostawienie kwiatów pod pomnikiem. W okolicy domu zawsze panowała jakaś niepokojąco sielska atmosfera.

 

Podczas jednego ze spacerów zauważyłem poruszenie, właśnie tam. Wmieszałem się w tłum.

 

– Zachwycające!

 

– Poruszające!

 

– Perfekcyjne!

 

Wszędzie było słychać tylko słowa zachwytu. Słomianowłosa stała przy obelisku, ze skromnie opuszczonym wzrokiem wysłuchując komplementów na temat przebudowy jej domu. Nagle, wśród harmonii zabrzmiała fałszywa nuta.

 

– Twoi klakierzy jak zwykle na posterunku.

 

Bez zerkania wiedziałem, do kogo należy ten głos. Za to wszyscy zgromadzeni nie omieszkali obdarzyć Wery pogardliwym spojrzeniem.

 

– Och, drogie Oko Cyklonu, twoje zarzuty są jak zwykle bezpodstawne – odpowiedziała właścicielka domu z jadowitym uśmiechem. – Jeśli chcesz coś udowodnić, możemy się zmierzyć w pojedynku, ale wątpię, byś dała radę pokonać mnie w czymkolwiek – dodała, cedząc słowa przez zęby, a przez dobrotliwe rysy coraz bardziej przebijała dzika wściekłość.

 

– W kupowaniu przychylności i poklasku za słodycze na pewno wiedziesz prym…

 

– PAX! – dyskusję przerwała jedna z zielono ubranych dziewczynek, która pojawiła się znikąd.

 

Na jej widok starsza kobieta odpuściła, bez słowa wracając do domu, posyłając wcześniej pogardliwy uśmiech w stronę oponentki. Kapłanka spojrzała ognistym wzrokiem na Werę.

 

– Zakaz wszelkiego prowokowania. Ty – jesteś – prowokatorką… – powiedziała powoli, akcentując każde słowo.

 

– A – ty – jesteś – wyjątkowo – łysa. – Odpowiedziała Wera, naśladując sposób wypowiedzi i postawę kapłanki. Ta zrobiła naburmuszoną minę i po chwili rozpłynęła się w powietrzu.

 

Podszedłem do Wery. Rozweselona, puściła mi oczko.

 

– Trzymaj się mnie, a nauczę cię drwić z kapłanów.

 

– Ale przysięga…

 

– Nic mi nie będzie.

 

Tłum motylich wielbicieli zerkał na nas wilkiem, szczerząc kły.

 

 

 

Po tym incydencie Wera zniknęła na kilka dni. Niepokoiłem się, nawet zajrzałem do Białej Wieży, czy przypadkiem nie stoi tam w formie marmurowego posągu. Kiedy wreszcie stanęła przed moim domem, na jej rękach widać jeszcze było ślady zadrapań i ugryzień. Nie musiałem pytać, skąd pochodzą.

 

– Powinnaś to zgłosić kapłanom.

 

– Point, posłuchaj – powiedziała smutno – ja jestem Prowokatorką. Jestem Podpalaczką. Jestem Chaosem. Jestem nieodłączną częścią tego świata. Nie mogą się mnie pozbyć – dodała dziwnie poważnie. – Ale to wcale nie oznacza, że będą mi pomagać.

 

– Ale…

 

– O, widzę, że zaczynasz gromadzić wyznawców!

 

Zmieniła temat, jasno dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Nie od razu pojąłem, o co chodzi, więc wskazała palcem małą glinianą kulę, jakieś dwa metry od drzwi mojego domu. Przy kuli leżał kwiatek.

 

– Co to jest?

 

– Zalążek – odpowiedziała ze śmiechem. – Im lepszy będzie twój dom, im większe wrażenie będziesz robił na pozostałych mieszkańcach, tym większy będzie ten pomnik.

 

Wybuchnąłem śmiechem.

 

– Przyznaj się, postawiłaś to, żeby zrobić mi kawał.

 

Wera skrzywiła się.

 

– Jestem ostatnią osobą, która dla kawału stawiałaby pomniki.

 

Wtedy dostrzegłem, że daleko za plecami mojej rozmówczyni, wśród wysokich łąk, stała dziewczyna, zwiewna i pastelowa, niczym rusałka. Zdecydowanie patrzyła w naszą stronę. To musiała być ona.

 

 

***

 

 

 

Wątpliwy związek pomiędzy glinianą kulą i pomnikami niesamowicie mnie intrygował. Wprowadzałem w domu kolejne modyfikacje i ustalenia tylko po to, żeby sprawdzić, czy faktycznie odbije się to jakoś na wielkości kuli. Wypróbowałem nawet sztuczkę z własną krwią. Okazała się zadziwiająco skuteczna.

 

Wraz z kolejnymi trafnymi inwestycjami kula powiększała średnicę, a cokół pod nią rósł coraz wyżej, niczym żywy organizm. Pojawiało się też coraz więcej kwiatów. Pod domem spotykałem ludzi, chcących podyskutować o budownictwie, udzielić kilku rad, lub uszczknąć coś dla siebie. Zaczynałem kochać to miasto.

 

Najczęstszym gościem pod moimi drzwiami była pastelowa rusałka. Z czasem ją polubiłem, nawet bardzo. Szczególnie sposób, w jaki na mnie patrzyła.

 

Mimo, że mieszkała w mieście dłużej niż ja, jej dom prezentował się niezbyt dobrze. Krzywy, chropowaty i pomalowany na pastelowy róż, gdzieniegdzie przetykany złotem lub zwierzęcymi wzorami. Widocznie nie miała szczęścia trafić na pomocną dłoń, jak ja, a przynajmniej tak pomyślałem na początku. Rusałka była bardzo delikatna i wrażliwa, więc spróbowałem na wyrost powiedzieć coś miłego. W odpowiedzi usłyszałem cały wykład światopoglądowo-idealistyczny, który miał mnie oświecić, dlaczego krzywa różowa chatka jest najwspanialszym domem na świecie i dlaczego inni są zbyt głupi, żeby to dostrzec. Faktycznie, to było oświecenie. Od razu zrozumiałem, dlaczego mieszkańcy omijają domek rusałki z daleka. Ale czy za to miałem się też od niej odsunąć? Była jeszcze młoda i tak uroczo głupiutka. Kiedy podniecona rozprawiała o swoich poglądach, bo o żadnej dyskusji nie mogło być mowy, jej policzki nabierały rumieńców, a w oczach błyskały delikatne iskierki. Miła odmiana po chłodnym i zdystansowanym towarzystwie Wery.

 

Następne dni spędzaliśmy razem, albo przy moim, albo przy jej domu. I choć często po kryjomu musiałem zamalowywać koślawe kwiatki i zwierzątka, które rysowała kredkami na fasadzie mojego budynku, zdołałem namówić ją do doprowadzenia swojego domu do przyzwoitego poziomu, co w związku z jej uporem i niezachwianym przekonaniem do słuszności własnych poczynań było nie lada wyczynem Już pal licho kwiatki, serduszka i zwierzątka i resztę kiczu, który wypełniał każdą możliwą przestrzeń. Przynajmniej znalazło się kilkoro zainteresowanych, z podobnym gustem. Rusałka opowiadała im o koncepcji, alegoriach i przesłaniu, a oni tylko potakiwali głowami. Wtedy rzucała mi roześmiane spojrzenia typu – a widzisz, miałam rację. Słodki, śliczny głuptasek.

 

Czułem się winny, kiedy pod moją nieobecność ktoś ocenił fachowo jej pracę, co zaowocowało nie tylko wykładem, ale i ostrą pyskówką i w efekcie – sądem. Na szczęście rusałka dostała drugą szansę, jako że był to pierwszy tego rodzaju wybryk. Długo płakała w moich ramionach, a ja nie miałem innego pomysł, jak tylko przytulać ją jeszcze mocniej. Tak bardzo się wystraszyła.

 

 

***

 

 

 

Kończyłem kolejną przebudowę domu. Byłem wyjątkowo dumny, tym bardziej, że rusałka miała przy tym spore zasługi. Tuż przed świtem złożyłem jej propozycję, której nie mógłbym złożyć nikomu innemu. Zgodziła się, choć widziałem w jej oczach tyle samo szczęścia, co strachu. Chwilę potem, na framugach okien malowaliśmy kwiaty naszą wymieszaną krwią.

 

Trema przed wystawieniem wspólnego dzieła do publicznej oceny niemalże zwalała mnie z nóg. W końcu przy bramie pojawił się pierwszy mieszkaniec – jasnowłosa kobieta, która jako pierwsza podała mi pomocną dłoń. Długo oglądała dom w milczeniu, obeszła dookoła, dotknęła kilku fragmentów, aż w końcu wydała werdykt:

 

– Piękny.

 

Padliśmy sobie z rusałką w ramiona. Kolejne pozytywne opinie jeszcze wzmogły naszą euforię. Jedno przez drugie odpowiadaliśmy na pytania zachwyconego tłumu.

 

I wtedy przyszła Wera.

 

Przez cały ten czas w ogóle o niej nie myślałem, całkowicie pochłonięty budową i nowym towarzystwem. Uśmiechnęła się lekko, jakby nie chowała żadnej urazy. Ze znawstwem oglądała budynek, obeszła, oceniła bliżej wybrane elementy, nawet przez okno zajrzała do środka, po czym wytknęła jakieś szczegóły, które jej zdaniem szwankowały. Trochę ich znalazła. Na koniec powiedziała:

 

– Całkiem nieźle, pod warunkiem, że masz zamiar ewoluować w sześcioletnią dziewczynkę.

 

Spojrzała z uśmiechem na ściskającą moje ramię rusałkę. Ja też. Jej twarz była czerwona niczym cegła. To była chwila, moment, nie zdążyłem zareagować.

 

– Wynoś się stąd, wiedźmo! – krzyknęła piskliwym głosikiem. – Nikt cię tu nie chce, nikt cię nie lubi. Wykurzę cię z tego miasta. Sio!

 

Zatkałem jej usta ręką, zanim rzuciła coś gorszego. Wera tylko uniosła wyżej brwi, a potem znowu się uśmiechnęła. Ten uśmiech nie zwiastował niczego dobrego.

 

Odprowadziłem roztrzęsioną rusałkę do jej domu i wróciłem do siebie, pod pretekstem naprawy usterek. Długo myślałem o tym, co powiedziała Wera. Niestety miała rację. Zawsze miała rację. Zabrałem się za naprawianie uchybień. Pracowałem do wieczora, aż w końcu, do granic wycieńczony, padłem na lóżko i od razu zasnąłem.

 

W nocy Wera poszła pod dom rusałki.

 

 

***

 

 

 

Nie dałem rady zapobiec temu, co się stało. Obudzony przez dziwny niepokój, od razu pobiegłem pod dom mojej pani. Był pusty. Bardzo, bardzo zły znak. Podświadomie wiedziałem, gdzie jej szukać. Biegłem ile sił.

 

Wokół domu Wery stał pokaźny, milczący tłum. Kwiaty pod pomnikiem były rozrzucone, połamane i podeptane. Usłyszałem dźwięk pękającej szyby. Jeszcze zanim wszystkie kawałki szkła wypadły z ram, rusałka już szukała kolejnego kamienia, by zbić ostatnie całe okno od frontu.

 

– I czyj dom jest teraz koszmarny, co?! – krzyczała. – I czyj dom ma mnóstwo podstawowych błędów?! Wynoś się z miasta, ty jebana suko! Nikt cię tu nie chce!!! Słyszysz, wynoś się!

 

Stałem jak wryty. Nie zrobiłem nawet kroku, kiedy obrzucała kolejnymi kamieniami dom, od czasu do czasu trafiając w którąś z dziur po oknach. Potem, w szale, wyrywała sztachety z płotu. Wtedy przyszli zieloni. Złapali rusałkę i zniknęli. Tłum natychmiast ruszył w stronę Białej Wieży, a ja dalej stałem jak wryty. Dopiero, kiedy zobaczyłem, jak w pustym oknie pojawia się tryumfująco uśmiechnięta twarz Wery, zrozumiałem, gdzie powinienem być.

 

Biegłem szybko. Zatrzymałem się dopiero kilka kroków przed wejściem, co chwilę potrącany przez ludzi tworzących żywą rzekę. Stałem, wpatrzony w czarną paszczę wrót. Przecież przechodziłem tędy setki razy, codziennie podziwiałem majestat Białej Wieży z okien mojego domu. Ba, nie raz już i nie dwa uczestniczyłem w procesach, ale teraz…

 

Kolejne potrącenie. Tylko kątem oka zauważyłem winowajczynię, zanim jej czarna sukienka zniknęła w różnobarwnym, podekscytowanym motłochu. Nabrałem głęboko powietrza i ruszyłem w mroczną otchłań. Jak w bagno.

 

Wszystko odbywało się jak zwykle, z tym, że na podwyższeniu stała ona. Nie patrzyła na postaci w zieleni. Patrzyła dokładnie w jedno miejsce w tłumie, wykrzykując naiwne wyzwiska. Pogróżek też nie szczędziła. Uciszył ją dopiero dźwięk masywnego kostura, z hukiem uderzającego o kamienny podest jednego z tronów.

 

– Jesteś oskarżona o działanie na szkodę społeczności…

 

Zamiast reszty słów słyszałem tylko jednostajny bełkot. Widziałem, jak oskarżonej wraca przytomność, jakby przez ten czas ktoś przejął nad nią kontrolę i dopiero teraz zrozumiała, co się dzieje. Nie prosiła o litość, nie potrafiła stanąć w swojej obronie, a ja mogłem tylko patrzeć, jak w jej oczach rośnie przerażenie, jak w popłochu zaczyna wodzić wzrokiem po zgromadzonym tłumie, aż w końcu trafia na mnie. W tym momencie po jej policzkach spłynęły dwie wielkie łzy, które zastygły w kamień tuż przy podbródku. Niemy, szary posąg patrzył na swoją ostatnią nadzieję. Wyglądał jak pomnik porażki. Pomnik osamotnienia. Pomnik mojego tchórzostwa.

 

Ludzie powoli opuszczali wieżę. Zieloni ustawili kamienną rusałkę w rzędzie banitów. Poczekałem, aż wnętrze opustoszeje zupełnie i podszedłem do posągu, który jeszcze przed chwilą był tą, którą powinienem chronić. Pogładziłem kamienną łzę. Była zupełnie zimna. Wtuliłem się całym ciałem w zimny kamień. Gdybym mógł, zastygłbym razem z nią. Wtedy, tuż przy wyjściu, usłyszałem rozbawione kobiece głosy.

 

– Niedługo wieża stanie się twoją osobistą salą trofeów.

 

– Heh, ma się ten talent.

 

Wera.

 

 

 

 

 

Dopiero wtedy coś we mnie pękło. Rozwścieczony ruszyłem w stronę dźwięków. Wera nie była zdziwiona, jakby cały czas wiedziała, że słucham. Za to towarzysząca jej kobieta w zielonej szacie była wyraźnie zmieszana. Tak samo jak ja. Nagle to wszystko we mnie uderzyło. Więc tak wyglądała tutejsza sprawiedliwość? Tak się tutaj przestrzega reguł?! Po to ta cała szopka z przysięganiem?!

 

Najgorsze jednak było to poczucie bezsilności. Minąłem je bez słowa, zaciskając pięści i zaciskając szczęki.

 

Kilkanaście kroków dalej wciąż czułem na plecach wzrok Wery. Przystanąłem i odwróciłem się. Stała ze swoim uśmieszkiem. Prowokatorka. Podpalaczka. Mała, wredna suka. Stała u wrót domu Boga i wiedziała, że mogę na nią co najwyżej krzywo spojrzeć.

 

Powiodłem wzrokiem w górę Białej Wieży. Ogień na szczycie płonął czerwono, odznaczając się wyraźne na tle błękitnego, bezchmurnego nieba. Ogień. Wtedy dotarło do mnie, że być może jeszcze nie wszystko stracone. Na miękkich nogach ruszyłem z powrotem. Ignorując Werę, stanąłem przed kapłanką.

 

– Chcę rozmawiać z Bogiem.

 

 

 

***

 

 

Szedłem w górę wieży całą wieczność, jakby nowe rzędy schodów wyrastały tuż pod moimi stopami. Zanim dotarłem do celu, cały gniew wywietrzał. Kiedy w końcu schody zaczęły ginąć w jasnej poświacie, przystanąłem spokojny i niemalże całkowicie pozbawiony chęci walki. Wziąłem głęboki oddech i zrobiłem krok.

 

Okazało się, że stoję na szczycie wieży. Okrągły, zadaszony taras wykonany był z tego samego kamienia, co reszta budowli. Po wędrówce w mrokach, odbijająca promienie porannego słońca biel niemalże odebrała mi wzrok. Zasłoniłem ręką oczy i tylko przez szpary między palcami zerkałem na panoramę miasta.

 

Kiedy czarne plamki przestały tańczyć przed moimi oczami, spostrzegłem, że nie jestem sam. Na środku ascetycznego tarasu stał wielki, biały tron, na którym siedział mały, jasnowłosy chłopiec, w szacie utkanej z czerwonego płomienia. W jego jasnych oczach i wąskich ustach było coś majestatycznego. Coś, co wymagało bezgranicznego szacunku i oddania. Nie miałem wątpliwości, że nic, co dzieje się w mieście, nie umknie jego wiedzy.

 

Mój język jakby skamieniał. Wszystkimi pozostałymi po morderczej wspinaczce siłami wypowiedziałem swojej kwestię i aż wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem chropowaty, jakby obcy głos.

 

– Kara była zbyt wysoka.

 

– Ostrzegaliśmy ją – przemówił Bóg. Dźwięk jego głosu, dziecięcy, lecz spokojny i opanowany, jeszcze bardziej osłabił mój bunt.

 

– Wera ją sprowokowała…

 

– Wera powiedziała jej prawdę, nie naruszając przy tym żadnej z naszych zasad.

 

Miał rację. Ale przecież nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Nie mogłem jej tak po prostu stracić…

 

– Daj jej jeszcze jedną szansę. Będę jej pilnował noc i dzień. Jeśli znowu zrobi jakieś głupstwo, to wyślecie na banicję nas oboje…

 

Moje serce waliło, jakby chciało wyrwać się z piersi. Nie miałem nic cenniejszego do rzucenia na szalę, niż własna egzystencja. Bóg patrzył nadal z tym samym wyrazem twarzy. Milczał.

 

– Dobrze – odrzekł po chwili.– Równo za miesiąc znowu otworzymy dla niej drzwi. Jeśli wróci, staniesz się jej aniołem stróżem. Będziesz osobiście odpowiedzialny za wszystkie jej czyny. To moje ostatnie słowo.

 

Czerwony płomień rozjarzył się z takim impetem, że aż mnie odrzuciło i omalże nie spadłem ze schodów. Czyżby moje prośby zostały wysłuchane?

 

 

***

 

 

 

To był bardzo długi miesiąc. Czas stał w miejscu, a ja zupełnie nie potrafiłem go niczym ruszyć. Nie miałem ochoty pracować nad domem, nie chciałem też za bardzo wychodzić, żeby nie spotkać Wery. Nasza przyjaźń była definitywnie skończona. A jednak nie mogłem przestać o niej myśleć. Na szczęście ona też nie przejawiała jakiejkolwiek chęci kontynuowania znajomości. Żałowałem tylko jednego: że nie widziałem jej miny, kiedy się dowiedziała, że rusałka wróci.

 

Dzień przed powrotem chodziłem ekstremalnie podniecony, nocy też nie przespałem. Wstałem bladym świtem, nazbierać polnych kwiatów, które tak bardzo lubiła, a gdy tylko pierwszy promień słońca wychynął zza horyzontu, stałem już u wrót wieży.

 

Oglądałem sądy, oglądałem i powroty. Patrzenie, jak posąg zamienia się w żywe ciało było chyba równie fascynujące, jak i nie bardziej. Nagle zimny kamień wciągał głęboko powietrze, jakby wynurzał głowę spod wody, po czym nabierał kolorów, a martwe tkanki na powrót nabierały ciepła i miękkości. Usiadłem więc na ziemi i czekałem na ten spektakl w wykonaniu rusałki.

 

Czas dłużył się niemiłosiernie, ale podejrzewałem, że to jedynie wynik niecierpliwości i tak naprawdę mogło minąć zaledwie kilka minut. Po jakimś czasie kątem oka zauważyłem przemykającego kapłana, ale nie zaszczyciłem go spojrzeniem, on też mnie nie zaczepił. Czasem słyszałem jakieś głosy, ale wieża była otwarta dla wszystkich, więc nie było to niczym nadzwyczajnym. Jednak rosnący na zewnątrz szum budził uporczywy niepokój, że może jednak czas wcale nie stoi w miejscu.

 

Nic się nie działo. Przed sobą miałem wciąż martwy posąg. Radosna ekscytacja już dawno mnie opuściła. Przeszedłem też fazę niepokoju, a zdenerwowanie i poziom agresji rosły wprost proporcjonalnie do postępujących na zewnątrz mroku i ciszy. Rusałka nie wróciła.

 

A może się pomyliłem? Może to nie dzisiaj?

 

Już po chwili pokonywałem kolejne stopnie prowadzące w górę wieży. Tym razem nie straciłem determinacji, a i droga była jakby krótsza. Już po paru minutach owionęło mnie świeże powietrze boskiego tarasu. Sylwetka ubranego w ognistą szatę chłopca rozświetlała przestrzeń w promieniu co najmniej kilkunastu metrów. Patrzył, jakby dobrze wiedział, po co przychodzę.

 

– Czy to nie dzisiaj mieliście ją wpuścić z powrotem?

 

– Dzisiaj. I słowa dotrzymałem.

 

– Nieprawda. Ona nie wróciła.

 

– Wrota stoją przed nią otworem. Skoro ich nie przekroczyła, to tylko i wyłącznie jej wybór.

 

– Ale…– Moje gardło się ścisnęło. Nie byłbym w stanie wypowiedzieć kolejnego słowa. Jednocześnie czułem jak w środku, pod sercem rośnie coś złego. Przybiera na sile z każdą sekundą, pochłania wnętrze i żąda wolności.

 

– Nic nie mogę zrobić. – Bóg zakończył dyskusję i po chwili tron znów płonął gigantycznym czerwonym płomieniem.

 

Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, by pozbyć się czarnej, smolistej mazi, która powoli zżerała moje wnętrzności i podchodziła coraz bliżej przełyku. Tylko jeden sposób.

 

 

***

 

 

Miasto spało i dom Wery też wydawał się uśpiony. Minąłem cokół i mógłbym przysiąc, że kamienna sowa łypnęła na mnie okiem. Nigdy wcześniej nie byłem tu w nocy. W mroku dom wyglądał inaczej, niż w dzień. Mógł przerażać. Nigdy nie byłem w środku. Tak właściwie, to nigdy nie widziałem też, żeby ktoś tam wchodził lub wychodził. Coś mi mówiło, żebym jeszcze przemyślał plany, ale w końcu i ten głos utonął w powodzi czarnej magmy.

 

Na ścieżce prowadzącej do domu wyraźnie widniały ślady ubłoconych łap jakiegoś wielkiego psa, może wilka, które znikały za drzwiami. Dopiero z bliskiej odległości zauważyłem, że na czarnej framudze wiją się czerwone wzory. „Każdy z nas to robi – mimo woli zadźwięczało w mojej głowie – dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy”. Jak mogła wyglądać dusza zbudowana na cząstce Wery?

 

Zapukałem . Na tyle jeszcze byłem opanowany. Cisza. Nie wierzyłem, żeby gospodyni spała, ale mogło jej nie być wewnątrz. Nacisnąłem klamkę, a drzwi rozchyliły się z głośnym skrzypnięciem. W tym samym czasie w mój nos uderzył zapach stęchlizny i mokrej ziemi. Zapach grobu.

 

– Wera? – zawołałem, nieznacznie przekraczając próg.

 

Cisza.

 

Wszedłem do środka. Długi hol był słabo oświetlony nielicznymi świecami w kinkietach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem, że w środku jest zdecydowanie zimniej niż na zewnątrz.

 

– Wera?

 

Nadal nic.

 

Ruszyłem w jedynym możliwym kierunku. Szedłem ostrożnie, a jednak drewniana podłoga co rusz skrzypiała pod moimi stopami. Poczułem się obserwowany, ale za jedyne towarzystwo miałem naturalnych rozmiarów postaci z obrazów, rozmieszczonych w równych odstępach na całej długości korytarza: kobieta o płonących palcach, roześmiana kobieta otulona przez tornado, kobieta-wojownik z obnażonym mieczem, kobieta-bestia, z zawiązanymi oczyma, przykuta łańcuchem do ściany… Wszystkie jak żywe. Jakby za chwilę miały zejść z płótna i pokazać, gdzie moje miejsce.

 

Będąc juz w połowie korytarza, usłyszałem niewyraźny szmer. Przyspieszyłem kroku. Hol nagle się skończył, a ja trafiłem do przestronnej sali, oświetlonej jedynie wpadającym przez okno światłem księżyca. To wystarczyło, żeby stwierdzić, że zarówno ściany, sklepienie i podłoga wykonane są z litego kamienia. Tu było jeszcze zimniej, a zapach był jeszcze bardziej intensywny. Miałem tylko jedno skojarzenie. Grobowiec.

 

Znów usłyszałem ciche szuranie. Spojrzałem w dół. Tuż obok mojej nogi sunął olbrzymich rozmiarów wąż. Zamarłem, ale zwierzę nie zwróciło na mnie uwagi. W bezruchu podążałem za nim wzrokiem. Leniwie zmierzał w stronę przeciwległej ściany. Gdyby nie to, niczego bym nie zauważył.

 

Pod ścianą stał wielki, kamienny tron. Skryty w ciemności tak, że dopiero po bliższym przyjrzeniu można było zauważyć jego kontury. Na tronie siedziała kobieta w białym kimonie, z twarzą zasłoniętą długimi, ciemnymi włosami. Wąż wspiął się na jej kolana, owinął niczym szal wokół ramion i spoglądał na mnie, co chwilę wysuwając ruchliwy język. Moja wściekłość i pewność siebie zniknęły niepostrzeżenie.

 

Nieruchoma postać mało miała wspólnego z Werą, którą znałem, ale instynktownie czułem, że to nie może być nikt inny.

 

– Czy w jakikolwiek sposób dałam ci do zrozumienia, że jesteś tu mile widziany? – powiedziała niskim, spokojnym głosem, któremu nie mógłbym odmówić niepokojącej zmysłowości.

 

Wrząca smoła już dawno zastygła, a wszelkie plany wyładowania złości na Werze nagle stały się najzwyczajniej absurdalne. Zwątpiłem, czy w ogóle wyjdę stąd żywy. Zbierając resztkę odwagi wydusiłem słowa, które w moim mniemaniu miały brzmieć oskarżycielsko.

 

– Ona nie wróciła, wiesz? – Wtedy zorientowałem się, że szlocham. Przyszedłem tu jako rozwścieczony samiec alfa, by pomścić swoją ukochaną, a stoję upokorzony przed przyczyną mojego nieszczęścia. I to upokorzony przez samego siebie. Tak nie mogło być. – To twoja wina!

 

Wera parsknęła. Nie odsłaniając twarzy przemawiała uwodzicielskim, mruczącym głosem.

 

– Wina? Raczej zasługa. Zrobiłam to dla jej dobra. To nie jest świat dla niej. W końcu ktoś powiedziałby jej prawdę, lepiej prędzej niż później. Poza tym, ciągnęła w dół też ciebie, a na to już nie mogłam patrzeć spokojnie.

 

– Ciągnęła w dół? – Nie wierzyłem własnym uszom. Gniew powoli przywracał mi siły. – Ja byłem przy niej szczęśliwy! O to chodzi? Nie chciałaś, żebym był szczęśliwy?

 

– Chciałam i nadal chcę.

 

– Ale nie z nią, tak?

 

Zapadła cisza. Trafiłem w czuły punkt, co od razu przywróciło mi pewność siebie.

 

– Jesteś zazdrosną, mściwą, egoistyczną suką – cedziłem przez zęby – i to ty ciągniesz mnie w dół! To ciebie ludzie omijają łukiem i szkalują po kątach! To ty nie pasujesz do tego świata! Ty go niszczysz!

 

Spomiędzy włosów błysnęło czerwienią jedno oko. Powietrze, naładowane elektrycznością, oddawało rosnące napięcie. Jednak jej milczenie dodało mi odwagi.

 

– Kim jesteś, żeby decydować, dla kogo jest ten świat, a dla kogo nie?! Kto ci pozwolił decydować, z kim mam być szczęśliwy?! Za kogo ty się masz?! Za boga?!

 

Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Włosy Wery zafalowały targane jakimś niewidocznym wiatrem. W jej oczodołach płonął czerwony ogień. W jednym momencie stała krok przede mną, cedząc przez zęby:

 

– Ja jestem bogiem!

 

Czerwony płomień uderzył z taką siłą, że zabrakło mi powietrza. Przez chwilę miałem wrażenie, że spłonę i rozsypię się w popiół. A potem zapadła ciemność.

 

 

***

 

 

 

Zakrztusiłem się powietrzem, jakbym to robił pierwszy raz w życiu. Leżałem we własnym łóżku. Za oknem świeciło piękne słońce. Jednak wiedziałem, że poprzednia noc nie była snem.

 

Nikomu nie powiedziałem, co widziałem w domu Wery. Jeszcze przez jakiś czas byłem jak zombie. Jednak stopniowo powracała mi chęć do życia. Im bardziej znikał obraz błękitnych oczu rusałki, tym lepiej się czułem. Aż nadszedł ten moment, kiedy zrozumiałem, że tak długo, jak będę rozpamiętywał przeszłość, tak długo nie zrobię ani kroku do przodu. Podwinąłem rękawy i zacząłem remont.

 

Centymetr po centymetrze, z domu znikały wszelkiego rodzaju pamiątki po rusałce. Im więcej ich ubywało, tym mniejszy ciężar czułem na piersi. Kiedy juz wszystkie zniknęły, wiedziałem, że jestem we właściwym punkcie wyjścia.

 

Wtedy praca znowu zaczęła sprawiać mi przyjemność. Całymi dniami coś przybijałem, coś obcinałem, coś dodawałem, coś zabierałem… W przerwach spacerowałem po mieście, podziwiając nowe budowle i podrzucając wskazówki nowym, nieporadnym mieszkańcom. Czasem tylko musiałem przejść na drugą stronę ulicy, gdy na drodze pojawiała się Wera.

 

Nie wiem, czy minęły dni, tygodnie, miesiące, czy lata, szczęśliwi czasu nie liczą. Nowy dom był skończony, a ja, podniecony jak jakiś szczeniak, niecierpliwie wyczekiwałem pierwszych od bardzo dawna opinii.

 

Rozmiar tłumu mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Zaniedbany monument znowu obłożono kwiatami, a ja z radosnym zakłopotaniem zbierałem gratulacje. Zjawiła się także Wera, jak zwiastun nieszczęścia,

 

– Widzisz, mówiłam, że eliminacja tego różowego paskudztwa wyjdzie ci tylko na dobre…

 

Uderzyłem ją w twarz.

 

Przy tych wszystkich ludziach. Nie miałem nic na swoja obronę, ale i też nikt tej obrony nie wymagał. Niektórzy patrzyli z zaskoczeniem, niektórzy ze źle ukrywaną radością. Wera powoli odwróciła głowę z powrotem w moją stronę. Zastanawiałem się, czy w tym momencie tylko ja widzę, że czarne źrenice są tylko nędzną atrapą, że pod spodem właśnie buzuje czerwony ogień, który powoli przepala białka. Wtedy zrozumiałem, że już po mnie, że nie mam już absolutnie nic do stracenia.

 

Natychmiast pojawił się jeden z zielonych. Ten sam, który kiedyś na moich oczach zgarnął w feralnym momencie rusałkę. Strzeliłem mu z prawego prostego w nos i pognałem w miasto. W biegu zgarniałem kamienie i rzucałem w mijane domy i ludzi. Dźwięk tłuczonego szkła za każdym razem wywoływał niemalże orgazm. Deptałem kwiaty, obrzucałem błotem fasady, tym bardziej radosny, im większy był rozmiar zniszczeń.

 

W końcu jednak mnie dopadli. Rzucili się całą kupą. Błysk i byliśmy w wieży. Nie zdawałem sobie sprawy, że widziane z kamiennego podestu wnętrze budowli wygląda aż tak przerażająco. W górze, na tyle, ile byłem w stanie dostrzec, roiło się od twarzy. Jakby ktoś wykleił całą przestrzeń teatralnymi maskami. Niektóre nawet poznawałem.

 

Za tronami, na których siedzieli kapłani, płonął ogień, przez co widziałem jedynie ich ciemne kontury

 

– Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, jednak mając na uwadze, że jest to twoje pierwsze przewinienie, okażemy ci łaskę. Jednak drugie przewinienie natychmiastowo…

 

Łaskę?

 

– Łaskę? – powtórzyłem pod nosem. – Mam w dupie waszą łaskę! Gówno warta jest wasza łaska i cała wasza sprawiedliwość! Gówno warte jest całe to miasto i jego układy! A wam już wybitnie się w dupach poprzewracało! – krzyczałem z palcem oskarżycielsko wyciągniętym w stronę kapłanów.

 

Pewnie wyglądałem wtedy identycznie, jak wszyscy wcześniejsi oskarżeni: czerwony, zapluty w gniewie, z wybałuszonymi oczyma. Kiedy poczułem kłujący chłód w stopach, nie miałem wątpliwości, co się dzieje. Szybko przeszukiwałem wzrokiem rozedrgane trybuny, chciałem na koniec pokazać Werze, co o niej myślę, ale nie znalazłem jej. Chłód sięgnął gardła, ust, a potem nastała cisza i ciemność

 

 

 

***

 

 

 

Dryfowałem w ciemnej pustce. Nie było światła, nie było żadnych dźwięków, pewnie nie było też czasu. Jak za odjęciem ręki zniknął też cały gniew. Wszystko, co przed chwilą, było tak odległe, jakby wydarzyło się milion lat temu. I takie błahe…

 

Nie było mi zimno, nie byłem głodny, ani senny, uczucie całkowitej neutralności, bez żadnych pragnień i marzeń. No, nie całkiem. Jednej rzeczy bardzo pragnąłem. Chciałem jeszcze raz znaleźć się blisko niej.

 

– Wera? – powiedziałem na głos, z próżną nadzieją, że usłyszy.

 

– Tak?

 

Głos gdzieś obok, czy może naokoło lub w środku, był głosem Wery, którą spotkałem w jej domu, jednak pozbawionym szyderczego tonu i drapieżności. Brzmiał miękko i uspokajająco, jak głos matki, kiedy uspokaja dziecko obudzone koszmarem. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem nawet, co powiedzieć.

 

– Długo już tu siedzę?

 

– Wystarczająco długo, żeby mieć pewność, że jesteś już wolny.

 

– Wolny? Jestem banitą…

 

– Niczego nie rozumiesz… – przerwała mi, by po krótkiej chwili kontynuować. – To miasto jest jak wielki pasożyt. Powoli nas zjada, wyżera od środka. Zupełnie tego nie zauważyłeś? Czy teraz nie czujesz się o wiele lepiej?

 

– Więc dlaczego ludzie stamtąd nie uciekają?

 

– A czy ty, będąc w środku, chciałeś uciekać? Jeśli nie uciekniesz na samym początku, zapuszczasz korzenie. Wtedy możesz się żegnać z nadzieją. Ci, którzy nie wracają z pustki, są prawdziwymi szczęściarzami.

 

– Skoro o tym wiesz, czemu mnie nie ostrzegłaś? Czemu sama nie uciekniesz?PH

 

– Trzy razy mnie sądzono i trzy razy zamieniano w kamień! – uniosła się i przez chwilę znowu słyszałem Werę z grobowca, ale po krótkiej pauzie złagodniała. – Dryfowałam w pustce, jak ty teraz, a potem nagle budziłam się z powrotem na kamiennym tronie. To miasto nie pozwala mi odejść. Jakkolwiek nie próbowałabym uciec, ono mnie przywołuje z powrotem. I nie potrzebuje do tego ani Boga, ani jego kapłanów.

 

– Przecież sama jesteś bogiem…

 

Wera zaśmiała się cichutko, po czym dodała szeptem:

 

– Point, zdradzę ci pewien sekret: tak naprawdę, każdy z nas jest bogiem. Każdy z nas może kreować miasta, ba, pewnie nawet światy, a jednak większość, z jakiś absurdalnych powodów, ogranicza się do budowania domów…

 

 

 

***

 

 

 

 

 

– Witaj w krainie wyrzutków i marzycieli!

 

Kiedy otworzyła oczy, najpierw zobaczyła pochylające się nad nią kwiaty. Jej ulubione. Całe mnóstwo jej ulubionych kwiatów. Leżała na miękkiej, soczystozielonej trawie. Lekki wiatr poruszał łodygami, przynosząc woń wczesnego lata. Całkiem niedaleko szemrał mały strumyk. Raj. Tylko dla nas.

 

Wyciągnąłem dłoń, aby pomóc jej wstać. Rusałka złapała ją i uśmiechnęła się promiennie, ściągając mnie w dół.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wcale nie poczułem żadnej ulgi. - moim zdaniem bez sensu dublować znaczenia "wcale" albo "żadnej" do wykreślenia.


Nocna eskapada do zakątka bezprawia nie zniechęciła mnie do wizyt pod motylim domem. - chyba wielkimi literami?


 Ze znawstwem oglądała budynek, obeszła, obejrzała bliżej wybrane elementy - powtórzenie (?)


 Zieloni ustawili kamienną rusałkę w rzędzie kamiennych banitów. - powtórzenie.

 

Tyle łapanki. Komu innemu napisałbym, że niewiele, jak na tak długi tekst, ale Tobie napiszę: wstydź się. :P

 

Co do treści - badzo mi się podobało. Ciekawy pomysł, alegoryczność i refleksyjność. Super. Brakowało mi takich "cięższych" tekstów ostatnio. Bardzo. Wątpliwości mam dwie. Po pierwsze nie zauważyłem, żeby ktokolwiek w tym tekście jadł, więc nie wiadomo tak naprawdę, czy w tym świecie się nie jada, czy po prostu narrator nie uznał za stosowne o tym wspomnieć. Trochę mnie to gryzie. Jeśli tak miało być to w porządku, po prostu zwracam uwagę.

 

Po wtóre kiedy bohater idzie przez korytarz domu Wery, w opisie bardziej wyczuwa się napięcie i rosnący lęk, niż wściekłość, a mimo to, na miejscu wściekłość dopiero powoli z niego ulatuje... To moim zdanie trochę zgrzyta. Wydaje mi się, że narrator nie powinien się tak bardzo skupiać na mroku i zgniliźnie otoczenia, jeśli w danej sytuacji jest wściekły i rwie się do działania.

 

Poza tym nie mam zarzutów. Bardzo mi się podoba. Idę napędzić Ci więcej czytelników... :>

A propos jedzenia: w Zakątku Bezprawia popijają, więc pewnie też coś jedzą, ale kto ich tam wie ;)

 

A co do sceny w korytarzu: wiesz, to jest tak, jak chcesz na przykład pójść dogadać szefowi - jesteś mocny, dopóki do ciebie nie dotrze, że robisz to naprawdę i zawsze jest taki moment, że nie wiesz, czy jesteś bardziej ściekły, czy się bardziej boisz :)

 

Bardzo mi miło, że sie podobało :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

:-) Jak już się podlizujesz, Świętomirze, to rób to porządnie. :-) Ten tekst nie jest dobry. On jest bardzo. Znaczy, dobry. Nawet dla mnie, konkretomana. (Ostatnie słowo chyba wszystko mówi.)  

Ukłony i podziękowania, Suzuki.

A ja nie napisałem, że jest dobry. Napisałem tylko, że mi się bardzo podobał i ża bardzo czegoś takiego potrzebowałem. ;)

Super. Mi się podobało cholernie. A, żeby nie mówili, że za bardzo bez mydła włażę, to powtórzenie jedno po drodze znalazłem :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

I mi się bardzo spodobało. Choć i ja coś znalazłem - Spojrzałem po okolicy - Chyba lepiej - rozejrzałem się.

(...)   żeby nie mówili,  (...)   ---> chwalebna ostrożność...   :-) :-)

Się cieszę, że się podobało :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Droga Suzuki, przeczytałem Twoje opowiadanie dwa razy. Pierwszy raz pobieżnie, bo chciałem "wkleić" kuruazyjną pochwałę. Za drugim razem przeczytałem bardzo dokładnie. To opowiadanie poruszyło mnie podobnie jak opowiadanie Fasolettiego, tylko z innych przyczyn. Stworzyłaś niezwykłą poetycką wizję. Ale muszę pogrozić Ci palcem: nie pasujące i niepotrzebne przekleństwo. Niepotrzebny wąż w jednej ze scen, zalatuje to Wilburem Smithem (Unlimo). Opowiadanie do głębokiego doszlifowania, wystylizowania i będzie perełką.

Uwierz mi, wszystkie elementy w tym tekście są na swoim miejscu. Tekst powstawał bardzo powoli i nie ma w nim niczego, co by nie miało jakiegoś sensu, przynajmniej z mojego punktu widzenia.

 

O jakim tekście Fasa mówisz, bo naprawdę nie wiem, w jaki sposób to "poruszenie" mam rozumieć? :D

 

A co do doszlifowania... Ten tekst to tak jakby kawał mojego życia. Od samego pomysł do obecnej chwili upłynęło naprawdę dużo wody. W tym momencie cieszę się, że mam go już "za sobą". Może za parę lat znowu zacznę przy nim majstrować, ale teraz na pewno nie.

 

Ale że chciało Ci się dwa razy czytać... :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo dobry tekst. Najlepszy jaki do tej pory przeczytałam na tej stronie, choć fakt, niewiele mam ich za sobą. Ale jak moim zdaniem napisany rewelacyjnie.Tylko jeden moment zbił mnie z tropu:

"Jednej rzeczy bardzo pragnąłem. Chciałem jeszcze raz znaleźć się blisko niej.

- Wera? – powiedziałem na głos, z próżną nadzieją, że usłyszy." - On chciał zobaczyć Werę? Dlaczego?

Co do drobiazgów to coś tam znalazłam, ale pamiętam tylko ten:

"Point! – krzyknął ktoś z tłumu. – Nie stój tak, choć do nas!" - chodź

To tyle.

Pozdrawiam.

Tylko jeden moment zbił mnie z tropu (...)

Mnie też ten moment niezmiernie zdziwił :)

Aj, z tym "chociem" straszna wpadka, aż dziw, że nikt tego wcześniej nie zauważył... :|

A tak poza tym, to milo mi, że się podobało :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Droga Suzuki, piszę jednocześnie powieść, opowiadania i tekst na konkurs literacki. Mimo to przeczytałem po raz trzeci Twoje opowiadanie, bo nie daje mi spokoju. Jesteś Werą czy Rusałką? Nie wyjaśniaj czy ludzie tam jedli czy nie, bo za chwilę musiała byś wyjaśniać gdzie pracowali, z czego żyli, itp. To ma być poetycka opowieść, a nie sprawozdanie historyczne. Nie odpisuj, bo znowu mnie nie będzie. Pozdrawiam

Brakowało mi informacji o codziennych błachostkach (jedzenie, środki do życia), ale Ryszard ma rację, zostawmy pole dla wyobrażni. Po za tym nie wszystko trzeba wiedzieć. Podobało mi się - bez jakichś wielkich zachwytów, bo to nie moje klimaty, ale nawet jeżeli wolę inne treści, to potrafię docenić dobrą pracę.

Nie wiem - czy to już było kiedyś publikowane?

Nie, absolutna premiera.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Kiedy miałem juz pewność, że zostałem sam, spróbowałem rozprostować gnaty.

 

Wyglądał dosyć niegroźnie w swojej koszulI w kratkę i okularach w grubych oprawkach, ale jego skwaszona mina jakoś nie zwiastowała niczego dobrego.

 


- A w takim, że wydaje im się, że to oni rządzą miastem., a nie Bóg.

 

Pracowałem do wieczora, aż w końcu, do granic wycieńczony, padłem na lóżko i od razu zasnąłem.

 

Będąc juz w połowie korytarza, usłyszałem niewyraźny szmer.


Jeszcze kilka literówek dorzuciłem do łapanki:). A opowiadanie ciekawe. Dobry pomysł, czyta się przyjemnie i szybko. Podobało mi się.

Pozdrawiam

Mastiff

To już jakieś chochliki musiały, bo niemożliwe, żeby po tylu korektach jeszce były literówki ;)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Możliwe, możliwe...  

Na pocieszenie stara historyjka. Gdzieś tak około tysięcznego dziewięćsetnego roku chciano wydać przewodnik dla pielgrzymujących do Rzymu. Powstał tekst, uzyskano wpis "dozwoleno cenzuroju", otrzymano "nihil obstat", wydrukowano --- i oddano nakład na przemiał, gdyż pierwsze zdanie wielokrotnie sprawdzanego tekstu brzmiało: Obowiązkiem każdego prawdziwie wierzącego katolika jest udanie się do Rzymu, aby sobaczyć papieża. Jak mocno i długo sobaczono na korektujących, historia milczy...  

Lżej Ci na duszy?

Fakt, ze wszystkich znanych mi wpadek korektorskich ta jest chyba najmocniejsza :D

www.portal.herbatkauheleny.pl

Chyba "lepsza", a co najmniej równie spektakularna, była wpadka z tytułem jubileuszowego wydania "Pana Tadeusza".

Udało Ci się wykreować naprawdę interesujący świat i bohaterów go zamieszkujących z Werą --- którą od samego początku darzyłem sympatią, ale tylko do pewnego czasu... --- oraz Pointem na czele. Cieszę się, że Twoja koncepcja została okraszona licznymi elementami, zezwalającymi na ciekawą interpretację. Z pewnością jest to tekst zasługujący na uwagę.

Pozdrawiam. 

Ja, wieczny malkontent, powiem - owszem, całkiem mi się podobało. Ale bez przesady. Wątek z rusałką uważam za niedopracowany (nie czuję emocji i motywacji bohatera, a ostatni akapit...), poza tym zakończenie, choć niesie w sobie ogromny potencjał, mogłoby moim zdaniem mieć o wiele więcej impaktu. Pomysł świetny, ale realizacja (tam na sam koniec) troszkę mnie zawiodła.

 

Tak, popieram nominację.

 

Poczepiawszy się trochę ; ) Pomijając to, co ktoś tam wyżej już złapał...

 

"...a delikatny wiatr podwiewał długą, kwiecistą sukienkę" - sukienką

 

"- Eh, Point… - Pociągnęła mnie za rękaw, żebym się schylił, po czym przysłaniając usta dłonią wyszeptała mi prosto do ucha – Po prostu w środku jest straszny burdel." - Eh, co za brzydki anglizm... a co z polskim, solidnym "ech"? I po "ucha" raczej dwukropek.

 

"...i pozwoliłem sobie na mała drzemkę." - małą

 

"Wieża była idealnie biała i gładka. Bez żadnej rysy, bez skazy. Jak przystało na dom Boga. Fala tłumu zniosła mnie do środka. Im wyżej, tym większe ciemności ogarniały zgromadzonych. Za to dół wyraźnie oświetlały pochodnie. Wkrótce znalazłem sobie miejsce na jednym z balkonów, z których idealnie można było podziwiać scenę na samym dole." - powtórzenie

 

"...po okalającej miasto łące, niemalże w całkowitych ciemnościach. W pewnym momencie poczułem, że wspinamy się po wzgórzu. Po chwili dostrzegłem..." - jakoś mnie te "po" dzabnęły w oko.

 

"- A w takim, że wydaje im się, że to oni rządzą miastem., a nie Bóg." - kropka przed przecinkiem?

 

"- Dobrze – odrzekł po chwili.-" - brak spacji przed myślnikiem

 

"- Ale...- Moje gardło się ścisnęło." - j.w.

 

"Nigdy wcześniej nie byłem tu w nocy. W mroku dom wyglądał inaczej, niż w dzień. Mógł przerażać. Nigdy nie byłem w środku. Tak właściwie, to nigdy nie widziałem też..."

 

"bliska odległość"? Nauczyli mnie, że odległość jest mała i duża, a nie bliska i daleka

 

"Zapukałem ." - zbędna spacja

 

"Wszedłem do środka. Długi hol był słabo oświetlony nielicznymi świecami w kinkietach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem, że w środku..."

 

"Kiedy juz wszystkie zniknęły, wiedziałem, że..." - literówka: już

 

"Zjawiła się także Wera, jak zwiastun nieszczęścia," - na końcu zdania postawiłaś przecinek zamiast kropki

 

"Czemu sama nie uciekniesz?PH" - PH?

 

Tak, to chyba tyle. ; )

 

Dziękuję za miłą lekturę. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, serio wiatr Ci podwiewa sukienką? ;)

 

Nie wiem, ile korekt jeszcze będzie musiał przejść ten tekst, a pewnie przy korektorowaniu narobię nowych byków ;) W każdym razie dziękuję, że Ci się chciało. Skorzystam na pewno :) Pozdrawiam :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nie zauważylam Ciebie, Domku :D I przyznam, że jestem szczerze zdziwiona, że ten tekst bardziej podchodzi mężczyznom, bo cały czas mam kompleks, że piszę zbyt babsko.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Oż Ty, cholera, czytać to ja nie umiem ; P Najwyraźniej przeczytałam coś innego, niż tam faktycznie jest, jeśli chodzi o tę sukienkę. Wybacz ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ciekawy tekst, świetnie napisany. Kreacja świata, jego alegoryczność bardzo przypadły mi do gustu. Tym bardziej, że opowiadania z tego gatunku lubię czytać właśnie po to, żeby trafiać w takie miejsca i odnajdywać zdania takie jak to:

„Point, zdradzę ci pewien sekret: tak naprawdę, każdy z nas jest bogiem. Każdy z nas może kreować miasta, ba, pewnie nawet światy, a jednak większość, z jakiś absurdalnych powodów, ogranicza się do budowania domów...” (i jak dla mnie, gdyby opowiadanie się nim kończyło, jego wydźwięk byłby o wiele mocniejszy, co podobało by mi się bardziej, ale to Ty już rozkładasz tutaj akcenty i pewnie taki ich układ wielu osobom przypadnie do gustu w większym stopniu).

Na zakończenie pozwolę sobie powrócić do kwestii jedzenia – jak dla mnie, wszelkie sceny opisujące rzeczy, które każdy z nas robi na co dzień, jeśli nie są one istotne dla fabuły lub przynajmniej w jakimś stopniu nie budują klimatu, są całkowicie zbędne. W skandynawskich kryminałach, kiedy bohaterowie piją kawę, możemy się dowiedzieć, jaką średnicę ma filiżanka, z czego jest zrobiona, jak potoczyło się życie jej projektanta i pod jakim kątem unosi się ją do ust i jest to po prostu nudne.

A poza tym, to nie jest „M jak Miłość”, żeby koniecznym było opisywać, jak bohaterowie przez cały dzień jedzą pierogi.

P.S. Jeśli Twoje wyjście z loży oznacza więcej takich tekstów, to z pewnością będzie to jakaś rekompensata.

Pozdrawiam

Podstuwak skomentował mój tekst :) Chyba nawet z komentarza Jakuba bym się tak nie ucieszyła :)

 

Wyjście z Loży niestety było podyktowane brakiem czasu, co wcale nie oznacza, że mam go teraz więcej na pisanie. Ale za to byłoby mi bardzo miło, gdybym mogła gościć Cię w moim własnym "świecie" :)

 

Pozdrawiam :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Hmm, wielkie dzięki za nadzwyczaj miłe komplementa, ale zdecydowanie jeszcze na nie nie zapracowałem. Jeśli teraz takie głosy będą pojawiały się częściej, to potem, wzięty w obroty przez krytykę, mogę skończyć tańcząc nago w San Diego.

Co do zaproszenia – przyjmuję je z przyjemnością.

Pozdrawiam

Oj tam oj tam, każdy musi przez to przejść, dlatego dobrze jest zawczasu brać lekcje tańca :) A jeden psychofan jeszcze nikomu nie zaszkodził. Chyba...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Fajny pomysł, dobre opowiadanie. Podobało się, może nie jakoś ogromnie, ale podobało. P
Chociaż, gdzieś tak po tym jak bohater się już ogarnął, ale zanim poznał Rusałkę, trochę mnie znudziło. Ogólnie, gdyby nie takie zakończenie, to mój odbiór tekstu byłby o wiele mniej pozytywny.
No i byłem zdziwiony, że Point aż tak wielkim uczuciem darzy dziewczynę. Nie wynikało to nijak z tego co opisałaś wcześniej ; )

z jakiś absurdalnych powodów, ogranicza się do budowania domów... - a nie jakichś? :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Bardzo dobry tekst. Świetnie się go czyta. Wydaje mi się, że zakończenie byłoby mocniejsze bez ostatniego fragmentu.

 

Pozdrawiam.

Eh, no bo ja lubię happy endy :) 

 

Dziękuję i pozdrawiam :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

No dobrze --- no to teraz ja.

Podobało mi się porządne wykonanie, ciekawy pomysł.

Moim zdaniem szwankuje trochę tempo opowieści --- z jednej strony opowiadanie się szybko i przyjemnie czyta, z drugiej jednak moment "z kopyta w ryj" gdzieś niknie i zakończenie nie jest takie mocne, jak być powinno. Wydaje mi się, że powyższe wynika z niedoboru inwencji światotwórczej. Widziałbym jeszcze dodatkową stronę, może półtorej, poświęconą życiu w tym mieście (więcej --- nomen omen --- scen grupowych) i może coś o bohaterze. Skalibrowałoby to napięcie i pozwoliło na pełniejsze poznanie pomysłu.

pozdrawiam

I po co to było?

Już parę osób zwracało mi uwagę na tą końcówkę. Możliwe, że to przez to, że tekst powstawał dosyć długo i często zmieniały się koncepcje. Możliwe, że jakieś sceny tam jeszcze miały być, ale w przerwach pomiędzy pisaniem powylatywały mi z głowy i jest jak jest...

 

A jeszcze co do Berylowego zarzutu, to jak teraz spojrzę z dystansu, to rzeczywiście mało widać dlaczego Point i Rusałka się skumali, a nawet wypada to trochę sztucznie, ale... w życiu też bywają takie pary i też nie rozumiem, co je do siebie ciągnie, a trudno opisać coś, czego się nie rozumie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zasłużone wyróżnienie. Nie do końca odnajduję się w otoczeniu pełnym czarów, świątyń i kapłanów, ale wciągnąłem się w historię i nawet zacząłem rozważać postawienie tam własnej vintage przyczepy kempingowej, żeby było bardziej postmodernistycznie;)

Przyczajony użyszkodnik

Miejsce by się znalazło ;)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Przyłączę się do tych, którzy twierdzą, że w zakończeniu padło o kilka słów za dużo...

 

Tekst tymi swoimi metaforyzującymi łapkami sięga do myśli niby prostej, ale po drodze ociera się o kilka interesujących spraw. Bo cel główny widzę jeden: marzycielską anarchię --- że tak to ujmę --- którą daje się przełożyć na język codzienności. Z kolei wykreowany świat, w którym jasno widać cele --- mnie przynajmniej --- przywodzi na myśl taką życio-grę, życie według zasad gry komputerowej. Bardzo to inspirujące, choć tylko lekko zarysowane. I jeszcze jedna rzecz: boskość. Jakby jej nie rozumieć: czy jako podszytej podprogowymi ambicjami chęci wznoszenia się na wyżyny (np. władzy), czy po prostu pewnej potencji wyobraźni, intryguje ona i aż się prosi, żeby się do niej ustosunkować. Akurat w kwestii boskości, to czuję spory niedosyt. Wpleść do opowieści --- kogo jak kogo --- ale Boga i poświęcić mu ledwie parę linijek? E--- ;)

 

Dziękuję za miłą lekturę i pozdrawiam

Świetne opowiadanie, czytałam z przyjemnością, spodobało mi się.
Co do ostatniego akapitu, to początkowo chciałam się podpisać pod wcześniejszymi opiniami, że bez niego zakończenie byłoby mocniejsze (gdy, czytajac, doszłam do wiadomego zdania <och i ach> i zobaczyłam ciag dalszy, zareagowałam "ale po co?"), ale po namyśle stwierdzam, że tak też jest dobrze. Zmienia to wydźwięk, ale czy na gorsze? Tak jest po prostu bardziej pozytywnie ;)

Co do poruszonej kwestii jedzenia - jeśli w tekście nie pojawi się żadna wzmianka o tym, że bohaterowie nie sikają/srają, to znaczy, że w ogóle nie wydalają? ;)

Jeszcze raz gratulacje :)

Dziękuję i dziękuję :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

[i]A jeszcze co do Berylowego zarzutu, to jak teraz spojrzę z dystansu, to rzeczywiście mało widać dlaczego Point i Rusałka się skumali, a nawet wypada to trochę sztucznie, ale... w życiu też bywają takie pary i też nie rozumiem, co je do siebie ciągnie, a trudno opisać coś, czego się nie rozumie :)[/i]

Pamiętam, że kiedyś to samo zarzuciłaś jednemu z moich opowiadań i chyba podobnie odpowiedziałam;-) Nie wydaje mi się jednak to sztuczne. Dziewczynie spodobał się chłopak, ale jest zbyt nieśmiała, by podejść, więc obserwuje go z daleka. I ok. Chłopakowi spodobała się dziewczyna, na tyle, że nie przeszkadza mu jej głupota – też częste. Mnie osobiście irytują faceci, którzy nie widzą nic sprzecznego w pożądaniu kobiety i równoczesnym nazywaniu ich „dzieckiem”, „głuptaskami” etc. Ale jest to jak najbardziej realny opis.

Co do zakończenia, nie przeszkadzałoby mi – wręcz jest jakby skutkiem tego, o czym dowiedział się bohater – gdyby nie zupełnie nieciekawa bohaterka. I przez to że była jaka była, miałam jednak nadzieję, że Point o niej zapomni. No ale cóż, ponoć się nie wybiera obiektu swoich uczuć..

Najciekawszą, niejednoznaczną postacią jest oczywiście Wiera. Wyszła bardzo dobrze. Jedyne, co mi zgrzytało, to wilk. Poza wężem, który pasuje do bogini, i rzeźb, nie pojawiają się zwierzęta. A przy tego typu opowiadaniu dobrze by było, gdyby wszystko miało swoje znaczenie, może nawet symbolikę. Wilk, jedyne zwierzę wśród kapłanów – wydaje się przypadkowy. Przez moment nawet zastanawiałam się, czy ci zmieniani w kamień nie wcielają się później w zwierzęta – stąd początkowa niechęć, warczenie i późniejsza rezygnacja wilka, ale w opowiadaniu nic na to nie wskazuje.

Tak ogólnie bardzo mi się podoba opowiadanie. Stwierdzenie, że „wszyscy jesteście bogami” jest oczywiście stare, bo już w którymś psalmie się pojawia, ale pomysł z budowaniem domów – gdy można budować miasta, światy – świetny.

 Gratulacje i pozdrawiam:-) 

Eh, hipokrytka ze mnie, ale wiesz, jak to jest, widzisz drzagę w cudzym oku... ;)

 

Wilk faktycznie nie ma większego znaczenia dla fabuły. To po prostu hołd dla takiego jednego :)

 

Dziękuję za poczytanie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Od razu hipokrytka;-) Zawsze łatwiej u kogoś coś znaleźć niż u siebie - dlatego czytacze to konieczność, nawet jak się zna super polszczyznę..

Witaj!

Docieram z otchłani czasu, jaki upłynął od publikacji tego tekstu i z miejsca przyznaję, że dziwię się, dlaczego nie wisi przy nim srebrne albo złote piórko. Zaimponowałaś mi wyobraźnią, a niełatwo mi zaimponować. Chylę czoła.

Pozdrawiam

Naviedzony

Bardzo mi miło poczytać takie słowa :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo ciekawy tekst. Mocno kojarzył mi się z portalem, aż się dziwię, że żaden z komentujących o tym nie wspomniał. Ale może to teraz taka atmosfera panuje. :-)

Babska logika rządzi!

Finklo, odkopałaś bardzo udane opowiadanie!

Suzuki, przeczytałam z przyjemnością, gratuluję.

Mocno kojarzył mi się z portalem, aż się dziwię, że żaden z komentujących o tym nie wspomniał. Ale może to teraz taka atmosfera panuje. :-)

Może to tajemnica poliszynela?:) Rzeczywiście skojarzenia to przekleństwo. :D

A, jeszcze jedno: zastanawiałam się, ile posągów zdobiących wieżę pokazuje środkowy palec. ;-)

Babska logika rządzi!

Skojarzenie jak najbardziej na rzeczy ;) A co do tego środkowego palca – pewnie sporo :D

www.portal.herbatkauheleny.pl

Początkowo zastanawiałam się, dlaczego mieszkańcy miasta – poza obserwowaniem kolejnych spraw sądowych, spacerowaniem i odwiedzaniem Zakątka Bezprawia – nie robią nic, jeno bezustannie wznoszą swoje domy…? Kiedy jednak okazało się, że każdy z nich tworzył dzieło swego życia, przestałam mieć jakiekolwiek pytania. ;)

Bardzo satysfakcjonujące opowiadanie, szkoda tylko, że ciągle pełne usterek – tych dawno wytkniętych i tych, których jeszcze nie dostrzeżono.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Widać na przykładzie komentarzy do tego tekstu, ilu ludzi opuściło portal. Szkoda. Ale, z drugiej strony, taka jest kolej rzeczy i spraw.

Pozdrówka.

Czasem też o tym myślę, Rogerze, to pewnie już starość. I uważam, że to smutne, ilu bardzo aktywnych przecież kiedyś ludzi opuściło portal ; /

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dobrze, że po nieobecnych zostały choć opowiadania. Może przypomnienie ich sprawi, że ktoś jeszcze zechce je przeczytać… :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No co wy, Suzuki wpada tutaj czasem… zareklamować swoją Herbatkę :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Suzuki tak, ale wielu nie ma od lat. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nawet czasem wpada coś przeczytać i skomentować ;P

To “porzucenie” to nie tylko kwestia Fantastyki.  Mi w grudniu minie osiem lat, jak zaczęłam bawić się w portale dla piszących. Sześć i pół roku temu zarejestrowałam się na Fantastyce, w lipcu minęło pięć lat od założenia Herbatki. Poznałam w tym czasie mnóstwo naprawdę cudownych i utalentowanych ludzi. Niewielu z nich nadal pisze, już nie mowiąc o udzielaniu się na portalach. Sama pewnie też bym sobie to odpuściła, gdyby nie ta przeklęta Herbatka. Chyba dla każdego przychodzi taki moment, kiedy wydzi, że nic nowego już go na takim portalu nie czeka. Że widział już wszystko, powiedział już wszystko i czas sobie odpuścić.

Mam też wrażenie, że to środowisko się zmieniło. Ciężko trafić teraz na naprawdę dobry tekst, bo przecież można go wysłać do któregoś z licznych czasopism internetowych i już jest publikacja na koncie. Albo pobawić się w selfpublishing i uważać się za pisarza. Chyba też mocno spadła funkcja społeczna, bo jest facebook i ludzie nastawieni są na inny rodzaj kontaktów. No i wydaje mi się, że jak nigdy, dominuje postawa – czytajcie mnie! W sensie brać. brać i jeszcze raz brać, a dawanie to inni.

Naprawdę tęsknię za tamtymi czasami, kiedy potrafiłam spędzić tu cały dzień, bo czułam się w obowiązku przeczytać absolutnie wszystkie teksty. Nawet miałam kilka takich podejść, kiedy próbowałam wrócić. Ale nie daje mi to już radości. W kontekście portali wypaliłam się zupełnie i podejrzewam, że to samo spotkało większość starej gwardii.  

www.portal.herbatkauheleny.pl

Chyba dla każdego przychodzi taki moment, kiedy wydzi, że nic nowego już go na takim portalu nie czeka. Że widział już wszystko, powiedział już wszystko i czas sobie odpuścić.

No co Ty, niebawem będzie 7.5 roku, od kiedy tutaj jestem (i to nieprzerwanie aktywny) i jakoś mnie takie myśli nie dopadły :)

 

Ale generalnie masz rację, co do poczucia wypalenia. Wielu użytkowników opuściło portal po tym, kiedy dojrzeli do wniosku, że nauczyli się czego mogli i portal dalej nie będzie im przydatny, a dyskutować już też im się nie chce. Nie wydaje mi się jednak, by środowisko się zmieniło.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Cały czas są ludzie, którzy czytają i komentują.

Babska logika rządzi!

Dobrze wiedzieć, że tutaj wszystko jest ok, bo różne słuchy docierają i człowiek się czasem zastanawia, że to już chyba schyłek takich miejsc.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Pewnie cały czas są także ludzie, którzy nawet jeśli czytają, to nie dzielą się wrażeniami. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ładnie ładnie :) Tylko jak na Ciebie dorobek trochę mały ;P

www.portal.herbatkauheleny.pl

Niedawno wystartowałem z planem powrotu do regularnego czytania opowiadań :P

Jeśli nachodzą Cię czasem chęci do powrotu do aktywnego życia na portalu, to możesz spróbować się podjąć:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/13016

Zachęcam :) Jeśli nie wyjdzie, to trudno, ale myślę, że spróbować warto. Dużo czytania nie ma, za to jest motywacja.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Suzuki, portal NF jakoś się trzyma, na szczęście. Mimo rotacji użytkowników, zawsze jest grono takich, którzy w danym momencie są aktywni. Szkoda tych, którzy się z nami pożegnali, ale to zrozumiałe… “Zwyczajne” życie często wchodzi w paradę: praca, rodzina, małe dzieci, może stan zdrowia, zmęczenie, zniechęcenie, utrata wiary we własne pisarskie siły, inne hobby itp. Fajnie jednak, że zawsze na ich miejsce pojawiają się nowi ; )

A siła NF polega właśnie na tym, że jest odzew. Super jest opublikować tekst w jakimś zinie, zobaczyć się w e-booku, załapać na ISSN i tym podobne, ale nie ma się z tego zwykle żadnej korzyści poza satysfakcją. I tak wiele tekstów, które gdzieś były już niby opublikowane, trafia prędzej czy później tutaj – bo tutaj dostanie się komentarze, zdrową porcję krytyki i/lub niezdrową porcję pochwał, można podyskutować, wymienić się wrażeniami. Nie żebym była znawcą internetów, ale drugiego takiego miejsca poświęconego fantastyce nie znam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie polecił mi ojciec. Podobała mi się poetyka tekstu i specyficzny klimat – na pół bajkowy, na pół fantastyczno-poetycki. Pozdrawiam.

Tekst czytałem dawno z parę lat temu, ale coś z niego pamiętam. Niezły, barwna opowieść, zasysa, zachęcający tytuł.

Ciekawe. Czyżbym wyczuwał aluzje do portalu i portalowiczów? Dobrze się czyta. Polecam odkurzone

Słusznie, aczkolwiek to nie ten portal i to bardzo stara historia :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka